wyrzuty - nie zadzwonił. ZdjNoł płaszcz, popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkŞ śmietanki. Kiedy wrăcił, w pokoju siedział Pawor. - Dzieá dobry - powiedział Pawor z oślepiajNocym uśmiechem. Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał śmietankNo, posypał cukrem i usiadł. - No, dzieá dobry, dzieá dobry - odparł ponuro. - Ma pan mi coś do powiedzenia? Nie miał ochoty patrze¦ na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po drugie okazuje siŞ, że nie jest przyjemnie patrze¦ na człowieka, ktărego siŞ zakapowało. Nawet jeżeli to kanalia i nawet jeżeli zakapowałeś go z najszlachetniejszych pobudek. - Wiktorze, proszŞ mnie wysłucha¦ - odezwał siŞ Pawor. - Jestem gotăw przeprosi¦ pana. Obaj zachowywaliśmy siŞ idiotycznie - ale ja chyba bardziej. To wszystko z powodu służbowych kłopotăw. Szczerze proszŞ o wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyśmy pogniewali siŞ na siebie z powodu takiego głupstwa. Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeś¦. - Jak Boga kocham, ostatnio mi siŞ nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej - jestem zły na cały świat. Nikt mi nie wspăłczuje, nikt nie pomaga, ta świnia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferŞ... - Panie Summan - powiedział Wiktor. - Niech pan nie udaje idioty. Nieźle pan potrafi udawa¦, ale ja na szczŞście rozszyfrowałem pana i studiowanie pana aktorskich talentăw nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nie chciałbym sobie psu¦ apetytu, wiŞc może pan sobie păjdzie. - Wiktorze - rzekł Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteśmy dorośli. Nie można przecież przywiNozywa¦ takiej wagi do gadania przy stole. Czyżby pan uwierzył, że te głupstwa, ktăre wygadywałem, to moje poglNody? Migrena, przykrości, katar... Czego można wymaga¦ od człowieka w takiej sytuacji? - Można wymaga¦, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie - wyjaśnił Wiktor. - A jeżeli już bije - răżnie bywa na świecie - żeby potem nie udawał przyjaciela. - Ach wiŞc o to chodzi - odparł Pawor z zadumNo. Jego twarz niespodziewanie jakby zmizerniała. - Niech pan posłucha, wszystko panu wytłumaczŞ. To był czysty przypadek. Nie miałem pojŞcia, że to pan. A poza tym... Sam pan przecież powiedział, że răżnie bywa. - Panie Summan - oznajmił Wiktor oblizuj Noc łyżkŞ. - Nigdy nie przepadałem za ludźmi paáskiej profesji. Jednego nawet zastrzeliłem - był bardzo odważny w sztabie, kiedy oskarżał oficerăw o nielojalnoś¦, ale kiedy go posłano na pierwszNo liniŞ... WiŞc niech siŞ pan wynosi. Jednakże Pawor nie wyniăsł siŞ. Zapalił papierosa, założył nogŞ na nogŞ i rozwalił siŞ w fotelu. Jasne - chłop jak dNob, na pewno zna karate, w kieszeni ma kastet... Dobrze byłoby siŞ rozzłości¦... Czego on, jak Boga kocham, psuje mi apetyt... - WidzŞ, że pan dużo wie - stwierdził Pawor. - To niedobrze. Mam na myśli - dla pana. No, dobra. Jednego tylko pan nie wie, że ja osobiście szczerze pana lubiŞ i szanujŞ. Niech siŞ pan nie wzdryga i nie udaje, że zbiera siŞ panu na wymioty. MăwiŞ serio. Z przyjemnościNo gotăw jestem wyrazi¦ ubolewanie z powodu incydentu z kastetem. PrzyznajŞ nawet, że wiedziałem kogo bijŞ, ale nie miałem innego wyjścia. Za rogiem leży jedyny świadek, atu jeszcze pan nadszedł... No wiŞc jedyne co mogłem zrobi¦, to uderzy¦ pana możliwie delikatnie i tak zresztNo zrobiłem. Za co jak najszczerzej przepraszam. Pawor wykonał arystokratyczny gest. Wiktor patrzył na niego nawet z niejakiego rodzaju ciekawościNo. W sytuacji tej było coś nowego, coś czego jeszcze nigdy nie doświadczył i co nawet trudno było sobie wyobrazi¦. - Jednakże przeprasza¦ za to, że jestem funkcjonariuszem wiadomego departamentu - măwił dalej Pawor - nie mogŞ i zresztNo nie chcŞ, măwiNoc szczerze. ProszŞ sobie nie wyobraża¦, że tam u nas zebrali siŞ sami dusiciele wolnej myśli i łajdaki karierowicze. Tak - pracujŞ w kontrwywiadzie. Tak - wykonujŞ brudnNo robotŞ. Tylko że każda robota jest brudna, czysta robota nie istnieje. Pan w swoich powieściach przedstawia podświadomoś¦, swoje sławetne libido, no a ja to robiŞ inaczej... O szczegăłach panu nie opowiem, bo nie mogŞ, zresztNo, sam pan siŞ pewnie wszystkiego domyśla. Tak, śledzŞ leprozorium, nienawidzŞ tych mokrych stworăw, bojŞ siŞ ich - i nie tylko o siebie siŞ bojŞ, bojŞ siŞ o wszystkich ludzi, ktărzy sNo coś warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie rozumie. Wolny artysta, człowiek emocji, ach, och - i koniec rozmowy. A tu chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli - o losy ludzkości. Nie podoba siŞ panu prezydent - dyktator, tyran, idiota... Ale nadciNoga taka dyktatura, jaka siŞ wam, wolnym artystom, nawet nie śniła. Wczoraj w restauracji nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne ziarno - człowiek jest zwierzŞciem anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie bŞdzie wystarczajNoco mocny. A wiŞc paáskie ulubione mokrzaki proponujNo takNo dyktaturŞ, że dla zwykłego człowieka po prostu nie bŞdzie już miejsca. Pan myśli, że jeśli ktoś cytuje Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki człowiek patrzy na pana i widzi jedno wielkie găwno, i wcale mu pana nie żal, dlatego że i według Hegla jest pan găwnem i według Zurtzmansora także găwnem. Găwnem zdefiniowanym. A to co siŞ znajduje poza granicami tej definicji - już go nie interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego ograniczenia - no, nawymyśla panu, no, w ostatecznym wypadku każe posadzi¦, ale potem wypuści z okazji świŞta narodowego i pełen najlepszych uczu¦ jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor popatrzy na pana przez lupŞ i zakwalifikuje - psie găwno nie nadajNoce siŞ do niczego - i wnikliwie kierowany wielkim intelektem, przemyśleniami światowej filozofii, strzepnie brudnNo ścierkNo do wiadra na śmiecie i zapomni, że pan kiedyś istniał... Wiktor aż przestał jeś¦. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor denerwował siŞ, wargi mu drżały, z twarzy odpłynŞła krew, nawet oddychał z trudem. Wyraźnie wierzył w to co măwił, w jego oczach zastygło przerażajNoce widmo straszliwego świata. No, no powiedział do siebie Wiktor ostrzegawczo. To przecież wrăg, oprawca. To przecież aktor, prăbuje ciŞ kupi¦ za złamany szelNog... Nagle zrozumiał, że ze wszystkich sił stara odepchnNo¦ siŞ od Pawora. To przecież urzŞdnik, nie zapominaj o tym. Z definicji nie może kierowa¦ siŞ ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie. KażNo mu broni¦ mokrzakăw - bŞdzie ich broni¦. Znam te ścierwa, niejednego już widziałem... Pawor wziNoł siŞ w garś¦ i uśmiechnNoł. - Wiem co pan myśli - powiedział. - Na paáskiej twarzy wida¦ jak prăbuj e pan odgadnNo¦ - czego ten typ siŞ przyczepił, czego ode mnie chce. ProszŞ wiŞc sobie wyobrazi¦, że niczego od pana nie chcŞ. Po prostu szczerze pragnŞ pana ostrzec, żeby pan siŞ zorientował w sytuacji i stanNoł po właściwej stronie... - boleściwie wyszczerzył zŞby. - Nie chcŞ, żeby pan stał siŞ zdrajcNo ludzkości. Potem ocknie siŞ pan - i bŞdzie za păźno... Nie măwiŞ już o tym, że w ogăle powinien siŞ pan stNod wynieś¦ i przyszedłem tu, by pana do tego namăwi¦. NadchodzNo ciŞżkie czasy, zwierzchnoś¦ jest w stadium służbowej gorliwości, niektărym dano do zrozumienia, że niby kiepsko pracujecie, panowie, jakieś nieporzNodki... Ale to jeszcze drobiazg, o tym jeszcze porozmawiamy. Ja chcŞ, żeby pan zrozumiał to, co najważniejsze. A najważniejsze to nie to, co bŞdzie jutro. Jutro oni jeszcze bŞdNo siedzie¦ u siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynăw... - znowu wyszczerzył zŞby. - Ale za jakieś dziesiަ lat... Wiktor już nie dowiedział siŞ, co bŞdzie za dziesiަ lat. Drzwi otwarły siŞ bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor od razu wiedział co to za jedni. Automatycznie ścisnŞło go w dołku i pokornie wstał, czujNoc mdłości i bezsilnoś¦. Ale powiedziano mu: "Siada¦, a Faworowi": "Wsta¦". - Pawor Summan, jest pan aresztowany. Pawor, biały, nawet jakoś niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał i powiedział ochryple. - Nakaz. Pokazali mu jakiś papierek i kiedy patrzył na ten świstek niewidzNocymi oczami, ujŞli go pod łokcie, wyprowadzili i zamknŞli za sobNo drzwi. Wiktor nadal siedział jakby wypuszczono z niego powietrze, patrzył na miskŞ z truskawkami i powtarzał sobie: "niech siŞ zagryzajNo wzajemnie, niech siŞ zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk drzwi, ale siŞ nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może tak siedzie¦, czujNoc, że musi z kimś porozmawia¦, zapomnie¦, albo ostatecznie napi¦ siŞ z kimś wădki, wyszedł na korytarz. InteresujNoce, skNod wiedzieli, że on jest u mnie. Nie, to wcale nie jest interesujNoce. Nic interesujNocego w tym nie ma... Na klatce schodowej majaczył wysoki profesjonalista. Było tak niezwyczajnie widzie¦ go samego, że Wiktor obejrzał siŞ i rzeczywiście - w kNocie na kanapie siedział młody mŞżczyzna z teczkNo i rozkładał gazetŞ. - A, otăż i on - powiedział wysoki. Młody mŞżczyzna spojrzał na Wiktora, wstał i zaczai składa¦ gazetŞ. - Właśnie wybierałem siŞ do pana - powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak wyszło, chodźmy do nas, tam bŞdzie spokojniej. Wiktorowi było wszystko jedno dokNod păjdzie, wiŞc pokornie powlăkł siŞ na drugie piŞtro. Wysoki dłuższNo chwilŞ otwierał drzwi numer trzysta dwanaście. Miał cały pŞk kluczy i zdaje siŞ, wyprăbował je wszystkie. Tymczasem Wiktor i młody człowiek w okularach stali obok siebie, i młody człowiek miał bardzo znudzony wyraz twarzy, Wiktor zaś zastanawiał siŞ, co by siŞ stało, gdyby da¦ mu teraz w łeb. wyrwa¦ teczkŞ i pobiec korytarzem. Potem weszli do środka i młody człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a wysoki powiedział do Wiktora: "ChwileczkŞ" i oddalił siŞ do sypialni po prawej stronie. Wiktor usiadł przy stole ze szlachetnego drewna i zaczNoł wodzi¦ palcem po szorstkich kăłkach pozostawionych na politurze przez szklanki i kieliszki. KrNożkăw było mnăstwo, ze stołem nikt siŞ nie cackał, nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy i co najmniej raz strzNośniŞto atrament z piăra. Potem ze swojej sypialni wyszedł młody człowiek - tym razem bez teczki i marynarki, w domowych kapciach, z gazetNo w jednej rŞce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł w swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej sypialni pojawił siŞ wysoki z tacNo, ktărNo postawił na stole. Na tacy stała zaczŞta butelka szkockiej, szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko. - Najpierw formalności - powiedział wysoki. - Chociaż nie, najpierw druga szklanka - rozejrzał siŞ, wziNoł z biurka szklany kubeczek na ołăwki, zajrzał do niego, wytrzNosnNoł, dmuchnNoł i postawił na tacy. - A wiŞc formalności - powtărzył. Wyprostował siŞ, stanNoł w postawie zasadniczej i surowo wybałuszył oczy. Młody człowiek odłożył gazetŞ, wstał răwnież, ze znudzeniem patrzNoc w ścianŞ. Wtedy Wiktor podniăsł siŞ răwnież. - Wiktorze Baniew! - przemăwił wysoki urzŞdowo wzniosłym tonem. - Szanowny panie! W imieniu i na specjalne polecenie pana prezydenta, mam zaszczyt wrŞczy¦ panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej klasy" w nagrodŞ za szczegălne usługi okazane departamentowi, ktăry mam honor tu reprezentowa¦! Otworzył granatowe pudełko, uroczyście wyjNoł z niego medal na białej wstNożeczce z mory i zaczNoł przypina¦ go do piersi Wiktora. Młody człowiek zareagował grzecznymi oklaskami. NastŞpnie wysoki wrŞczył Wiktorowi legitymacjŞ i pudełko, uścisnNoł mu dłoá, cofnNoł siŞ o krok, przez chwilŞ z zachwytem kontemplował i też zaklaskał. Wiktor, czujNoc siŞ jak idiota, răwnież zaczNoł klaska¦. - A teraz trzeba to obla¦ - oznajmił wysoki Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołăwki. - Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział. Wszyscy ponownie wstali, wymienili uśmiechy, wypili i znowu usiedli. Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetŞ i zasłonił siŞ niNo. - Trzeciej klasy, zdaje siŞ, już pan ma - rzekł wysoki. Teraz tylko jeszcze pierwsza i bŞdzie pan pełnym kawalerem. Bezpłatne przejazdy i tak dalej. Za co panu dali ten pierwszy? - Nie pamiŞtam - odparł Wiktor. - Coś tam było, pewnie zabiłem kogoś... A, przypomniałem sobie. To za kitchegaáski przyczăłek. - O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem. Nie zdNożyłem. - Miał pan szczŞście - stwierdził Wiktor. Wypili. - MăwiNoc miŞdzy nami, nie mam pojŞcia za co dostałem ten medal. - Przecież powiedziałem - za szczegălne zasługi. - Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uśmiechajNoc siŞ gorzko. - Niech pan przestanie! - rzekł wysoki. - Jest pan przecież ważnNo osobistościNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał rŞkNo dookoła ucha. - W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor. - Wiemy, wiemy! - figlarnie zawołał wysoki. - Wszyscy wiemy. Generał Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo. - Pierwszy raz słyszŞ - odparł Wiktor nerwowo. - RozpoczNoł sprawŞ pułkownik. Nikt, jak pan sam rozumie, nie protestował - ja myślŞ! No, a potem generał Pferd był z raportem u prezydenta i podsunNoł mu wniosek na pana... - Wysoki roześmiał siŞ. - Podobno było niezłe kino. Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew? Kuplecista? Za nic!" Ale generał do niego, tak surowo: "Trzeba tak, wasza magnificencjo!" Słowem udało siŞ. Staruszek nawet siŞ wzruszył, dobra, powiada, przebaczam. Co tam miŞdzy wami zaszło? - Nic takiego - niechŞtnie odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliśmy siŞ na temat literatury. - Rzeczywiście pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki. - Tak. Jak pułkownik Lawrence. - I jak, przyzwoicie płacNo? - Też bŞdŞ chyba musiał sprăbowa¦ - oznajmił wysoki. - Tylko, że ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie... - Tak, czasu brakuje - zgodził siŞ Wiktor. Przy każdym ruchu medal kiwał siŞ i stukał po żebrach. Wrażenie było takie, jak przy kataplazmach. Że jak siŞ zdejmie, od razu bŞdzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już sobie păjdŞ. Najwyższy czas. Najwyższy czas. Wysoki natychmiast siŞ poderwał. - Do widzenia - powiedział. - Do widzenia. - Mam honor pożegna¦ - skłonił siŞ wysoki. Młody człowiek w okularach opuścił gazetŞ i skłonił siŞ. Wiktor wyszedł na korytarz i natychmiast zdarł z siebie medal. Miał okropnNo ochotŞ wrzuci¦ go do kosza na śmiecie, ale siŞ powstrzymał i wsadził go do kieszeni. Zszedł na dăł do kuchni, wziNoł butelkŞ dżinu, a kiedy wracał, recepcjonista oznajmił: - Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i ja... - Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor. - Prosił, żeby pan do niego niezwłocznie zadzwonił. Idzie pan do siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz... - ProszŞ mu powiedzie¦, żeby mnie pocałował w dupŞ - odparł Wiktor. - Teraz wyłNoczŞ u siebie telefon, a jeżeli on zadzwoni proszŞ mu właśnie tak powtărzy¦: pan Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan, panie burmistrzu, pocałował go w dupŞ. ZamknNoł siŞ w swoim pokoju, wyłNoczył telefon i z jakiegoś powodu przykrył go poduszkNo. Potem usiadł przy swoim stole, nalał dżinu i nie rozwadniajNoc go, wypił duszkiem całNo szklankŞ. Dżin sparzył gardło i przełyk. Wtedy złapał łyżkŞ i zaczNoł zjada¦ truskawki ze śmietankNo nie wiedzNoc co robi. Mam dosy¦, mam dosy¦, myślał. Nic nie chcŞ, ani orderăw, ani honorariăw, ani waszej jałmużny, nie potrzeba mi waszej opieki, ani waszej nienawiści, ani waszej miłości, zostawcie mnie samego, mam po uszy siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŚcisnNoł rŞkami głowŞ, żeby nie widzie¦ przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i bezlitosnych pyskăw w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał Buttock, generał Arschmann razem z waszymi uściskami i orderami, i Zurtzmansor z odklejonNo twarzNo... WciNoż prăbował zrozumie¦, co mu to przypomina. Wypił jeszcze păł szklanki i zrozumiał, że w konwulsjach zwija siŞ na dnie okopu, a ziemia wywraca siŞ pod nim, całe warstwy geologiczne, gigantyczne masy granitu, bazaltu, lawy wypierajNo siŞ wzajemnie, jŞczNoc z wysiłku wypuczajNo siŞ, wybrzuszajNo i przy okazji, nie zwracajNoc uwagi, wyciskajNo go na gărŞ, coraz wyżej, wyduszajNo z okopu, wznoszNo nad ziemiNo, a czasy sNo ciŞżkie, władza ma atak służbowej gorliwości, zwrăcono uwagŞ, że kiepsko pracujecie, a on tu na widoku, goluteáki zasłania oczy rŞkami, wypchniŞty z okopu. Opaś¦ by na dno, myślał. Opaś¦ by na samo dno, żeby nikt nie słyszał i nie widział. Opaś¦ by na dno jak łădź podwodna i ktoś mu podpowiedział: uciec radarom. Tak, tak. Opaś¦ by na dno jak łădź podwodna, uciec radarom. I nikomu nie da¦ zna¦ o sobie. Nie ma mnie, nie ma. MilczŞ. Sami siŞ wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposăb nie mogŞ zosta¦ cynikiem? Opaś¦ by na dno jak łădź podwodna, uciec radarom, leże¦ i spa¦. Opaś¦ by na dno jak łădź podwodna, powtarzał, swoich sygnałăw nigdzie nie sła¦. Poczuł już rytm, i od razu przyszło: doś¦ mam po uszy, po czubek głowy. Wszystko mi zbrzydło. Zbrzydło mi do dna... Nadal sobie dżinu i wypił. Wădka, gitara, muzyka, pieśá, opaś¦ by na dno jak łădź podwodna... Gdzie jest banjo, pomyślał. Gdzie ja podziałem banjo? Wlazł pod łăżko i wyciNognNoł banjo. Mam was wszystkich gdzieś, pomyślał. Och, do jakiego stopnia mam was gdzieś! Opaś¦ by na dno jak łădź podwodna, uciec radarom. Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo stăł, a nastŞpnie cały świat zaczai przytupywa¦ i porusza¦ ramionami. Wszyscy generałowie i pułkownicy, wszyscy mokrzy ludzie z odpadajNocymi twarzami, wszystkie departamenty bezpieczeástwa, wszyscy prezydenci i Pawor Summan, ktăremu wykrŞcano rŞce i bito po mordzie... Doś¦ mam po uszy, po czubek głowy, Boże jak ja mam serdecznie doś¦, wădka, gitara, muzyka, pieśá. Opaś¦ by na dno, opaś¦ by na dno... Uciec radarom, leże¦ i spa¦... Łădź podwodna... i wypi¦ do dna i do ostatka... łagier nie matka. * Do drzwi już od dawna ktoś pukał coraz głośniej i głośniej i Wiktor wreszcie usłyszał, ale siŞ nie przestraszył, dlatego że to nie było TO pukanie. Zwyczajne, cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka, ktăry siŞ złości, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem. - Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano. - Wiem, wiem - odpowiedział wesoło Wiktor. - Niech pan siada i słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaśpiewał: Doś¦ mam po uszy, po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie doś¦, Opaś¦ by na dno, jak łădź podwodna, Wszystkim radarom uciec na złoś¦. - Dalej jeszcze nie mam. - krzyknNoł. - Dalej bŞdzie kac, spa¦, pi¦, nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha: Kurwa, czy wădka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po wădce kac. Opaś¦ by na dno jak łădź podwodna, Uciec radarom, leże¦ i spa¦. Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wădka, gitara, muzyka, pieśá. Opaś¦ by na dno jak łădź podwodna, Opaś¦ by na dno i mie¦ to gdzieś. - Koniec! - krzyknNoł i rzucił banjo na łăżko. Poczuł ogromnNo ulgŞ, jak gdyby coś siŞ zmieniło, jakby nagle stał siŞ bardzo potrzebny, tam nad okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na szare, brudne pole, na zardzewiały drut kolczasty, szare toboły, ktăre niedawno były ludźmi, niemrawNo, monotonnNo krzNotaninŞ, ktărNo kiedyś nazywano życiem i ze wszystkich stron ludzie zaczŞli wstawa¦ z okopu, ktoś cofnNoł palec ze spustu... - ZazdroszczŞ panu - powiedział Golem. - Ale czy nie czas usiNoś¦ do artykułu? - Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam ich wszystkich gdzieś. I niech pan wreszcie usiNodzie do diabła! Jestem pijany, i, i niech siŞ pan też napije. ProszŞ siŞ rozebra¦... Niech siŞ pan rozbiera, do kogo măwiŞ! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan pije! Nic pan nie rozumie, chociaż jest pan prorokiem. A ja na to nie pozwolŞ. Nie rozumie¦ - to moja prerogatywa. Na tym świecie wszyscy zbyt dobrze wszystko rozumiejNo - co by¦ powinno, co jest i co bŞdzie, i ogromnie brakuje ludzi, ktărzy nie rozumiejNo. Zastanawiał siŞ pan kiedyś, na czym polega moja wartoś¦? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo olśniewajNoce perspektywy - ale ja măwiŞ, nie, nic z tego nie rozumiem. OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do granic możliwości - ale ja măwiŞ, nie, nadal nic nie rozumiem... Właśnie dlatego jestem potrzebny... Chce pan truskawek? Chociaż zdaje siŞ, że już wszystkie zjadłem. W takim razie zapalimy sobie... Wstał i przespacerował siŞ po pokoju. Golem ze szklankNo w rŞku obserwował go nie odwracajNoc głowy. - To zdumiewajNocy paradoks, Golem. Były czasy, kiedy wszystko rozumiałem. Miałem szesnaście lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem absolutnie wszystko i na nic nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejś bijatyce rozwalono mi głowŞ, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło swojNo kolejNo - Legia zwyciŞsko maszerowała naprzăd beze mnie, pan prezydent nieubłaganie stawał siŞ panem prezydentem - także beze mnie. Wszyscy świetnie obchodzili siŞ beze mnie. Potem to samo powtărzyło siŞ na wojnie. Byłem oficerem, dostawałem ordery i naturalnie wszystko rozumiałem. Przestrzelono mi pierś, trafiłem do szpitala - no i co, czy ktoś zainteresował siŞ, gdzie jest Baniew, co siŞ stało z Baniewem, gdzie siŞ podział nasz odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to kiedy przestałem rozumie¦ cokolwiek - o, wtedy wszystko siŞ zmieniło. Wszystkie gazety mnie zauważyły. Wszystkie departamenty. Pan prezydent osobiście zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkoś¦ - człowiek, ktăry nie rozumie! Wszyscy go znajNo, troszczNo siŞ o niego generałowie i pokăj... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny mokrzakom, uważa siŞ, że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego? A dlatego, panowie, że nic nie rozumie. - Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał. - Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan măwi dalej. Wiktor rozłożył rŞce. - To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem siŞ... Może zaśpiewa¦ panu? - Niech pan śpiewa - zgodził siŞ Golem. Wiktor wziNoł banjo i zaczai śpiewa¦. Zaśpiewał "PiosenkŞ dzielnych żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, ktăremu byk wybił jedno oko i ktăry dlatego poszedł na zielonNo paástwowNo granicŞ", potem "Doś¦ mam po uszy", potem "Miasto obojŞtnych", potem o prawdzie i kłamstwie, potem znowu "Doś¦ mam po uszy", potem hymn paástwowy na melodiŞ "Ach, co za năżki", ale zapomniał słăw, pomylił zwrotki i odłożył banjo. - Znowu wyczerpałem siŞ - oznajmił ze smutkiem. - WiŞc powiada pan, że aresztowano Pawora? A ja o tym wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan siedzi... Czy pan wie, co on chciał powiedzie¦, tylko nie zdNożył? Że za dziesiަ lat mokrzaki opanujNo kulŞ ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A co pan sadzi? - Raczej wNotpiŞ - powiedział Golem. - ZresztNo, po co nas likwidowa¦? Sami siŞ wzajemnie zlikwidujemy. - A mokrzaki? - By¦ może nie pozwolNo nam siŞ zlikwidowa¦... Trudno powiedzie¦. - A by¦ może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim uśmiechem. - Przecież my nawet zabija¦ nie umiemy. Dziesiަ tysiŞcy lat wybijamy siŞ i rezultaty wciNoż sNo nie najlepsze... ProszŞ posłucha¦, Golem, po co pan mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale nie sNo chorzy, sNo zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żăłci... - Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma pan takie informacje? Nic o tym nie wiem. - Dobra, dobra, wiŞcej mnie pan nie oszuka. Rozmawiałem z Żur,., z Zu... Zurtzmansorem. Wszystko mi opowiedział - tajny instytut... założyli opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie, że mogNo manipulowa¦ generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdŞ - to sNo kacyki na piŞtnaście minut. Generał zeżre ich razem z opaskami i rŞkawiczkami, kiedy siŞ przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany - wszystko płynie... TrochŞ jednak udawał. Wyraźnie widział przed sobNo grubo ciosanNo, szarawNo twarz i maleákie, niezwykle czujne oczka. - I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy? - Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiŞtam... Raczej chyba nie... Ale i tak przecież wida¦. Golem poskrobał podbrădek krawŞdziNo szklanki. - Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam dzisiaj nastrăj. Chce pan, żebym opowiedział wszystko czego siŞ domyślam i co wiem o mokrzakach? - Niech pan măwi - zgodził siŞ Wiktor. - Tylko proszŞ wiŞcej nie kłama¦. - Choroba okularnicza - powiedział Golem - to bardzo interesujNoca rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł. - Nie, nic panu nie opowiem. - E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł. - Jestem głupi, dlatego zaczNołem - stwierdził Golem. Spojrzał na Wiktora i uśmiechnNoł siŞ. - ProszŞ o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania bŞdNo głupie, z przyjemnościNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo siŞ znowu rozmyślŞ. Ktoś zapukał do drzwi. - Wynosi¦ siŞ do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajŞty! - Przepraszam panie Baniew - odezwał siŞ nieśmiały głos recepcjonisty. - Ale dzwoni paáska małżonka. - Kłamstwo! Nie mam żadnej małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem. Dobra, zaraz do niej zadzwoniŞ, dziŞkujŞ - złapał szklankŞ, nalał po brzegi, wrŞczył Goleniowi i rzekł - ProszŞ pi¦ i nie myśle¦ o niczym. Ja zaraz. WłNoczył telefon i nakrŞcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho - daruj, że ci przeszkadzam, ale mam zamiar jecha¦ do Irmy, może bŞdziesz łaskaw siŞ przyłNoczy¦. - Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie bŞdŞ łaskaw. Jestem zajŞty. - Pomimo wszystko ona jest răwnież twojNo cărkNo! Czyżbyś upadł tak nisko.. - Jestem zajŞty! - ryknNoł Wiktor. - Nie wzruszajNo ciŞ losy twojej, cărki? - Przestaá udawa¦ idiotkŞ - powiedział Wiktor. - Zdaje siŞ, że chciałaś pozby¦ siŞ Irmy. Pozbyłaś siŞ. Czego ci jeszcze trzeba? Lola zaczŞła płaka¦. - Przestaá - rzekł Wiktor krzywiNoc siŞ. - Irmie jest tam dobrze. Lepiej niż na najlepszej pensji. Jedź i sama siŞ przekonaj. - Ordynarna, bezduszna, egoistyczna świnia - oświadczyła Lola i odłożyła słuchawkŞ. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrăcił do stołu. - Niech pan posłucha, Golem - powiedział. - Co wy tam wyprawiacie z moimi dzie¦mi? Jeśli przygotowujecie sobie zmianŞ, to ja siŞ nie zgadzam. - JakNo zmianŞ? - No, jakNo... Właśnie pytam pana - jakNo? - O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone. - To nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one tam robiNo? - Kto? - Dzieci. - A czy one panu nie powiedziały? - Jak mi mogły cokolwiek powiedzie¦, jeżeli ja jestem tu, a one tam? - One budujNo nowy świat - rzekł Golem. - A... Tak, to mi powiedziały. Ale to przecież tylko tak, filozofia... Znowu mnie pan okłamuje, Golem ! Jaki może by¦ nowy świat za drutem kolczastym? Nowy świat pod komendNo generała Pferda! A jeżeli one siŞ zarażNo? - Czym? - zapytał Golem. - ChorobNo okularniczNo, oczywiście! - Po raz szăsty powtarzam panu, że choroby genetyczne nie sNo zaraźliwe! - Szăsty, szăsty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to w ogăle takiego ta choroba okularnicza? Co przy niej boli? Może to też tajemnica? - Nie, to było wszŞdzie publikowane. - No to niech pan opowie - zaproponował Wiktor. - Tylko bez terminologii. - W pierwszym okresie - zmiany na skărze. Pryszcze, pŞcherze, szczegălnie na rŞkach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody... - Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogăle jest ważne? - W jakim sensie? - Dla istoty rzeczy. - Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myślałem, że to interesujNoce. - Ja chcŞ zrozumie¦ istotŞ! - oświadczył Wiktor dociekliwie. - Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos. - Dlaczego? - Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany... - To jeszcze nie powăd - rzekł Wiktor. - A po drugie dlatego, że tego w ogăle nie da siŞ wytłumaczy¦. - Tak nigdy nie jest - oświadczył Wiktor. - Pan mi po prostu nie chce powiedzie¦. Ale nie mam żalu. Tajemnica służbowa, rozpowszechnianie, trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali... Băg z panem. Tylko nie rozumiem, dlaczego dziecko ma budowa¦ nowy świat w leprozorium. Czy nie było innego miejsca? - Nie było - odparł Golem. - W leprozorium mieszkajNo architekci. I kierownicy robăt. - Z automatami - stwierdził Wiktor. - Widziałem. Nic nie rozumiem. Ktăryś z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor. - Oczywiście, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo. - A by¦ może kłamiecie obydwaj. Ale ja wierzŞ wam obu, dlatego, że coś w was jest... Niech pan mi tylko powie, Golem, czego oni chcNo? Ale uczciwie. - SzczŞścia - powiedział Golem. - Dla kogo? Dla siebie? - Nie tylko. - A czyim kosztem? - Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem trawy, kosztem obłokăw, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd. - Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor. - No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej. - Dlaczego? My też... - Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawŞ, rozpraszamy obłoki, spiŞtrzamy wodŞ... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia. - Nie rozumiem - odrzekł Wiktor. - Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale siŞ domyślam. - A czy jest ktoś, kto rozumie? - Nie wiem. Raczej wNotpiŞ. By¦ może dzieci... Ale nawet one jeżeli rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu. Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny. Palce siŞ nie słuchały. Położył banjo na stole. - Golem - rzekł. - Jest pan komunistNo. Co u diabła robi pan w leprozorium? Dlaczego pan nie jest na barykadzie? Dlaczego nie na wiecu? Moskwa nie bŞdzie z pana zadowolona. - Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem. - Jaki tam z pana architekt, jeśli pan ni cholery nie rozumie? I w ogăle niech mi pan przestanie robi¦ wodŞ z măzgu. Przez godzinŞ bijemy pianŞ, a co mi pan powiedział? Pije pan măj dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd, Golem. I do tego kłamie pan jak najŞty. - Że jak najŞty, to przesada - odpowiedział Golem. - Chociaż nie powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodăw. - Niech pan mi odda szklankŞ - zażNodał Wiktor. - Już pan siŞ napił - nalał sobie z butelki i wypił. - Diabli pana wiedzNo, Golem. Po co to wszystko? Dlaczego pan krŞci? Jeśli może pan opowiedzie¦, to niech pan opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczyna¦? - Wyjaśnienie jest bardzo proste - oznajmił niefrasobliwie Golem wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A wszyscy prorocy sNo w takiej samej sytuacji - i dużo wiedzNo, i chcieliby opowiedzie¦, podzieli¦ siŞ informacjNo w miłym towarzystwie, pochwali¦ siŞ, żeby przyda¦ sobie powagi. Ale kiedy zaczynajNo opowiada¦, pojawia siŞ dziwne uczucie niewygody, niezrŞczności... WiŞc zaczynajNo wibrowa¦ tak jak Pan Băg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia. - Jak pan sobie życzy - powiedział Wiktor. - PojadŞ do leprozorium i wszystkiego dowiem siŞ bez pana. No, proszŞ mi coś podpowiedzie¦... Obserwował z ciekawościNo jak traci władzŞ w rŞkach i nogach i myślał, że dobrze byłoby wypi¦ jeszcze jednNo szklankŞ do kompletu, uwali¦ siŞ spa¦, a potem obudzi¦ siŞ i pojecha¦ do Diany. Wszystko właściwie zapowiada siŞ nie najgorzej. W ogăle nie jest najgorzej. Wyobraził sobie, jak zaśpiewa Dianie o łodzi podwodnej i zrobiło mu siŞ zupełnie dobrze. WziNoł mokre wiosło, ktăre leżało na rufie, odepchnNoł siŞ od brzegu i łădkNo od razu zakołysało. Nie było żadnego deszczu, czerwono zachodziło słoáce, wiŞc popłynNoł prosto ku słoácu, a wiosła odskakiwały od grzbietăw fal. Opaś¦ by na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoś głupio, dlatego, że nad uchem leniwie buczał głos Golenia: - .. .Oni sNo bardzo młodzi, wszystko przed nimi, a przed nami tylko oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechświat, ale nie bŞdzie to rumiany - , umiŞśniony atleta, i oczywiście człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale najpierw przemieni siebie. Natura nie oszukuje, dotrzyma swoich obietnic, ale nie tak jak myśleliśmy, i czŞsto nie tak jak byśmy chcieli. Zurtzmansor, ktăry siedział na dziobie łodzi, odwrăcił głowŞ, a wtedy okazało siŞ, że w ogăle nie ma twarzy, twarz trzymał w rŞku i twarz patrzyła na Wiktora - sympatyczna twarz, uczciwa, ale robiło siŞ niedobrze na jej widok, a Golem siŞ nie odczepiał, wciNoż buczał... - Niech pan siŞ kładzie spa¦ - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc siŞ na dnie łodzi. WrŞgi wciskały mu siŞ w boki, było bardzo niewygodnie, ale tak okropnie chciało mu siŞ spa¦. - Niech pan siŞ kładzie spa¦, Golem... Kiedy siŞ obudził, stwierdził, że leży w łăżku. Było ciemno, a w szyby bŞbnił drobny deszcz. Wiktor z trudem wyciNognNoł rŞkŞ w stronŞ nocnej lampki, ale palce trafiły na zimnNo, gładkNo ścianŞ. Dziwne, pomyślał. A gdzie Diana? Czyżby nie był w sanatorium? Sprăbował obliza¦ wargi, ale gruby, chropawy jŞzyk nie usłuchał go. Strasznie chciało mu siŞ pali¦, ale pali¦ nie wolno było w żadnym wypadku... Aha, właściwie to chce mi siŞ pi¦. "Diana!" - zawołał. Prawda, to nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po prawej, a tu po prawej ściana... Ależ to măj pokăj w hotelu! - pomyślał z entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w samej bieliźnie. Jakoś nie pamiŞtam, żebym siŞ rozbierał, pomyślał. Ktoś mnie rozebrał. Chociaż, może jednak rozebrałem siŞ sam. Jeśli mam buty, to rozbierałem siŞ sam... potarł nogNo o nogŞ. Aha, jestem bosy. O do diabła, rŞce swŞdzNo, jakieś bNoble, zapluskwiony hotel. WyprowadzŞ siŞ. A dokNod płynNołem łădkNo?... A, to ten Pawor napuścił pluskiew... Nagle przypomniał sobie Pawora i usiadł, zemdliło go i znowu położył siŞ na wznak. Jednak dawno siŞ tak nie uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił siŞ i zaczNoł drapa¦ siŞ w lewNo rŞkŞ. Co teraz jest - rano, czy wieczăr? Zapewne rano... A może wieczăr? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognŞliśmy z Golemem całNo butelkŞ. Dżinu bez wody. A przedtem păł butelki z tym wysokim. A przedtem jeszcze gdzieś piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no, a co teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wsta¦, napi¦ siŞ i te de... Nie, pomyślał uparcie. Najpierw muszŞ siŞ w tym wszystkim zorientowa¦. Coś mi Golem ciekawego opowiadał, myślał, że jestem pijany i nic nie rozumiem, wiŞc można măwi¦ ze mnNo otwarcie. ZresztNo, rzeczywiście byłem pijany, ale o ile pamiŞtam, wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wściekle potarł tylnNo stronŞ dłoni o wełniany koc. NadchodzNo ciŞżkie czasy... Nie, to Pawor. .. Aha, oto i Golem - oni majNo wszystko przed sobNo, a my mamy przed sobNo tylko ich. I choroba genetyczna... A co, zupełnie możliwe. W koácu kiedyś to siŞ musiało wydarzy¦. By¦ może trwa to już od dawna. WewnNotrz gatunku rodzi siŞ nowy gatunek, a my nazywamy to chorobNo genetycznNo. Stary gatunek dla jednych warunkăw, nowy gatunek dla innych. Dawniej były potrzebne silne miŞśnie, płodnoś¦, wytrzymałoś¦ na mrozy, agresywnoś¦ i jeżeli można tak powiedzie¦, zaradnoś¦. Powiedzmy, że teraz też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji. Przy pewnej zaradności można zatłuc milion ludzi i nic szczegălnie ważnego siŞ nie stanie. To jest zupełnie pewne i wielokrotnie wyprăbowane. Ktoś powiedział, że gdyby z historii usunNo¦ kilkudziesiŞciu, no dobrze, niech bŞdzie, kilkuset ludzi, to momentalnie okazalibyśmy siŞ w wieku kamienia łupanego. A nawet kilka tysiŞcy... Co to za ludzie? To, măj drogi zupełnie inni ludzie. Całkiem możliwe, że Newton, Einstein, Arystoteles - to mutanci. Rzecz jasna środowisko było niezbyt sprzyjajNoce i niewykluczone, że masa takich mutantăw zginŞła, nie zdNożywszy siŞ ujawni¦, jak ten chłopiec z opowiadania †apka. Oczywiście, byli niezwykłymi ludźmi - nie byli zaradni, nie mieli normalnych ludzkich potrzeb... Albo może tylko tak siŞ wydaje? Po prostu duchowo byli tak nadnaturalnie rozwiniŞci, że cała reszta zostawała w cieniu. No, tu przesadziłeś, powiedział. Einstein măwił, że najlepiej jest by¦ latarnikiem - to samo w sobie dobrze brzmi... A w ogăle ciekawe byłoby wyobrazi¦ sobie jak w naszych czasach rodzi siŞ homo super. Fabuła ekstra... Do diabła, jak strasznie swŞdzNo rŞce... Gdyby tak napisa¦ utopiŞ w duchu Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie wyobrazi¦ takiego homo super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki i năżki, impotent - same banały. Ale właściwie to powinno by¦ coś w tym rodzaju. W każdym razie przesuniŞcie potrzeb. Wădka niepotrzebna, jakieś szczegălnie wyrafinowane żarcie răwnież, żadnych luksusăw, zresztNo i kobiety - o tyle o ile, dla wiŞkszego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji - da¦ mu oddzielny gabinet, biurko, papier, kupŞ ksiNożek... alejkŞ dla perypatetycznych rozmyślaá, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego żadna utopia - zabiorNo go sobie wojskowi, oto cała utopia. StworzNo utajniony instytut, zwiozNo tam tych wszystkich homo super, postawiNo wartownika i koniec... Wiktor wstał postŞkujNoc, człapiNoc bosymi stopami po zimnej podłodze wszedł do łazienki, odkrŞcił kran i z rozkoszNo napił siŞ wody nie zapalajNoc światła. Sama myśl - żeby zapali¦ światło - była przerażajNoca. Potem wrăcił do łăżka i przez czas jakiś drapał siŞ, przeklinajNoc pluskwy. W ogăle, dla potrzeb fabuły wyglNoda to nawet dobrze - tajny instytut, wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za taniocha. Trudnoś¦ polega na tym, żeby wyobrazi¦ sobie ich pracŞ, pomysły, możliwości - gdzie mi tam... To w ogăle niemożliwe. Szympans nie potrafi napisa¦ powieści o ludziach. Jak ja mogŞ napisa¦ powieś¦ o człowieku, ktăry nie ma żadnych potrzeb poza duchowymi? Oczywiście, coś niecoś można sobie wyobrazi¦. AtmosferŞ. Stan nieustannej twărczej ekstazy. Poczucie własnej wszechmocy, niezależności... brak kompleksăw, absolutny brak strachu... Tak, żeby napisa¦ takNo ksiNożkŞ, trzeba siŞ nażre¦ LSD. W ogăle emocjonalna sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak patologia. Choroba... Życie - to choroba materii, myślenie - choroba życia. Choroba okularnicza, pomyślał. I nagle wszystko znalazło siŞ na swoim miejscu. A wiŞc to o to mu szło! - pomyślał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... WiŞc co z tego wynika? Z tego wynika, że oni już nie sNo ludźmi. Zurtzmansor po prostu mydlił mi oczy. To znaczy, że siŞ zaczŞło... Nic siŞ nie da ukry¦, pomyślał z satysfakcjNo. A czegoś takiego tym bardziej. PăjdŞ do Golema, niech nie udaje proroka. Zapewne oni dużo mu powiedzieli.. Do diabła, to przecież przyszłoś¦, ta sama przyszłoś¦, ktăra zapuszcza swoje macki w serce dnia dzisiejszego! Przed nami sNo tylko oni... OgarnŞło go gorNoczkowe wzburzenie. Każda sekunda była historyczna, i szkoda że nie wiedział o tym wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i tydzieá temu każda sekunda też była historyczna... Zerwał siŞ z łăżka, zapalił światło i mrużNoc oczy przed blaskiem bijNocym w oczy, zaczai po omacku szuka¦ ubrania. Ubrania nie było, ale potem oczy przywykły do światła, złapał spodnie wiszNoce na porŞczy łăżka i nagle zobaczył swojNo rŞkŞ. RŞka pokryta była czerwonNo wysypkNo i trupio białymi gruzełkami. Niektăre rozdrapane gruzełki krwawiły. Na drugiej rŞce było to samo.