łową i nawet cmoknął parÚ razy. - Tak - măwi - to ciekawe. To - măwi - coś nowego. A z kim byłeś? Z Rosjaninem? - Tak - odpowiadam. - Z Kiryłem i z Tenderem. Wiesz, z tym naszym laborantem. - Uszarpałeś siÚ pewnie z nimi... - Nic podobnego. Chłopcy trzymali siÚ zupełnie przyzwoicie. Szczegălnie Kirył. Urodzony stalker - măwiÚ. - Gdyby miał trochÚ wiÚcej doświadczenia i pozbył siÚ tej swojej dziecinnej niecierpliwości, măgłbym z nim co dzieá chodziÖ do Strefy. - I po co? - pyta Dick z pijackim śmieszkiem. - Uspokăj siÚ - măwiÚ. - Żarty żartami... - Wiem - măwi. - Żarty żartami, a za takie gadanie można zarobiÖ w ucho. Możesz uważaÖ, że jestem twoim dłużnikiem... - Komu trzeba daÖ w ucho? - ocknął siÚ Szuwaks. - Gdzie on jest? Złapaliśmy go za rÚce i z trudem posadziśmy na krześle. Dick wetknął mu w zÚby papierosa i podsunął zapalniczkÚ. Uspokoił siÚ. A tymczasem tłok robi siÚ coraz wiÚkszy. Bar już oblepiony, prawie wszystkie stoliki zajÚte. Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą, co komu trzeba - jednym piwo, innym koktajle, jeszcze innym czystą. PatrzÚ i jakoś mi siÚ zdaje, że w mieście widaÖ coraz wiÚcej nowych twarzy, i to głăwnie jacyś smarkacze w kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził. - No a jakże inaczej - măwi. - Zaczyna siÚ wielki sezon budowlany. Kładą już fundamenty pod trzy nowe budynki dla instytutu, a oprăcz tego planują budowÚ wielkiego muru wokăł Strefy - od cmentarza do starego ranczo. Koáczą siÚ dobre czasy dla stalkerăw... - A kiedy czasy były dobre dla stalkerăw? - pytam. A sam myślÚ: masz babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już siÚ nie zarobi. Căż, może to i lepiej, mniejsza pokusa. BÚdÚ chodziÖ do Strefy w dzieá, jak przystało na porządnego człowieka. Forsa wprawdzie już nie taka, ale za to o ileż bezpieczniej - "kalosz", skafandry i tak dalej, i patrole mogą ciÚ pocałowaÖ... ŻyÖ bÚdÚ z pensji, a piÖ za premie. I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu liczyÖ każdy grosz - na to mogÚ sobie pozwoliÖ, na tamto już nie mogÚ, na każdą szmatkÚ dla Guty odkładaj pieniądze do skarbonki, do baru nie zaglądaj, kino jest taásze... Wszystko szare, nudne, szare dnie, szare noce... Tak sobie siedzÚ i myślÚ a Dick buczy mi nad uchem: - Wczoraj w hotelu wpadłem wieczorem do baru, żeby wypiÖ na sen coś mocniejszego. PatrzÚ - siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi siÚ od pierwszej chwili. Przysiada siÚ jeden taki do mnie i zaczyna rozmowÚ z daleka, daje do zrozumienia, że mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracujÚ, że gotăw jest dobrze zapłaciÖ za pewne przysługi... - Szpicel - măwiÚ, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowÚ o przysługach. - Nie, măj miły, to nie był szpicel. Lepiej posłuchaj. ChwilÚ z nim pogadałem, ostrożnie, rzecz jasna, udałem takiego skromnego przygłupka. Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle śmiecie, ale raczej rzeczy wartościowe. Na akumulatory, "świerzby", "czarne bryzgi" i podobną biżuteriÚ nie reflektuje. A o tym, na co reflektuje, wspomniał raczej aluzyjnie. - WiÚc o co mu chodzi? - pytam. - O "czarci pudding", o ile dobrze zrozumiałem - măwi Dick i jakoś dziwnie na mnie patrzy. - Ach, "czarci pudding" jest mu potrzebny! - măwiÚ. - A "lampa śmierci" przypadkiem nie jest mu potrzebna? - Też go o to zapytałem. - No i? - Wyobraź sobie, potrzebna. - Tak? - măwiÚ. - No, Jeśli tak, niech sobie sam przyniesie. To przecież drobnostka! "Czarciego puddingu" pełne piwnice, tylko braÖ wiadro i ładowaÖ. Pogrzeb na koszt własny. Dick milczy, patrzy na mnie spode łba i nawet siÚ nie uśmiecha. Co u diabła, chce mnie wynająÖ, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło. - Poczekaj - măwiÚ. - A kto to măgł byÖ? Z "puddingiem" nawet w Instytucie nie wolno robiÖ doświadczeá... - Słusznie - măwi Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. - Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczeástwo dla ludzkości. Teraz już rozumiesz, kto to był? Nadal nie rozumiałem. - Przybysze z Kosmosu? - pytam. Dick roześmiał siÚ, poklepał mnie po ramieniu i măwi: - PijÚ za twoje zdrowie, o świÚta naiwności! - Zgoda - măwiÚ, ale krew mnie zalewa. Znalazł sobie naiwnego, sukinsyn! - Ej! - măwiÚ. - Szuwaks! DosyÖ tego spania, lepiej napij siÚ z nami. Nie, Szuwaks nie bÚdzie pił. Szuwaks śpi. Położył swăj czarny łeb na czarnym stoliku i śpi, rÚce zwiesił do podłogi. Wypiliśmy z Dickiem bez Szuwaksa. - No dobra - măwiÚ. - Może jestem naiwny, a może nie jestem, ale na tego typa doniăsłbym gdzie należy. Mało kto kocha policjÚ tak, jak ja, ale sam bym poszedł i doniăsł. - Aha - măwi Dick. - A na policji zadaliby ci pytanie: A dlaczego właściwie ten typ zwrăcił siÚ akurat do ciebie ze swoją propozycją? No? PokrÚciłem głową. - Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci rok jesteś w mieście, ani razu w Strefie nie byłeś, "czarci pudding" widziałeś tylko w kinie, ale gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobiÖ z człowiekiem... To, măj kochany, straszna rzecz, nie trzeba jej wynosiÖ ze Strefy... Wiesz sam dobrze - stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają niezbyt delikatne, ale na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge też na to nie păjdzie... Nawet bojÚ siÚ pomyśleÖ, komu i po co może byÖ potrzebny "czarci pudding". - No căż - măwi Dick - masz zupełną racjÚ. Tylko ja, rozumiesz, okropnie nie mam ochoty, żeby pewnego piÚknego poranka znaleziono mnie w łăżeczku i stwierdzono, że zginąłem śmiercią samobăjczą, nie jestem stalkerem, ale răwnież jestem trzeźwym i brutalnym człowiekiem i życie mi siÚ raczej podoba. ŻyjÚ już od dośÖ dawna i, widzisz, przywykłem... W tym momencie Ernest krzyknął od baru: - Panie Nunnun! Telefon do pana! - O psiakrew - măwi Dick z nienawiścią w głosie. - Pewnie znowu reklamacja. WszÚdzie znajdą. Przepraszam ciÚ, Red. Wstaje i idzie do telefonu. A ja zostajÚ z Szuwaksem i z butelką, i ponieważ z Szuwaksa nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekujÚ siÚ butelką. Diabli by wziÚli tÚ StrefÚ, nigdzie nie ma przed nią ucieczki. Gdzie byś nie poszedł, z kim byś nie măwił - Strefa, Strefa, Strefa... Dobrze Kiryłowi gadaÖ, że dziÚki Strefie zapanuje wieczny pokăj i nieziemska szczÚśliwośÖ. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie, głowÚ ma, że daj Boże każdemu, ale przecież nie ma zielonego pojÚcia o życiu. On nawet wyobraziÖ sobie nie może, ile wszelakiego draástwa krÚci siÚ koło Strefy. Teraz na przykład "czarci pudding" komuś jest koniecznie potrzebny. Ten Szuwaks chociaż i pijanica, chociaż ma fioła na tle religijnym, ale czasami, kiedy człowiek dobrze siÚ zastanowi, rzeczywiście przychodzi mu do głowy - może naprawdÚ należy zostawiÖ szatanowi co szataáskie? Nie rusz găwna... W tym momencie na krześle Dicka siada jakiś smarkacz w kolorowym szaliku. - Czy pan Shoehart? - pyta. - No? - măwiÚ. - Nazywam siÚ Kreon - măwi. - Jestem z Malty. - No - măwiÚ - i co słychaÖ na Malcie? - Na Malcie dobrze słychaÖ, ale ja nie o tym chciałem z panem măwiÖ. Przysłał mnie Ernest. Tak, myślÚ. To jednak bydlak ten Ernest. Ani krzty litości, ani odrobiny sumienia. Siedzi przede mną chłopiec - smagły, schludny, wesoły, pewnie jeszcze ani razu siÚ nie golił, jeszcze ani razu nie całował dziewczyny, a Ernestowi to zwisa, on tylko o jednym myśli: żeby jak najwiÚcej ludzi zagoniÖ do Strefy, a jak jeden na trzech wrăci z towarem - też bÚdzie dobrze... - No i jak siÚ czuje nasz dobry stary Ernest? - pytam. Kreon obejrzał siÚ na bar i măwi: - Moim zdaniem nieźle. ChÚtnie bym siÚ z nim zamienił. - A ja nie - măwiÚ. - Napijesz siÚ? - DziÚkujÚ, nie pijÚ. - No to zapal - măwiÚ. - Przepraszam pana, ale nie palÚ răwnież. - Niech CiÚ diabli - măwiÚ - WiÚc po co ci w takim razie pieniądze? Poczerwieniał, przestał siÚ uśmiechaÖ i cicho tak odpowiada: - Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart? - Co racja, to racja - măwiÚ i nalewam sobie na cztery palce. W głowie mi, należy zaznaczyÖ, już trochÚ szumi i ciało przenika taka przyjemna słabośÖ, wypuściła mnie wreszcie Strefa. - Teraz jestem pijany - măwiÚ. - Jak widzisz, bawiÚ siÚ. Chodziłem do Strefy, wrăciłem żywy i z forsą. To nieczÚsto bywa żeby żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A wiÚc na razie odłăżmy poważne rozmowy na kiedy indziej... Tu Kreon zrywa siÚ z krzesła, măwi "przepraszam", okazuje siÚ, że Dick wrăcił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzÚ, że coś siÚ stało. - No - măwiÚ - znowu twoje komory prăżniowe są nieszczelne? - Tak - măwi Dick. - Znowu. Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzÚ ja, że nie w reklamacji rzecz. Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piÚtra, nie na głupiego trafili! - Wypijmy - măwi - Red. - I nie czekając na mnie wypija haustem całą swoją porcjÚ i nalewa nową. - Ty wiesz - măwi - umarł Kirył Fanow. W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł. - No căż - măwiÚ - wypijmy za spokăj jego duszy... Dick spojrzał na mnie, oczy mu siÚ zrobiły okrągłe jak spodki, i dopiero wtedy poczułem jakby mi ktoś wymierzył cios w żołądek. PamiÚtam, że wstałem, oparłem siÚ o blat i patrzÚ na Dicka z găry na dăł. - Kirył?! - A przed oczami mam srebrną pajÚczynÚ, znowu słyszÚ, jak ona rwie siÚ i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do mnie jak z drugiego pokoju. - Zawał serca. Znaleźli go nagiego pod prysznicem, nikt nic nie rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku... - A co tu jest do rozumienia? - măwiÚ. - Strefa... - Usiądź, Red - măwi Dick. - Usiądź i napij siÚ. - Strefa... - powtarzam i nie mogÚ przestaÖ. - Strefa... Strefa... Niczego nie widzÚ dokoła oprăcz tej srebrnej pajÚczyny. Cały bar zaplątał siÚ w pajÚczynÚ, ludzie poruszają siÚ, pajÚczyna cichutko potrzaskuje kiedy ktoś siÚ o nią oprze. A w samym środku stoi Maltaáczyk, twarz ma dziecinną, zdziwioną - nic nie pojmuje. - Chłopcze - măwiÚ do niego serdecznie. - Ile chcesz pieniÚdzy? Tysiąc wystarczy? Na! Bierz, bierz! - wpycham mu pieniądze i już krzyczÚ: - Idź do Ernesta i powiedz mu, że jest łajdakiem i kanalią, nie băj siÚ, powiedz mu! Przecież to tchărz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet i wracaj na swoją MaltÚ! Nigdzie siÚ nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do domu! Nie pamiÚtam, co tam jeszcze krzyczałem. PamiÚtam, jak znalazłem siÚ przed ladą baru, Ernest postawił przede mną szklaneczkÚ na orzeźwienie i pyta: - Zdaje siÚ, że jesteś dzisiaj przy forsie? - Tak - măwiÚ - przy forsie... - To może dług mi zwrăcisz? Jak raz jutro miałbym na podatki. Teraz dopiero widzÚ - ściskam w piÚści paczkÚ banknotăw. PatrzÚ na tÚ zieloną trawÚ i mamroczÚ: - Okazuje siÚ, nie wziął Kreon Maltaáski... Z charakterem, okazuje siÚ... No, a cała reszta - los tak chciał. - Co z tobą - pyta măj przyjaciel Ernie. - Przesadziłeś kapkÚ? - Nie - măwiÚ. - Ze mną - măwiÚ - wszystko w najlepszym porządku. ChoÖby w tej chwili mogÚ iśÖ pod prysznic. - Poszedłbyś lepiej do domu - măwi măj przyjaciel Ernie. - Jednak trochÚ przesadziłeś. - Kirył umarł - măwiÚ mu. - Ktăry to Kirył? Ten jednorÚki? - Sam jesteś jednorÚki, bydlaku - măwiÚ mu. - Z tysiąca takich jak ty nie zrobią jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące - măwiÚ. - Handlarz. Śmiercią handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone... Chcesz, zaraz twăj parszywy stragan rozwalÚ w drobny mak? Ledwie zdążyłem zamachnąÖ siÚ jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś ciągną. A ja już nic nie kombinujÚ i kombinowaÖ nie mogÚ. Coś krzyczÚ, wyrywam siÚ, kogoś kopiÚ, potem oprzytomniałem - siedzÚ w toalecie cały mokry, morda rozbita. PatrzÚ w lustro i nie poznajÚ sam siebie, jeden policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na sali hałas, coś trzeszczy, talerze lecą na podłogÚ, dziewczyny piszczą i słyszÚ - Szuwaks ryczy niczym grizzly: - Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z Rudym, szataáskie pomiotła? I wyje policyjna syrena. Kiedy tylko zawyła, spłynÚło na mnie olśnienie. Wszystko już wiem, wszystko pamiÚtam. I nic we mnie nie zostalo - tylko lodowata furia. Tak, myślÚ, ja ci tu zaraz urządzÚ zabawÚ! Ja ci pokażÚ, co potrafi stalker, ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na klucze "świerzba", nowiutki, jeszcze ani razu nie używany, parÚ razy zgniotłem go palcami, żeby siÚ rozgrzał, uchyliłem drzwi do sali i ostrożnie wrzuciłem go do spluwaczki. A sam otworzyłem okno - i na ulicÚ. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotÚ zobaczyÖ, co z tego wyjdzie, ale musiałem zwiewaÖ jak najszybciej. Ja bardzo źle znoszÚ "świerzby", od razu mi leci krew z nosa. Przebiegiem przez podwărko i słyszÚ - "świerzb" już działa, najpierw zawyły i zaszczekały wszystkie psy w całej okolicy, zawsze pierwsze czują "świerzb". Potem ktoś wrzasnął w knajpie - aż mnie uszy zabolały, chociaż byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczÚła szaleÖ. Jeden wpada w melancholiÚ, drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie, gdzie uciekaÖ... To straszna rzecz "świerzb". Teraz Ernest nieprÚdko zbierze pełen bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla siÚ, kto go tak urządził, tylko że ja na to gwiżdżÚ. Koniec. Nie ma już wiÚcej stalkera Reda. Ja już mam dośÖ. Nie chcÚ ani sam szukaÖ śmierci, ani innych dam na to namawiaÖ, nie miałeś racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie gniewaj siÚ, ale wygląda na to, że to nie ty, ale Szuwaks ma słusznośÖ. Nie mają czego ludzie szukaÖ w Strefie, nie przyniesie nam Strefa szczÚścia. Przelazłem przez płot i powolutku ruszyłem do domu. GryzÚ wargi, chce mi siÚ płakaÖ i nie mogÚ. Przede mną pustka. Przede mną nie ma nic. Monotonny smutek. Kirył, măj jedyny przyjacielu, jak mogliśmy dopuściÖ do tego? Rysowałeś przede mną perspektywy, opowiadałeś o nowym, wspaniałym świecie... a teraz co? Ktoś zapłacze po tobie w dalekiej Rosji, a ja nawet zapłakaÖ nie mogÚ. Przecież to ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien, właśnie ja, a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczÚsny, śmiałem go wprowadziÖ do garażu, kiedy jego oczy jeszcze nie przywykły do ciemności? Całe życie żyłem jak wilk, całe życie tylko o sobie myślałem... I nagle postanowiłem pokazaÖ, jaki jestem szlachetny, postanowiłem uszÚśliwiÖ człowieka. Po diabła mu w ogăle powiedziałem o tym "pustaku"? I jak tylko sobie o tym przypomniałem, tak mnie coś ścisnÚło za gardło, że nic - tylko rzeczywiście zawyÖ jak wilk. I chyba naprawdÚ zawyłem, ludzie jakby zaczÚli ustÚpowaÖ mi z drogi, a potem nagle zrobiło mi siÚ lżej - patrzÚ, idzie Guta. Idzie mi na spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna, idzie, stąpa swoimi cudownymi nogami, spădniczka kołysze siÚ nad kolanami, ze wszystkich bram gapią siÚ na nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na nikogo i nie wiem dlaczego, ale od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie. - Serwus - măwiÚ - Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie i w ciągu sekundy zobaczyła wszystko: i mordÚ rozbitą, i mokrą kurtkÚ, i posiniaczone rÚce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko măwi: - CześÖ, Red. A ja właśnie ciÚ szukam. - Wiem - măwiÚ. - Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwrăciła siÚ i patrzy w bok. Ach, jak piÚknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja - jak u młodej narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem măwi: - Ja nie wiem. Red. Może już wcale nie bÚdziesz chciał siÚ ze mną spotykaÖ? Jakby mi ktoś kamieá położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do niej măwiÚ: - Nie bardzo ciÚ rozumiem, Guta. Wybacz mi, ale ja dzisiaj jestem trochÚ tego i może z tego powodu słabo kombinujÚ... Dlaczego miałbym nie chcieÖ spotykaÖ siÚ z tobą? BiorÚ ją pod rÚkÚ, idziemy niespiesznie w stronÚ mojego domu i wszyscy, ktărzy dopiero co gapili siÚ na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy całe życie mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzÚdnie znają. A kto nie zna, ten bardzo szybko pozna. - Matka măwi, żebym zrobiła skrobankÚ - nagle odzywa siÚ Guta. - A ja nie chcÚ. Uszedłem jeszcze kilka krokăw, zanim zrozumiałem, a Guta măwi dalej: - Nie chcÚ żadnej skrobanki, chcÚ mieÖ z tobą dziecko. A ty - jak tam sobie życzysz. Możesz siÚ wynosiÖ na wszystkie cztery strony świata, ja ciÚ nie trzymam. Słucham, jak ona sama siebie podkrÚca, jak siÚ rozpala, słucham i powolutku bałwaniejÚ. Nic w miarÚ rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Tylko jak refren chodzi mi w kăłko po głowie - o jednego człowieka mniej, o jednego człowieka wiÚcej. - Ona mi tłumaczy - măwi Guta - że to dziecko stalkera i niby po co mam wydawaÖ na świat potwora... ona măwi, to przecież kryminalista, nie bÚdziesz miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, măwi, a jutro w wiÚzieniu. Tylko że mnie to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama też mogÚ zostaÖ, dam sobie radÚ. Sama urodzÚ, sama wychowam, sama zrobiÚ z niego człowieka. ObejdÚ siÚ bez ciebie. Tylko ty siÚ do mnie wiÚcej nie zbliżaj, bo na prăg nie wpuszczÚ. - Guta - măwiÚ - dziewczyno moja! Poczekaj choÖ chwileczkÚ... - I nie mogÚ, jakiś śmiech mnie ogarnia, nerwowy. Idiotyczny. - Jaskăłeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepÚdziÖ, powiedz mi? ChichoczÚ jak ostatni kretyn, a ona stanÚła, przytuliła siÚ do mojej piersi i szlocha. - Co my teraz zrobimy. Red? - măwi moja dziewczyna przez łzy. - Co teraz zrobimy? 2. RED SHOEHART lat 28, żonaty, bez określonego zajÚcia Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogÚ odsuwając sprzed oczu gałązkÚ jarzÚbiny. Reflektory samochodu patrolowego przecinały cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i wstrzymywał oddech. MinÚły już dwie godziny, a na drodze nie zaszły żadne zmiany. Monotonnie, pracując na jałowym biegu, warczał silnik samochodu, trzy reflektory miotały siÚ po cmentarzu, po przekrzywionych zardzewiałych krzyżach, po opuszczonych grobach, po bujnie rozrośniÚtych krzewach jarzÚbiny, po płaskiej ścianie trzymetrowego muru, ktăry z lewej strony koáczył siÚ jak uciÚty. Policjanci z patrolu bali siÚ Strefy. A tu, obok cmentarza, nawet lÚkali siÚ strzelaÖ. Czasem Reda dobiegały przygłuszone głosy, czasami widział, jak z samochodu wylatywał ogienek niedopałka, jak toczył siÚ po szosie i gubił maleákie czerwone iskierki. Było bardzo mokro, niedawno przestał padaÖ deszcz i wilgotny ziąb przenikał Reda nawet przez impregnowany kombinezon. Ostrożnie puścił gałązkÚ, odwrăcił głowÚ i zaczął nadsłuchiwaÖ. Gdzieś z prawej strony, niezbyt daleko, ale i nie blisko, na cmentarzu był ktoś jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba obsypała siÚ ziemia, a potem z nieglośnym stukniÚciem upadło coś ciÚżkiego i twardego. Red ostrożnie czołgał siÚ tyłem wtulony w mokrą trawÚ. Znowu nad głową przeleciało światło reflektora. Red zamarł, śledząc bezszelestny promieá, i wydało mu siÚ, że miÚdzy krzyżami, na grobie, siedzi nieruchomo człowiek ubrany na czarno. Siedzi, nie kryjąc siÚ, oparty plecami o marmurowy obelisk i białą twarz z czarnymi jamami oczu zwrăcił w stronÚ Reda. W rzeczywistości Red nie widział i w ciągu dziesiątej czÚści sekundy nie măgł zobaczyÖ tych wszystkich szczegăłăw, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądaÖ. Odpełzł jeszcze o kilka krokăw dalej, wymacał w zanadrzu manierkÚ, wyciągnął i jeszcze przez jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal, nastÚpnie, nie wypuszając manierki, poczołgał siÚ dalej. WiÚcej już nie nadsłuchiwał i nie rozglądał siÚ. W sztachetach była dziura i tuż przy samej dziurze na płaszczu przesyconym ołowiem leżał Barbridge. Nadal leżał na plecach, oburącz odciągał kołnierz swetra i cichutko, boleśnie sapał - sapanie chwilami przechodziło w jÚk. Red usiadł obok i odkrÚcił manierkÚ. Potem ostrożnie wsunął rÚkÚ pod głowÚ Barbridge'a, wyczuwając całą dłonią lepką od potu, gorącą łysinÚ, i przysunął manierkÚ do warg starego. Było ciemno, ale w słabych poblaskach reflektorăw Red widział szczecinÚ na jego policzkach. Barbridge chciwie wypił kilka łykăw i zaraz poruszył siÚ niespokojnie obmacując worek z towarem. - Wrăciłeś - wykrztusił. - Dobry chłopak... Rudy... nie zostawisz starego... żeby zdychał... Red odrzucił głowÚ do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki. - Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany. - To... nie przypadek... - wystÚkał Barbridge. Măwił urywanie, na wydechu - Ktoś doniăsł. Czekają. - Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnąÖ? - Nie. Na razie wystarczy. Nie zostawiaj mnie. nie zostawisz - bÚdÚ żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy? Red nie odpowiedział. Patrzył w stronÚ szosy, na błÚkitne błyski reflektorăw. Marmurowy obelisk było widaÖ i stąd, ale było niejasne, czy tamten nadal tam siedzi, czy zniknął. - Słuchaj mnie. Rudy. nie gadam na wiatr, nie pożałujesz. Wiesz, dlaczego stary Barbridge żyje do dziś? Wiesz? Bob Małpolud nie wrăcił. Bankier Faraon zginął - nic z niego nie zostało. Jaki to był stalker! A jednak zginął. Zgnilec tak samo. Okularnik Herman. Callagan. FetÚ Krosta. Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego? - Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając oczu od szosy. - Ścierwnik. - Byłem draniem. To prawda. Inaczej nie można. Ale przecież wszyscy byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyjÚ. Wiesz, dlaczego? - Wiem - powiedział Red, żeby siÚ odczepiÖ. - Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli? - Słyszałem. - Bajka, myślisz? - Przestałbyś lepiej gadaÖ - poradził Red. - Przecież tracisz siły. - To nic. Ty mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy măgłbyś mnie zostawiÖ? Ja ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca znałem. Red milczał. Okropnie chciało mu siÚ paliÖ, wyciągnął papierosa, wykruszył tytoá i powąchał, nie pomogło. - Musisz mnie stąd wynieśÖ - powiedział Barbridge. - To przez ciebie wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby Maltaáczyk z nami poszedł. Maltaáczyk bardzo siÚ napierał, żeby iśÖ z nimi. Cały wieczăr im stawiał, proponował dobry zastaw, przysiÚgał, że zdobÚdzie skafander, i Barbridge, ktăry siedział obok Maltanczyka, osłaniając twarz ciÚżką pomarszczoną dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgădź siÚ, zrobimy dobry interes. ByÖ może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie". - Przez własną chciwośÖ wpadłeś - powiedział Red. - Ja z tym nie mam nic wspălnego, i zamknij siÚ nareszcie. Przez jakiś czas Barbridge tylko stÚkał. Znowu wetknął palce pod kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowÚ. - Bierz cały towar. Red - wystÚkał - tylko mnie nie zostawiaj. Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochăd patrolowy nie odjeżdżał. Reflektory nadal obmacywały krzaki, a tuż obok patrolu stał zamaskowany landrover i w każdej chwili policjanci mogli go zauważyÖ. - Złota Kula - powiedział Barbridge. - Znalazłem ją. Ile bajek wokăł niej potem narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde życzenie spełnia. Każde, dobre sobie! Gdyby tak było, dawno by mnie tu nie było. Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie. Red spojrzał na niego z găry. W błÚkitnawych błyskach odrzucona do tyłu twarz Barbridge'a wydawała siÚ martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy bez przerwy śledziły Reda. - Zamiast wiecznej młodości - găwno. Zamiast forsy, to samo. Ale zdrowie - co to, to tak. I dzieci mam udane. I żyjÚ. W najśmielszych snach nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyjÚ - oblizał wargi. - Ja ja tylko o to proszÚ. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci... - Stul pysk, na Boga - powiedział wreszcie Red. - Zupełnie jak baba. Jeśli dam radÚ, to ciÚ wyniosÚ. Twojej Diny mi szkoda, zginiesz - păjdzie dziewczyna na ulicÚ... - Dina... - wychrypiał Barbridge. - Moja căreczka. Taka śliczna. Rozpieszczałem moje dzieci, niczego im nie odmawiałem. Zmarnują siÚ. Măj Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci? - Powiedziałem: jak dam radÚ. to ciÚ wyciągnÚ. - Nie - z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz radÚ, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest. - No to powiedz. Barbridge jÚknął i poruszył siÚ. - Moje nogi... - wystÚkał. - Pomacaj, jak one tam... Red wyciągnął rÚkÚ i przesunął dłonią po nogach od kolan w dăł. - Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości? - Są, są - skłamał Red. - Nie krÚÖ siÚ. A naprawdÚ można było wymacaÖ tylko kolano niżej, do samych stăp nogi były jak z gumy - można je było zawiązaÖ na supeł. - Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge. - Po co kłamiesz? Co to ja dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem? - Kolana są całe - powiedział Red. - Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno. Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem... Jeszcze măwił, jeszcze coś obiecywał, ale Red już go nie słuchał. Patrzył na szosÚ. Reflektory nie biegały teraz po krzakach, zamarły skrzyżowane na tamtym obelisku z marmuru i w jasnej błÚkitnej mgle Red wyraźnie zauważył zgarbioną czarną sylwetkÚ wÚdrującą wśrăd krzyży. Ta sylwetka szła jakby na oślep, wprost na reflektory. Red widział jak wpadła na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skrÚciła i ruszyła dalej wyciągając przed siebie długie rÚce z rozczapierzonymi palcami. Potem nagle znikła, jakby siÚ zapadła pod ziemiÚ i po kilku sekundach pojawiła siÚ znowu bardziej na prawo i dalej, maszerując z jakimś niepojÚtym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch. I raptem reflektory zgasły. ZgrzytnÚła skrzynka biegăw, zaryczała dziko silnik, za krzakami mignÚło niebieskie i czerwone światła postojowe, samochăd patrolowy ruszył błyskawicznie nabierając szybkości popÚdził w stronÚ miasta i zniknął za murem. Red z trudem przełknął ślinÚ i rozpiął zamek błyskawiczny w kombinezonie. - Chyba odjechali... - gorączkowo mamrotał Barbridge. - No, Rudy... Szybciej, szybciej! - zaczął siÚ wierciÖ, pomacał rÚką dookoła, złapał worek z towarem i sprăbował wstaÖ - no prÚdzej, na co czekasz! Red ciągle patrzył w stronÚ szosy. Teraz panowała tam ciemnośÖ i nic nie było widaÖ, ale przecież gdzieś musiał byÖ tamten - maszerował jak nakrÚcona lalka, potykał siÚ, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał siÚ w krzakach. - Dobra - powiedzial Red na głos. - Idziemy. Podniăsł Barbridge'a. Stary jak kleszczami ścisnął go lewą rÚką za szyjÚ i Red nie mając siły, żeby wstaÖ, na czworakach powlăkł go przez dziurÚ w ogrodzeniu chwytając rÚkami mokrą trawÚ. - Naprzăd, naprzăd...- chrypiał Barbridge. - Nie martw siÚ, trzymam towar, nie zgubiÚ go... naprzăd! Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałÚzie jarzÚbiny biły po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko ciÚżki, niby nieboszczyk, worek z towarem brzÚczał, stukał i bez przerwy o coś zaczepiał i jeszcze straszno było natknąÖ siÚ na tamtego, ktăry byÖ może ciągle jeszcze błąkał siÚ tu w ciemnościach. Kiedy siÚ wydostali na szosÚ, było jeszcze ciemno, ale czuło siÚ. że świt już blisko. W lasku po tamtej stronie szosy, sennie i niepewnie zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami dalekiego przedmieścia mrok już zgranatowiał i powiało stamtąd chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył Barbridge'a na poboczu, rozejrzał siÚ i jak wielki czarny pająk przebiegł przez drogÚ. Szybko znalazł Landrovera, zgarnął z maski i karoserii maskujące gałÚzie, siadł za kierownicą i ostrożnie, nie zapalając świateł, wyjechał na asfalt. Barbridge siedział, w jednej rÚce trzymał worek z towarem, drugą obmacywał nogi. - Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana jeszcze są, jeszcze mam całe kolana... Żeby chociaż kolana uratowaÖ! Red dźwignął go i zgrzytając zÚbami z wysiłku wwalił go do samochodu. Barbridge z łoskotem opadł na tylne siedzenie i jÚknął. Worka jednak nie wypuścił. Red podniăsł z ziemi impregnowany ołowiem płaszcz i rzucił na starego. Barbridge'owi udało siÚ przytargaÖ răwnież płaszcz. Red wziął latarkÚ i przeszedł poboczem wypatrując śladăw. Śladăw właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosÚ Landrover przygniătł wysoką, gÚstą trawÚ, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrăciÖ do poprzedniego stanu. W miejscu gdzie stał samochăd patrolu, leżało na ziemi mnăstwo niedopałkăw. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu siÚ paliÖ, wyciągnął papierosa i zapalił, chociaż najbardziej na świecie pragnął wskoczyÖ do samochodu i pÚdziÖ, pÚdziÖ, żeby znaleźÖ siÚ jak najdalej od tego miejsca. Ale tego właśnie zrobiÖ nie było wolno. Należało postÚpowaÖ powoli i rozważnie. - Co ty wyprawiasz? - płaczliwie zapytał Barbridge z samochodu. - Wody nie wylałeś, wszystkie wÚdki suche... Na co czekasz? Chowaj towar! - Stul pysk, ty!... - powiedział Red. - Nie przeszkadzaj! - zaciągnął siÚ papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony. - Jak to od południowej? Co takiego? Przez ciebie stracÚ kolana, Łajdaku! Kolana! Red po raz ostatni zaciągnął siÚ papierosem i schował go do pudełka od zapałek. - Zamknij mordÚ, Ścierwnik - powiedział. - Prosto przez miasto nie możemy jechaÖ. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymaÖ. - No to co? - Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami. - Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało i nie ma o czym gadaÖ! - A jeżeli ktoś pomaca? - Pomaca... tak zawyjÚ, że na całe życie odechce mu siÚ macania. Ale Red już podjął decyzjÚ. Podniăsł przednie siedzenie samochodu, świecąc latarką otworzył skrytkÚ i powiedział: - Dawaj towar. Bak pod siedzeniem był fałszywy. Red zabrał worek i wepchnął go do środka nasłuchując, jak w worku cos dźwiÚczy i postukuje. - Nie wolno mi ryzykowaÖ - mruknął. - Nie mam prawa. Założył pokrywÚ na miejsce, nasypał na wierzch trochÚ śmieci, zarzucił szmatami i opuścił siedzenie. Barbridge stÚkał, pojÚkiwał, żałośliwie domagał siÚ pośpiechu, znowu obiecywał Złotą KulÚ. Wiercił siÚ bez przerwy na siedzeniu, z lÚkiem wpatrując siÚ w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z rybami, wodÚ wylał na wÚdki leżące na podłodze samochodu, a skaczące ryby wrzucił do brezentowej torby. Plastykowy worek zwinął i wsadził do kieszeni kombinezonu. Teraz wszystko było w porządku - wÚdkarze wracali z niezbyt udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochăd ruszył. Do samego zakrÚtu jechał bez świateł. Po lewej stronie ciągnął siÚ potÚżny trzymetrowy mur otaczający StrefÚ, a z prawej były krzaki, rzadkie zagajniki, porzucone wille z zabitymi oknami i liszajami na ścianach. Red dobrze widział w ciemności, zresztą ciemnośÖ nie była już taka gÚsta, a oprăcz tego wiedział z găry, co i kiedy zobaczy. Dlatego kiedy przed samochodem pojawiła siÚ rytmicznie maszerująca postaÖ, nawet nie zwolnił. Tamten wÚdrował prosto środkiem szosy - i jak oni wszyscy szedł do miasta. Red wyprzedził go, prowadząc samochăd lewą stroną i wyprzedziwszy, jeszcze mocniej przycisnął pedał gazu. - Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś? - Tak - powiedział Red. - O Boże!... Tego nam jeszcze brakowało! - mamrotał Barbridge i nagle zaczął głośno odmawiaÖ modlitwÚ. - Zamknij siÚ! - ostro powiedział Red. ZakrÚt powinien byÖ gdzieś tutaj. Red zwolnił, wpatrując siÚ w szereg pochylonych domkăw i płotăw po prawej. Stary transformator... podparty słup... sprăchniały mostek nad przydrożnym rowem... Red skrÚcił kierownicÚ. Samochăd podrzuciło na wybojach. - Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi stracÚ, bydlaku! Red na sekundÚ odwrăcił siÚ i z całej siły uderzył starego w twarz, aż dłoá podrapała mu ostra szczecina. Barbridge zakrztusił siÚ i zamilkł. Samochăd podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił światła. Biały, niespokojny blask oświetlił zarośniÚte trawą stare koleiny, ogromne kałuże, krzywe gnijące parkany po obu stronach. Barbridge płakał chlipiąc i pociągając nosem, niczego już nie obiecywał, tylko żalił siÚ i odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne słowa. Coś tam było o nogach, o kolanach, o ukochanym Archie... Potem ucichł. Osiedle leżało tuż przy zachodnich przedmieściach miasta. Kiedyś były tu letniska, ogrody, sady owocowe, letnie rezydencje miejskich notablăw i fabrycznej administracji. Zielono, wesoło, malutkie jeziorka, czyściutkie piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w ktărych hodowano karpie. Fabryczny zaduch i fabryczny gryzący dym nigdy tu nie docierały, podobnie jak i miejska kanalizacja. Teraz wszystko to stało porzucone, niszczejące. Zobaczyli tylko jeden zamieszkany dom - żăłto świeciło zasłoniÚte firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna i olbrzymi pies, zachłystując siÚ wściekłością, wybiegł na drogÚ i przez jakiś czas pÚdził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kăł. Red ostrożnie przejechał przez jeszcze jeden stary pochylony mostek i kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na SzosÚ Zachodnią, zatrzymał samochăd i zgasił silnik. Potem wyszedł na drogÚ, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a, ruszył przed siebie z rÚkami w kieszeniach wilgotnego kombinezonu. Zrobiło siÚ zupełnie widno. Wokăł było mokro, cicho i sennie. Red zbliżył siÚ do szosy i ostrożnie wyjrzał zza krzakăw. Policyjna wartownia była stąd doskonale widoczna - maleáki domek na kăłkach i trzy oświetlone okienka, samochăd patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red stał i patrzył. Na wartowni nic siÚ nie działo - najwidoczniej policjanci, zmÚczeni i zmarzniÚci, teraz grzali siÚ w domku - drzemali z papierosami przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" - cicho powiedział Red. Wymacał w kieszeni kastet, wsunął palce w owalne otwory, zacisnął w piÚści zimne żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie wyjmując z kieszeni rąk, zawrăcił. Landrover, lekko pochylony, stał w krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od co najmniej dziesiÚciu lat. Kiedy Red podszedł do samochodu, Barbridge uniăsł siÚ i spojrzał na niego otwierając usta. Wyglądał teraz nawet jeszcze starzej niż zwykle - pomarszczony, łysy zarośniÚty niechlujną szczeciną, zÚby rzadkie i zepsute. Czas jakiś wpatrywali siÚ w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie: - Dam ci mapÚ... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz. Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i powiedział: - Dobra. Twoje zadanie: masz leżeÖ nieprzytomny, zrozumiano? JÚcz i nie daj siÚ dotknąÖ. Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochăd ruszył. I wszystko poszło jak z płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy, kiedy landrover, posłuszny znakom drogowym, powoli przejechał obok wartowni, a nastÚpnie wciąż zwiÚkszając i zwiÚkszając szybkośÖ popÚdził do miasta przez południowe przedmieścia. Była szăsta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i mokiy, automatyczne światła sieroce i niepotrzebnie mrugają na skrzyżowaniach. MinÚli piekarniÚ z wysokimi, jasno oświetlonymi oknami i Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach. - ŻreÖ mi siÚ chce - powiedział Red, rozluźniając zdrÚtwiałe od napiÚcia miÚśnie, i przeciągnął siÚ wpierając dłonie w kierownicÚ. - Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge. - MăwiÚ, że mi siÚ żreÖ chce... Ty dokąd? Do domu czy prosto do Rzeźnika? - Do Rzeźnika, do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał Barbridge, pochylił siÚ do przodu i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto do niego! Jedź szybko! Należy mi siÚ od niego jeszcze siedemset... Ale szybciej, szybciej, czego wleczesz siÚ jak mucha w smole! - nagle zaczął kląÖ bezsilnie i paskudnie, wstrÚtnymi, brudnymi słowami, zapluwąjąc siÚ, zachlystując i dławiąc atakami kaszlu. Red nie odzywał siÚ, nie miał ani czasu, ani siły na uspokajanie rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skoáczyÖ i chociaż godzinÚ, chociaż păł godziny pospaÖ przed spotkaniem w "Metropolu". SkrÚcił w UlicÚ Szesnastą, przejechał dwa kwartały i zatrzymał samochăd przed szarą piÚtrową willą. Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie dopiero wstał i szedł do łazienki. Ukazał siÚ we wspaniałym szlafroku, a w rÚku dzierżył szklankÚ ze sztuczną szczÚką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchniÚte worki. - O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz? - Włăż zÚby i jedziemy - powiedział Rudy. - Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy wskazał hall, a sam człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki. - Kto? - zapytał stamtąd. - Barbridge - odpowiedział Red. - Co? - Nogi. W łazience poleciała z kranu woda, rozległo siÚ parskanie, coś upadło i potoczyło siÚ po kamiennej posadzce. Red zmÚczonym ruchem usiadł w fotelu wyjął papierosa, zapalił i rozejrzał siÚ dookoła. Tak, hall był niczego sobie. Rzeźnik nie żałował pieniÚdzy. Był bardzo doświadczonym i bardzo modnym chirurgiem, znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze stalkerami związał siÚ rzecz jasna, nie dla pieniÚdzy. On răwnież brał swoją dolÚ ze Strefy - brał w naturze, w răżnych przedmiotach, ktăre stosował w swojej praktyce lekarskiej, brał w wiedzy, ktărą zdobywał lecząc okaleczonych stalkerăw i studiując przy tym răżne nie znane do tej pory choroby i deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie pierwszego na świecie lekarza - specjalisty od pozaziemskich chorăb mieszkaácăw Ziemi. Pieniądze zresztą răwnież brał z niemałą ochotą. - A konkretnie: co z nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z łazienki z ogromnym rÚcznikiem przewieszonym przez ramiÚ. Skrajem tego rÚcznika ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce. - Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął. - A wiÚc mamy z głowy Barbridge'a - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był stalker. - To drobiazg - powiedział Red rozsiadając siÚ w fotelu. - Ty mu zrobisz protezy i Barbridge na protezach jeszcze nam po Strefie bÚdzie kuśtykał. - No dobrze - powiedział Rzeźnik. Na jego twarzy już malowała siÚ profesjonalna rzeczowośÖ. - Poczekaj, zaraz siÚ ubiorÚ. Kiedy siÚ ubierał, kiedy gdzieś dzwonił - zapewne do swojej kliniki, żeby wszystko przygotowali do operacji - Red nieruchomo leżał w fotelu i palił. Tylko raz siÚ poruszył, żeby wyciągnąÖ manierkÚ. Pił malutkimi łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochÚ na dnie, i starał siÚ o niczym nie myśleÖ. Po prostu czekał. Potem razem poszli do samochodu. Red usiadł przy kierownicy. Rzeźnik obok niego i od razu przechylił siÚ przez oparcie i zaczął obmacywaÖ nogi Barbridge'a. Barbridge, cichy teraz i nastroszony, mamrotał coś żałośnie, obiecywał ozłociÖ, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkÚ żonÚ, błagał, żeby mu uratowaÖ przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikÚ, Rzeźnik zaklął nie widząc przed bramą sanitariuszy, jeszcze w biegu wyskoczył z samochodu i zniknął za drzwiami. Red znowu zapalił, a Barbridge nagle powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał. - Chciałeś mnie zabiÖ. Ja ci to zapamiÚtam. - Ale przecież nie zabiłem - obojÚtnie powiedział Red. - Tak, nie zabiłeś..