iÚ mu na kolana i wypytywaÖ, ktărego majstra i ktărego inżyniera ojciec dzisiaj utopił w stÚżonym kwasie siarkowym... Wszystko dookoła było rozpalone do białości, mdlilo go ze zmÚczenia i od suchego, okrutnego upału nieludzko bolała poparzona i spÚkana skăra. Miał uczucie, że jego ciało prăbuje dokrzyczeÖ siÚ do niego przez gorącą mgłÚ przenikającą świadomośÖ, błagając o spokăj, wodÚ i chłăd. Wspomnienia, starte prawie do szczÚtu, kłÚbiły siÚ w puchnącym măzgu, krzyżowały siÚ, wplatały w biały upalny świat pląsający przed păłprzymkniÚtymi oczami i wszystkie były gorzkie i cuchnące, i wszystkie wywoływały świerzbiącą litośÖ lub nienawiśÖ. Prăbował wtrąciÖ siÚ w ten chaos, starał siÚ wywołaÖ z przeszlości jakiś radosny miraż, uczucie czułości, albo rześkości, wyciskał z głÚbin pamiÚci świeżą, roześmianą twarz Guty, jeszcze dziewczynki, upragnionej i nieosiągalnej, i ta twarz nawet pojawiła siÚ na moment, ale natychmiast deformowała siÚ, zapływała czerwoną rdzą, i przemieniała w posÚpną, zarośniÚtą szorstką, burą sierścią mordkÚ Mariszki. Starał siÚ przywołaÖ z pamiÚci twarz Kiryła, wspaniałego człowieka, jego szybkie zwinne ruchy, jego śmiech, jego głos obiecujący niebywałe i cudowne czasy i wydarzenia, i Kirył pojawiał siÚ, a potem ostro błyskała w słoácu srebrna pajÚczyna i oto już nie ma Kiryła i Redowi patrzą w twarz nieruchome, anielskie oczka Chrypy i jego wielka biała rÚka waży na dłoni porcelanowy kontener... Jakieś ciemne siły wirujące w jego świadomości błyskawicznie łamały ochronną barierÚ woli i zatapiały te nieliczne kruszyny dobra, ktăre chroniła jego pamiÚÖ, i już wydawało siÚ, że niczego dobrego w ogăle nie było, a tylko te upiorne maski, maski, maski... I ani przez chwilÚ nie przestawał byÖ stalkerem. Nie myśląc, nie kojarząc, nie zapamiÚtując nawet, odnotowywał instynktownie, że tam na lewo, w bezpiecznej odległości, nad kupą starych desek stoi "wesoły upiăr" - spokojny, wyładowany, no i pies z nim taácował; a z prawej powiał słaby wietrzyk i po kilku krokach stała siÚ widoczna gładka jak lustro "łysica", wieloogoniasta niby rozgwiazda - daleko, nie ma siÚ czego obawiaÖ - a w samym środku "łysicy" leży ptak, płaski jak cieá, rzadki wypadek, ptaki nad Strefą na ogăł nie latają, nie opodal poniewierają siÚ dwa porzucone "pustaki" - pewnie Ścierwnik zostawił wracając, strach okazał siÚ silniejszy od chciwości... Wszystko to widział i wszystko brał pod uwagÚ i wystarczyło, żeby nieszczÚsny Artur chociaż na krok zboczył z drogi, kiedy usta Reda same siÚ otwierały i ostrzegawczy okrzyk sam wylatywał z gardła. Maszyna, myślał. Zrobiliście ze mnie maszynÚ... A strzaskane kamienie na brzegu kopalni zbliżały siÚ coraz bardziej i już można było odrăżniÖ cudaczny rysunek rdzy na dachu koparki. Głupi jesteś, Barbridge, myślał Red. Chytry a głupi. Jak ty mi mogłeś zaufaÖ? Przecież znasz mnie od takiego, lepiej powinieneś mnie znaÖ niż ja sam siebie. Zestarzałeś siÚ, oto gdzie pies pogrzebany. Zgłupiałeś na starośÖ. Zresztą, całe życie zadawałeś siÚ z głupcami... Wyobraził sobie mordÚ Ścierwnika, kiedy siÚ dowiedział, że Artur, jego Archie, synek najukochaászy... że po jego, Ścierwnika, nogi poszedł do Strefy nie jakiś nikomu niepotrzebny szczeniak, a syn rodzony, duma i nadzieja... I wyobraziwszy sobie tÚ mordÚ Red zaśmiał siÚ, a kiedy Artur spojrzał z przerażeniem, nadal śmiejąc siÚ, machnął mu rÚką: - Marsz! Marsz! I znowu popełzły przez świadomośÖ Jak na ekranie maski, maski, maski... należało zmieniÖ wszystko, nie jedno życie, nie dwa życia, nie jeden los i nie dwa losy - każdą śrubkÚ tego smrodliwego świata należało zmieniÖ... Artur zatrzymał siÚ przed stromym zejściem do wykopu, zastygł i wyciągając długą szyjÚ patrzył na dăł i w dal. Red podszedł do niego i stanął obok. Ale nie spojrzał tam, gdzie patrzył Artur. Prosto spod năg w głąb odkrywki prowadziła droga, wiele lat temu rozjeżdżona gąsienicami i kołami ciÚżarăwek. Ściana wykopu po prawej stronie była biała i popÚkana od słoáca, a z lewej na wpăł rozwalona. I wśrăd kamieni i zwałăw tłucznia stała przekrzywiona koparka, a jej opuszczona łyżka bezsilnie leżała na skraju drogi, i jak należało oczekiwaÖ, niczego wiÚcej na drodze widaÖ nie było, tylko przy samej łyżce, z załomăw zbocza, zwisały czarne skrÚcone sople podobne do grubych lanych świec, i jeszcze kurz był popstrzony mnăstwem kleksăw, jakby ktoś kiedyś chlusnął smołą. Oto wszystko, co z nich zostało, i nawet nie wiadomo, ilu ich tu było. ByÖ może każdy kleks - to jeden człowiek, jedno życzenie Ścierwnika. Ten - to ścierwnik zdrowy i cały wydostał siÚ z piwnicy siădmego bloku. Tamten trochÚ wiÚkszy - to Ścierwnik bez przeszkăd wyniăsł ze Strefy "żywy magnes". A tamten sopel - to cudowna, niepodobna ani do ojca, ani do matki Dina Barbridge. A ta - plama - niepodobny ani do matki, ani do ojca Artur Barbridge, śliczny Archie, duma... - Doszliśmy - nieprzytomnie wychrypiał Artur. - Mister Shoehart, przecież w koácu doszliśmy! Zaśmiał siÚ szczÚśliwym śmiechem, przykucnął i obiema piÚściami z całej siły zaczął bÚbniÖ po ziemi. Kołtun na jego głowie podskakiwał śmiesznie i bezsensownie, leciały we wszystkie strony kawałeczki zaschniÚtego błota. I dopiero teraz Red podniăsł oczy i spojrzał na kulÚ. Ostrożnie. Z pewnym lÚkiem. Z ukrytym strachem, że bÚdzie jakaś nie taka - że rozczaruje, wywoła zwątpienie, strąci z obłokăw, na ktăre udało siÚ wspiąÖ, zachłystując draástwem... Nie była złota, była raczej miedziana, czerwonawa, idealnie gładka, matowo połyskująca w słoácu. Leżała pod ścianą wykopu, wygodnie usadowiona miÚdzy grudami zwietrzałego urobku i nawet stąd było widaÖ, jaka jest masywna i jak ciÚżko przygniotła swoje legowisko. Nie było w niej nic z rozczarowania czy zwątpienia, ale też nic, co budzi nadziejÚ, nie wiadomo dlaczego od razu przychodziło do głowy, że musi byÖ pusta w środku, i bardzo gorąca - rozpalona słoácem. Z pewnością nie świeciła własnym światłem, z pewnością nie była w stanie wzlatywaÖ w powietrze i taáczyÖ, jak to czÚsto czyniła w legendach. Leżała tam, gdzie upadła. ByÖ może wypadła z jakiejś ogromnej kieszeni albo zaturlala siÚ, zgubiła w czasie zabawy nieznanych gigantăw - nikt jej tu nie ustawił, leżała porzucona, porzucona dokładnie tak samo, jak te wszystkie "pustaki", "bransoletki", bateryjki i reszta śmiecia pozostała po Lądowaniu. Ale zarazem coś w niej jednak było. I im dłużej Red na nią patrzył, tym jaśniej wiedział, że patrzeÖ na nią jest przyjemnie, że ma siÚ ochotÚ do niej podejśÖ, pogłaskaÖ ją, dotknąÖ i nagle, nie wiadomo skąd, przypłynÚła myśl, że zapewne miło jest usiąśÖ obok niej albo jeszcze lepiej oprzeÖ siÚ o nią plecami, odrzuciÖ do tyłu głowÚ, przymknąÖ oczy, rozmyślaÖ, wspominaÖ, a może po prostu zdrzemnąÖ siÚ i odpocząÖ. Artur poderwał siÚ na nogi, szarpnął zamki na swojej kurtce, zdarł ją z siebie i z rozmachem rzucił pod nogi, wzbijając chmurÚ ciemnego pyłu. Coś wykrzykiwał, krzywiąc siÚ i machając rÚkami, potem założył rÚce do tyłu i w zawiłym taácu, w podskokach zbiegł na dăł. Już nie patrzył na Reda, zapomniał o nim, zapomniał o wszystkim - śpieszył wypowiedzieÖ swoje życzenia, malutkie, tajemne życzenia rumieniącego siÚ studenta, chłopca, ktăry jeszcze nigdy nie widział żadnych pieniÚdzy oprăcz kieszonkowych, młokosa, ktăry jeszcze nigdy w życiu nie widział nagiej dziewczyny, tyle co na zdjÚciach, ktărego bito bez litości, jeśli wypił chociaż jeden kieliszek, ktărego wychowywano na sławnego adwokata, a w perspektywie ministra, a w najdalszej, sami rozumiecie - prezydenta... Red, mrużąc od palącego słoáca zaczerwienione powieki, w milczeniu śledził Artura. Był zimny i spokojny, wiedział, co zaraz siÚ stanie, wiedział, że nie bÚdzie na to patrzeÖ, ale na razie nie musiał jeszcze odwracaÖ oczu, wiÚc patrzył i nic szczegălnego nie odczuwał, może tylko gdzieś - bardzo, bardzo głÚboko - niespokojnie obudził siÚ pewien robak i poruszył kłującym łebkiem. A chłopak ciągle jeszcze schodził tanecznym krokiem, wybijając nieopisany rytm i biały kurz wybuchał pod jego stopami. Krzyczał coś na cały głos, bardzo dźwiÚcznie i bardzo radośnie, i bardzo uroczyście jak piosenkÚ albo jak zaklÚcie - i wtedy Red pomyślał, że chyba po raz pierwszy, od czasu jak istnieje ta kopalnia, ktoś zbiegł na dăł, jakby śpieszył na świÚto. I początkowo nie słuchał, co tam wykrzykuje ten gadający wytrych, a potem jakby ktoś w nim nacisnął włącznik i wtedy usłyszał: - SzczÚście dla wszystkichl... Za darmo!... Ile kto zapragnie!... Chodźcie tu wszyscy!... Starczy dla wszystkich!... nikt nie odejdzie pokrzywdzony!... Za darmo!... SzczÚście!... Za darmo!... A potem nagle zamilkł, jakby ogromna rÚka z rozmachem wepchnÚła mu w usta knebel, i Red zobaczył, jak przezroczysta pustka przyczajona w cieniu koparki schwyciła chłopca, rzuciła w powietrze i powoli, z wysiłkiem skrÚciła tak, jak kobiety wyżymają bieliznÚ po praniu. Red zdążył dostrzec, jak jeden zakurzony păłbucik ześlizgnął siÚ z drgającej nogi i poleciał wysoko do găry. Wtedy Red odwrăcił siÚ i usiadł. GłowÚ miał absolutnie pustą, bez jednej myśli - stracił świadomośÖ istnienia. Wokăł było cicho i szczegălnie cicho było z tyłu za plecami, tam na drodze. Przypomniał sobie o manierce - bez zwykłej radości, po prostu tak jak o lekarstwie, ktăre należy zażyÖ o właściwej porze. Zdjął zakrÚtkÚ i zaczął piÖ maleákimi skąpymi łykami i po raz pierwszy w życiu zapragnął, żeby w manierce zamiast alkoholu znalazła siÚ zwyczajna zimna woda... Upłynął czas jakiś i w głowie zaczÚły siÚ pojawiaÖ mniej wiÚcej sensowne myśli. Oto wszystko, myślał apatycznie. Droga wolna. Już teraz można by iśÖ, ale oczywiście lepiej poczekaÖ jeszcze trochÚ. "Wyżymaczki" mają swoje dziwactwa. Zresztą i tak trzeba pomyśleÖ, niezwykłe zajÚcie - myślenie, i to jest właśnie najwiÚksze nieszczÚście. Co to znaczy "myśleÖ"? MyśleÖ, to znaczy wykrÚciÖ siÚ, skombinowaÖ, zaszachrowaÖ, owinąÖ dookoła palca, ale tu właśnie to wszystko jest nieprzydatne... No dobra. Mariszka, ojciec... ZapłaciÖ im za wszystko, zdeptaÖ na śmierÖ kanalie, niech żrą găwno, jak ja żarłem... nie, to nie to, to nie to. Rudy... To znaczy oczywiście to, ale co to wszystko znaczy? Czego mi trzeba? To przecież przekleástwa a nie myśli. Zmartwiał od jakiegoś strasznego przeczucia i od razu zostawiając na boku rozstrzygniÚcia i rozwiązania, ktăre jeszcze miał przed sobą, rozkazał sobie bez litości, a wiÚc słuchaj, rudy łajdaku, nie odejdziesz stąd, păki nie wymyślisz czegoś, co ma sens i wagÚ, zdechniesz tu obok tej błyskotki, usmażysz siÚ, zgnijesz ścierwo, ale nie odejdziesz... Boże, gdzież są moje słowa i moje myśli? Z rozmachem uderzył siÚ na wpăł otwartą, piÚścią w twarz. Przecież przez całe życie ani jedna myśl nie zaświtała mi w głowie! Poczekaj, przecież kiedyś Kirył măwił coś takiego... Kirył! Gorączkowo szukał we wspomnieniach, wypływały jakieś słowa, znajome i na wpăł nieznajome, ale to wszystko było nie to, dlatego że nie stowa zostały po śmierci Kiryła - zostały jakieś niewyraźne obrazy, bardzo szlachetne, ale przecież zupelnie nieprawdopodobne... PodłośÖ, podłośÖ... I nawet tu mnie dopadli, bez jÚzyka zostawili, dranie. Oprych... Jak byłem oprychem, oprychem zdechnÚ... Tak byÖ nie powinno! Słyszysz? Żeby w przyszłości coś takiego było raz na zawsze zabronione! Czlowiek rodzi siÚ po to, żeby myśleÖ (oto jest Kirył, nareszcie!). Tylko że ja w to nie wierzÚ, a po co człowiek siÚ rodzi - nie mam pojÚcia. Urodził siÚ - no i jest. Każdy siÚ przepycha, jak potrafi. Niech wszystkim nam dobrze siÚ wiedzie, a oni żeby pozdychali. A kto to my? A kto oni? nic nie rozumiem. Mnie bÚdzie dobrze - Barbridge'owi źle, Barbridge'owi dobrze - Okularnikowi źle, Chrypie dobrze - wszystkim źle i samemu Chrypie też źle, tylko on dureá wyobraża sobie, że w porÚ uda mu siÚ wywinąÖ... Boże, jaka to straszna kasza! Ja całe życie wojowałem z kapitanem Quarterbloodem, a on całe życie wojuje z Chrypą, i ode mnie, jełopa, chciał tylko jednego - żebym przestał byÖ stalkerem. Ale jak ja mogłem przestaÖ, kiedy muszÚ utrzymaÖ rodzinÚ? IśÖ do pracy? A ja nie chcÚ na was pracowaÖ, mdli mnie od waszej pracy, możecie to zrozumieÖ? Jeśli człowiek pracuje, zawsze pracuje na kogoś, a wtedy nie jest człowiekiem tylko niewolnikiem, a ja wszÚdzie i zawsze chciałem sam, chciałem byÖ sam, żeby mleÖ wszystkich gdzieś, razem z ich smutkiem i beznadziejnym żalem... Dopił koniak i z całej siły rąbnął pustą, manierką o ziemiÚ. Manierka podskoczyła, błysnÚła na słoácu i gdzieś siÚ poturlała - od razu o niej zapomniał. Teraz siedział, zasłaniając rÚkami oczy i prăbował już nie zrozumieÖ, nie wymyśliÖ, ale chociażby zobaczyÖ, jak to powinno wyglądaÖ, ale znowu widział tylko maski, maski, maski... banknoty, butelki, kupy szmat, ktăre kiedyś były ludźmi, kolumny liczb... Wiedział, że to wszystko należy zniszczyÖ, ale domyślał siÚ, że nawet jeżeli to wszystko bÚdzie zniszczone, to nie zostanie nic - tylko naga i pusta ziemia. W bezsilnej rozpaczy zapragnął znowu oprzeÖ siÚ o coś plecami i odrzuciÖ do tyłu głowÚ. Wstał, machinalnie otrzepał spodnie i zaczął schodziÖ do wykopu. Słoáce paliło, przed oczami latały czerwone plamy, drgało powietrze na dnie wykopu i przez to drganie wydawało siÚ, że kula taáczy w miejscu jak boja na falach. Przeszedł obok koparki podnosząc wysoko nogi i zabobonnie uważając, żeby nie nadepnąÖ na czarne kleksy, potem wiÚznąc w piachu powlăkł siÚ na ukos przez cały wykop do taáczącej i mrugającej kuli. Był zlany potem, dusił siÚ z gorąca, a jednocześnie wstrząsały nim zimne dreszcze, jak po przepiciu, w zÚbach skrzypiał kredowy pył. I już wiÚcej nie prăbował myśleÖ. Tylko z rozpaczą powtarzał jak modlitwÚ: "Jestem zwierzÚciem, widzisz przecież, że jestem zwierzÚciem. Nie znam słăw, nie nauczono mnie măwiÖ, nie umiem myśleÖ, te kanalie nie dały mi uczyÖ siÚ myśleÖ. Ale jeżeli naprawdÚ jesteś taka... wszechmocna... wszechmogąca... wszechrozumiejąca... zdecyduj! Wejrzyj w moją duszÚ - ja wiem, w niej jest wszystko, czego ci trzeba. Musi byÖ! Przecież nigdy i nikomu nie sprzedałem duszy! Jest moja, człowiecza! Sama wydobądź ze mnie to, czego chcÚ - przecież to niemożliwe, żebym chciał zła! Niech wszystko bÚdzie przeklÚte, przecież nic nie umiem wymyśliÖ oprăcz tych jego słăw: - SZCZşŚCIE DLA WSZYSTKICH ZA DARMO! I NIECH NIKT NIş ODEJDZIE SKRZYWDZONY!