ľćŐÝŘâŐ íâŢâ âŐÚáâ:


---------------------------------------------------------------
    © Copyright °ŕÚĐÔŘŮ Ř ±ŢŕŘá ÁâŕăÓĐćÚŘŐ
    © Copyright Przełożyła: Irena Lewandowska
    WWW: http://rusf.ru/abs/
    Origin: http://www.scan-dal.prv.pl
---------------------------------------------------------------



     Pora Deszczăw

     Przełożyła: Irena Lewandowska

     Kiedy  Irma  wyszła,  chuda, długonoga,  uśmiechajNoc siÚ po  dorosłemu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor  zajNoł siÚ starannym  zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, myślał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w  ten sposăb.  To nawet
nie brutalnośÖ, to okrucieástwo i nawet nie okrucieástwo  - po  prostu  jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczyła,  przeanalizowała,  rzeczowo  zakomunikowała wynik  i oddaliła siÚ
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
     PrzezwyciÚżajNoc  zażenowanie Wiktor spojrzał na  LolÚ. Na twarzy miała
czerwone  plamy,  wargi  jej  drżały,   jakby  chciała  siÚ  rozpłakaÖ,  ale
oczywiście płakaÖ nie zamierzała, była rozwścieczona do ostateczności.
     - Widzisz? - zapytała Wysokim  głosem. - Taka smarkata... Găwniara! Nie
ma dla  niej  nic świÚtego, każde słowo  - zniewaga,  jakbym  nie  była  jej
matkNo,  tylko szmatNo do  podłogi,  o ktărNo  można wytrzeÖ buty. Wstyd  mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
     Tak, pomyślał Wiktor, i  ja  z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z  niNo  w
găry, czytałem jej  Baudelairea,  drżałem od  jej dotkniÚcia,  pamiÚtam  jej
zapach., jzdaje siÚ, że nawet  biłem siÚ o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem,  o
czym  ona  myślała,  kiedy  czytałem   jej  Baudelairea?  Nie,  to  doprawdy
zdumiewajNoce, że udało mi siÚ od niej  uciec. Po prostu  niepojÚte, jak  to
siÚ stało, że  mnie  wypuściła?  Zapewne też  nie byłem bukiecikiem fiołkăw.
Pewnie  i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze wiÚcej niż obecnie, a do
tego uważałem siÚ za wielkiego poetÚ.
     -  Ty, oczywiście,  nie masz do  tego głowy, gdzie tam -  măwiła Lola -
życie  w  stolicy, răżne  tam primabaleriny, artystki... Wiem  wszystko. Nie
wyobrażaj sobie,  że  my  o  niczym nie wiemy. I ta  twoja ogromna  forsa, i
kochanki, i nie  koáczNoce  siÚ skandale... Jeśli chcesz  wiedzieÖ,  mnie to
jest doskonale obojÚtne, nie przeszkadzałam ci, robiłeś co chciałeś...
     W ogăle gubi  jNo  to,  że  bardzo dużo  măwi.  Jako panna  była cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, ktăre  od urodzenia wiedzNo, jak
siÚ  zachowaÖ.  Ona wiedziała. ZresztNo  i teraz właściwie nieĎle  wyglNoda,
kiedy  na  przykład  siedzi  milczNoc na kanapie  z  papierosem  i  pokazuje
kolana...  albo  nagle  splecie  dłonie  na karku  i  siÚ przeciNognie... Na
prowincjonalnego  adwokata  to   powinno  nadzwyczajnie   działaÖ...  Wiktor
wyobraził sobie sympatyczny  wieczăr - ten stolik przysuniÚty tak do kanapy,
butelka,   szampan   pieni  siÚ  w   kielichach,  przewiNozana  wstNożeczkNo
bombonierka  czekolady  i sam adwokat  - wykrochmalony,  muszka  pod szyjNo.
Wszystko  jak u  ludzi i  nagle  wchodzi  Irma...  Koszmar, pomyślał Wiktor,
nieszczÚsna kobieta.
     - Sam powinieneś zrozumieÖ - măwiła  Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie  pieniNodze teraz o wszystkim  decydujNo. - Już siÚ uspokoiła,  czerwone
plamy  znikły. -  Wiem,  że na  swăj  sposăb  jesteś  uczciwym  człowiekiem,
kapryśnym, rozpuszczonym,  ale  przecież  nie  złym. Zawsze nam pomagałeś  i
jeżeli o to  chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest  mi teraz  potrzebna. Nie  mogÚ powiedzieÖ,  że jestem  szczÚśliwa, ale
unieszczÚśliwiÖ mnie  răwnież ci siÚ nie  udało. Masz swoje  życie, a ja mam
swoje. Nawiasem măwiNoc, jeszcze nie jestem stara  i niejedno jeszcze przede
mnNo...
     Dziecko  trzeba  bÚdzie zabraÖ, pomyślał Wiktor. Jak widaÖ, Lola  już o
wszystkim zadecydowała. Jeżeli IrmÚ tu  zostawiÖ, w domu zacznie siÚ piekło.
Dobrze, ale  gdzie  ja  jNo podziejÚ? Sprăbuj byÖ uczciwy, zaproponował  sam
sobie,  po  prostu uczciwy. Tu trzeba  uczciwie, to  nie  zabawka...  Bardzo
uczciwie przypomniał sobie swoje życie  w  stolicy. -  Niedobrze,  pomyślał.
Można  oczywiście najNoÖ gosposiÚ. To znaczy wynajNoÖ na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi  - Irma powinna byÖ ze mnNo, a nie z  gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane  przez ojcăw - to najlepsze dzieci. Poza tym  ona
mi siÚ podoba,  chociaż  to  bardzo  - dziwne  dziecko.  A  w  ogăle to  măj
obowiNozek. ObowiNozek  uczciwego  człowieka i ojca. I w tym wszystkim  jest
wiele mojej  winy.  Ale to  wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeśli
uczciwie  -  to  siÚ  bojÚ.  Dlatego,  że  ona  bÚdzie  stała  przede   mnNo
uśmiechajNoc siÚ szerokimi ustami, a co ja jej  potrafiÚ powiedzieÖ? Czytaj,
czytaj  codziennie, czytaj,  jak  możesz  najwiÚcej,  nie  musisz robiÖ  nic
innego, tylko czytaj. Ona to  wie i  beze mnie, a nic wiÚcej nie mam jej  do
powiedzenia. Dlatego właśnie siÚ bojÚ... Ale  to jeszcze nie wszystko, jeśli
zupełnie uczciwie. Ja nie chcÚ, i o to właśnie chodzi. Przyzwyczaiłem siÚ do
samotności. I  lubiÚ samotnośÖ.  Nie chcÚ,  żeby  było inaczej...  I tak  to
właśnie  wyglNoda,   jeśli  zupełnie  uczciwie.  Obrzydliwie  wyglNoda,  jak
zresztNo   każda  prawda.  Cynicznie   wyglNoda,   egoistycznie,  wstrÚtnie.
Uczciwie.
     -  Dlaczego milczysz? - zapytała  Lola. -  Masz zamiar tak milczeÖ  bez
koáca?
     - Nie, nie, słucham ciÚ - pośpiesznie powiedział Wiktor.
     -   NaprawdÚ  słuchasz?  Od  păł   godziny  czekam,  żebyś  był  łaskaw
zareagowaÖ. Ostatecznie to nie tylko măj e dziecko...
     A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyślał Wiktor. Z niNo to już zupełnie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje siÚ, wyobraziła sobie, że taki  problem
można rozwiNozaÖ w ciNogu  paru sekund, nie ruszajNoc  siÚ z miejsca, miÚdzy
jednym papierosem a drugim.
     - Zrozum -  powiedziała Lola -  przecież nie  proponujÚ, żebyś siÚ  sam
niNo zajmował. Przecież wiem, że jej  nie  weĎmiesz  i dziÚki Bogu,  że  nie
weĎmiesz, zupełnie siÚ do tego nie  nadajesz.  Ale przecież masz znajomości,
kontakty,  pomimo wszystko jesteś  dośÖ znanym  człowiekiem -  pomăż mi  jNo
jakoś urzNodziÖ! SNo u nas  przecież jakieś  szkoły  dla  uprzywilejowanych,
pensje, specjalne  gimnazja. Irma  jest  zdolnym,  muzykalnym  dzieckiem, ma
zdolności matematyczne i do jÚzykăw.
     -   Pensja   -  powiedział  Wiktor.   -  Tak,  oczywiście...  pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartujÚ. Warto nad tym pomyśleÖ.
     -  O  czym tu myśleÖ?  Każdy by siÚ cieszył, gdyby măgł umieściÖ  swoje
dziecko  na   dobrej  pensji  albo  w  specjalnym  gimnazjum.  Żona  naszego
dyrektora...
     - Słuchaj Lolu - powiedział  Wiktor. - To  jest dobry pomysł i postaram
siÚ coś załatwiÖ. Ale  to nie takie  proste, i na  to  potrzebny jest  czas.
Oczywiście napiszÚ.
     -  NapiszÚ!  To  cały  ty. Nie trzeba  pisaÖ,  tylko jechaÖ,  osobiście
prosiÖ, kłaniaÖ siÚ! Tak  czy  inaczej nic  tu  nie  robisz! Tylko  pijesz i
włăczysz siÚ z dziwkami! Czy naprawdÚ tak trudno, dla rodzonej cărki...
     O do diabła,  pomyślał Wiktor,  jak tu jej  wszystko wytłumaczyÖ? Znowu
zapalił   papierosa,   wstał  i  przespacerował  siÚ  po  pokoju.  Za  oknem
zmierzchało  siÚ i po dawnemu  lał  deszcz,  obfity,  ciÚżki,  niespieszny -
deszcz, ktărego było bardzo dużo i ktăry wyraĎnie donikNod siÚ nie spieszył.
     -  Ach, jak  ty  mi  obrzydłeś!  -  powiedziała Lola  z  nieoczekiwanNo
złościNo - gdybyś wiedział, jak mi obrzydłeś...
     Czas  iśÖ,  pomyślał  Wiktor. Zaczyna  siÚ  świÚty macierzyáski  gniew,
wściekłośÖ  porzuconej kobiety i temu podobne.  Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie bÚdÚ obiecywał...
     W niczym nie można na  ciebie liczyÖ -  măwiła  dalej Lola. -  Nieudany
mNoż, ojciec do  niczego.... modny pisarz, widzicie go!  Rodzonej  cărki nie
potrafił wychowaÖ... Pierwszy lepszy  kmiot zna siÚ na  ludziach lepiej  niż
ty! No i co ja  mam teraz robiÖ?  Z  ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama goniÚ  resztkNo sił i  nic z tego nie  wynika. Nic dla niej nie znaczÚ,
pierwszy lepszy  mokrzak  jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze  zobaczysz! Ty jej  niczego nie uczysz, doczekasz  siÚ, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz siÚ, że napluje ci w mordÚ tak jak mnie...
     - Przestaá, Lolu  -  powiedział Wiktor krzywiNoc siÚ.  -  Chyba  jednak
trochÚ przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteś jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprăcz ciebie...
     - Wynoś siÚ! - powiedziała Lola.
     - Wiesz, co ci powiem?  - powiedział Wiktor.  - Nie  mam  zamiaru siÚ z
tobNo kłăciÖ. BÚdÚ myśleÖ. A ty...
     Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała,  przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzuciÖ siÚ w kłătniÚ.
     - A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj siÚ nie denerwowaÖ. Coś
wymyślimy. ZadzwoniÚ do ciebie.
     Wszedł do przedpokoju  i  włożył  płaszcz. Płaszcz  był jeszcze  mokry.
Wiktor zajrzał  do pokoju  Irmy, żeby siÚ pożegnaÖ, ale  Irmy nie było. Okno
było  otwarte   na  oścież,  deszcz  chlustał  na   parapet.  ŚcianÚ  zdobił
transparent - wielkie, śliczne litery żNodały ProszÚ nigdy nie zamykaÖ okna.
Transparent był pomiÚty, złachmaniony i  pokryty  ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi.
     - Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała.
     Na ulicy  było już  zupełnie  ciemno.  Deszcz zastukał po ramionach, po
kapturze.  Wiktor przygarbił  siÚ wepchnNoł  rÚce głÚbiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz  pierwszy pocałowaliśmy siÚ,  pomyślał. A tego domu wtedy
jeszcze nie  było,  był  pusty  plac, a  za  placem - wysypisko śmieci,  tam
strzelaliśmy z procy do kotăw. W mieście było  diabelnie dużo kotăw, a teraz
nie widziałem ani jednego... Nie czytaliśmy tedy w ogăle, a Irma miała pełen
pokăj  ksiNożek.  Jakie były w  moich  czasach  dwunastoletnie  dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
krălewnNo  ŚnieżkNo, zawsze  we  dwie, we  trzy,  szepczNoce  sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zÚby. Czyścioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
były  takie  same  jak  my -  podrapane  kolana,  oczy dzikie jak  u  rysia,
skłonnośÖ do  odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły  nowe  czasy, czy  co?
Nie, pomyślał.  To  nie czasy. To znaczy czasy oczywiście răwnież...  A może
mam cărkÚ  wunderkinda? Przecież  zdarzajNo  siÚ wunderkindy.  Jestem  ojcem
wunderkinda.  To  bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i  nie tyle zaszczytne,
ile kłopotliwe, zresztNo koniec koácăw wcale nie  zaszczytne... A tÚ uliczkÚ
zawsze  lubiłem, dlatego  że  jest najwÚższa ze  wszystkich.  Tak,  a oto  i
bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej  nie można. Tak  było u  nas  od
zarania dziejăw. A w dodatku dwăch na jednego...
     Na  rogu  stała  latarnia.  Na  granicy  oświetlonej  przestrzeni  măkł
samochăd  z  brezentowNo  budNo,  a  obok samochodu  dwăch  w  błyszczNocych
płaszczach  przyginało  do jezdni  trzeciego  -  w  czymś czarnym i  mokrym.
Wszyscy  troje  z wysiłkiem  niezgrabnie dreptali  po  kocich łbach.  Wiktor
zatrzymał  siÚ, a nastÚpnie podszedł bliżej.  Trudno było pojNoÖ, co  tu siÚ
właściwie dzieje. Do băjki niepodobne - nikt nikogo  nie bije. Na zapasy dla
wyładowania  młodzieáczych  sił tym  bardziej nie  wyglNodało  - nie słychaÖ
zawadiackich okrzykăw, ani dziarskiego  rechotu...  Trzeci  - ten w czerni -
nagle  wyrwał  siÚ,  upadł  na  plecy,  a  dwaj  w  płaszczach  zwalili  siÚ
natychmiast na  niego.  I  wtedy Wiktor zauważył,  że  drzwi samochodu  były
szeroko otwarte i pomyślał,  że czarnego albo właśnie wyciNogniÚto stamtNod,
albo prăbujNo go tam wepchnNoÖ. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
     - WrăÖ!
     Dwaj w płaszczach odwrăcili  siÚ  jednocześnie  i  przez  kilka  sekund
patrzyli  na  Wiktora  spod  nasuniÚtych na  oczy kapturăw.  Wiktor zauważył
tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a nastÚpnie obaj
z  niebywałNo szybkościNo  dali  nura  do  samochodu,  silnik  zawył,  drzwi
trzasnÚły i samochăd zniknNoł w ciemnościach. Człowiek w czerni powoli wstał
i przyjrzawszy mu siÚ Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak  ich nazywano z  powodu  żăłtych krÚgăw wokăł
oczu -  w opasce  z gÚstego grubego  materiału  zasłaniajNocej  dolnNo czÚśÖ
twarzy.  Oddychał  ciÚżko, z trudem  unoszNoc resztki brwi.  Po łysej głowie
spływała wăda.
     - Co siÚ stało? - zapytał Wiktor.
     Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch.
Wiktor  chciał  siÚ odwrăciÖ, i wtedy coś go z chrzÚstem rNobnÚło w kark,  a
kiedy  oprzytomniał,  stwierdził, że leży twarzNo do găry  pod chlustajNocNo
rynnNo.  Woda  wpadała  mu do ust, była ciepława, o posmaku  rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNoł siÚ  i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, ktăra
nagromadziła siÚ w  kapturze  popłynÚła teraz za kołnierz,  moczNoc plecy. W
głowie huczały  dzwony,  trNobiły trNoby  i biły  bÚbny.  Przez tÚ orkiestrÚ
Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz.  ZnajomNo. Gdzieś już  go
widział.  Jeszcze  przed tym zanim usłyszał szczÚk własnych zÚbăw... Pomacał
jÚzykiem, ruszył szczÚkNo. ZÚby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo
wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy.
     - Miły măj - powiedział Wiktor. - Wystarczy.
     -  Wydawało  mi  siÚ, że  pan jeszcze  nie  oprzytomniał  -  powiedział
chłopiec z powagNo.
     Wiktor ostrożnie wsunNoł dłoá pod kaptur i pomacał kark. Tam  był guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych kości, nawet krwi nie było.
     - Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadziejÚ?
     - BÚdzie pan măgł iśÖ sam, panie Baniew?  - zapytał  chłopiec. - A może
kogoś zawołaÖ? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciÚżki.
     Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
     - Znam ciÚ - powiedział. - Ty jesteś Bol-Kunac, kolega mojej cărki.
     - Tak - powiedział chłopiec.
     - No i bardzo dobrze.  Nie trzeba nikogo wołaÖ i nikomu o niczym măwiÖ.
Może tylko posiedĎmy jeszcze chwilÚ i oprzytomnijmy.
     Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też  nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku  ciemniał  świeży siniak,  a gărna  warga  była  spuchniÚta  i
krwawiła.
     - Może jednak kogoś zawołam - powiedział Bol-Kunac.
     - A czy warto?
     - Widzi pan,  panie Baniew, nie podoba mi siÚ sposăb w jaki drga paáski
policzek.
     - NaprawdÚ? - Wiktor  obmacał twarz. PoliczÚ  k nie drgał. - To ci  siÚ
tylko wy  daj e... Tak. Teraz sprăbujemy wstaÖ. Co należy zrobiÖ w tym celu?
W  tym celu trzeba  podciNognNoÖ nogi pod siebie... - podciNognNoł  nogi pod
siebie  i  nogi  wydały  mu  siÚ   niezupełnie  własne.  -  NastÚpnie  lekko
odpychajNoc siÚ  od  ściany przenieśÖ środek  ciÚżkości w  taki sposăb...  -
nijak nie udawało mu siÚ przenieśÖ środka ciÚżkości, coś przeszkadzało. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomyślał. I to jak sprytnie...
     - Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już
sam  uporzNodkował  Swoje rÚce  i nogi, swăj płaszcz i swojNo  orkiestrÚ pod
czaszkNo.  Wstał. PoczNotkowo  trzeba było  trzymaÖ  siÚ trochÚ  ściany, ale
potem poszło lepiej.
     -  Aha - powiedział. - To  znaczy, że ciNognNołeś mnie stamtNod  do tej
rynny. DziÚkujÚ.
     Latarnia była na  miejscu, ale nie było  ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo  nie  było. Tylko  maleáki  Bol-Kunac  ostrożnie  gładził swăj siniak
mokrNo dłoniNo.
     -  Gdzie siÚ  oni  wszyscy  podzieli? - zapytał  Wiktor.  Chłopiec  nie
odpowiedział.
     - Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo wiÚcej nie było?
     - ChodĎmy, odprowadzÚ, pana -  powiedział Bol-Kunac.  - DokNod pan woli
iśÖ? Do domu?
     - Poczekaj - powiedział  Wiktor. - Widziałeś,  jak  oni  chcieli złapaÖ
okularnika?
     - Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac.
     - Kto?
     - Nie poznałem. Stał tyłem.
     - A ty gdzie byłeś?
     - Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem...
     -  Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest coś
nie w porzNodku... Dlaczego właściwie leżałeś za rogiem? Mieszkasz tam?
     - Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wcześniej. Nie ten,  ktăry
pana uderzył, ten drugi.
     - Okularnik?
     Szli powoli, starajNoc trzymaÖ siÚ jezdni, żeby nie kapało z dachăw.
     -  N  - nie  - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem
żaden nie miał okularăw.
     - O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rÚkÚ pod kaptur i pomacał guza. -
MăwiÚ  o  tym  trÚdowatym,  nazywajNo  ich  okularnikami.  No  wiesz,  ci  z
leprozorium... Mokrzaki...
     - Nie wiem - powściNogliwie odezwał siÚ Bol-Kunac.  - Moim  zdaniem oni
Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
     -  No  -  no  -  powiedział  Wiktor. Odczuł  pewien  niepokăj  i  nawet
przystanNoł. -  Ty co,  chcesz mi  wmăwiÖ, że  tam nie  było trÚdowatego?  Z
czarnNo opaskNo, cały na czarno...
     - On wcale nie  jest trÚdowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
     Po  raz  pierwszy   w  tym  chłopcu  pojawiło  siÚ  coś  chłopiÚcego  i
natychmiast znikło.
     - Nie jest  dla  mnie zupełnie  jasne,  dokNod  idziemy - powiedział po
chwili  milczenia  poprzednim  beznamiÚtnym i  poważnym głosem.  -  Najpierw
wydało mi siÚ, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzÚ, że idziemy w
przeciwnNo stronÚ.
     Wiktor  wciNoż stał  patrzNoc na  niego z  găry  na  dăł.  Jedno  warte
drugiego, pomyślał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił
nie informowaÖ mnie o rezultacie. I nie  zamierza mi opowiedzieÖ, co tu  siÚ
stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy siÚ zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytăw...
     - Wszystko siÚ zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
     Chłopiec,  wyprostowany,   mokry  i  surowy  szedł  obok.  PrzełamujNoc
niejakNo niezrÚcznośÖ Wiktor położył mu rÚkÚ  na ramieniu.  Nic szczegălnego
nie zaszło -  chłopiec  jakoś to ścierpiał. ZresztNo  bardzo  możliwe, że po
prostu  uznał,  iż  jego  ramiÚ  okazało  siÚ   przydatne  w  celach  ściśle
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
     - MuszÚ ci powiedzieÖ - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty
i  Irma  macie  dziwny  sposăb  prowadzenia  rozmowy.  My   w   dzieciástwie
rozmawialiśmy inaczej.
     - Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak?
     -  No,  na  przykład  twoje pytanie brzmiałoby  tak  - chyba  zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszył ramionami.
     - Chce pan powiedzieÖ, że tak byłoby lepiej?
     - Na Boga, nie! ChcÚ tylko powiedzieÖ, że byłoby naturalniej.
     - Właśnie  to  co  najnaturalniejsze  - zauważył  Bol-Kunac  - najmniej
przystoi człowiekowi.
     Wiktor poczuł jakiś wewnÚtrzny chłăd. I  niepokăj. Może  nawet  strach.
Jakby kot parsknNoł mu śmiechem prosto w twarz.
     - To co  naturalne,  zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A  człowiek jest  istotNo skomplikowanNo,  naturalnośÖ do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
     - Tak - powiedział Wiktor. - Oczywiście.
     Było coś zdumiewajNoco  fałszywego w tym, jak po  ojcowsku trzymał rÚkÚ
na ramieniu tego dzieciaka, ktăry nie był dzieckiem. Aż mu łokieÖ zdrÚtwiał.
Ostrożnie cofnNoł rÚkÚ i wsadził jNo do kieszeni.
     - Ile masz lat? - zapytał.
     - Czternaście - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
     - A - a...
     Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby siÚ tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był  nie każdym. Nie
interesowały go  intrygujNoce  monosylaby. Bol-Kunac rozmyślał nad relacjami
miÚdzy naturalnym i prymitywnym w naturze i  w społeczeástwie.  Żałował,  że
trafił  mu  siÚ  tak nieinteligentny rozmăwca i do  tego jeszcze rNobniÚty w
głowÚ.
     Wyszli teraz na  AlejÚ Prezydenta. Tu  było  już bardzo dużo  latarni i
nawet   trafiali  siÚ  przechodnie,  pośpieszni,  przygarbieni  wielodniowym
deszczem  mÚżczyĎni  i  kobiety.  Były  tu  oświetlone  wystawy  sklepowe  i
rozjarzone neonowym  blaskiem wejście  do kina, gdzie pod daszkiem  tłoczyli
siÚ  bardzo  jednakowi  młodzi ludzie  nieokreślonej  płci  w  błyszczNocych
płaszczach do  kostek.  A nad tym  wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i
niebieskie zaklÚcia Prezydent  jest ojcem  narodu,  Legionista Wolności,  to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława...
     SiłNo inercji wciNoż  jeszcze szli jezdniNo  i przejeżdżajNocy samochăd
zatrNobiwszy gniewnie przepÚdził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo.
     - A  ja myślałem, że masz co  najmniej  osiemdziesiNot lat - powiedział
Wiktor.
     - Chyba  pan  zasuwa -  wstrÚtnym  głosem zapytał  Bol-Kunac  i  Wiktor
roześmiał siÚ z  ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny
wunderkind,  co to  siÚ naczytał  Heibora,  Zurzmansona, Fromfha i byÖ  może
nawet przebrnNoł przez Spenglera.
     - Miałem w  dzieciástwie kolegÚ - powiedział Wiktor  - ktăry postanowił
przeczytaÖ  Hegla w oryginale i nawet w koácu przeczytał, tyle  że stał  siÚ
schizofrenikiem.  Ty, w twoim  wieku,  niewNotpliwie wiesz,  co  to  takiego
schizofrenik.
     - Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac.
     - I nie boisz siÚ?
     - Nie.
     Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
     - Może zajdziesz do mnie, żeby siÚ wysuszyÖ?
     - DziÚkujÚ.  Właśnie zamierzałem prosiÖ o pozwolenie odwiedzenia  pana.
Po pierwsze,  chcÚ  panu coś  jeszcze  powiedzieÖ,  a po  drugie,  chciałbym
zadzwoniÖ. Pozwoli pan?
     Wiktor  pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, ktăry
na  widok  Wiktora   zdjNoł  czapkÚ..  Wiktor  poczuj  dobrze  sobie   znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można bÚdzie piÖ, gadaÖ
co ślina  na  jÚzyk  przyniesie  i  odsunNoÖ  łokciem  na  jutro to, co  tak
irytujNoco atakowało dzisiaj;  przedsmak Jula Golema i  doktora R. Kwadrygi,
byÖ  może  poznam  jeszcze kogoś,  niewykluczone  że coś siÚ wydarzy - jakaś
awantura,  albo narodzi siÚ fabuła - i zamăwiÚ  sobie dzisiaj  minogi, niech
bÚdzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadÚ do Diany.
     Kiedy Wiktor  odbierał klucze  w recepcji, za jego plecami odbywała siÚ
rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze  szwajcarem. "Po co siÚ tu pchasz?" - syczał
portier. - "Przyszedłem porozmawiaÖ z panem Baniewem." "Ja ci pokażÚ rozmowy
z  panem Baniewem -  syczał portier. -  Włăczysz  siÚ  po restauracjach. .."
"Przyszedłem  porozmawiaÖ  z  panem  Baniewem  -  powtarzał   Bol-Kunac.   -
Restauracje mnie  nie interesujNo". "Tego brakowało  żeby takiego szczeniaka
interesowały  restauracje...  A ja ciÚ zaraz stNod wyrzucÚ..." Wiktor wziNoł
klucz i odwrăcił siÚ.
     - E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak  jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
     Portier nic nie odpowiedział, minÚ miał niezadowolonNo.
     Wiktor i Bol-Kunac weszli  na gărÚ. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił
płaszcz i pochylił siÚ, żeby rozsznurowaÖ buty. Krew uderzyła mu do  głowy i
poczuł  powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu,  gdzie znajdował siÚ  guz,
ciÚżki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował  siÚ,  oparł  o
futrynÚ  i  zaczai zdejmowaÖ but  przytrzymujNoc  piÚtÚ  czubkiem  drugiego.
Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
     - Rozbieraj siÚ - powiedział Wiktor. - Powieś wszystko  na kaloryferze,
zaraz dam ci rÚcznik.
     -  Chciałbym  zadzwoniÖ,  jeżeli  pan pozwoli -  odparł  Bol-Kunac  nie
ruszajNoc siÚ z miejsca.
     - Bardzo proszÚ - Wiktor  ściNognNoł drugi but i w mokrych  skarpetkach
poszedł do łazienki. RozbierajNoc siÚ, słyszał  jak chłopiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyraĎnie. Tylko raz jasno i  dobitnie  powiedział "Nie wiem".
Wiktor   wytarł   siÚ   rÚcznikiem,   narzucił  szlafrok,  wyj  Noł   czyste
prześcieradło  kNopielowe i wszedł do pokoju.  -  Masz  -  rzekł  i od  razu
zorientował  siÚ, że wszystko na nic. Bol-Kunac  nadal  stał pod drzwiami  i
nadal z niego kapało. .
     - DziÚkujÚ - powiedział. - Widzi pan, muszÚ już iśÖ. Chciałbym  jeszcze
tylko...
     - PrzeziÚbisz siÚ - rzekł Wiktor.
     - Nie, proszÚ siÚ nie  niepokoiÖ, dziÚkujÚ panu. Ja siÚ nie przeziÚbiÚ.
Chciałbym  tylko jeszcze omăwiÖ  z panem pewien problem.  Czy  Irma nic  nie
măwiła?
     Wiktor  rzucił  prześcieradło  na  kanapÚ,  przykucnNoł przed  barkiem,
wyjNoł butelkÚ i szklankÚ.
     -  Irma  măwiła  mi mnăstwo rzeczy  -  odparł dosyÖ  ponuro.  Nalał  do
szklanki dżinu na wysokośÖ palca i dolał trochÚ wody.
     - Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
     - Nie, żadnych zaproszeá mi nie przekazywała. Masz, wypij.
     - DziÚkujÚ panu, nie trzeba. Jeśli Irma nie przekazała, to ja przekażÚ.
Chcielibyśmy siÚ z panem spotkaÖ, jeśli można.
     - Jacy - my?
     -  Gimnazjaliści. Widzi pan, czytaliśmy paáskie  ksiNożki  chcielibyśmy
zadaÖ panu kilka pytaá.
     -  Hm -  powiedział  Wiktor z powNotpiewaniem. -  Jesteś  pewien, że to
bÚdzie dla wszystkich interesujNoce?
     - MyślÚ, że tak.
     - Ale ja nie piszÚ dla gimnazjalistăw - przypomniał Wiktor.
     - To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym  uporem.  -  Czy pan by
siÚ zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
     -  A może  jednak siÚ  napijesz? -  zapytał.  - Najlepsze lekarstwo  na
przeziÚbienie.  Nie? W  takim  razie sam to  wypijÚ. - Wychylił  szklankÚ. -
Dobrze, zgadzam  siÚ. Tylko bez  żadnych afiszăw,  ogłoszeá  i  tak dalej. W
najwÚższym krÚgu. Wy i ja... Kiedy?
     - Kiedy panu bÚdzie wygodnie. NieĎle byłoby w tym tygodniu. Rano.
     - Powiedzmy za  dwa  -  trzy  dni. Tylko niezbyt  wcześnie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze bÚdzie?
     - Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. PrzypomnieÖ panu?
     -  ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak răwnież o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram siÚ zapomnieÖ.
     -  Dobrze, przypomnÚ panu -  rzekł  Bol-Kunac.  -  A  teraz  jeżeli pan
pozwoli, to już păjdÚ. Do widzenia, panie Baniew.
     - Poczekaj, odprowadzÚ ciÚ  - powiedział  Wiktor.  - Bo  jeszcze ten...
portier coś  ci zrobi. Dzisiaj jest w  wyjNotkowo  złym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
     - DziÚkujÚ panu, ale proszÚ siÚ nie niepokoiÖ - powiedział Bol-Kunac. -
To măj ojciec.
     I wyszedł.  Wiktor nalał sobie jeszcze  raz na palec  dżinu i  padł  na
fotel.  Tak,  pomyślał.  Biedny  portier.  Jak  on siÚ  nazywa?  Głupio,  że
zapomniałem, bNodĎ co bNodĎ jesteśmy towarzyszami w  nieszczÚściu, kolegami.
Trzeba bÚdzie z nim porozmawiaÖ, wymieniÖ doświadczenia. Na pewno ma dłuższy
staż...  Căż  za zdumiewajNoca koncentracja  wunderkindăw w  moim  zatÚchłym
ojczystym miasteczku. Może  to skutek podwyższonej  wilgotności?... Odrzucił
głowÚ do tyłu i skrzywił  siÚ z  bălu. A to draá, czym on mnie tak?  Pomacał
guz. Najpewniej gumowNo  pałkNo. ZresztNo  skNod mam właściwie wiedzieÖ, jak
skutkuje  gumowa pałka.  Jak  działa  modernistyczne  krzesło  w  "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rÚkojeśÖ pistoletu -
też  wiem. Butelka  po szampanie  i  butelka z  szampanem...  Trzeba  bÚdzie
zapytaÖ Golema... W ogăle, to jakaś dziwna  historia, dobrze  byłoby  siÚ  w
niej zorientowaÖ...  I  zaczNoł orientowaÖ  siÚ w tej historii, żeby dogoniÖ
wypływajNocNo na drugim  planie myśl o Irmie, o konieczności zrezygnowania z
czegoś,  ograniczenia  siÚ w czymś tam,  albo pisania do kogoś, proszenia  o
coś... "Daruj  stary,  że zawracam  ci  głowÚ,  ale nagle  objawiła siÚ moja
cărka,  mniej wiÚcej dwunastoletnia, bardzo  sympatyczne  stworzenie, ale ma
matkÚ  idiotkÚ  i  głupiego ojca a wiÚc trzeba  jNo umieściÖ gdzieś możliwie
daleko od głupich  ludzi..."  Nie chcÚ  dzisiaj o tym myśleÖ,  pomyślÚ o tym
jutro. Spojrzał na zegarek. W ogăle dosyÖ tego myślenia. Starczy.
     Wstał  i  zaczNoł  ubieraÖ siÚ przed  lustrem. Brzuch  mi  rośnie, co u
diabła,  skNod  u mnie nagle brzuch?  Taki  zawsze byłem  chudy i żylasty...
Właściwie   nawet  nie  brzuch  -  szlachetny   wypracowany  kałdun,  skutek
uregulowanego  trybu  życia  i  dobrego  jedzenia  -  tylko  brzuszek  jakiś
parszywiutki,  opozycyjny brzuszek.  Pan  prezydent  na pewno nie  ma czegoś
podobnego.  Pan  prezydent  niezawodnie  posiada  szlachetny,  opiÚty  czymś
czarnym i błyszczNocym sterowiec...
     ZawiNozujNoc  krawat przysunNoł twarz do lustra  i nagle pomyślał - jak
też wyglNodała  ta pewna siebie, mocna twarz, tak  uwielbiana przez  kobiety
określonej  konduity,  nieładna, lecz mÚżna  twarz  wojownika o  kwadratowym
podbrădku,  jak  wyglNodał a ta twarz  pod  koniec  historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, răwnież nie pozbawiona  mÚskości z  elementami kNotăw
prostych pod  koniec  historycznego spotkania  przypominała măwiNoc otwarcie
tylko miÚdzy nami, świáski ryj.  Pan prezydent  raczył podekscytowaÖ  siÚ do
najwyższego  stopnia,  z  zÚbatej paszczy  leciały  bryzgi,  a  ja  wyjNołem
chusteczkÚ  i  demonstracyjnie wytarłem  policzek  i  to  był  z  pewnościNo
najodważniejszy  postÚpek w moim  życiu,  jeśli  nie liczyÖ tamtego wypadku,
kiedy  walczyłem z  trzema czołgami  jednocześnie.  - Ale  jak  walczyłem  z
czołgami - nie pamiÚtam, wiem  tylko z opowiadaá  świadkăw, chusteczkÚ za to
wyjNołem świadomie i dobrze wiedziałem na co siÚ odważam... W gazetach o tym
nie pisano.  Gazety uczciwie  i po mÚsku, z surowNo prostotNo poinformowały,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podziÚkował panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjaśnienia jakie padły w trakcie rozmowy".
     Dziwne, jak dokładnie  to wszystko pamiÚtam.  Stwierdził, że zbielał mu
koniec nosa  i policzki. Tak właśnie wtedy wyglNodałem, a nie  wrzeszczeÖ na
takiego to  po prostu grzech. Przecież  nie wiedział  biedak,  że to nie  ze
strachu,  że blednÚ  ze złości, jak Ludwik XIV...  Tylko  raczej nie  jedzmy
musztardy  po  obiedzie. Co za  răżnica, od czego tam, u niego, pobladłem...
Dobrze, dosyÖ tego. Ale po to, żeby siÚ uspokoiÖ, po to żeby siÚ doprowadziÖ
do  porzNodku,  zanim siÚ pokażÚ  ludziom,  żeby  przywrăciÖ normalny  kolor
nieładnej ale mÚskiej twarzy, muszÚ panu przypomnieÖ, panie Baniew, że gdyby
pan  nie  zademonstrował  panu prezydentowi swojej  chusteczki  do  nosa, to
siedziałby pan  opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.

     *
     - Oczywiście,  byÖ  może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden  chuligan  nie  zadzierałby  z okularnikiem.  RzuciÖ  w  niego
kamieniem - proszÚ bardzo, ale łapaÖ, gdzieś  ciNognNoÖ, w ogăle  dotykaÖ...
Baliśmy siÚ ich jak zarazy.
     - Przecież powtarzam panu  -  to  jest choroba genetyczna -  powiedział
Golem. - Oni w ogăle nie sNo zaraĎliwi.
     - Jak to, niezaraĎliwi - powiedział Wiktor - kiedy  dostaje siÚ od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
     - Od ropuchy nie dostaje siÚ brodawek -  dobrodusznie powiedział Golem.
-  I  od mokrzakăw  też  siÚ  nie  dostaje. Wstyd,  panie pisarzu.  ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
     - Jak  i cały narăd.  Narăd jest  ciemny,  ale  mNodry.  I  jeśli narăd
twierdzi, że od ropuch i okularnikăw dostaje siÚ brodawek.
     -  A oto nadchodzi măj inspektor -  powiedział  Golem. Prosto  z  ulicy
wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
     - Dobry wieczăr - powiedział. - Cały przemokłem, chcÚ siÚ napiÖ.
     - Znowu  śmierdzi  od niego  iłem  -  z  niezadowoleniem powiedział  R.
Kwadryga  zbudzony z alkoholowego  transu. - Wiecznie śmierdzi iłem.  Jak  w
stawie. RzÚsa.
     - Co panowie pijecie? - zapytał Pawor.
     - Ktărzy? - zainteresował  siÚ Golem. - Ja  na przykład jak zawsze pijÚ
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
     - Haába! -  z  oburzeniem  powiedział  doktor  R. Kwadryga.  - Łuska! I
głowy.
     - Podwăjny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera.
     Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gÚste włosy zlepiały siÚ i ze skroni
po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno  mu  zazdrości. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego?  Twarda
twarz  to  znaczy  - leje  deszcz,  reflektory,  latajNo  cienie po  mokrych
wagonach, załamujNo siÚ...  wszystko  jest czarne,  błyszczNoce,  wyłNocznie
czarne  i wyłNocznie  błyszczNoce,  nie  ma żadnych rozmăw,  żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy siÚ  podporzNodkowujNo...  niekoniecznie wagony, byÖ
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł...
dziewczyny  padajNo  na  wznak,  a  mÚżczyĎni  majNo   ochotÚ  zachowaÖ  siÚ
prawdziwie po mÚsku - powiedzmy wyprostowaÖ  ramiona i wciNognNoÖ brzuch. Na
przykład  Goleniowi  przydałoby  siÚ wciNognNoÖ  brzuch, tylko raczej nic  z
tego,  gdzie on  go wciNognie, wszystko tam  ma zajÚte. Doktor R. Kwadryga -
tak,  ale  za to nie  rozprostuje  już  ramion,  od bardzo  wielu  dni  jest
zgarbiony  na wieki.  Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a
we  dnie przez chorNo wNotrobÚ.  A to  znaczy, że  tutaj  tylko ja  jestem w
stanie wciNognNoÖ brzuch i  rozprostowaÖ  ramiona,  ale  lepiej  golnÚ sobie
szklaneczkÚ dżinu.
     -  Nimfoman  -  smutnie powiedział  do  Pawora  doktor R.  Kwadryga.  -
Rusałkoman. I wodorosty.
     - Niech pan siÚ zamknie, doktorze  - powiedział Pawor.  Wycierał  twarz
papierowymi serwetkami, gniătł je i rzucał na podłogÚ. Potem zaczai wyciekaÖ
rÚce.
     - Z kim siÚ pan pobił? - zapytał Wiktor.
     - Zgwałcony  przez  okularnika  - oznajmił  doktor R. Kwadryga z  mÚkNo
starajNoc  siÚ rozprowadziÖ we właściwym kierunku oczy, ktăre skupiły mu siÚ
u nasady nosa.
     -  Na razie jeszcze z  nikim  -  odparł  Pawor i uważnie  popatrzył  na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.
     Kelner przyniăsł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.
     - PăjdÚ siÚ umyÖ  - powiedział răwnym głosem. - Za  miastem błoto, cały
siÚ uświniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła.
     - Coś siÚ dzieje z moim  inspektorem -  powiedział Golem. PrztykniÚciem
zrzucił ze stołu zmiÚtNo  serwetkÚ. - Coś na wszechświatowNo skalÚ.  Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
     - Pan powinien lepiej  wiedzieÖ - odpowiedział  Wiktor.  -  Pawor  jest
paáskim inspektorem  a nie moim.  A poza tym  pan przecież wie  wszystko.  A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
     - Nikt nic  nie wie  - zaprzeczył  Golem.  -  Niektărzy siÚ domyślajNo.
Bardzo niewielu  - tylko ci, ktărzy majNo ochotÚ. Ale tak nie można postawiÖ
pytania - skNod oni siÚ domyślajNo - bo to jest  gwałt  nad jÚzykiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje  słoáce? Czy  wybaczyłby  pan  Szekspirowi,  gdyby
napisał  coś podobnego? ZresztNo Szekspirowi  pan  by  wybaczył. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego  Baniew... Niech pan  posłucha, panie beletrysto,
mam pewien pomysł.  Ja siÚ  napijÚ koniaku, a  pan skoáczy z tym dżinem. Czy
może ma pan już dośÖ?
     -  Golem -  powiedział  Wiktor - przecież pan chyba wie,  że  ja jestem
człowiekiem z żelaza?
     - Domyślam siÚ.
     - A co z tego wynika?
     - Że boi siÚ pan zardzewieÖ.
     - Załăżmy - powiedział Wiktor. -  Ale nie o  to mi chodzi. Chodzi mi  o
to, że mogÚ piÖ dużo i długo nie tracNoc răwnowagi moralnej.
     - Ach, wiÚc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc  sobie z karafki.
- No dobrze, wrăcimy jeszcze do tego tematu.
     - Nie pamiÚtam - odezwał  siÚ nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. -
Czy siÚ panom przedstawiłem już czy  jeszcze nie? Mam honor - Rem  Kwadryga,
malarz,  doktor  honoris  causa, członek  honorowy.  ..  Ciebie  pamiÚtam  -
powiedział do  Wiktora. - Myśmy z tobNo  razem studiowali i jeszcze coś... A
;a to pana, proszÚ mi wybaczyÖ...
     - Nazywam siÚ Jul Golem - niedbale powiedział Golem.
     - Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
     - Nie. Lekarz.
     - Chirhurg?
     - Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaśnił Golem.
     -  Ach tak!  - powiedział  doktor R. Kwadryga  potrzNosajNoc głowNo jak
koá. - Oczywiście. ProszÚ mi  wysNoczyÖ  Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... ZałatwiÖ
panu  odznaczenie...  Tacy   ludzie  sNo  nam  potrzebni...   Przepraszam  -
powiedział znienacka. - Zaraz wracam.
     Wygrzebał  siÚ z  fotela  i ruszył w  stronÚ wyjścia  błNodzNoc  miÚdzy
pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner  i doktor R. Kwadryga  objNoł go
za szyjÚ.
     -  To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy  wodNo.
Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo  i
smutkiem popatrzył  na  Wiktora. -  A deszcz bÚdzie padaÖ  na puste  miasto,
podmywaÖ jezdnie, kapaÖ przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez koáca bÚdzie wciNoż
padaÖ i padaÖ...
     - Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieÖ.
     - Tak;  Apokalipsa... BÚdzie padaÖ i padaÖ, a potem ziemia przesyci siÚ
i wzejdzie  nowe ziarno,  jakiego  nigdy przedtem nie  było. Ale nas już nie
bÚdzie, żeby măc zachwycaÖ siÚ nowym wszechświatem...
     Gdyby  nie te  niebieskawe  worki  pod oczami,  gdyby  nie ten  obwisły
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeśli siÚ dobrze zastanowiÖ, wszyscy prorocy
byli  alkoholikami, ponieważ to  okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyÖ. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla prorokăw, to
powinni mieÖ  tytuł co najmniej  tajnego radcy -  dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło...
     - Za systematyczny  pesymizm - powiedział  Wiktor na głos - prowadzNocy
do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazujÚ na przyszłośÖ:
tajnego radcÚ Golema ukamienowaÖ w prosektorium.
     Golem coś mruknNoł.
     - Jestem  zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. -  A poza  tym, skNod
prorocy  w  naszych  czasach?  Ja osobiście nie  znam ani  jednego.  Mnăstwo
fałszywych  prorokăw  i ani  jednego proroka.  W  naszych czasach nie sposăb
przewidzieÖ  przyszłości  -  to  gwałt  na  jÚzyku.  Co  by  pan  powiedział
przeczytawszy   u   Szekspira  -  przewidzieÖ  teraĎniejszośÖ?   Czy   można
przewidzieÖ szafÚ  we własnym mieszkaniu?... A oto i măj  inspektor. Jak pan
siÚ czuje, inspektorze?
     - Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwăjny  koniak.
Tam w holu naszego malarza  trzyma czterech - zawiadomił.  - WyjaśniajNo mu,
gdzie jest wejście  do restauracji. Postanowiłem siÚ  nie wtrNocaÖ, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie siÚ do bicia... O jakich szafach mowa?
     Był suchy, elegancki, odświeżony, pachniał wodNo koloáskNo.
     - Măwimy o przyszłości - odpowiedział Golem,
     - Jaki sens ma măwienie o przyszłości? - zapytał Pawor. - O przyszłości
siÚ nie  măwi,  przyszłośÖ siÚ  tworzy. Oto  kieliszek  koniaku. Jest pełny.
SprawiÚ,  że bÚdzie  pusty.  O  tak.  Pewien mNodry człowiek powiedział,  że
przyszłości nie sposăb przewidzieÖ, ale można jNo wynaleĎÖ.
     - Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłości  w
ogăle nie ma, jest tylko teraĎniejszośÖ.
     - Nie lubiÚ  klasycznej filozofii -  powiedział Pawor. - Ci  ludzie nic
nie umieli i niczego nie  chcieli. Po prostu lubili filozofowaÖ  jak Golem -
piÖ. PrzyszłośÖ - to dokładnie unieszkodliwiona teraĎniejszośÖ.
     -  Zawsze  mam  dziwne  uczucie  -  powiedział  Golem -  kiedy w  mojej
obecności cywil rozumuje jak wojskowy.
     -  Wojskowi w ogăle nie rozumujNo  - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo
wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje.
     - WiÚkszośÖ cywilăw răwnież - powiedział Wiktor macajNoc kark.
     - Teraz nikt nie ma czasu  na rozmyślania -  powiedział  Pawor.  -  Ani
cywile, ani wojskowi.  Teraz  trzeba umieÖ  szybko  zakrÚciÖ siÚ koło swoich
spraw.  Jeżeli  interesuje  ciÚ  przyszłośÖ,  musisz tworzyÖ  jNo szybko,  z
marszu, odpowiednio do odruchăw i emocji.
     - Do diabła  z  twărcami i wynalazcami - oświadczył  Wiktor.  Czuł  siÚ
pijany  i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu siÚ nigdzie
iśÖ, chciał  siedzieÖ  tu  w tej  pustej przyciemnionej  sali,  jeszcze  nie
całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami  na  ścianach,  z rozchwierutanNo
podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczegălnie, jeśli pamiÚtaÖ o tym, że  na
zewnNotrz  na całym świecie  pada deszcz, na kocie łby  jezdni - deszcz,  na
strome  dachy - deszcz,  deszcz zalewa găry i răwniny,  kiedyś tam  wszystko
rozmyje, ale bÚdzie to jeszcze nieprÚdko. Tak mili moi, jak dawno przeminÚły
te czasy, kiedy przyszłośÖ była replikNo teraĎniejszości i  teraz nie sposăb
siÚ zorientowaÖ, gdzie co jest.
     -  Zgwałcony  przez   mokrzaka!   -  powiedział   Pawor  ze   złośliwNo
satysfakcjNo.
     W  drzwiach  restauracji pojawił  siÚ  doktor R.  Kwadryga.  Stał kilka
sekund,  uważnym  i ciÚżkim  wzrokiem  przyglNodajNoc siÚ  szeregom  pustych
stolikăw,  nastÚpnie twarz mu siÚ  rozjaśniła,  gwałtownie  zatoczył siÚ  do
przodu i ruszył na swoje miejsce.
     -  Dlaczego  nazywa  ich  pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. -  Co  to -
zrobili siÚ mokrzy od deszczu?
     -  A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, paáskim zdaniem, mamy
nazywaÖ?
     - Okularnikami -  powiedział  Wiktor. - Stara, dobra  nazwa. Od stuleci
nazywaliśmy ich okularnikami.
     Zbliżał  siÚ  doktor R. Kwadryga.  Przăd  ubrania miał  całkiem  mokry,
najwidoczniej   zmywano   go   nad   umywalkNo.   WyglNodał   na   człowieka
rozczarowanego i zmÚczonego.
     -  Diabli  wiedzNo,  co to takiego - powiedział  zrzÚdliwie  jeszcze  z
daleka. - Nigdy dotNod  coś takiego mi siÚ nie wydarzyło  -  nie ma wejścia!
Gdzie  spojrzysz  -  wszÚdzie same  okna... Obawiam siÚ, że kazałem panom na
siebie czekaÖ. -  Padł na swăj fotel i ujrzał Pawora. - On  tu  znowu jest -
zawiadomił  Golema  poufnym  szeptem: -  Mam  nadziejÚ, że  nie  przeszkadza
panu...  A  ze  mnNo, nie  uwierzycie panowie,  zdarzyła  siÚ  zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie całego wodNo.
     Golem nalał mu koniaku.
     - DziÚkujÚ  panu  -  powiedział  R. Kwadryga - ale chyba lepiej bÚdzie,
jeżeli przepuszczÚ kilka kolejek. Chciałbym podeschnaÖ.
     -  W ogăle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre -  oznajmił
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w  ogăle niech wszystko
zostanie jak  było.  Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głośno.  -
ProponujÚ  toast  za  konserwatyzm. Chwila,  moment... - nalał sobie  dżinu,
wstał i oparł dłoá na porÚczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział.
- I z  każdym  rokiem  stajÚ siÚ  konserwatywniejszy,  nie  dlatego  że  siÚ
starzejÚ, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebÚ...
     TrzeĎwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do găry
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R.  Kwadryga, jak
siÚ wydawało,  nadaremnie starał siÚ zrozumieÖ, skNod dobiega głos i czyj to
głos. NaprawdÚ było bardzo przyjemnie.
     - Ludzie  uwielbiajNo krytykowaÖ  rzNody  za  konserwatyzm  - ciNognNoł
Wiktor.  -  Ludzie  uwielbiajNo  postÚp,  przepadajNo  za  postÚpem. To  sNo
nowomodne pomysły, ale  bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie  powinni
błagaÖ Boga,  aby  zesłał im możliwie  najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo władzÚ...
     Teraz răwnież Golem podniăsł wzrok i  patrzył na Wiktora,  i  Teddy  za
swoim  kontuarem răwnież przestał wycieraÖ butelki i zaczNoł  słuchaÖ, tylko
że znowu zabolał kark i trzeba było odstawiÖ kieliszek i pogładziÖ guz.
     - Aparat paástwowy,  panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie  uważał zachowanie status  quo. Nie wiem, o ile było  to uzasadnione
poprzednio, ale teraz  funkcja paástwa jest  po prostu  niezbÚdna. Ja bym tÚ
funkcjÚ określił nastÚpujNoco - na  wszelkie możliwe sposoby  przeciwdziałaÖ
temu,  by przyszłośÖ mogła zapuszczaÖ  swoje  macki  w  nasze czasy.  Trzeba
odrNobywaÖ  te  macki,  przypalaÖ  je   rozpalonym  żelazem...  PrzeszkadzaÖ
wynalazcom,  popieraÖ  scholastykăw  i  tych  co  gadajNo  od  rzeczy...  Do
gimnazjăw  wprowadziÖ obowiNozkowe  i wyłNocznie  klasyczne  przedmioty.  Na
najwyższe  stanowiska   w  paástwie  -  starcăw   obciNożonych  rodzinami  i
zadłużonych, co najmniej sześÖdziesiÚcioletnich, żeby  brali łapăwki i spali
na posiedzeniach...
     - Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem.
     -  Nie, dlaczego - powiedział  Golem.  - Niezmiernie przyjemnie słuchaÖ
takiego umiarkowanego, lojalnego przemăwienia.
     -  Jeszcze  nie  skoáczyłem,  panowie!  Utalentowanych uczonych  należy
mianowaÖ na stanowiska administracyjne i płaciÖ im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki  bez wyjNotku należy przyjmowaÖ, płaciÖ  za nie możliwie nÚdznie i
kłaśÖ pod sukno. WprowadziÖ drakoáskie podatki za każdNo nowośÖ w gospodarce
i produkcji...  - A właściwie dlaczego ja stojÚ? - pomyślał Wiktor i usiadł.
- No i co pan o tym myśli? - zapytał Golema.
     - Ma  pan  całkowitNo racjÚ  -  odpowiedział  Golem. -  Jakoś  ostatnio
wszyscy  u   nas   sNo  strasznie   radykalni.   Nawet  dyrektor  gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
     Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie:
     -  Żadnego  ratunku  nie  bÚdzie.  Dlatego,  że  ci  wszyscy  kretyáscy
radykałowie i radykalni kretyni nie tylko  wierzNo  w postÚp, ale na  domiar
złego ten postÚp kochajNo,  wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyÖ bez postÚpu.
Dlatego,  że postÚp  - poza  wszystkim innym - to tanie samochody,  użytkowa
elektronika i  w ogăle możnośÖ robiÖ mniej, za to zarabiaÖ wiÚcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony  jednNo rÚkNo...  to znaczy  nie  rÚkNo,  rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskaÖ na hamulec, a drugNo na  gaz. Jak wyścigowy kierowca
na zakrÚcie. Na hamulec - żeby nie straciÖ władzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie straciÖ szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postÚpu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
     - Trudno z panem dyskutowaÖ - uprzejmie powiedział Pawor.
     -  To  niech  pan  nie dyskutuje  - powiedział  Wiktor.  -  Nie  trzeba
dyskutowaÖ  - prawda  rodzi siÚ w  dyskusji, niech jNo  szlag trafi. - Czule
pogłaskał  guz i  uzupełnił.  -  ZresztNo,  pewnie  moje poglNody  to skutek
ignorancji.  Wszyscy  uczeni  sNo zwolennikami  postÚpu,  a  ja  nie  jestem
uczonym. Ja po prostu jestem dośÖ znanym kuplecistNo.
     - A dlaczego pan przez cały czas łapie siÚ za kark? - zapytał Pawor.
     - Jakiś draá mi przyłożył  - powiedział Wiktor.  - Kastetem. Czy dobrze
măwiÚ, Golem? Kastetem?
     - Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem.  -  ZresztNo  może to  była
cegła.
     - O czym  wy  opowiadacie? - zdziwił siÚ Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatÚchłej dziurze?
     - No widzi pan - pouczajNoco powiedział  Wiktor.  -  PostÚp!...  Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
     Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota
i na  sali  pojawiła  siÚ  znana para  - młody  mÚżczyzna  w bardzo  silnych
okularach i jego długi jak żerdĎ wspăłtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili  stojNocNo  lampÚ,  pokornie   rozejrzeli  siÚ  dookoła  i  zaczÚli
studiowaÖ jadłospis. Młody mÚżczyzna znowu przyniăsł ze sobNo teczkÚ, teczkÚ
postawił na  wolne krzesło  obok siebie. Zawsze był  bardzo dobry dla swojej
teczki.  Podyktowali kelnerowi zamăwienie, wyprostowali  siÚ i  wpatrzyli  w
przestrzeá.
     Dziwna para, pomyślał  Wiktor. ZdumiewajNoca  dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce -  jeden w ogniskowej, wtedy drugi siÚ rozpływa i na
odwrăt. Idealna niezgodnośÖ. Z młodym mÚżczyznNo  w okularach można  by było
porozmawiaÖ o postÚpie,  a  z wysokim  - nie... Ale  ja  was zaraz uzgodniÚ.
Jakby mi was  uzgodniÖ? No na przykład powiedzmy... Jakiś tam narodowy bank,
podziemia... cement,  beton,  sygnalizacja... ten  wysoki  nabiera  numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca  siÚ, wejście  do  skarbca  stoi otworem,
obaj  wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo siÚ drzwi
sejfu i młody po łokieÖ zanurza siÚ w brylantach.
     Doktor R. Kwadryga nagle siÚ rozpłakał i złapał Wiktora za rÚkÚ.
     - NocowaÖ - powiedział. - Do mnie. Co?
     Wiktor  niezwłocznie nalał  mu dżinu.  R.  Kwadryga  wypił,  otarł  nos
dłoniNo i kontynuował.
     - Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
     - Fontanna - to nieĎle pomyślane - zauważył wymijajNoco  Wiktor. - A co
jeszcze?
     - Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Ślady. BojÚ siÚ. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
     - Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor.
     R. Kwadryga zamrugał powiekami. f
     - Kiedy szkoda - powiedział.
     - Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeś od  dziecka. Willi
mu szkoda! No to siÚ udław swojNo willNo.
     - Ty mnie  nie kochasz  - gorzko skonstatował doktor R.  Kwadryga. -  I
nikt.
     - A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor.
     -  "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc siÚ powiedział R..Kwadryga.
-  Szkic  w  złotych  ramach... "Prezydent  na  pozycjach". Fragment  obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
     - I co jeszcze? - zainteresował siÚ Wiktor.
     -  "Prezydent  z  płaszczem" - powiedział  R. Kwadryga z gotowościNo. -
Panneau.  Panorama.  Wiktor,  znudzony,  odkroił  kawałek  minogi  i zaczNoł
słuchaÖ Golema.
     - A wiÚc Pawor - măwił Golem. - Niechże siÚ pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogÚ  zrobiÖ? Sprawozdanie  panu przedłożyłem.  Paáski  raport gotăw
jestem podpisaÖ. Chce siÚ paá skarżyÖ na wojskowych  - niech siÚ pan skarży.
Chce siÚ pan skarżyÖ na mnie...
     - Wcale nie chcÚ siÚ na pana skarżyÖ - odpowiedział Pawor przyciskajNoc
dłoá do piersi.
     - To niech siÚ pan nie skarży.
     -  Ale proszÚ mi  coś poradziÖ!  Czy  naprawdÚ  nic  mi  pan  nie  może
poradziÖ?
     - Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idÚ.
     Nikt nie zwrăcił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał  i czujNoc, że
jest już  bardzo  pijany,  ruszył  w  kierunku  baru. Łysy Teddy  przecierał
butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
     - Jak zawsze? - zapytał.
     - Poczekaj - powiedział Wiktor.  -  O co to ja ciÚ chciałem  zapytaÖ...
Aha! Jak leci, Teddy?
     - Deszcz - krătko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
     - PrzeklÚta pogoda zrobiła siÚ w naszym mieście  -  powiedział Wiktor i
oparł siÚ o ladÚ. - Jak na twoim barometrze?
     Teddy wsunNoł rÚkÚ pod ladÚ i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
ściśle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
     - Beznadziejnie  -  powiedział Teddy uważnie  oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymysł. - NastÚpnie dodał po chwili namysłu. - A w ogăle, to jeden
Băg raczy wiedzieÖ, może  on już dawno siÚ zaciNoł - ktăry  to już  rok pada
deszcz, jak go sprawdziÖ?
     -  Można pojechaÖ na  SaharÚ - zaproponował  Wiktor.  Teddy uśmiechnNoł
siÚ.
     -  Śmieszne  -  powiedział.  - Ten  wasz  pan  Fawor, śmieszna  sprawa,
proponuj e mi za tÚ sztuczkÚ dwieście koron.
     - Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu...
     - Tak mu właśnie powiedziałem. - Teddy obrăcił "pogodnik" i podniăsł go
do prawego oka. - Nie  oddam -  oznajmił  kategorycznie.  - Niech  sobie sam
poszuka.  -  WsunNoł  "pogodnik"  pod ladÚ,  popatrzył  jak  Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała.
     - Dawno? - niedbale zapytał Wiktor.
     - Jakoś tak  około piNotej.  WziÚła skrzynkÚ koniaku;  Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestaÖ.  Goni personel po koniak, nalana morda.
Poseł do parlamentu... Ty siÚ o niNo nie boisz?
     Wiktor wzruszył ramionami.  Nagle zobaczył DianÚ  obok siebie. Pojawiła
siÚ przy  barze  w mokrym  płaszczu  deszczowym  z  odrzuconym kapturem, nie
patrzyła  w  stronÚ  Wiktora,  widział  tylko  jej profil  i  myślał,  że ze
wszystkich kobiet, ktăre znał do tej  pory, ta  jest najpiÚkniejsza i że już
nigdy wiÚcej nie bÚdzie takiej miał. Diana stała oparta o  ladÚ baru i twarz
miała bardzo bladNo  i bardzo obojÚtnNo i  była  najpiÚkniejsza - wszystko w
niej  było piÚkne. Zawsze.  I  kiedy płakała, i kiedy siÚ śmiała, kiedy  siÚ
złościła, kiedy  było jej wszystko jedno,  i nawet wtedy, kiedy marzła a już
szczegălnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale siÚ zalałem,  pomyślał Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargÚ
i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł.
     - Drogi sNo mokre, śliskie - măwił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
     -  Roscheper   jest   impotentem   -  powiedział   Wiktor  nTachinalnie
przełykajNoc wădkÚ.
     - Ona ci tak powiedziała?
     - Przestaá Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep siÚ.
     Teddy  popatrzył  na niego uważnie,  potem  westchnNoł,  odchrzNoknNoł,
przysiadł  na piÚtach, poszukał czegoś  pod ladNo  i postawił przed Wiktorem
buteleczkÚ  z amoniakiem  i napoczÚtNo  paczkÚ  herbaty. Wiktor spojrzał  na
zegarek  a potem  przyglNodał siÚ,  jak  Teddy niespiesznie  bierze  czystNo
szklankÚ, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
răwnie  niespiesznie  miesza  szklanNo  pałeczkNo.  Potem podsunNoł szklankÚ
Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił siÚ. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w  măzg i rozlał  siÚ gdzieś  za
gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, ktăre nagle stało siÚ zimne
nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo...
     - Dobra, Teddy - powiedział. - DziÚkujÚ. Zapisz na măj rachunek  co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. IdÚ.
     Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrăcił do swojego  stolika. Młody
mÚżczyzna w okularach ze swoim długim wspăłtowarzyszem spiesznie pochłaniali
kolacjÚ.  Stała przed  nimi  jedna  jedyna  butelka  -  z  miejscowNo  wodNo
mineralnNo.  Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie  i grali w
kości, a doktor R. Kwadryga objNoł  rozczochranNo głowÚ rÚkami i  monotonnie
mamrotał: "Legia Wolności opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczÚśliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent  - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
     - IdÚ - powiedział Wiktor.
     - Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzÚ szczÚścia.
     -  Pozdrowienia dla  Roschepera  - powiedział Pawor puszczajNoc perskie
oko.
     - "Poseł  do  parlamentu Roscheper  Nant" - ożywił  siÚ R.  Kwadryga. -
Portret.  Niedrogo.  Do  pasa.  Wiktor  wziNoł  swojNo  zapalniczkÚ,  paczkÚ
papierosăw i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R.
     Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: "Uważam panowie że czas, abyśmy siÚ
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor  honoris causa,  ale  na  przykład  pana
sobie nie przypominam..."  W  drzwiach  Wiktor zderzył siÚ z grubym trenerem
drużyny piłki  nożnej "Bracia w  sapiencji". Trener  był  bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.

     *

     Autobus zatrzymał siÚ i kierowca powiedział:
     - Jesteśmy na miejscu
     -  Sanatorium?  -  zapytał  Wiktor. Na  zewnNotrz  była mgła, gÚsta jak
mleko. Pochłaniała światło reflektorăw i nic nie było widaÖ.
     -  Sanatorium,  sanatorium - wymruczał kierowca  zapalajNoc  papierosa.
Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział.
     - Co za mgła! NiÖ nie widzÚ.
     - Poradzi pan sobie - obojÚtnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno.
-  Też sobie znaleĎli miejsce  na  sanatorium.  W  dzieá - mgła, wieczorem -
mgła. . .
     - SzczÚśliwej drogi - powiedział Wiktor.
     Kierowca nie odpowiedział. Silnik  zawył i olbrzymi pusty autobus, cały
przeszklony,  oświetlony  od  środka   jak  zamkniÚty  na  noc  supermarket,
zawrăcił, od  razu  przemienił  siÚ w plamÚ  mÚtnego światła  i  odjechał  z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłoámi po siatce ogrodzenia
znalazł bramÚ  i na oślep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do
ciemności,  niezbyt  wyraĎnie  widział  przed sobNo oświetlone  okna prawego
skrzydła  i  jakNoś  szczegălnie głÚbokNo ciemnośÖ na miejscu  lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni całym dniem  na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby  przez watÚ, przenikały  normalne  dĎwiÚki  - grał adapter,  brzÚczały
naczynia, ktoś  ochryple  wrzeszczał. Wiktor  szedł,  starajNoc  siÚ trzymaÖ
środka piaszczystej alejki,  żeby nie wpaśÖ na jakNoś gipsowNo wazÚ. ButelkÚ
z dżinem troskliwie tulił  do piersi i  był bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNoł siÚ o coś miÚkkiego i parÚ krokăw przespacerował siÚ na czworakach.
Za  plecami  ktoś ospale i  sennie zaklNoł,  że niby  należałoby  poświeciÖ.
Wiktor wymacał w  mroku upuszczonNo butelkÚ, znowu przytulił jNo do piersi i
poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rÚkÚ... Po chwili zderzył siÚ
z  samochodem, po  omacku ominNoł go i wpadł na nastÚpny. Do diabła, tu jest
całe  stado samochodăw. Wiktor  przeklinajNoc błNokał  siÚ wśrăd nich  jak w
labiryncie i  długo nie măgł dotrzeÖ  do niewyraĎnych świateł oznaczajNocych
wejście  do  budynku. Gładkie boki samochodăw  były  wilgotne od  skroplonej
mgły. Gdzieś obok ktoś chichotał i prăbował siÚ wyrwaÖ.
     Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzÚsNoc tłustym zadem nie bawił
siÚ w  chowanego, ani w  komărki  do wynajÚcia,  nikt nie  spał  w fotelach.
WszÚdzie  poniewierały siÚ stłamszone  płaszcze, a jakiś dowcipniś  powiesił
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze  piÚtro.
Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentăw
posła  do  parlamentu  były  otwarte,  dolatywały  stamtNod  tłuste  zapachy
jedzenia, - papierosăw  i zgrzanych ciał. Wiktor skrÚcił  w lewo, zapukał do
pokoju Diany.  Nikt siÚ nie odezwał.  Drzwi  były  zamkniÚte, klucz  tkwił w
zamku. Wiktor  wszedł, zapalił  światło i postawił butelkÚ  na stoliku  obok
telefonu. Usłyszał czyjeś  kroki, wyjrzał wiÚc  na korytarz. Długim i pewnym
krokiem  oddalał siÚ  rosły mÚżczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podeście  zatrzymał siÚ  przed  lustrem ,  uniăsł głowÚ  i  poprawił  krawat
(Wiktor  zdNożył  zauważyÖ smagły, orli profil  i ostry podbrădek),  a potem
zaszła w nim  jakaś  zmiana  - przygarbił siÚ - jakby przekrzywił  na bok  i
obrzydliwie krÚcNoc biodrami znikł w  jakichś otwartych  drzwiach. Chłystek,
niepewnie pomyślał  Wiktor.  Puszczał gdzieś pawia...  Spojrzał  w lewo. Tam
było ciemno.
     ZdjNoł  płaszcz,  zamknNoł pokăj i poszedł szukaÖ  Diany. Trzeba bÚdzie
zajrzeÖ do Roschepera, pomyślał. Bo gdzie jeszcze ona może byÖ?
     Roscheper  zajmował  trzy sale.  W  pierwsze j,  niedawno  odbywało siÚ
żarcie. Na stołach przykrytych  za  - świnionymi  obrusami walały siÚ brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomiÚte serwetki i  nikogo nie  było,  jeśli
nie liczyÖ samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w păłmisku z galaretNo.
     SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesiÖ siekierÚ. Na
gigantycznym łożu  Roschepera skakały păłnagie nietutejsze panienki. Grały w
jakNoś dziwnNo grÚ z apoplektycznie purpurowym  panem burmistrzem, ktăry rył
w nich  jak świnia w  żołÚdziach i răwnież skakał chrzNokajNoc ze szczÚścia.
Byli także  obecni:  pan  policmajster  bez  płaszcza,  pan sÚdzia  grodzki,
ktăremu  oczy  wyłaziły  z  orbit  na  skutek   nerwowej  zadyszki  i  jakaś
nieznajoma, ruchliwa osobistośÖ  w liliowych  barwach. Ta  trăjka z  zapałem
grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce,  a w kNocie, oparty o ścianÚ,
siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony  w utytłany galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z  kretyáskim uśmiechem na wargach. Wiktor  zamierzał już
odejśÖ, kiedy ktoś złapał go  za nogawkÚ spodni. Spojrzał w dăł i odskoczył.
Pod nim  stał  na czworakach poseł do  parlamentu,  kawaler  orderăw,  autor
słynnego  projektu  zarybienia Kitchiganskich  zbiornikăw wodnych  Roscheper
Nant.
     - ChcÚ siÚ bawiÖ w koniki - proszNoco  zabeczał Roscheper. - Baw siÚ ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyraĎniej był niepoczytalny.
     Wiktor  delikatnie  siÚ  uwolnił  i zajrzał do ostatniej  sali.  I  tam
zobaczył  DianÚ. W  pierwszej  chwili nie  zrozumiał,  że to Diana,  a potem
kwaśno pomyślał:  bardzo przyjemnie!  Było tu  pełno ludzi, jacyś  pobieżnie
znajomi mÚżczyĎni i kobiety, wszyscy  stali  kołem i klaskali  w dłonie, a w
środku koła taáczyła  Diana z  tym  właśnie  żăłtym chłystkiem, właścicielem
orlego  profilu. Oczy jej  płonÚły, płonÚły policzki,  włosy  powiewały  nad
ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał siÚ
byÖ na poziomie, dorăwnaÖ.
     Dziwne, pomyślał Wiktor.  O co chodzi?...  Coś tu było  nie tak. Taáczy
dobrze,  no, po  prostu wspaniale  taáczy. Jak nauczyciel taáca. Nie taáczy,
ale pokazuje jak należy taáczyÖ... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeá
na  egzaminie.  Strasznie  zależy  mu  na  piNotce... Nie, nie  to.  Słuchaj
kochany, przecież ty taáczysz  z DianNo! Czy tego nie  widzisz?  Wiktor  jak
zwykle  uruchomił  wyobraĎniÚ. Aktor  taáczy  na  scenie,  wszystko  dobrze,
wszystko piÚknie, wszystko idzie jak należy,  nikt siÚ  nie  sypie, a w domu
nieszczÚście...  nie, wcale niekoniecznie nieszczÚście,  zwyczajnie czekajNo
na  jego powrăt,  a  on  răwnież  czeka,  kiedy  spadnie kurtyna  i  zgasnNo
światła...  i  nawet  wcale  nie  aktor, tylko  postronny człowiek  udajNocy
aktora, ktăry  sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego
nie  czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani,  odrobiny bliskości,  ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Coś do siebie măwiNo i nie sposăb zrozumieÖ
- co. Nie  spocił  siÚ pan? Tak,  czytałem i to  nawet  dwa  razy... I wtedy
zobaczył, że Diana biegnie  do niego roztrNocajNoc gości. - ChodĎ taáczyÖ! -
krzyczała z daleka.
     Ktoś zagrodził jej drogÚ, ktoś złapał za rÚkaw, wyrwała siÚ śmiejNoc, a
Wiktor  wciNoż   szukał  oczami  żăłtoskărego,  nie  măgł  znaleĎÖ   i  czul
nieprzyjemny niepokăj.
     Diana podbiegła do niego, schwyciła za rÚkaw i wciNognÚła w koło.
     - ChodĎ, chodĎ! Tu sNo sami  swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak siÚ to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
     WciNognÚła  go do  środka,  ktoś w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje  pisarz
Baniew!".  Adapter,  ktăry zamilkł na chwilÚ,  znowu zagrzmiał i zaszczekał,
Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami  i
winem, była cała  rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział  - oprăcz jej
ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych włosăw.
     - Taácz! - krzyknÚła i zaczÚła taáczyÖ. - Zuch jesteś, że przyjechałeś.
     - Tak. Tak.
     - Po co jesteś trzeĎwy? Zawsze jesteś trzeĎwy, kiedy nie trzeba.
     - Jeszcze bÚdÚ pijany.
     - Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany.
     - BÚdÚ.
     - Żeby  robiÖ  z tobNo,  co  bÚdÚ chciała. Nie ty ze mnNo,  tylko ja  z
tobNo.
     - Tak.
     Śmiała siÚ zadowolona i oboje  taáczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie myślNoc. Jak we śnie,.  Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KtărNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coś
pokrzykiwali, jeszcze ktoś prăbował taáczyÖ, Wiktor odepchnNoł go,  żeby nie
przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O măj biedny, pijany ludu!"
     - On jest impotentem?
     - Ja myślÚ. Przecież go kNopiÚ.
     - No i jak?
     - Absolutnie.
     - O  măj  biedny,  pijany ludu!  - jÚczał Roscheper. -  ChodĎmy stNod -
powiedział Wiktor.
     WziNoł  jNo za rÚkÚ  i poprowadził. Pijaczyny i  sukinsyny rozstÚpowali
siÚ przed nimi śmierdzNoc czosnkiem i  spirytusem, a w drzwiach zagrodził im
drogÚ wielkousty  młokos o rumianych policzkach,  powiedział coś chamskiego,
świerzbiły go piÚści, ale  Wiktor powiedział mu "PăĎniej, păĎniej" i  młokos
znikł. TrzymajNoc siÚ za rÚce przebiegli pustym korytarzem, nastÚpnie Wiktor
nie  wypuszczajNoc  jej  rÚki  otworzył  drzwi,  nie wypuszczajNoc  jej rÚki
zamknNoł  drzwi  od środka  i  było  gorNoco,  zrobiło  siÚ  gorNoco nie  do
wytrzymania,  duszno i pokăj na poczNotku był  wielki i przestronny, a potem
stał  siÚ  wNoski  i ciasny,  wtedy Wiktor wstał  i  otworzył  okno,  czarne
wilgotne powietrze  obmyło jego  pierś i ramiona. Wrăcił do łăżka, namacał w
ciemnościach  butelkÚ  z dżinem, napił siÚ  i  oddał jNo Dianie.  Potem  siÚ
położył i znowu z lewej  płynÚło zimne powietrze, a  z prawej było  gorNoce,
jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaástwo trwa nadal - goście śpiewali
chărem.
     - To na długo? - zapytał.
     - Co? - zapytała sennie Diana.
     - Długo oni bÚdNo wyÖ?
     - Nie wiem.  Co nas to obchodzi? - odwrăciła siÚ  na bok  i  przytuliła
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła siÚ.
     PokrÚcili siÚ włażNoc pod kołdrÚ.
     - Nie śpij - powiedział Wiktor.
     - Aha - wymamrotała Diana.
     - Dobrze ci?
     - Aha.
     - A jeśli za ucho?
     - Aha... przestaá, boli.
     - Słuchaj, może măgłbym pomieszkaÖ tu przez tydzieá?
     - Măgłbyś.
     - A gdzie?
     - Teraz chcÚ spaÖ. Daj pospaÖ biednej, pijanej kobiecie.
     Wiktor zamilkł i leżał bez  ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobiÖ,
pomyślał.  Tu  bÚdzie  dobrze  i spokojnie.  Tylko nie wieczorem. A  może  i
wieczorem. Nie bÚdzie chyba  chlał przez wszystkie  wieczory, przecież  musi
siÚ leczyÖ... PobÚdÚ tu ze trzy, cztery dni... piÚÖ, sześÖ... i trzeba mniej
piÖ,  wcale nie  piÖ i popracowaÖ...  bardzo dawno  nie  pracowałem...  Żeby
zaczNoÖ pracowaÖ, trzeba zdrowo siÚ wynudziÖ, żeby już na nic poza tym nie -
mieÖ ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc.  A w  sprawie  Irmy... W  sprawie  Irmy
napiszÚ do Roc-Tusowa, oto co zrobiÚ. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchărzył, to
tchărz. Jest mi winien dziewiÚÖset  koron... Kiedy mowa o  panu prezydencie,
wszystko to  nie ma znaczenia, wszyscy stajemy  siÚ tchărzami. Dlaczego  tak
siÚ boimy? Czego  właściwie siÚ boimy? Boimy siÚ zmian. Nie bÚdzie można iśÖ
do  knajpy  dla pisarzy,  żeby  golnNoÖ  kielicha...  portier przestanie siÚ
kłaniaÖ...  w ogăle nie  bÚdzie  portiera, sam bÚdziesz portierem.  Kiepsko,
jeśli do kopalni... to  rzeczywiście kiepsko... Ale  tak bywa bardzo rzadko,
nie  te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myślałem i sto  razy
dochodziłem do wniosku, że nie ma siÚ czego baÖ, a wszystko  jedno siÚ bojÚ.
Dlatego, że to chamska siła, pomyślał.  To  bardzo straszne, jeśli przeciwko
tobie  jest  bezmyślna,  świáska,  szczeciniasta  siła  nie  poddajNoca  siÚ
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bÚdzie...
     ZdrzemnNoł siÚ i znowu siÚ obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś
głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzÚta. Zatrzeszczały krzaki.
     - Nie  mogÚ ich sadzaÖ -  powiedział pijany głos  policmajstra - nie ma
takiego prawa...
     - BÚdzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie?
     -  A czy jest takie prawo, żeby  tuż za  miastem - rozsadnik  zarazy? -
zaryczał burmistrz.
     - BÚdzie! - z uporem powiedział Roscheper.
     - Oni  nie sNo zaraĎliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum.  - Mam
na myśli, że w sensie medycznym...
     - Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNoÖ.
     -  A  czy jest  takie  prawo, żeby rujnowaÖ uczciwych  ludzi? - ryknNoł
burmistrz. - Żeby rujnowaÖ, jest takie prawo?
     - A ja  ci măwiÚ,  że bÚdzie! - powiedział Roscheper. -  Jestem posłem,
czy nie? Czym by tu w nich rzuciÖ? - pomyślał Wiktor.
     - Roscheper! -  powiedział policmajster. - Jesteś moim przyjacielem? Ja
ciÚ,  draniu,  na  rÚkach nosiłem.  Ja ciÚ, draniu,  wybierałem.  A teraz te
zarazy łażNo po mieście, a ja nic nie mogÚ. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
     - BÚdzie - powiedział Roscheper. - Ja ci măwiÚ, że bÚdzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
     - Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
     -  Co?...  W  zwiNozku  măwiÚ...  z  zatruciem  atmosfery  i  z  powodu
niedostatecznego  obrybienia  przylegajNocych  zbiornikăw wodnych...  zarazÚ
zlikwidowaÖ i zorganizowaÖ w odległym miejscu. Tak bÚdzie dobrze?
     - Niechże ciÚ ucałujÚ - powiedział policmajster.
     - Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. ToijaciÚ...
     -   Drobnostka  -  powiedział  Roscheper.   -  Dlamnie  to  głupstwo...
Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. ChodĎmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
     - Słusznie. Po kielonku - i do domu.
     Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko  "Ej,
gimnazjum  zapomniałeś  sobie zapiNoÖ!" i  pod oknem  zapadła cisza.  Wiktor
znowu zadrzemał, obejrzał jakiś  nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek
telefonu.
     - Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnÚła. - To
nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co?
     Rozmawiała  leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i  nagle  poczuł
jak stÚżało jej ciało.
     -  Dziwne -  powiedziała.  - Dobrze, zaraz  zobaczÚ...  Tak...  Dobrze,
powiem  mu. Odłożyła słuchawkÚ,  przelazła  przez Wiktora  i zapaliła nocnNo
lampkÚ.
     - Co siÚ stało? - sennie zapytał Wiktor.
     - Nic. Śpij, ja zaraz wrăcÚ.
     Przez  przymrużone powieki patrzył,  jak  zbiera rozrzuconNo bieliznÚ i
jej twarz była taka poważna, że siÚ zaniepokoił. Szybko ubrała siÚ i wyszła,
po  drodze  już   obciNogajNoc   sukienkÚ.   Roscheper   zasłabł,   pomyślał
nasłuchujNoc.  Zachlał siÚ,  stary baran. W  ogromnym budynku  było cicho  i
Wiktor wyraĎnie słyszał  kroki Diany  na korytarzu, ale poszła nie  na prawo
jak  oczekiwał,  tylko  na  lewo. Potem  skrzypnÚły drzwi  i  kroki ucichły.
Odwrăcił siÚ na bok i sprăbował z powrotem zasnNoÖ, ale sen nie przychodził.
Zrozumiał,  że  czeka  na DianÚ  i nie  zaśnie, păki ona nie wrăci. Usiadł i
zapalił. Guz  na  karku znowu zaczNoł pulsowaÖ i Wiktor  siÚ skrzywił. Diana
nie wracała.  Nie  wiadomo  dlaczego  przypomniał  sobie  tancerza  z  orlim
profilem. A ten  co maĎ tym wspălnego? - pomyślał Wiktor. Artysta, ktăry gra
innego  artystÚ,  ktăry  gra trzeciego. Aha, wiÚc to  o  to  chodzi,  tamten
wyszedł właśnie  z  lewej strony, stamtNod dokNod  poszła  Diana. Doszedł do
podestu i przeistoczył siÚ w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem
zaczNoł graÖ nonszalanckiego dandysa...  Wiktor znowu  zaczNoł nadsłuchiwaÖ.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy śpiNo... ktoś chrapie... Potem znowu skrzypnÚły
drzwi  i zaczÚły zbliżaÖ siÚ kroki. Weszła Diana i twarz  miała nadal bardzo
poważnNo. Nic siÚ  nie skoáczyło,  przeciwnie. Diana podeszła do  telefonu i
wykrÚciła numer.
     - Nie ma go - powiedziała. - Nie,  nie, wyszedł... Ja też... - Nic  nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
     Odłożyła  słuchawkÚ, chwilÚ stała patrzNoc  w ciemnośÖ za oknem a potem
usiadła  na łăżku obok Wiktora. W rÚku  trzymała  okrNogłNo latarkÚ.  Wiktor
zapalił  papierosa  i  podał  jej. Paliła w  milczeniu  myślNoc  o  czymś ze
skupieniem, a potem zapytała.
     - Kiedy zasnNołeś?
     - Nie wiem, trudno powiedzieÖ.
     - Ale już pomnie?
     - Tak.
     Odwrăciła siÚ do niego.
     - Nic nie słyszałeś? Jakiejś awantury, băjki?
     -  Nie  -  powiedział  Wiktor.  - Moim  zdaniem  wszystko  było  bardzo
spokojnie. Najpierw  śpiewali, potem Roscheper  z  kumplami odlewał siÚ  pod
naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechaÖ do domăw.
     Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
     - Ubieraj siÚ - powiedziała.
     Wiktor  uśmiechnNoł siÚ i wyciNognNoł  rÚkÚ  po slipy. Słucham i jestem
posłuszny, pomyślał.  To  świetna rzecz - posłuszeástwo. Tylko  nie trzeba o
nic pytaÖ. Zapytał:
     - Pojedziemy, czy păjdziemy?
     - Co... Najpierw păjdziemy, a potem siÚ zobaczy.
     - Ktoś zginNoł?
     - Zdaje siÚ.
     - Roscheper?
     Nagle   poczuł   na   sobie  jej   spojrzenie.   Patrzyła  na  niego  z
powNotpiewaniem. TrochÚ już żałowała, że zabiera go ze  sobNo. Pytała siebie
- a kto to właściwie taki, żeby go ze sobNo zabieraÖ?
     - Jestem gotăw - powiedział Wiktor.
     CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła siÚ latarkNo.
     - No dobra... w takim  razie chodĎmy - powiedziała, nie ruszajNoc siÚ z
miejsca.
     - Może oderwaÖ  nogÚ od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy
od łăżka... Diana ocknÚła siÚ.
     - .Nie.  Noga jest do  niczego.  - WysunÚła  szufladÚ  biurka i  wyjÚła
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. .
     Wiktor  w pierwszej  chwili  przeraził  siÚ,  ale okazało  siÚ,  że  to
małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
     - Daj mi naboje - powiedział.
     Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc,  potem spojrzała na pistolet i
powiedziała.
     - Nie. Naboje nie bÚdNo ci potrzebne. Idziemy.
     Wiktor wzruszył  ramionami i  wsunNoł  pistolet do kieszeni.  Zeszli do
westybulu  i  wyszli  przed  dom.  Mgła  zrzedła, siNopił  wNotły  deszczyk.
Samochodăw  przed domem nie  było. Diana skrÚciła w alejkÚ miÚdzy krzakami i
zaświeciła  latarkNo.  Idiotyczna   sytuacja,  pomyślał   Wiktor.   Okropnie
chciałbym zapytaÖ, o co chodzi, a  zapytaÖ nie wolno. Dobrze byłoby wymyśleÖ
jak zapytaÖ. Jakoś  tak  podchwytliwie.  Nie zapytaÖ - tylko  ot  tak  sobie
rzuciÖ  uwagÚ z  pytaniem w podtekście. Może trzeba bÚdzie siÚ biÖ? Nie chce
mi siÚ. Dzisiaj mi siÚ  nie chce. WalnÚ kolbNo. Od razu miÚdzy oczy... a jak
tam măj guz? Guz był  na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry  miłosierdzia w  tym sanatorium...  A przecież  zawsze  uważałem, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie piÚÖ
dni... Co  za wilgoÖ, trzeba  było sobie golnNoÖ przed wyjściem.  Jak  tylko
wrăcÚ, zaraz sobie golnÚ.."Dobry jestem, pomyślał. Żadnych pytaá. Słucham  i
jestem posłuszny.
     Obeszli skrzydło budynku, przedarli siÚ przez krzaki bzu i znaleĎli siÚ
przed ogrodzeniem. Diana  poświeciła. Jednego żelaznego  prÚta  w ogrodzeniu
brakowało.
     - Wiktor - powiedziała niegłośno Diana. - Teraz păjdziemy  ścieżkNo. Ty
bÚdziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeś?
     - Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
     Diana przelazła  pierwsza  i  poświeciła Wiktorowi. Potem  bardzo wolno
szli pod gărÚ. To było wschodnie zbocze wzgărza, na ktărym stało sanatorium.
Wokăł szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana siÚ poślizgnÚła i
Wiktor ledwie zdNożył  złapaÖ jNo  za  ramiona. Niecierpliwie  wyrwała siÚ i
szła  dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj  siÚ za mnNo".
Wiktor posłusznie patrzył  w dăł na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
krÚgu.  PoczNotkowo wciNoż  oczekiwał  ciosu w potylicÚ, prosto w  guz, albo
czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej  nie. Nic do niczego nie
pasowało.  Po  prostu, najpewniej zwiał jakiś  świr - na przykład  Roscheper
dostał  delirium  tremens  i  trzeba  go  bÚdzie  doprowadziÖ  z   powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
     Diana nagle przystanÚła i coś powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do
świadomości Wiktora, ponieważ  nieomal w tej  samej sekundzie  zobaczył obok
ścieżki czyjeś błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypukłego czoła - tylko  czoło i oczy, i  nic wiÚcej, ani warg, ani
nosa,  ani  ciała  -  nic.  Wilgotna  mokra  ciemnośÖ  i  w  krÚgu światła -
błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło.
     -  Ścierwa  -   powiedziała  Diana  ściśniÚtym  głosem.  -  Wiedziałam.
ZezwierzÚcone ścierwa.
     Padła na kolana, promieá  latarki ześlizgnNoł siÚ wzdłuż czarnego ciała
i Wiktor zobaczył jakieś lśniNoce păłkoliste  żelazo, łaácuch  w  trawie,  a
Diana  rozkazała "Szybciej  Wiktor", a on  przysiadł  obok niej na  piÚty  i
dopiero wtedy zrozumiał,  że  to potrzask, a w  potrzasku - noga  człowieka.
OburNocz wczepił siÚ w żelazne  szczÚki, sprăbował rozerwaÖ je, poddały  siÚ
ledwie,   ledwie  i  znowu  zatrzasnÚły.  "Idiota!  -  krzyknÚła   Diana.  -
Pistoletem!"  ZacisnNoł  zÚby,  złapał  wygodniej, napiNoł  muskuły tak,  że
zachrzÚściło i szczÚki siÚ rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga
znikła,  żelazne păłkola znowu siÚ  zwarły i  zacisnÚły mu palce. "Potrzymaj
latarkÚ"  - powiedziała Diana.  "Nie  mogÚ  - odpowiedział. - Złapałem  siÚ.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklÚła, wsadziła mu rÚkÚ  do kieszeni.
Wiktor znowu  otworzył  potrzask,  Diana  wstawiła  kolbÚ  pistoletu  miÚdzy
szczÚki i wtedy siÚ uwolnił.
     - Potrzymaj latarkÚ - powtărzyła Diana - a ja zobaczÚ co z nogNo.
     -  KośÖ  jest zgruchotana  -  powiedział z  ciemności  napiÚty głos.  -
Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochăd.
     - Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkÚ i podnieś go.
     Poświeciła.  Człowiek siedział  na  tym  samym miejscu  oparty  o  pieá
drzewa. DolnNo połowÚ  jego twarzy  zasłaniała czarna  przepaska. Okularnik,
pomyślał Wiktor. Mokrzak. SkNod on siÚ tutaj wziNoł?
     - Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy.
     - Zaraz -  odpowiedział.  Przypomniał  sobie  żăłte  krÚgi  wokăł oczu.
ŻołNodek  podszedł mu  do  gardła. - Zaraz... -  przysiadł  obok  mokrzaka i
odwrăcił siÚ do niego plecami - proszÚ mnie objNoÖ za szyjÚ - powiedział.
     Mokrzak okazał siÚ  chudy i lekki. Nie ruszał siÚ  i  nawet można  było
sNodziÖ, że nie oddycha. Nie  jÚczał, kiedy  Wiktor siÚ poślizgnNoł, ale  za
każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz.  Ścieżka  była znacznie bardziej
stroma  niż Wiktor przypuszczał  i  kiedy  dotarli do ogrodzenia był  nieĎle
zasapany. Trudno było  przecisnNoÖ mokrzaka przez dziurÚ  w  ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radÚ.
     - DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejścia.
     - Na razie do holu - odpowiedziała Diana.
     - Nie  trzeba  - tym samym pełnym wysiłku  głosem powiedział mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
     - Przecież pada deszcz - zdziwił siÚ Wiktor.
     - Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - ZostajÚ tutaj.
     Wiktor zmilczał i zaczai wchodziÖ po stopniach.
     - Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał siÚ.
     - Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz.
     - Niech  pan siÚ nie  wygłupia - powiedział mokrzak.  -  ProszÚ mnie...
zostawiÖ tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie,  podszedł
do drzwi i wszedł do holu.
     - Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramiÚ Wiktora.
     - Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rÚkaw.
-  Zabijesz   go,  idioto!  Natychmiast  wynieś  go  i   połăż  na  deszczu!
Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
     - Wszyscyście tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
     Zawrăcił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł  przed dom.  Deszcz jakby tylko
na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz  nagle lunNoł jak z cebra.
Mokrzak jÚknNoł cichutko, podniăsł głowÚ i nagle zaczNoł szybko,
     szybko   oddychaÖ  jak  po   biegu.   Wiktor  wciNoż  jeszcze  zwlekał,
instynktownie rozglNodajNoc siÚ w poszukiwaniu jakiejś osłony.
     - Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak.
     - W kałużÚ? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
     - To bez znaczenia... niech pan kładzie.
     Wiktor ostrożnie  położył  go na ceramiczne kafelki  przed wejściem,  a
mokrzak od  razu wyciNognNoł  siÚ i rozkrzyżował  rÚce. Jego prawa noga była
nienaturalnie wykrÚcona, ogonfne  czoło w świetle nocnej lampy  wydawało siÚ
sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na  schodku.  Miał ogromnNo ochotÚ wrăciÖ do
holu, ale  to było niemożliwe  -  zostawiÖ  rannego  na  deszczu,  a  Samemu
schroniÖ siÚ w cieple.  Ile razy nazwano mnie dzisiaj  głupcem?  - pomyślał,
ocierajNoc twarz  dłoniNo.  Oj. dużo razy.  I zdaje siÚ, jest w  tym  trochÚ
prawdy,  ponieważ głupiec,  czyli  bałwan,  a także kretyn i  tak  dalej, to
ignorant  upierajNocy  siÚ  przy swojej  ignorancji.  A  przecież,  jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomyślał. Tak, właściwie raczej mokrzak niż  okularnik.
Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty...
     W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał siÚ:
     -  Noga!...  Tak,  zgruchotane  kości... Dobrze...  W  porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
     Przez szklane drzwi Wiktor  zobaczył, że odwiesiła słuchawkÚ i pobiegła
schodami na gărÚ. ZaczÚły siÚ jakieś nieprzyjemności  z mokrzakami  w naszym
mieście.  Coś  siÚ  wokăł  nich  dzieje.  Jakby   nagle  zaczÚli   wszystkim
przeszkadzaÖ, nawet  dyrektorowi gimnazjum.  Nawet  Loli, przypomniał  sobie
nagle.  Zdaje  siÚ, że też coś  o nich wspomniała...  Spojrzał  na mokrzaka.
Mokrzak patrzył na niego.
     - Jak pan siÚ czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
     -  Może panu czegoś trzeba?  - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - TrochÚ
dżinu?
     - Niech pan siÚ nie drze - powiedział mokrzak. - SłyszÚ.
     - Boli? - zapytał Wiktor wspăłczujNoco.
     - A jak pan myśli?
     WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyślał Wiktor. ZresztNo Băg z nim -
widzÚ go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
     -  To  nic... -  rzekł. -  Jeszcze tylko  kilka minut.  Zaraz  po  pana
przyjadNo.
     Mokrzak nic nie odpowiedział,  jego czoło  pokryły  bruzdy,  przymknNoł
oczy.  Przypominał teraz  trupa - płaski, nieruchomy  pod ulewnym  deszczem.
Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok  i zaczÚła coś robiÖ
z   poharatanNo  nogNo.  Mokrzak  cicho  krzyknNoł,  ale  Diana  nie  măwiła
uspokajajNocych słăw jak zwykle  w takich wypadkach  lekarze.  "Pomăc ci?" -
zapytał  Wiktor. Diana  nie odpowiedziała. Wstał, wtedy  Diana  nie unoszNoc
głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodĎ".
     - Nigdzie nie idÚ - odparł Wiktor. Patrzył jak zrÚcznie zakłada szynÚ.
     - BÚdziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana.
     - Nigdzie nie idÚ, - powtărzył Wiktor.
     Potem gdzieś za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnÚły reflektory.
Wiktor zobaczył  jeepa,  ktăry ostrożnie skrÚcał w bramÚ.  Jeep podjechał do
wejścia i  niezgrabnie  wyładował siÚ z niego  Jul Golem w swoim niezgrabnym
płaszczu.  Wszedł po  schodkach, pochylił siÚ nad mokrzakiem i  wziNoł go za
rÚkÚ. Mokrzak powiedział głucho:
     - Żadnych zastrzykăw.
     -  Dobra  - powiedział  Golem  i spojrzał  na Wiktora.  - Niech go  pan
podniesie.
     Wiktor wziNoł mokrzaka na rÚce i zaniăsł go  do jeepa. Golem wyprzedził
go, otworzył drzwi i wsiadł do środka.
     - Niech pan go  daj e  tutaj - powiedział z ciemności. - Nie, nogami do
przodu... Śmielej... PrzytrzymaÖ za ramiona...
     Sapał  i krzNotał siÚ  w samochodzie.  Mokrzak znowu  krzyknNoł i Golem
powiedział coś  niezrozumiałego,  coś w  rodzaju "SześÖ  kNotăw  na szyi..."
Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał DianÚ:
     - Dzwoniłaś do nich?
     - Nie - powiedziała Diana. - ZadzwoniÖ?
     - Teraz  już  nie  warto  -  powiedział  Golem -  bo  inaczej  wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo.
     - No, to idziemy - powiedziała Diana.
     - Płyniemy - poprawił jNo  Wiktor. Teraz, kiedy wszystko siÚ skoáczyło,
nie czuł nic oprăcz irytacji. W holu Diana wziÚła go pod rÚkÚ.
     - To  nic  - powiedziała  - zaraz  przebierzesz  siÚ  w  suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko bÚdzie dobrze.
     - Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył siÚ Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co siÚ tu stało?
     Diana westchnÚła ze znużeniem.
     - Nic szczegălnego siÚ nie stało. Nie trzeba było zapominaÖ latarki.
     - A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
     - Burmistrz je stawia, kanalia...
     Weszli na pierwsze piÚtro i szli teraz korytarzem.
     -  Zwariował?  - zapytał Wiktor.  - To przecież kryminalna sprawa.  Czy
może naprawdÚ oszalał?
     -  Nie.  To zwykła kanalia i  nienawidzi  mokrzakăw. Jak  zresztNo całe
miasto.
     - To już zauważyłem. My  ich  też  nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobiły?
     -  Przecież trzeba kogoś nienawidziÖ  - powiedziała Diana. -  W jednych
miejscach nienawidzNo Żydăw, gdzie indziej - Murzynăw, a u nas - mokrzakăw.
     Zatrzymali  siÚ  przed  drzwiami,  Diana  przekrÚciła  klucz,  weszła i
zapaliła światło.
     - Poczekaj -  powiedział  Wiktor  rozglNodajNoc siÚ. - Gdzieś  ty  mnie
przyprowadziła?
     - To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz...
     Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po  ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
     - A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor.
     - Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc siÚ.
     - Na ścieżce... Przecież wiedziałaś, że on tu jest?
     - No,  bo  wiesz  - powiedziała - w leprozorium  jest  nie  najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
     ZamknÚła ostatnie okno, przespacerowała siÚ po laboratorium oglNodajNoc
stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
     - Wszystko to jest  obrzydliwe -  powiedział Wiktor. - Co  to za  kraj!
Gdzie siÚ człowiek ruszy - wszÚdzie jakieś świástwa... ChodĎmy, bo zmarzłem.
     - Zaraz - powiedziała Diana.
     ZdjÚła ze stołu jakieś ciemne mÚskie ubranie i potrzNosnÚła nim. Był to
ciemny, wieczorowy  garnitur.  Starannie powiesiła  go w  szafie na  ubrania
robocze.  SkNod  tu  garnitur? -  pomyślał Wiktor.  I  do  tego taki znajomy
garnitur...
     - No tak  - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale  ja  zaraz włażÚ  do
gorNocej wanny.
     - Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był  ten... z
takim nosem... żăłty na twarzy? Z ktărym taáczyłaś...
     Diana wziÚła go za rÚkÚ.
     - Widzisz  - odpowiedziała  po  chwili milczenia - to măj mNoż,  ...Măj
były mNoż.

     *

     Dawno  nie  widziałem  pana w mieście -  powiedział  Pawor zakatarzonym
głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor  - wszystkiego dwa dni temu.
Można siÚ do was przysiNośÖ, czy wolicie byÖ sami? - .zapytał Pawor.
     - Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana.
     Pawor usiadł  naprzeciw niej i krzyknNoł:  "Kelner,  podwăjny  koniak!"
Zmierzchało siÚ, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo
lampÚ.
     - Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrăcił siÚ do Diany - żyÖ w
takim klimacie  i zachowaÖ tak wspaniałNo cerÚ... - kichnNoł. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykoácza... - Jak siÚ pracuje? - zapytał Wiktora.
     - Kiepsko. Nie mogÚ pracowaÖ, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam  ochotÚ
czegoś siÚ napiÖ.
     - Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor.
     - A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwości.
     - Ale co siÚ stało?
     -  Ten  bydlak  burmistrz  zastawia potrzaski na mokrzakăw.  Jeden  siÚ
złapał, zmiażdżyło mu nogÚ.  Zabrałem ten potrzask,  poszedłem na  policjÚ i
zażNodałem dochodzenia.
     - Tak - powiedział Pawor. - I co dalej?
     -  W  tym  mieście  sNo  dziwne   prawa.   Ponieważ  nie  było  wniosku
poszkodowanego,  uważa   siÚ,   że   nie  było  także   przestÚpstwa,  tylko
nieszczÚśliwy  wypadek,  ktăremu   nikt   nie   jest   winien  z  wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedziałem  policmajstrowi,  że przyjmÚ to do wiadomości i
wtedy on oznajmił mi, że jest to groĎba i na tym siÚ rozstaliśmy. t
     - A gdzie to siÚ stało? - zapytał Pawor.
     - Niedaleko sanatorium.
     - Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?
     - To nikogo nie powinno obchodziÖ - ostro powiedziała Diana.
     - Oczywiście  - odparł Pawor. - Ja siÚ tylko zdziwiłem -  skrzywił siÚ,
zmrużył oczy i dĎwiÚcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam.
     Wsadził rÚkÚ do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo  chustkÚ do nosa. Coś z
hałasem  upadk)  na  podłogÚ.  Wiktor nachylił  siÚ. To  był kastet.  Wiktor
podniăsł go i podał Faworowi.
     - I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał.
     Pawor  z  twarzNo  ukrytNo  w  chustce   do   nosa  patrzył  na  kastet
zaczerwienionymi oczami.
     - To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos.
- To pan mnie przestraszył swojNo  opowieściNo... A tak przy okazji,  ludzie
powiadajNo,  że  grasuje tu jakaś  miejscowa  banda. Ni to  bandyci,  ni  to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubiÚ, kiedy mnie bijNo.
     - A czÚsto pana bijNo? - zapytała Diana.
     Wiktor spojrzał na niNo.  Siedziała w  fotelu założywszy nogÚ na nogÚ i
paliła  papierosa  nie  patrzNoc na  nikogo. Biedny  Pawor, pomyślał Wiktor.
Zaraz  coś  usłyszy...  WyciNognNoł  rÚkÚ  i  obciNognNoł  spădnicÚ  na  jej
kolanach.
     -  Mnie? -  zapytał Pawor.  - Czyżbym wyglNodał na  człowieka,  ktărego
czÚsto bijNo? To trzeba poprawiÖ. Kelner, jeszcze  raz podwăjny koniak! Tak,
a wiÚc nastÚpnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili
mi  tÚ zabawkÚ... - z zadowoleniem obejrzał  kastet. - Niezła  rzecz,  nawet
Golemowi siÚ spodobała...
     - Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor.
     - Nie. Nie  wpuszczajNo i jak  należy sNodziÖ,  nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzÚ. Napisałem skargi do trzech departamentăw, a teraz
siedzÚ i piszÚ sprawozdanie. Na jakNo sumÚ leprozorium  otrzymało w minionym
roku  kalesony. Oddzielnie dla kobiet,  oddzielnie  dla mÚżczyzn.  Diabelnie
pasjonujNoce.
     - Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniăsł brwi, a Diana powiedziała leniwie.
     - Lepiej niech pan zostawi tÚ swojNo pisaninÚ i zamiast tego napije siÚ
grzanego wina i położy do łăżka.
     -  Zrozumiałem  aluzjÚ  -  powiedział Pawor z  westchnieniem.  - Trzeba
bÚdzie  iśÖ... Czy pan wie,  w ktărym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. -
Wpadłby pan kiedyś.
     -  W  dwieście  dwudziestym  trzecim  -  powiedział  Wiktor.  - Z całNo
pewnościNo.
     -  Do  widzenia  -  powiedział  Pawor  wstajNoc.  -  ŻyczÚ  przyjemnego
wieczoru.
     Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł  butelkÚ czerwonego wina  i
skierował siÚ do wyjścia.
     - Masz za długi jÚzyk - powiedziała Diana.
     -  Tak - zgodził siÚ  Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi siÚ w jakiś
sposăb podoba.
     - A mnie nie - powiedziała Diana.
     - I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
     - Ma wstrÚtny pysk -  odpowiedziała  Diana.  - Blond bestia.  Znam  ten
gatunek. Prawdziwi mÚżczyĎni. Bez czci i wiary. Atamani głupcăw.
     - Masz ci los - zdziwił siÚ Wiktor. - A ja myślałem, że  tacy mÚżczyĎni
powinni ci siÚ podobaÖ.
     -  Teraz już  nie ma  mÚżczyzn -  zaprzeczyła Diana.  - Teraz sNo  albo
faszyści, albo baby.
     - A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem.
     -  Ty?  Ty  za  bardzo  lubisz  marynowane  minogi.  I  jednocześnie  -
sprawiedliwośÖ.
     - Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieĎle.
     - Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybieraÖ, wybrałbyś minogi, a to już
niedobrze. PoszczÚściło ci siÚ, że masz talent.
     - Coś ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor.
     - A ja w ogăle jestem zła. Ty masz talent, a  ja -  złośÖ. Jeżeli tobie
odebraÖ talent, a mnie złośÖ to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
     -  Zero  zeru  nierăwne  -  zauważył  Wiktor.  -  Ty  nawet  jako  zero
wyglNodałabyś nieĎle  -  przystojne, świetnie zbudowane  zero.  A poza  tym,
gdyby ci odebraÖ twojNo  złośÖ, staniesz  siÚ dobra, co w koácu też nie jest
najgorsze...
     - Jeśli odebraÖ mi  złośÖ, to stanÚ siÚ meduzNo. Żebym stała siÚ dobra,
należałoby zastNopiÖ złośÖ dobrociNo.
     -  Zabawne  -  powiedział   Wiktor  -  przeważnie  kobiety  nie  lubiNo
dyskutowaÖ. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo siÚ zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci siÚ właściwie wziÚło, że jesteś wyłNocznie  zła i ani trochÚ dobra.
Tak  nigdy  nie  jest.  Masz  w  sobie dobroÖ,  tylko że jej nie widaÖ spoza
złości.  W  każdym  człowieku  jest wszystkiego po  trochu,  a  życie z  tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
     Na  salÚ  wtoczyło siÚ  towarzystwo młodych ludzi jod razu  zrobiło siÚ
głośniej.  Młodzi  ludzie  zachowywali  siÚ  dośÖ  swobodnie  -  nawymyślali
kelnerowi, pogonili go  po piwo,  sami  obsiedli  stolik  w odległym kNocie,
zaczÚli głośno rozmawiaÖ i śmiaÖ  siÚ na całe gardło. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych  policzkach  pstrykajNoc palcami skierował siÚ tanecznym
krokiem do baru. Teddy coś  mu podał i  drab odstawiajNoc mały  palec  ujNoł
dwoma  palcami  kieliszek, odwrăcił  siÚ  plecami do  lady, oparł siÚ o niNo
łokciami, skrzyżował nogi i zwyciÚsko rozejrzał siÚ  po  pustej sali. "Witam
DianÚ! - wrzasnNoł. - Co słychaÖ?" Diana uśmiechnÚła siÚ do niego obojÚtnie.
     - Co to za cudo? - zapytał Wiktor.
     - Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra.
     - Gdzieś go już widziałem - powiedział Wiktor.
     - Do diabła z  nim - niecierpliwie powiedziała Diana. -  Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo siÚ prawdziwi,
tacy ktărzy majNo coś  własnego - dobroÖ, talent, złośÖ... ale  jeśli  im to
zabraÖ, nic  z nich nie pozostanie, zostanNo  meduzami  jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie  wyobraziłeś  sobie,  że  podoba  mi  siÚ twoje  umiłowanie minăg i
sprawiedliwości?  Zawracanie  głowy! Masz talent,  masz swoje ksiNożki, masz
sławÚ, ale  jeśli chodzi  o resztÚ, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
     - To, co teraz măwisz -  oznajmił Wiktor - jest tak  bardzo niesłuszne,
że nawet  nie czujÚ siÚ urażony. Ale măw dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci siÚ wyraz twarzy, kiedy măwisz -  zapalił  papierosa i  podał  jej. - Măw
dalej.
     -  Meduzy  -  powiedziała  Diana  gorzko.  - Oślizgłe,  głupie  meduzy.
KotłujNo  siÚ,  pełzajNo, strzelajNo,  same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdÚ nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
     - To  nieprzyzwoite  -  powiedział  Wiktor.  Obraz  niewNotpliwie  jest
wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w  ogăle  to sNo  banały,  Diano,
moja  najmilsza,  nie  jesteś  myślicielem.  W  ubiegłym  wieku,  gdzieś  na
prowincji może by to nieĎle wyglNodało... w każdym  razie towarzystwo byłoby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieácy o gorejNocych oczach łaziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robiÖ - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewałkowany do znudzenia.
     - A co robiNo z meduzami?
     - Kto? Meduzy?
     - My.
     - O ile wiem - nic. Zdaje siÚ, że robiNo z nich konserwy.
     - No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coś zdziałałeś przez
ten czas?
     -   No  a  jak!  Napisałem  potwornie   wzruszajNocy  list  do  swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście  nie załatwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
     - I to wszystko?
     - Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztÚ wyrzuciłem.
     - O Boże  - powiedziała Diana. - A ja  opiekowałam siÚ tobNo,  starałam
siÚ nie przeszkadzaÖ, odganiałam Roschepera...
     - KNopałaś mnie w wannie - przypomniał Wiktor.
     - KNopałam w wannie, poiłam kawNo...
     - Poczekaj - powiedział  Wiktor  -  ale przecież ja też  kNopałem ciÚ w
wannie...
     - Wszystko jedno.
     - Jak to wszystko  jedno? Myślisz, że łatwo pracowaÖ, kiedy siÚ  ciebie
kNopie  w wannie? Opisałem sześÖ  wariantăw tego procesu, wszystkie  sNo  do
niczego.
     - Daj przeczytaÖ.
     - Tylko dla mÚżczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy
ci  nie  powiedziałem?  I  w  ogăle  było w  nich  tak  mało  patriotyzmu  i
świadomości  narodowej,  że  tak  czy inaczej  nikomu  nie można byłoby  ich
pokazaÖ.
     -  Powiedz,  jak  ty  to  robisz -  najpierw piszesz, a  dopiero  potem
wstawiasz świadomośÖ narodowNo?
     - Nie  - odpowiedział  Wiktor. - Na  poczNotek nasiNokam  świadomościNo
narodowNo  do głÚbi duszy: czytam  przemăwienie pana prezydenta, wykuwam  na
pamiÚÖ  eposy bohaterskie, uczÚszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygaÖ  -  kiedy już  mnie nie mdli,  tylko  rzygam - biorÚ  siÚ do
dzieła... Wiesz, porozmawiajmy  lepiej o czymś  innym. Na przykład o tym, co
bÚdziemy robili jutro.
     - Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
     - To păjdzie szybko. A potem?
     Diana  nie  odpowiedziała.  Patrzyła na  niego.  Wiktor  odwrăcił  siÚ.
Zbliżał siÚ  do  nich mokrzak - w  całej swojej  krasie  -  czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
     - Dzieá dobry - przywitał siÚ z DianNo. - Golem jeszcze nie wrăcił?
     Twarz Diany  wstrzNosnÚła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie  - na ikonie. Dziwna nieruchomośÖ rysăw,  i już nie wiesz - czy to
zamysł   mistrza  czy  bezradnośÖ  rzezimieszka.  Diana  nie  odpowiedziała.
Milczała  i mokrzak răwnież patrzył  na niNo w milczeniu,  i  nie było w tym
milczeniu  żadnej  niezrÚczności  -  oni  po  prostu byli razem, a  Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo siÚ to nie podobało.
     - Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głośno.
     - Tak - powiedziała Diana. - ProszÚ, niech pan usiNodzie i zaczeka.
     Jej  głos  był  zwyczajny  i  uśmiechała   siÚ  do  mokrzaka  obojÚtnym
uśmiechem.  Wszystko  było  jak zwykle  -  Wiktor  był z  DianNo, a  wszyscy
pozostali byli osobno.
     -  ProszÚ  -  wesoło  powiedział Wiktor wskazujNoc na  fotel doktora R.
Kwadrygi.
     Mokrzak   usiadł,   położył  na   kolanach   obie  dłonie  w   czarnych
rÚkawiczkach. Wiktor  nalał mu  koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem
wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagÚ i odstawił na stăł.
     - Mam nadziejÚ, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany.
     -  Tak - powiedziała  Diana. - Tak. Zaraz przyniosÚ.  Wiktorze, daj  mi
klucz do pokoju, za chwilÚ wrăcÚ.
     WziÚła klucz i szybko poszła do wyjścia. Wiktor zapalił papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedział do  siebie. Jakoś  za  dużo ci  siÚ  zwiduje w
ostatnich  czasach.  Jakiś  taki przeczulony siÚ zrobiłeś  i  nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to  w ogăle nie dotyczy - ci wszyscy byli
mÚżowie, te wszystkie dziwne  znajomości... Diana - to Diana,  a ty - to ty.
Roscheper  jest  impotentem?  Impotentem.  I  to  ci  powinno  wystarczyÖ...
Wiedział,  że to wszystko nie jest takie  proste, że  już połknNoł truciznÚ,
ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilÚ -  i udało
mu siÚ przekonaÖ siebie, że naprawdÚ wystarczy.
     Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognÚło
od  niego  wilgociNo  i jeszcze  czymś jakby  medycznym.  Czy  mogłem  sobie
wyobraziÖ,  że  bÚdÚ  kiedyś  siedział z  mokrzakiem  w knajpie przy  jednym
stoliku? Jednak postÚp, chłopcy, nastÚpuje  powoli. Albo też my staliśmy siÚ
tacy  wszystko  - żerni i wreszcie do nas dotarło,  że  wszyscy  ludzie  sNo
braÖmi? Ludzkości,  moja przyjaciăłko, jestem z ciebie  dumny... A czy  pan,
măj drogi, wydałby swojNo cărkÚ za mokrzaka?...
     - Nazywam siÚ Baniew  - przedstawił siÚ Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, ktăry wpadł w potrzask?
     Mokrzak szybko odwrăcił ku niemu twarz.  Patrzy jak  z okopu,  pomyślał
Wiktor.
     - ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak.
     - Na jego miejscu zawiadomiłbym policjÚ.
     - To nie ma sensu - powiedział mokrzak.
     - A  dlaczego?  -  zapytał  Wiktor.  - Niekoniecznie  musi  zgłaszaÖ na
miejscowej policji, można zwrăciÖ siÚ do okrÚgowej...
     - Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.
     -   Każde  przestÚpstwo,   ktăre   pozostaje   bezkarne,   rodzi   nowe
przestÚpstwo.
     - Tak. Ale nas to nie interesuje.
     Przez chwilÚ obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:
     - Moje nazwisko - Zurtzmansor.
     - Słynne nazwisko  - uprzejmie  powiedział  Wiktor. - Czy nie  jest pan
krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?
     Mokrzak zmrużył oczy.
     - Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
     Wiktor nie zdNożył odpowiedzieÖ. Za  jego plecami ktoś przesunNoł fotel
i dziarski baryton powiedział:
     - Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
     Wiktor odwrăcił siÚ. Wznosił  siÚ  nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy  jak  mu  tam,  słowem -  bratanek. Wiktor  patrzył na niego dłużej  niż
sekundÚ, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytacjÚ.
     - Do kogo pan măwi, młody człowieku? - zainteresował siÚ.
     - Do paáskiego  przyjaciela -  grzecznie wyjaśnił mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNoł. - Do kogo măwiÚ, ty mokra szmato!
     -  ChwileczkÚ  -  powiedział   Wiktor   i  wstał.  Flamenco  Juventa  z
uśmieszkiem  patrzył na  niego z găry. Taki młody  Goliat w sportowej kurtce
błyskajNocej niezliczonymi emblematami,  nasz prosty, ojczysty  sturmfuerer,
opoka   narodu   z   gumowNo  pałkNo  w  tylnej  kieszeni  spodni,  postrach
prawicowcăw,  lewicowcăw i  umiarkowanych. Wiktor  siÚgnNoł  rÚkNo  do  jego
krawata  i zapytał z  troskNo i zainteresowaniem "Co  pan tu  ma?".  I kiedy
młody  Goliat automatycznie pochylił głowÚ, żeby zobaczyÖ  co tam ma, Wiktor
mocno  złapał go  za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody
Goliat  kompletnie oszołomiony  i sprăbował  siÚ wyrwaÖ,  ale Wiktor go  nie
wypuścił i  przez  jakiś czas bardzo  starannie,  z lodowatNo  zawziÚtościNo
zakrÚcał i  obracał ten bezczelny, mocny nos  przygadujNoc  "NastÚpnym razem
zachowuj siÚ przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojăwkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody  Goliat rozpaczliwie
wierzgał,  ale  miÚdzy  nimi  stał fotel i  młody  Goliat  piÚściami  ubijał
powietrze, za to Wiktor miał dłuższe rÚce  i ciNogle  wykrÚcał,  rozgniatał,
obracał i wyciNogał do
     chwili, kiedy nad  głowNo przeleciała mu  butelka. Wtedy obejrzał siÚ -
odsuwajNoc   stoliki   i   przewracajNoc  fotele   pÚdziła  na   niego  cała
piÚcioosobowa banda, dwăch w niej  było wyjNotkowo rosłych. Na  mgnienie oka
wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladÚ baru, Diana z białym
pakunkiem na środku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz  portiera,  i  tuż  obok  wściekłe  pyski  z  rozwartymi  paszczÚkami.
NastÚpnie skoáczyła siÚ fotografia i zaczÚło siÚ kino. . .
     Pierwszego  dryblasa  Wiktor  nadzwyczaj  fartownie  powalił  ciosem  w
policzek. Ten przepadł i przez jakiś czas siÚ nie pojawił. Ale drugi dryblas
trafił Wiktora  w  ucho. Ktoś  inny  uderzył go  kantem  dłoni  w policzek -
chybił, widocznie  celował w gardło. A  jeszcze ktoś - wyzwolony  Goliat?  -
skoczył mu na  plecy.  To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko
jeden  z  nich znał boks,  a  pozostali  chcieli  nie  : tyle  walczyÖ,  ile
okaleczyÖ - wyłupiÖ oko, rozerwaÖ usta, kopnNoÖ w pachwinÚ. Gdyby Wiktor nie
był  sam,  na pewno by  go zmasakrowali, ale  od tyłu zaatakował  ich Teddy,
ktăry świÚcie  przestrzegał  złotej  zasady  wszystkich wikidajłăw -  tłumiÖ
każdNo băjkÚ w zarodku, z flanki zaś pojawiła siÚ Diana, Diana Wścieklica, z
zÚbami wyszczerzonymi z nienawiści,  niepodobna  do siebie,  już bez białego
pakunku,  tylko  z  ciÚżkim oplatanym  gNosiorem  w  rÚku,  nadciNognNoł też
portier - niemłody  już mÚżczyzna,  ale sNodzNoc  po  metodach  walki,  były
żołnierz  - walczył pÚkiem kluczy, jakby  to był pas  z  bagnetem w pochwie.
Kiedy wiÚc z kuchni przybiegło dwăch kelnerăw, nie mieli już  nic do roboty.
Bratanek  zwiał,  nawet  zapomniał  na  stoliku  swăj  tranzystor.  Jeden  z
chłopaczkăw leżał pod stołem - był to ten, ktărego Diana powaliła oplecionym
gNosiorem,  pozostałych zaś czterech  Wiktor  z Teddym dosłownie wynieśli na
piÚściach z sali, przepÚdzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpÚdu sami też wylecieli na  ulicÚ i dopiero tam, na deszczu uświadomili
sobie całkowite zwyciÚstwo i trochÚ siÚ uspokoili.
     -  Parszywi smarkacze  -  powiedział Teddy, zapalajNoc jednocześnie dwa
papierosy,  dla siebie  i  dla Wiktora.  - Przyzwyczaili  siÚ,  co  czwartek
rozrăba.  Zeszłym  razem zagapiłem  siÚ i  połamali dwa fotele. A  kto potem
płaci? Ja!
     Wiktor macał puchnNoce ucho.
     -  Bratanek uciekł - powiedział z żalem.  - Nie  dobrałem siÚ do niego,
niestety.
     - To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego  lepiej siÚ trzymaÖ
z  daleka.  Jego stryjek jest  sam wiesz  kim, zresztNo  i  on  sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy  jak tam oni siÚ nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzÚ nauczyłeś siÚ biÖ. PamiÚtam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby  jak
mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stăł. Zuch.
     -  Taki mam zawăd  - westchnNoł  Wiktor.  - Produkt  walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
     - I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił siÚ Teddy.
     -  No a jak myślisz!  NapiszNo  na ciebie pochwalny artykuł, że  jesteś
przepełniony  świadomościNo narodowNo, idziesz szukaÖ  krytyka, a on  już  w
towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
     - Coś podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
     - Răżnie. Bywa i tak, i nie tak.
     Pod  wejście  podjechał  jeep,  drzwi siÚ otworzyły i na deszcz wysiadł
młody człowiek w okularach i z  teczkNo oraz jego wysoki wspăłtowarzysz. Zza
kierownicy  wygrzebał siÚ  Golem.  Wysoki  z  intensywnym, można  powiedzieÖ
zawodowym  zainteresowaniem patrzył,  jak  portier wykopuje  przez  obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, ktăry jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie.
"Szkoda,  że tego z nami  nie  było  -  szeptem  powiedział Teddy wskazujNoc
oczami  na wysokiego. -  To  jest  specjalista  z  klasNo! Nie  to,  co  ty.
Zawodowiec, rozumiesz?  "Rozumiem" - răwnież  szeptem  odpowiedział  Wiktor.
Młody  człowiek  z  teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem  w pierwszej  chwili ruszył za nimi  niespiesznie, już z daleka
uśmiechajNoc siÚ do Wiktora, ale zastNopił mu drogÚ pan Zurtzmansor z białNo
paczkNo  pod  pachNo. Powiedział coś păłgłosem, a wtedy  Golem  przestał siÚ
uśmiechaÖ  i  wrăcił  do  samochodu.  Zurtzmansor  wgramolił  siÚ  na  tylne
siedzenie i jeep odjechał.
     - Ech -  powiedział  Teddy  - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie  za niego  krew przelewajNo,  a  ten wsiada  do  cudzego samochodu  i
odjeżdża.
     - Chyba  nie  masz racji -  powiedział Wiktor. -  Chory,  nieszczÚśliwy
człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz păjdziemy siÚ napiÖ, a jego
zawieĎli do leprozorium.
     -  Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
     - Oderwałem siÚ od narodu?
     - Od narodu, nie od narodu, ale życia  nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
ktăry to już rok  tylko deszcze i deszcze,  na polach  wszystko  wygniło,  z
dzieÖmi nie można dojśÖ do  ładu... ZresztNo,  co tu gadaÖ - w całym mieście
nie  ma  ani jednego  kota,  myszy  niedługo nas  zagryzNo...  E  -  ech!  -
powiedział i machnNoł rÚkNo. - No, to chodĎmy.
     Wrăcili do  holu i Teddy  zapytał portiera,  ktăry  już wrăcił  na swăj
posterunek:
     - No i jak? Dużo połamali?
     - E, nie - odpowiedział  portier. - Można powiedzieÖ, że wyszliśmy  bez
szwanku.  JednNo lampÚ pokaleczyli, ścianÚ  uświnili, ale  pieniNodze  to ja
temu... ostatniemu odebrałem, masz, weĎ.
     Teddy skierował siÚ do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokăj. Młody mÚżczyzna  w okularach
i  wysoki   już  nudzili   siÚ   nad   butelkNo   mineralnej,   przeżuwajNoc
melancholijnie   firmowNo  kolacjÚ.  Diana  siedziała   na  dawnym  miejscu,
prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiechała siÚ  do siedzNocego  już w
swoim  fotelu doktora R.  Kwadrygi,  ktărego zwykle nie tolerowała. Przed R.
KwadrygNo  stała  butelka rumu, ale  doktor był jeszcze  trzeĎwy  i  dlatego
wyglNodał, dziwnie.
     - GratulujÚ! - ponuro przywitał Wiktora. - ŻałujÚ, że nie byłem obecny,
choÖby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel.
     -  Jakie  piÚkne  ucho  - powiedział R. KwadrygNo. -  Gdzieś  ty  takie
dostał? Jak koguci grzebieá.
     - Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała  mu koniaku.  - Jej i  tylko
jej  zawdziÚczani  WiktoriÚ  swNo  -  powiedział  wskazujNoc   na  DianÚ.  -
Zapłaciłaś za gNosior?
     - GNosior wcale siÚ nie stłukł - powiedziała  Diana. - Za kogo  ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upadł! Măj Boże, jak on cudownie siÚ  zwalił! Żeby oni
tak wszyscy....
     -  Zaczynamy  - ponuro powiedział  R.  KwadrygNo  i nalał sobie  pełnNo
szklankÚ rumu.
     -  Potoczył siÚ  jak manekin - powiedziała Diana. - Jak krÚgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak ciÚ kopali.
     - To, co najważniejsze - w porzNodku  - powiedział Wiktor. - Specjalnie
broniłem.
     Doktor  R. KwadrygNo z  .bulgotem wyssał  ze  szklanki  ostatnie krople
rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po  myciu naczyá.
Oczy mu z miejsca zmÚtniały.
     - My siÚ  znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty  jesteś doktor  Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
     - Przestaá - powiedział R. KwadrygNo. -  Jestem absolutnie trzeĎwy. Ale
siÚ  spijÚ. To jedyne,  czego  jestem  teraz pewny. Nie  uwierzycie  mi, ale
przyjechałem tu păł roku temu jako zupełnie  niepijNocy człowiek. Mam chorNo
wNotrobÚ, katar kiszek i jeszcze coś  tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno
mi piÖ, a pijÚ przez dwadzieścia cztery godziny na dobÚ... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś  takiego  mi siÚ nie wydarzyło. Nawet
listăw  nie  dostajÚ,  dlatego  że  starzy  przyjaciele  siedzNo  bez  prawa
korespondencji, a nowi sNo niepiśmienni...
     - Nie chcÚ  słyszeÖ żadnych tajemnic paástwowych - powiedział Wiktor. -
Jestem  nieprawomyślny.  R.  KwadrygNo  znowu napełnił  szklankÚ  i  zaczNoł
popijaÖ rum małymi łykami jak wystygłNo herbatÚ.
     - Tak  prÚdzej podziała - oznajmił.  - Prăbuj, Baniew. Przyda siÚ...  I
nie  ma  co  siÚ  na   mnie  gapiÖ!  -  znienacka  powiedział   do  Diany  z
wściekłościNo.  - ProszÚ nie  ujawniaÖ  swoich uczuÖ! A jeżeli  siÚ  wam nie
podoba...
     - Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł.
     - Oni  ni cholery mnie nie rozumiejNo  - powiedział  żałośnie. -  Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkÚ rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeś. Tyle, że  jesteś
bardzo ordynarny,  Baniew,  i  zawsze  raniłeś  moje  uczucia.  Cały  jestem
poraniony... Oni  teraz bojNo  siÚ urnie zjeżdżaÖ, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie  jakieś  ścierwo  pochwali  -  rana.  NastÚpne  ścierwo pochwali  -
nastÚpna  rana.  Ale  teraz już  to wszystko jest  za  mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo...  Słuchaj,  Baniew!  Masz takNo  wspaniałNo  dziewczynÚ...  ProszÚ
ciÚ...  Poproś jNo, żeby przyszła  do  mojego  studia...  Ależ nie,  idioto!
Modelka!  Ty nic nie rozumiesz,  a  ja  takiej  modelki szukam już  dziesiÚÖ
lat...
     - Portret - alegoria -  wyjaśnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
Młody Narăd".
     - Dureá - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myślicie, że
siÚ  sprzedałem... No i  słusznie, tak było!  Ale ja  już  wiÚcej nie malujÚ
prezydentăw... Autoportret! Rozumiesz?
     - Nie - przyznał siÚ Wiktor -  nie rozumiem. Chcesz malowaÖ autoportret
z DianNo jako modelkNo?
     - Dureá - powiedział R. Kwadryga. - To bÚdzie twarz artysty.
     - Măj tyłek - wyjaśniła Diana Wiktorowi.
     - Twarz artysty!  - powtărzył  R.  Kwadryga. - Przecież ty  też  jesteś
artystNo... I wszyscy, ktărzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
ktărzy  mieszkajNo w  moim  domu... to  znaczy  nie mieszkajNo... Ty  wiesz,
Baniew,  ja  siÚ  bojÚ. Przecież ciÚ  prosiłem - przyjdĎ, pomieszkaj  u mnie
chociaż trochÚ. Mam willÚ, fontannÚ... A ogrodnik uciekł. Tchărz... Nie mogÚ
sam tam mieszkaÖ, lepiej  w  hotelu... Myślisz, że pijÚ, bo  siÚ sprzedałem?
Zawracanie głowy,  to nie nowomodna  powieśÖ...  Pomieszkasz u mnie trochÚ i
sam siÚ zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogăle nie
sNo  moi  znajomi,  tylko  twoi. Wtedy zrozumiałbym,  dlaczego oni  mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... śmiejNo siÚ... -  nagle jego oczy napełniły
siÚ łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczÚście, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
     - I  twoje  - powiedział Wiktor i  wymienił spojrzenia z DianNo.  Diana
patrzyła  na  R.  KwadrygÚ z  odrazNo i lÚkiem. - Nikt tu  nie lubi Pawora -
powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczÚsny odmieniec.
     - StojNoca woda - oświadczył R.  Kwadryga. - I skaczNoca żaba.  Gaduła.
Zawsze milczy.
     -  Po  prostu on już  jest gotăw  - powiedział  Wiktor  do Diany. - Nic
strasznego...
     - Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam  za
swăj obowiNozek przedstawiÖ siÚ! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...

     Wiktor  przyszedł do gimnazjum na păł godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już  na  niego czekał.  ZresztNo był  on  chłopcem  taktownym,
poinformował wiÚc Wiktora, że spotkanie odbÚdzie siÚ  w auli i poszedł sobie
powołujNoc  siÚ na  jakieś nie cierpiNoce  zwłoki  sprawy... Zostawszy  sam,
Wiktor   powÚdrował  korytarzami,  zaglNodajNoc  do  pustych  klas,  wdychał
zapomniany zapach  atramentu, kredy, wiecznie  wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy  băjek  "do  pierwszej   krwi",  wyniszczajNocych  przesłuchaá  przy
tablicy,  zapachy wiÚzienia,  bezprawia,  kłamstwa  podniesionego  do  rangi
przykazania.  WciNoż   miał  nadziejÚ   wywołaÖ  w  pamiÚci  jakieś  słodkie
wspomnienia  dzieciástwa  i  młodości,  rycerstwa,  koleżeástwa,   pierwszej
czystej miłości, ale  nic z tego  nie wychodziło,  chociaż  tak  bardzo  siÚ
starał,  gotăw rozczuliÖ  siÚ przy pierwszej stosownej  okazji. Wszystko  tu
było jak dawniej - i jasne, zatÚchłe klasy, podrapane tablice, ławki pociÚte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi  sentencjami o żonie, prawej
rÚce  i  ściany jak w kazamatach  pomalowane  do połowy  wysokości  wesołNo,
zielonNo farbNo i tynk obtłuczony  na krawÚdziach ścian  - wszystko było jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wściekłośÖ i beznadziejnośÖ.
     Znalazł swojNo  klasÚ, chociaż  nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy
oknie, ale ławka była inna,  tylko na  parapecie ciNogle jeszcze  było widaÖ
głÚboko wyciÚty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyraĎnie przypomniał
sobie  odurzajNocy  entuzjazm  tamtych  czasăw,  czerwono  -  białe  opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz  Legii", krwawe băjki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach,  we wszystkich podrÚcznikach, na wszystkich murach -
twarz, ktăra wtedy wydawała siÚ  piÚkna i niezwykła, a teraz stała siÚ tÚpa,
obwisła, podobna do świáskiego ryja z ogromnNo, zÚbatNo, bryzgajNocNo ślinNo
paszczNo.  Tacy młodzi,  tacy  bezbarwni, tacy  jednakowi... I głupi.  A  ta
głupota  teraz już nie  cieszy, nie  cieszysz siÚ, że  zmNodrzałeś,  czujesz
tylko  palNocy   wstyd  za  siebie,  za  tamtego,  bezbarwnego,   rzeczowego
żăłtodzioba,  ktăry  wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo,  o  ktărej  już tyle  naopowiadałem,  że już w żaden sposăb nie
mogłem siÚ wycofaÖ, a nastÚpnego dnia  - dziki gniew ojca, płonNoce  uszy, i
to wszystko nazywa siÚ najszczÚśliwszym czasem -  bezbarwnośÖ i  pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyślał. Ą jeżeli nagle, za piÚtnaście lat okaże
siÚ,  że  ja  dzisiejszy,  jestem  răwnie  przeciÚtny  i  zniewolony  jak  w
dzieciástwie, może nawet bardziej, ponieważ  teraz uważam siÚ  za dorosłego,
ktăry wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco  dużo przeżył  wiÚc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
     SkromnośÖ  i  tylko  skromnośÖ do pokory włNocznie...  i  tylko prawda,
nigdy  nie  okłamuj,  przynajmniej  samego  siebie,  ale  to okropne  -  byÖ
pokornym, kiedy dookoła tylu  idiotăw, rozpustnikăw,  interesownych kłamcăw,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trÚdowaci... Czy chcesz  znowu
byÖ młodym? Nie. A czy chcesz pożyÖ jeszcze z  piÚtnaście lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet  kiedy otrzymujesz  cios  za  ciosem.
Żeby tylko  można było oddaÖ uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy siÚ
tego,  że  prawdziwe życie jest  sposobem  istnienia  pozwalajNocym  oddawaÖ
ciosy, A teraz păjdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło...
     Na sali było dosyÖ dużo dzieci i panował  normalny hałas, ktăry ucichł,
kiedy  Bol-Kunac  wprowadził  Wiktora  na  scenÚ  i  usadowił  pod  ogromnym
portretem prezydenta  -  darem doktora  R. Kwadrygi -  za stołem  przykrytym
czerwono  -  białym  obrusem.  Potem  Bol-Kunac wyszedł  na  brzeg  sceny  i
powiedział:
     - Dziś  bÚdzie  z  nami rozmawiaÖ  znany  pisarz  Wiktor Baniew,  ktăry
urodził siÚ w naszym  mieście. - Odwrăcił siÚ  do  Wiktora. -  Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
     - Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyślnie. - Żeby tylko było
ich dużo.
     - W takim razie, proszÚ.
     Bol-Kunac  zeskoczył ze sceny  i  usiadł w  pierwszym  rzÚdzie.  Wiktor
poskrobał brew oglNodajNoc salÚ. Było ich około  piÚÖdziesiÚciu - dziewczNot
i  chłopcăw  w wieku od  dziesiÚciu do  czternastu  lat -  patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje  siÚ, że tu  sNo same  wunderkindy, pomyślał
mimochodem. W drugim  rzÚdzie z  prawej  zauważył IrmÚ i uśmiechnNoł  siÚ do
niej. Irma odpowiedziała uśmiechem.
     - Uczyłem  siÚ w tym samym  gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej  samej
scenie wypadło mi kiedyś  graÖ Ozryka.  Roli nie umiałem, wiÚc  musiałem jNo
wymyśliÖ w trakcie przedstawienia.  To  był  pierwszy wypadek  w moim życiu,
kiedy  musiałem wymyśliÖ coś nie pod groĎbNo dwăjki. Podobno  teraz trudniej
siÚ uczyÖ niż w moich czasach. Podobno  macie teraz nowe przedmioty i to, co
my  przerabialiśmy  w  trzy lata,  musicie przerabiaÖ w  ciNogu roku.  A  wy
zapewne nawet  nie zauważacie, że jest wam  trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że  ludzki  măzg jest w stanie  pomieściÖ znacznie wiÚcej informacji, niż to
siÚ wydaje na pierwszy rzut oka przeciÚtnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieÖ
te informacje wtłoczyÖ... - Aha, pomyślał,  zaraz im  opowiem  o hypnopedii.
Ale w tym  momencie  Bol-Kunac przekazał mu karteczkÚ: Prosimy nie opowiadaÖ
nam o osiNogniÚciach nauki. ProszÚ rozmawiaÖ z nami jak z răwnymi. Walerians
kl. 6
     -  Tak -  powiedział Wiktor.  -  Tu niejaki  Walerians z szăstej  klasy
proponuje  mi, żebym rozmawiał z wami jak  z răwnymi, i  ostrzega mnie przed
referowaniem  wam  osiNogniÚÖ  nauki...  MuszÚ  siÚ  przyznaÖ, Walerians, że
istotnie  zamierzałem  porozmawiaÖ  z   wami  o  osiNogniÚciach  hypnopedii.
Jednakże chÚtnie zrezygnujÚ  ze swojego zamierzenia,  chociaż uważam za swăj
obowiNozek poinformowaÖ ciÚ, że wiÚkszośÖ  răwnych mi,  dorosłych  ludzi  ma
nadzwyczaj  umiarkowane  wyobrażenie  o  hypnopedii.  -  Poczuł, że  jest mu
niewygodnie măwiÖ  na  siedzNoco,  wstał i przespacerował  siÚ  po scenie. -
MuszÚ  siÚ wam  zwierzyÖ,  moi drodzy,  że  niespecjalnie  lubiÚ spotkania z
czytelnikami. Z reguły nie  sposăb zrozumieÖ, z jakim czytelnikiem ma siÚ do
czynienia,  czego  on chce  od ciebie i co  go właściwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram siÚ  zmieniÖ w  wieczăr pytaá i  odpowiedzi.
Czasami  wychodzi dosyÖ zabawnie. Wiecie  co,  może na poczNotek  ja  zacznÚ
zadawaÖ pytania. A wiÚc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
     - Tak - rozległy siÚ dzieciÚce głosy. - Czytaliśmy... Wszyscy...
     -  Świetnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedĎmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszeÖ
historiÚ napisania jakiejś mojej powieści?
     NastNopiło  niedługie milczenie,  nastÚpnie ze środka sali wstał chudy,
pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł.
     - To  świetnie - stwierdził Wiktor.  -  Tym bardziej świetnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym  poglNodom w takich historiach  nie ma na ogăł nic
ciekawego.  IdĎmy  jeszcze  dalej...  Czy  szanowni  słuchacze  życzNo sobie
usłyszeÖ o moich planach twărczych?
     Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:
     - Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane  bezpośrednio z technikNo
paáskiej twărczości lepiej byłoby  przedyskutowaÖ pod koniec rozmowy,  kiedy
ogălny obraz bÚdzie bardziej jasny.
     Usiadł. Wiktor wsadził rÚce  w kieszenie i  znowu przespacerował siÚ po
estradzie. Robiło siÚ interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
     - A  może interesujNo was  anegdoty literackie? - zapytał podstÚpnie. -
Jak  polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem...
     - NaprawdÚ znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali.
     - Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co wiÚc  bÚdzie z literackimi
anegdotami?
     - Czy można zadaÖ  pytanie? - rzekł, unoszNoc  siÚ z miejsca pryszczaty
chłopiec.
     - Tak, oczywiście.
     - Jakimi chciałby pan nas widzieÖ w przyszłości?
     Bez pryszczy, przeleciało  przez głowÚ  Wiktorowi, ale odgonił tÚ myśl,
ponieważ zrozumiał  - robi  siÚ  gorNoco.  Pytanie było  dobre.  Bardzo  bym
chciał,   żeby  ktokolwiek  mi  powiedział,   jak  chcÚ  widzieÖ  siebie   w
teraĎniejszości, pomyślał. Jednak trzeba było odpowiadaÖ.
     -  Żebyście byli  mNodrzy  - powiedział na chybił  trafił.  -  Uczciwi.
Dobrzy.  Chciałbym, żebyście  lubili  swojNo pracÚ... i  pracowali tylko dla
szczÚścia innych  ludzi...  (TrujÚ, pomyślał. Ale jak tu  nie  truÖ?)  Mniej
wiÚcej tak...
     Sala cichutko zaszumiała, potem ktoś zapytał nie wstajNoc z miejsca:
     - Czy rzeczywiście pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?
     - Ja?! - oburzył siÚ Wiktor.
     - Tak zrozumiałem  paáskNo ksiNożkÚ "NieszczÚście przychodzi nocNo".  -
Był   to   jasnowłosy   skrzat,   mniej   wiÚcej   dziesiÚcioletni.   Wiktor
odchrzNoknNoł.  "NieszczÚście" mogło byÖ  dobrNo ksiNożkNo,  mogło  byÖ złNo
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie  mogło byÖ  ksiNożkNo dla  dzieci.  Do
takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci,  że  nie zdołał jej zrozumieÖ
ani jeden  krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytadło obrażajNoce świadomośÖ narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy
skrzat  miał  pewne  podstawy przypuszczaÖ, że  autor  "NieszczÚścia"  uważa
żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektărych aspektach.
     -  Chodzi  o to - powiedział Wiktor  sugestywnie - że...  jak by ci  tu
powiedzieÖ... Răżnie bywa,
     - Wcale nie  mam na myśli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat.
-  MăwiÚ o  ogălnej  koncepcji  ksiNożki, byÖ  może  "ważniejszy"  nie  jest
odpowiednim słowem...
     -  Ja  też  nie  mam  na  myśli  fizjologii  -  odparł  Wiktor. -  ChcÚ
powiedzieÖ, że bywajNo sytuacje, w ktărych poziom erudycji nie ma znaczenia.
     Bol-Kunac  przyjNoł z  sali i przekazał dwie  karteczki.  Czy człowiek,
ktăry pracuje  dla wojny  może siÚ uważaÖ  za  uczciwego? i  Co  to  takiego
człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze.
     - MNodry  człowiek  - rzekł - to taki  człowiek, ktăry uświadamia sobie
własnNo niedoskonałośÖ, ograniczonośÖ swojej wiedzy, stara siÚ je  uzupełniÖ
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie siÚ ze mnNo?
     - Nie - powiedziała prześliczna dziewczynka wstajNoc.
     - A o co chodzi?
     -  Paáska definicja jest niefunkcjonalna.  Każdy głupiec wykorzystujNoc
tÚ definicjÚ może uważaÖ siÚ za mNodrego. Szczegălnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
     Tak,  pomyślał  Wiktor.  OgarnÚła  go  lekka  panika.  To  zupełnie nie
pogawÚdka z kolegami pisarzami.
     -  W  jakimś sensie masz racjÚ  - powiedział. - Ale chodzi  o  to, że w
ogăle  "mNodry"  i   "głupi"   -  to  pojÚcia  historyczne  i  chyba  raczej
subiektywne.
     - To znaczy, że pan sam nie podejmuje siÚ odrăżniÖ  głupca od człowieka
mNodrego? - zapytało z tylnych rzÚdăw prześliczne stworzenie o przepiÚknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
     - Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - PodejmujÚ siÚ. Ale nie  jestem
pewien, czy zawsze siÚ ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec,
to  ten,  ktăry  myśli inaczej... -  zwykle to  porzekadło wywoływało śmiech
słuchaczy,  ale  teraz  sala w milczeniu  oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - dodał Wiktor.
     Ostro odczuwał  rozczarowanie sali, ale  nie wiedział, co by tu jeszcze
powiedzieÖ.  Kontaktu nie  było.  Audytorium z  reguły  łatwo  przechodzi na
stronÚ tego, kto wystÚpuje, zgadza siÚ z jego sNodami i dla wszystkich staje
siÚ jasne,  kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie siÚ  samo przez siÚ,  że
tu, na tej sali głupcăw nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało
siÚ,  ogarniał  je wrogi  nastrăj,  ale  i wtedy  było  łatwo,  dlatego,  że
pozostała  możliwośÖ  sarkastycznego  ośmieszania,  a  jednemu  nie  sprawia
trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie siÚ wśrăd nich jeden najhałaśliwszy i najgłupszy,
po ktărym można siÚ przejechaÖ ku ogălnemu zadowoleniu.
     - Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała prześliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebyśmy byli mNodrzy, to znaczy  zgodnie z paáskim  aforyzmem myśleli i
czuli dokładnie tak  jak  pan. Ale przeczytałam wszystkie paáskie ksiNożki i
znalazłam w nich wyłNocznie negacjÚ. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony  chciałby pan,  abyśmy  pracowali dla dobra innych  ludzi. To  znaczy
faktycznie  dla  dobra  tych  brudnych  i  antypatycznych  facetăw,  ktărymi
przepełnione sNo paáskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistośÖ,
prawda?
     Wiktorowi wydało siÚ, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.
     - Widzicie - rzekł -  przez  pracÚ  dla dobra  ludzi  rozumiem  właśnie
przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak siÚ
nie ma do  mojej  twărczości. W ksiNożkach prăbujÚ pokazaÖ wszystko  tak jak
jest naprawdÚ  i  nie prăbujÚ uczyÖ, czy też pokazywaÖ,  co należy robiÖ.  W
najlepszym  razie  wskazujÚ punkt przyłożenia siły, zwracam  uwagÚ  na to, z
czym  trzeba walczyÖ.  Ja  nie wiem,  jak należy  zmieniaÖ ludzi,  a  gdybym
wiedział,  to nie byłbym  modnym  pisarzem,  tylko  wielkim pedagogiem  albo
sławnym   psychosocjologiem.   Dla   literatury   piÚknej   w   ogăle   jest
przeciwwskazane  pouczaÖ,  przewodziÖ, proponowaÖ  konkretne  drogi wyjścia,
albo  tworzyÖ  konkretnNo metodologiÚ.  Można  to  zobaczyÖ  na  przykładzie
najwiÚkszych  pisarzy. ChylÚ czoło  przed Lwem Tołstojem,  ale tylko dopăty,
dopăki jest jedynym w  swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o siłÚ talentu
zwierciadłem rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyÖ chodzenia boso
czy  też  podstawiania drugiego policzka,  ogarnia  mnie litośÖ i  trwoga...
Pisarz  -  to instrument  ukazujNocy  stan społeczeástwa i tylko w  mizernym
stopniu  narzÚdzie do  jego  zmieniania.  Historia poucza, że  społeczeástwa
zmienia  siÚ nie  za  pośrednictwem  literatury, tylko  za pomocNo karabinăw
maszynowych  lub reform, a obecnie jeszcze i nauki.  Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelaÖ lub  też co wymaga zreformowania...
zrobił pauzÚ, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale păki zastanawiał siÚ jakby tu coś wtrNociÖ na temat roli literatury przy
poznawaniu wnÚtrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
     -  Daruje pan,  ale to  wszystko jest dosyÖ banalne. Przecież  nie o to
chodzi.  Chodzi o to, że  przedstawiane  przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby ktoś  je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne,  do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma  siÚ  ochoty ich zmieniaÖ.  Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo  - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. WiÚc dla czyjego dobra paáskim zdaniem powinniśmy pracowaÖ?
     - Ach, wiÚc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor.
     Nagle dotarło do  niego:  măj  Boże,  przecież  ci  smarkacze  poważnie
myślNo, że piszÚ tylko o kanaliach,  że wszystkich  uważam za  łajdakăw, nic
nie  rozumiejNo, zresztNo  skNod  majNo rozumieÖ, to sNo  dzieci,  dziwaczne
dzieci,   chorobliwie  mNodre  dzieci,  ale  tylko   dzieci,   z  dziecinnym
doświadczeniem  życiowym,  z  dziecinnNo  znajomościNo  ludzi  plus  stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym  idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko  poukładaÖ w  szufladkach  z napisami  "dobrze"  i "Ďle".
Dokładnie jak koledzy literaci...
     - Wprowadziło mnie w błNod to, że măwicie jak dorośli - rzekł Wiktor. -
I  nawet  zapomniałem,  że   jednak  nie  jesteście  dorośli.  Rozumiem,  że
niepedagogicznie jest tak măwiÖ,  ale niestety trzeba to powiedzieÖ, inaczej
nigdy siÚ nie wypłaczemy.  Cała  rzecz w tym,  że wy  najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie  pijany mÚżczyzna może byÖ
wspaniałym człowiekiem,  ktărego  nie sposăb  nie kochaÖ, dla ktărego  można
mieÖ najwyższe uznanie i uważaÖ za zaszczyt  uściśniÚcie jego rÚki. Ponieważ
przeszedł przez takie piekło, że strach pomyśleÖ, ale mimo wszystko pozostał
człowiekiem.  Wszystkich bohaterăw moich ksiNożek uważacie  za łajdakăw, ale
to  dopiero połowa nieszczÚścia.  Uważacie jednak,  że i ja traktujÚ ich tak
samo jak i  wy. A to już jest całe nieszczÚście.  NieszczÚście, ktăre polega
na tym, że w ten sposăb nigdy nie zrozumiemy siÚ nawzajem.
     Diabli wiedzNo  jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe  wystNopienie.  Speszonych  spojrzeá,  twarzy  rozjaśnionych nagłym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak,  że nieporozumienie zostało
szczÚśliwie  wyjaśnione i  teraz wszystko  można zaczynaÖ  od poczNotku,  na
nowej,  bardziej realistycznej podstawie... W  każdym razie  nic takiego nie
zaszło. Z tylnych rzÚdăw znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:
     - Czy nie măgłby nam pan powiedzieÖ, czym jest postÚp?
     Wiktor poczuł siÚ obrażony. No oczywiście, pomyślał. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myśleÖ  i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
     - PostÚp - powiedział - jest  to rozwăj społeczeástwa w takim kierunku,
ktărego cel stanowi doprowadzenie  go do stanu, kiedy  ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie mÚczNo siÚ nawzajem.
     - A  czym  siÚ zajmujNo?  -  zapytał tÚgi chłopiec  siedzNocy po prawej
stronie.
     - PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoś z lewej.
     -  A dlaczego by nie?  -  spytał Wiktor.  - Historia  ludzkości nie zna
znowu  tak wiele  epok, w  ktărych ludzie mogli  sobie  popijaÖ i  zakNoszaÖ
quantum satis.  Dla mnie postÚp - to dNożenie do stanu, w ktărym nie depczNo
i nie  zabijajNo. A  czym siÚ wtedy bÚdNo  ludzie zajmowaÖ - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede  wszystkim  konieczne warunki postÚpu, a  wystarczajNoce  - to  rzecz
nabyta...
     -  Pan   pozwoli  -   powiedział  Bol-Kunac.  -  Sprăbujemy  rozpatrzeÖ
nastÚpujNocy schemat. Załăżmy,  że automatyzacja  rozwija siÚ w takim tempie
jak obecnie. W takim razie  za kilkadziesiNot  lat  przeważajNoca  wiÚkszośÖ
aktywnej  ludzkości zostanie  wyrzucona poza nawias procesăw produkcyjnych i
sfery  usług ze wzglÚdu  na  nieprzydatnośÖ.  BÚdzie po  prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i  nie ma powodu  zadeptywaÖ  siÚ nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza...  i  nikt nikogo  nie  potrzebuje.  Jest  oczywiście  kilkaset
tysiÚcy   ludzi  zabezpieczajNocych   ciNogłośÖ   pracy  starych   maszyn  i
powstawanie  maszyn nowych,  ale  pozostałe  miliardy  sNo  sobie po  prostu
niepotrzebne. To dobrze?
     - Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właściwie, może nie całkiem dobrze...
I w jakiś sposăb  przykre... Ale  muszÚ wam  powiedzieÖ,  że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. WiÚc pewien postÚp jest chyba oczywisty.
     - A czy pan sam chciałby żyÖ w takim świecie? Wiktor pomyślał.
     - Wiecie  -  rzekł -ja  ten świat  jakoś  słabo  sobie  wyobrażam,  ale
szczerze măwiNoc, może warto byłoby sprăbowaÖ.
     -  A  czy potrafi  pan wyobraziÖ sobie człowieka,  ktăry  kategorycznie
odmawia życia w takim świecie?
     - Oczywiście,  że potrafiÚ. SNo ludzie,  sam znam takich, ktărym byłoby
tam okropnie nudno. Władza jest tam  niepotrzebna,  nie ma  komu rozkazywaÖ,
rozpychaÖ  siÚ, iśÖ po  trupach  nie ma  po co. Co  prawda, tacy  raczej nie
odmăwiNo-jednak  to  wyjNotkowa  okazja,  aby  sprăbowaÖ  raj  przerobiÖ  na
chlew...  albo na  koszary.  Z najwiÚkszNo  przyjemnościNo  zburzyliby  taki
świat... Tak, że chyba raczej nie potrafiÚ.
     -  A bohaterăw paáskich ksiNożek, ktărych  pan  tak kocha, urzNodziłaby
taka przyszłośÖ?
     - Tak, oczywiście. ZnaleĎliby wreszcie zasłużony spokăj.
     Bol-Kunac usiadł,  za to wstał pryszczaty nastolatek i  kiwajNoc głowNo
powiedział z goryczNo:
     -  No i właśnie o to  chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe  życie,
czy  nie, lecz o to, że dla pana i paáskich  bohaterăw taka  przyszłośÖ jest
całkowicie do przyjÚcia, a dla nas -  to trupiarnia. Koniec  nadziei. Koniec
ludzkości. Właściwie dlatego nie mamy ochoty marnowaÖ sił, żeby pracowaÖ dla
dobra paáskich uświnionych od stăp do głăw  i marzNocych o spokoju  facetăw.
NaładowaÖ ich energiNo,  żeby mogli żyÖ, naprawdÚ już nie  sposăb. I jak tam
pan sobie chce, panie  Baniew, ale  pokazał  pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych  ksiNożkach, jestem  całkowicie "za" -  pokazał pan  nam nie punkt
przyłożenia  siły  ale  to,  że  punkty przyłożenia  siły,  jeżeli chodzi  o
ludzkośÖ nie  istniejNo,  przynajmniej  jeżeli  mowa  o paáskim pokoleniu...
ProszÚ mi darowaÖ, ale zagryĎliście siÚ, roztrwoniliście  siÚ na  wewnÚtrzne
waśnie, na kłamstwa i  na walkÚ z kłamstwem,  ktărNo prowadzicie wymyślajNoc
nowe kłamstwa... Jak w paáskiej piosence:

     Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni
     i prawda wczorajsza dziś w kłamstwo siÚ zmieni.
     A kłamstwo wczorajsze przemienia siÚ żywo
     dziś w prawdÚ powszedniNo i prawdÚ prawdziwNo

     Właśnie tak  siÚ miotacie od kłamstwa do kłamstwa.  Po prostu, w  żaden
sposăb  nie  możecie uwierzyÖ,  że jesteście już  martwi,  że  własnorÚcznie
zbudowaliście świat, ktăry stał siÚ dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w
okopach,  rzucaliście siÚ z granatami pod  czołgi,  a komu od  tego  lepiej?
Narzekaliście na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyście nie  wiedzieli, że
na  lepszy  rzNod,  na  inne  porzNodki  wasze  pokolenie... po  prostu  nie
zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem,
że człowiek  z natury  jest dobry...  albo  co gorsza, że człowiek  to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście człowiekiem!...
     Pryszczaty  măwca   machnNoł  rÚkNo  i  usiadł.  Zapanowało  milczenie,
nastÚpnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:
     -  Kiedy  măwiłem "wy",  nie miałem  na myśli  personalnie  pana, panie
Baniew.
     - DziÚkujÚ - powiedział gniewnie Wiktor.
     Był  zirytowany  -  pryszczaty  smarkacz  nie  miał   prawa  măwiÖ  tak
bezapelacyjnie, to  bezczelnośÖ i brak wychowania... daÖ w łeb i wyprowadziÖ
za ucho z sali.  Czuł siÚ głupio - wiele z  tego, co powiedział chłopak było
prawdNo,  sam  tak myślał, a  teraz znalazł  siÚ w sytuacji człowieka, ktăry
musi broniÖ czegoś,  czego nienawidzi, a poza tym - nie było  całkiem jasne,
jak  siÚ zachowaÖ  dalej, jak kontynuowaÖ rozmowÚ i czy  w  ogăle  warto jNo
kontynuowaÖ...  Rozejrzał  siÚ  po sali  i  zobaczył,  że czekajNo  na  jego
odpowiedĎ,  że  Irma  czeka na  jego  odpowiedĎ, że  wszystkie te rumiane  i
piegowate  potwory  myślNo  jednakowo,  a pryszczaty arogant  tylko  wyraził
wspălnNo opiniÚ i wyraził  jNo  szczerze,  z  głÚbokim  przekonaniem, a  nie
dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurÚ. Że oni rzeczywiście nie
czujNo nawet odrobiny wdziÚczności albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa,  za  to,  że  na  ochotnika  zaciNognNoł  siÚ  do  ułanăw  i
uczestniczył  w szarżach kawalerii na  "rheinmetale", że omal nie  zdechł na
dezynteriÚ w okrNożeniu i  zabił wartownika  samodzielnie wykonanym nożem, a
potem,  już  w  cywilu,  dał  po  mordzie  oficerowi tajnej  policji,  ktăry
zaproponował mu  podpisanie donosu, łaził  bez  pracy z  dziurNo  w płucach,
spekulował  owocami,  chociaż proponowano  mu  bardzo  wygodne  posady...  A
właściwie, dlaczego  oni powinni mnie  szanowaÖ za to wszystko? Że szedłem z
szablNo na czołgi? Przecież  trzeba  byÖ  idiotNo,  żeby  mieÖ  rzNod, ktăry
doprowadził  armiÚ do  takiego stanu...  Aż siÚ wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił
sobie, jak  ogromnNo pracÚ myśli musiały wykonaÖ te dzieciaki, żeby dojśÖ do
wnioskăw, do ktărych  dorośli dochodzNo,  kiedy duszÚ majNo już w strzÚpach,
zrujnowane życie, nie tylko  własne  oraz  przetrNocony grzbiet...  zresztNo
nawet  i  to dotyczy nie wszystkich, zaledwie  nielicznych, zaś wiÚkszośÖ do
tej pory uważa, że wszystko jest jak  należy, bardzo  fajnie i jeśli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNoÖ wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nastały nowe  czasy?  Patrzył  na  salÚ  nieomal  ze strachem. Zdaje siÚ, że
pomimo  wszystko  przyszłości udało  siÚ zapuściÖ macki w  samo serce  czasu
teraĎniejszego i ta przyszłośÖ była zimna, pozbawiona litości i miała gdzieś
wszystkie zasługi przeszłości - prawdziwe i domniemane.
     - Dzieci  - powiedział Wiktor. -  Zapewne sami tego nie  widzicie,  ale
jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieástwo
- to zawsze okrucieástwo. I nie może przynieśÖ nic oprăcz nowego cierpienia,
nowych łez i nowych podłości. Miejcie to  na  wzglÚdzie.  I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyśliłyście coś szczegălnie  nowego.  ZburzyÖ  stary świat i  na
jego kościach zbudowaÖ nowy - to bardzo stary  pomysł. I jak  dotychczas ani
razu nie udało siÚ osiNognNoÖ oczekiwanych rezultatăw. To samo,  co w starym
świecie   wywołuje   pragnienie,   aby  burzyÖ  bez   najmniejszej  litości,
szczegălnie łatwo przystosowuje siÚ do procesu burzenia, do okrucieástwa, do
bezwzglÚdności, okazuje siÚ dla tego procesu  niezbÚdne,  trwa nienaruszone,
staje  siÚ  gospodarzem  nowego  świata  i  w ostatecznym  rachunku  morduje
śmiałych  burzycieli. Kruk krukowi  oka nie  wykolÚ, okrucieástwa nie  można
zniszczyÖ okrucieástwem. Ironia i litośÖ! Ironia i litośÖ, dzieci!
     I  nagle  wszyscy  wstali.  Było  to  tak nieoczekiwane,  że  Wiktorowi
przeleciała przez głowÚ  szalona myśl,  że udało  mu siÚ wreszcie powiedzieÖ
coś takiego,  co wstrzNosnÚło wyobraĎniNo  słuchaczy. Ale już widział, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cieá i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego,  a mokrzak
powściNogliwie  ukłonił  siÚ Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł
na brzegu, obok Irmy, wszystkie  dzieci răwnież usiadły, a Wiktor patrzył na
IrmÚ  i widział, że  jest szczÚśliwa, że stara siÚ tego nie  okazaÖ,  ale po
prostu promienieje radościNo i zadowoleniem. Zanim  zdNożył  siÚ  opamiÚtaÖ,
zabrał głos Bol-Kunac.
     -  Obawiam siÚ,  że pan nas  Ďle zrozumiał,  panie Baniew - oznajmił. -
Wcale  nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z  paáskiego punktu widzenia  jesteśmy
okrutni,  to wyłNocznie  teoretycznie.  Przecież my wcale  nie chcemy burzyÖ
waszego  starego świata, tylko zamierzamy zbudowaÖ nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyÖ
ten wasz raj, popijajcie i jedĎcie na zdrowie. BudowaÖ, panie  Baniew, tylko
budowaÖ. Niczego nie burzyÖ, tylko budowaÖ.
     Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myśli.
     - Tak  - powiedział. -  Jasne. No,  to budujcie.  Jestem całkowicie  po
waszej stronie.  Zaskoczyliście mnie  dzisiaj, ale i  tak  jestem  z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnujÚ z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie,  że  stare  światy  trzeba  było  burzyÖ właśnie  dlatego,  że
przeszkadzały... przeszkadzały  budowaÖ  nowe,  nie  lubiły  tego  co  nowe,
hamowały...
     - Dzisiejszy stary świat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac  - nie bÚdzie
nam przeszkadzał. BÚdzie nam  nawet pomagaÖ. Poprzednia  historia zakoáczyła
swăj bieg, nie trzeba siÚ na niNo powoływaÖ.
     - No căż, tym lepiej  - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko siÚ wam tak szczÚśliwie układa.
     Fajni chłopcy i dziewczÚta,  pomyślał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, bÚdNo siÚ zagryzaÖ, rozmnażaÖ i rozpocznie siÚ praca na chleb nasz
powszedni...  Nie, pomyślał z rozpaczNo. ByÖ może jakoś siÚ uda... ZagarnNoł
ze  stołu  karteczki.  Zebrało  siÚ ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można  uważaÖ  za  dobrego i  uczciwego człowieka, ktăry pracuje dla  wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
     - Przysłano mi kilka pytaá - powiedział. - Tylko  nie  wiem,  czy teraz
warto...
     Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:
     -  Widzi  pan, panie  Baniew, nie  wiem,  jakie  tam  sNo pytania,  ale
właściwie  to   nie   jest  takie   ważne.  Po   prostu   chcieliśmy  poznaÖ
wspăłczesnego,  znanego  pisarza.   Każdy  znany  pisarz  jest  wyrazicielem
ideologii społeczeástwa, czy też czÚści społeczeástwa, a  my powinniśmy znaÖ
ideologăw  wspăłczesnego społeczeástwa. Teraz wiemy wiÚcej, niż wiedzieliśmy
przed spotkaniem z panem. DziÚkujemy.
     Na sali zaczNoł siÚ ruch, słychaÖ było "DziÚkujemy... DziÚkujemy, panie
Baniew" dzieci  zaczÚły wstawaÖ,  opuszczaÖ  swoje  miejsca,  a Wiktor  stał
zaciskajNoc  w piÚści karteczki,  czuł  siÚ jak kretyn,  wiedział,  że  jest
purpurowy, że minÚ ma speszonNo  i żałosnNo, ale wziNoł  siÚ w garśÖ, kartki
wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.
     Najgorsze było to, że nie zrozumiał w koácu jak ma traktowaÖ te dzieci.
One  były irrealne, były nieprawdopodobne,  ich wypowiedzi, ich  stosunek do
tego,  co  Wiktor pisał  i do  tego,  co măwił,  nie  miał  żadnych  punktăw
stycznych   ze   sterczNocymi   warkoczykami,   rozczochranymi   czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gÚsiNo skărkNo na chudych rÚkach, z piskliwym hałasem
dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy  zespoliła w przestrzeni przedszkole
i dyskusjÚ w instytucie  naukowym. PołNoczyła  niepołNoczalne.  Zapewne  tak
czuł siÚ doświadczalny kot, ktăremu dano kawałek ryby, podrapano za  uchem i
w  tej  samej  chwili eksplodowano pod  nosem  ładunek,  porażono prNodem  i
oślepiono reflektorem...  Tak,  ze wspăłczuciem  powiedział Wiktor  do kota,
ktărego  stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeÖ...
     I w  tym momencie uświadomił  sobie, że  ugrzNozł. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejśÖ.  Na sekundÚ ogarnÚła go straszliwa panika.  Nie zdziwiłby
siÚ,  gdyby  teraz spokojnie  i w  milczeniu powalono  go na podłogÚ w  celu
przeprowadzenia sekcji na okolicznośÖ przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie  zamierzały  go preparowaÖ. WyciNogały  do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szeptały: "ProszÚ o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan bÚdzie łaskaw!".
     I  Wiktor  wyjNoł wieczne  piăro,  zdjNoł  nakrÚtkÚ,  z  zaciekawieniem
postronnego  człowieka  przysłuchał  siÚ swoim  odczuciom  i  wcale  siÚ nie
zdziwił,  czujNoc  wzbierajNocNo dumÚ. To były upiory  przyszłości i cieszyÖ
siÚ ich uznaniem było jednak przyjemnie.

     *

     W numerze  hotelowym natychmiast otworzył  barek, nalał sobie  dżinu  i
wypił  jednym  haustem  jak  lekarstwo.  Z włosăw, po  twarzy i za  kołnierz
spływała woda -  okazało siÚ, że zapomniał włożyÖ kaptur.  Spodnie przemokły
do kolan  - prawdopodobnie  szedł wprost  po kałużach na nic  nie zważajNoc.
Straszliwie chciało mu siÚ paliÖ  - zdaje siÚ, że ani razu nie zapalił przez
te dwie godziny z hakiem...
     Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogÚ mokry
płaszcz, przebierał siÚ, wycierał  głowÚ rÚcznikiem.  To  tylko akceleracja,
uspokajał  siÚ, zapalajNoc  papierosa  i zaciNogajNoc  siÚ chciwie. To  jest
właśnie akceleracja  w  praktyce, myślał z przerażeniem, wspominajNoc  pewne
siebie  dzieciÚce  głosy  wypowiadajNoce  niemożliwe  teksty.   Boże,  ratuj
dorosłych, Boże  ratuj ich rodzicăw, oświeÖ  ich,  spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment...  Ze wzglÚdu na Ciebie samego błagam  ciÚ, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżÚ  Babel,  kamieá  nagrobny dla wszystkich głupcăw,  ktărych
wypuściłeś na tÚ ZiemiÚ, aby siÚ płodzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak
należy skutkăw akceleracji... Okazałeś siÚ prostaczkiem, bracie Boże...
     Wiktor  wypluł niedopałek  na  dywan  i  zapalił  nowego  papierosa.  A
właściwie  dlaczego tak  siÚ  zdenerwowałem?  -  pomyślał. Rozhulała mi  siÚ
wyobraĎnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwiniÚte
ponad wiek. Co to, nie widziałem  dzieci ponad wiek rozwiniÚtych?  SkNod  mi
przyszło  do głowy,  że  one same to wszystko  wymyśliły?  Napatrzyły siÚ  w
mieście wszelakiego paskudztwa, naczytały siÚ ksiNożek, wszystko uprościły i
naturalnie doszły do wniosku,  że należy zbudowaÖ  nowy świat.  I wcale  nie
wszystkie  sNo  takie.  MajNo  przywădcăw,  krzykaczy  -  Bol-Kunac...   ten
pryszczaty... i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy.  A reszta -  dzieci
jak  dzieci, siedziały, słuchały, nudziły siÚ... Wiedział, że to  nieprawda.
No,  powiedzmy,  nie  nudziły  siÚ,  słuchały  z  ciekawościNo  - to  jednak
prowincja,  znany  pisarz...  Diabła tam,  w ich wieku nie  czytałbym  moich
ksiNożek. Diabła tam,  w ich wieku poszedłbym  gdzieś - tylko nie na film ze
strzelaninNo  albo  do wÚdrownego cyrku -  oglNodaÖ  gołe  nogi  tancerki na
linie. Răwno  zwisał mi stary świat i nowy świat, nie miałem o tym zielonego
pojÚcia  - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykrÚciÖ gdzieś żarăwkÚ i
trzasnNoÖ niNo o ścianÚ, albo dorwaÖ gdzieś  jakiegoś eleganta  i nakłaśÖ mu
po  ryju...  Wiktor  rozwalił  siÚ w  fotelu  i  wyciNognNoł  nogi.  Wszyscy
wspominamy  z  rozczuleniem szczÚśliwe dzieciástwo i jesteśmy przekonani, że
od czasăw  Tomka Sawyera tak było, jest i bÚdzie. Powinno  byÖ.  A jeśli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzeÖ na nie z
boku, lekkNo litośÖ a przy bezpośrednim zderzeniu -  pedagogiczne oburzenie.
A  dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś  dorosły,
duży, możesz  mi  przyłożyÖ, jednakże jak  od najwcześniejszego  dzieciástwa
byłeś  głuptakiem,  tak  głuptakiem  pozostaniesz i  głuptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobiÖ głuptaka...
     Wiktor  nalał nowNo  porcjÚ dżinu i zaczNoł  wspominaÖ, jak to wszystko
wyglNodało i musiał pośpiesznie sobie golnNoÖ, żeby nie zawyÖ ze wstydu. Jak
przyszedł  do tych  dzieciakăw zadowolony i pewny siebie, patrzNocy  z găry,
modny  bÚcwał,  jak  na  dzieá  dobry  uczÚstował  je szlachetnNo  głupotNo,
płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoił siÚ i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolnośÖ intelektualnNo,
jak uczciwie prăbowano skierowaÖ go na właściwNo drogÚ i ostrzegano go, a on
nadal plătł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoś  wyjdzie na swoje, że
co  tam, nie ma co  siÚ  przesadnie wysilaÖ  -  a kiedy wreszcie  straciwszy
cierpliwośÖ dali  mu po mordzie,  małodusznie zaczai szlochaÖ i skarżyÖ siÚ,
że  go Ďle potraktowano... kiedy zaś z  litości poproszono  go  o autografy,
wpadł w takNo euforiÚ, że aż  wstyd pomyśleÖ... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc,
że o tym, co  siÚ dziś wydarzyło, bez  wzglÚdu na swojNo wysilonNo uczciwośÖ
nigdy nikomu nie ośmieli siÚ opowiedzieÖ, że za jakieś  păł godziny przekona
sam siebie  o  konieczności zachowania răwnowagi  duchowej  i  tak  wszystko
sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obrăciło siÚ w najwiÚkszy triumf jego  życia albo ostatecznie w zwyczajne  i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami,  ktăre - a
niby  czego siÚ po nich spodziewaÖ? - sNo dzieÖmi  i  dlatego  nie najlepiej
orientujNo  siÚ  w  literaturze  i w  życiu...  Należałoby  posłaÖ  mnie  do
departamentu  oświaty,   pomyślał  z   nienawiściNo.  Tacy  zawsze  sNo  tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechÚ, pomyślał. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo mało i jeżeli akceleracja bÚdzie siÚ rozwijaÖ  w takim  samym tempie,
to do tego czasu kiedy bÚdzie ich dużo, ja już dziÚki Bogu szczÚśliwie umrÚ.
Jak to dobrze - umrzeÖ we właściwym czasie!
     Ktoś  zapukał do drzwi.  Wiktor  krzyknNoł  "ProszÚ!".  Wszedł Pawor  w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniÚtym nosem.
     -  Nareszcie  -  powiedział  zakatarzonym  głosem,  usiadł naprzeciwko,
wydobył  zza  pazuchy  wielkNo, mokrNo chustkÚ  do nosa i zaczNoł smarkaÖ  i
kichaÖ. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora.
     - Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu?
     -  Och,  nie wiem... -  odparł  Pawor siNokajNoc  i pochlipujNoc.  - To
miasto mnie wykoáczy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
     - Na zdrowie - powiedział Wiktor.
     Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.
     - Gdzie siÚ pan podziewał? - zapytał kapryśnie. - Trzy  razy pukałem do
pana, chciałem wziNoÖ coś do czytania. Ja tu przepadnÚ, jedyne  moje zajÚcie
-  to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha,  poszedłem
do portiera, to ten  stary idiota zaproponował mi  ksiNożkÚ telefonicznNo  i
jakieś prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieście". Ma  pan
coś do czytania?
     - Raczej wNotpiÚ - rzekł Wiktor.
     -  Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem,  kolegăw  pan
nie czyta,  ale siebie  chyba  pan  od czasu  do czasu przeglNoda... Wszyscy
dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew,  Baniew... Jak to tam u pana siÚ nazywa?
"ŚmierÖ po południu"? "Păłnoc po śmierci"? Nie pamiÚtam...
     - "NieszczÚście przychodzi o păłnocy" - powiedział Wiktor.
     - O to to. Niech pan da poczytaÖ.
     - Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i
tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkÚ. I do tego nic nie zrozumiał.
     - A  to  dlaczego - nie  zrozumiałbym?  -  zainteresował  siÚ  Pawor  z
oburzeniem.  - podobno  to coś  z życia  homoseksualistăw, co  tu można  nie
zrozumieÖ?
     - Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy siÚ dżinu. Z wodNo?
     Pawor  kichnNoł,  coś  mruknNoł,  rozpaczliwie  rozejrzał siÚ  dookoła,
odrzucił głowÚ do tyłu i znowu kichnNoł.
     - Głowa mi pÚka - poskarżył siÚ. - O w  tym miejscu... A gdzie pan był?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
     -  Gorzej  -  powiedział  Wiktor.  -  Miałem  spotkanie  z  miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
     - Akceleracja? To coś, co jest zwiNozane z  przedwczesnym dojrzewaniem.
Słyszałem, jakiś  czas  temu było o tym  bardzo głośno, ale potem  w  naszym
departamencie  powołano komisjÚ i  ta  komisja udowodniła,  że  to  rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwăw i marzycieli,
tak że wszystko znalazło siÚ na swoim  miejscu. Aleja wiem, o czym pan măwi,
bo  widziałem  tych  miejscowych  wunderkindăw. Zachowaj nas Boże  od takich
lwăw, ponieważ ich właściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości.
     - A może  to  moje i  pana  miejsce  jest  w  gabinecie  osobliwości? -
zaprotestował Wiktor.
     -  Niewykluczone  - zgodził  siÚ Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspălnego. Akceleracja - to  problem  biologiczny  i  fizjologiczny.
Wzrost wagi  noworodkăw, a  one potem nieprzytomnie rosnNo,  gdzieś do dwăch
metrăw,  jak  żyrafy,  a  kiedy  majNo  dwanaście  lat,  już  potrafiNo  siÚ
rozmnażaÖ. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
     - Co - nauczyciele?
     Pawor kichnNoł.
     -  Za  to nauczyciele -  niezwyczajni - powiedział  przez  nos.  Wiktor
przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.
     -  Co też niezwykłego jest  w tutejszych  nauczycielach? - zapytał - że
zapominajNo rozpiNoÖ rozporka?
     - Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc siÚ na Wiktora. -
Oni w ogăle nie majNo rozporkăw.
     - I co jeszcze? - zapytał Wiktor.
     - W jakim sensie?
     - Co jeszcze jest w nich niezwykle?
     Pawor długo wycierał nos, a  Wiktor popijał  dżin i patrzył na  niego z
litościNo.
     - Jak widzÚ,  nie ma pan  o  niczym pojÚcia  - rzekł  Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo  chustkÚ.  -  Jak  słusznie   twierdzi  pan  prezydent,  głăwnNo
właściwościNo  naszych  pisarzy  jest  nieznajomośÖ  życia  i  oderwanie  od
interesăw narodu...  Jest pan już tu ponad tydzieá. Czy był pan gdziekolwiek
oprăcz  knajpy  i  sanatorium? Rozmawiał  pan  z  kimś  oprăcz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
     -  Dobra,  dosyÖ tego - powiedział  Wiktor.  -  WystarczNo  mi  gazety.
Znalazł siÚ usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
     - A  - a -  a, nie podoba siÚ?  -  stwierdził  Pawor z  zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie bÚdÚ... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
     -  Nie  ma  o  czym  opowiadaÖ  -  odparł Wiktor.  -  Wunderkindy,  jak
wunderkindy...
     - A jednak?
     - No wiÚc przyszedłem. Zadali mi kilka pytaá. Ciekawe pytania, zupełnie
dorosłe. .. - Wiktor umilkł.
     - No wiÚc, jeśli mam byÖ całkiem szczery, nieĎle mi dali popaliÖ.
     -  A  jakie  były  pytania?  -  zapytał  Pawor.  Patrzył na  Wiktora  z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje siÚ ze wspăłczuciem.
     -  Nie  chodzi  o  pytania  -  westchnNoł  Wiktor. -  Jeżeli  mam măwiÖ
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnÚło,  że te dzieci sNo jak dorośli, i
to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy... Jakaś choroba,
piekielna dysproporcja...  -  Pawor ze wspăłczuciem  kiwał głowNo. - Słowem,
Ďle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym măwiÖ.
     - Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. MuszÚ
panu powiedzieÖ,  że  rodzice dwunastoletniego  dziecka -  to zawsze  istoty
godne  litości z  tysiNocem kłopotăw na  głowie. Ale  tutejsi rodzice to coś
szczegălnego. PrzypominajNo mi  tyły  armii okupacyjnej  w rejonie aktywnych
działaá partyzantăw... No wiÚc, o co pana pytano?
     - No, na przykład, co to jest postÚp.
     - Tak. WiÚc, ich zdaniem, co to takiego postÚp?
     -  Ich  zdaniem, postÚp to nadzwyczaj proste. PosłaÖ nas  wszystkich do
rezerwatăw, żebyśmy siÚ nie plNotali  pod nogami, a  wăwczas oni na wolności
bÚdNo mogli spokojnie studiowaÖ  Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odniosłem takie wrażenie.
     - No căż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan,  co na
ten temat măwi narăd?
     - Kto?!
     - Narăd!...  Narăd măwi, że wszystkie nieszczÚścia sNo przez mokrzakăw.
Dzieci ześwirowały - przez mokrzakăw...
     -  To  dlatego,  że  w mieście  nie ma Żydăw  - zauważył Wiktor.  Potem
przypomniał sobie mokrzaka, ktăry wszedł  na salÚ, jak dzieci wstały i jakNo
twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał.
     - To nie  ja  -  oznajmił  Fawor. - To glos narodu.  Vox  populi.  Koty
uciekły  z miasta,  a dzieciaki  uwielbiajNo  mokrzakăw,  łażNo za  nimi  do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodzicăw  majNo za nic, nikogo nie
słuchajNo.  KradnNo  w  domu  pieniNodze  i kupujNo  ksiNożki...  Podobno na
poczNotku  rodzice bardzo siÚ cieszyli, że  dzieci zamiast  drzeÖ spodnie na
płotach,  cicho siedzNo w  domu  i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już  wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło
i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt siÚ nie cieszy. Jednakże bojNo siÚ
mokrzakăw jak dawniej i tylko warczNo im w ślad...
     Głos narodu,  pomyślał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliśmy
ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijaáskich niemowlNot...
     - Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nudăw?
     - To nie ja! - powtărzył Pawor z uczuciem. - Tak măwiNo w mieście.
     - Co  măwiNo w mieście,  jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan
sam o tym myśli? Pawor wzruszył ramionami.
     - Życie płynie - powiedział mgliście. - Plotki păł na  păł z prawdNo. -
Popatrzył na  Wiktora  znad chustki. - ProszÚ  mnie nie  uważaÖ  za idiotÚ -
powiedział. - Niech  pan lepiej przypornni sobie te  dzieci -  gdzie jeszcze
widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
     Fakt, pomyślał Wiktor, takie  dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali -  to już nie koty  păł na  păł z  deszczem... Jest  takie określenie -
twarz  rozświetlona  od  wewnNotrz. Właśnie  takNo twarz miała Inna, a kiedy
rozmawia  ze mnNo, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaś
w ogăle nie  rozmawia -  cedzi coś przez  zÚby z pobłażliwNo odrazNo...  Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie  wstrÚtne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci?  To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogăle to  świástwo podjudzaÖ dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent -  narăd
jest ważniejszy niż macierzyástwo i ojcostwo, Legia Wolności waszNo matkNo i
ojcem, wiÚc dzieciak biegnie do  najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwał  pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała  wyprawy  Legii
rujnujNocym  przedsiÚwziÚciem.  A teraz jeszcze  na domiar złego pojawia siÚ
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w  bawełnÚ oznajmia, że twăj ojciec - to
pijak  i bezmăzgie bydlÚ, a matka - kretynka  i  dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdÚ, ale to  wszystko jedno świástwo, należy to robiÖ inaczej,
nie ich  pieski interes, nie  oni za  to  odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali siÚ tego rodzaju oświatNo... Patologia jakaś i tyle... Jeżeli
to  tylko  oświata  i  nic poza tym.  A jeśli coś  gorszego? DzieciÚ zaczyna
răżanymi usteczkami szczebiotaÖ o postÚpie, zaczyna  măwiÖ straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc  co  szczebiocze, ale już  od  pieluch przyucza siÚ  do
intelektualnego  okrucieástwa,   najgorszego   okrucieástwa,   jakie   można
wymyśliÖ,  a tamci,  zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce siÚ fizjonomie,
stojNo  za scenNo  i pociNogajNo  za  sznurki...  to  zaś znaczy, że nie  ma
żadnego nowego pokolenia, za to  jest stara i brudna  zabawa w marionetki, a
ja byłem  podwăjnym osłem,  kiedy zamierałem  dziś na tej scenie...  Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
     - ...kto ma oczy niechaj  zobaczy - măwił Pawor.  - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coś niecoś można
zobaczyÖ i tutaj wmieście. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z  dzieÖmi  i
jak siÚ przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo siÚ nieomal w anioły,
a  zapytaj  takiego  jak siÚ  idzie  do  fabryki -  wyleje na  ciebie  kubeł
pogardy...
     Nie wpuszczajNo nas do  leprozorium,  myślał Wiktor.  Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieście.  Ale przecież nie  Golem  to
wymyślił... Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyślał.  Co za kanalia.  WiÚc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo
do  niego  podobne.  A  wie  pan,  panie  prezydencie,  na  paáskim  miejscu
urozmaiciłbym,  a przynajmniej  prăbowałbym urozmaiciÖ  swoje sztuczki. Zbyt
łatwo odrăżniÖ  paáski  ogon od  wszystkich  innych ogonăw. Drut  kolczasty,
żołnierze,  przepustki  -  czyli  pan  prezydent,  czyli  bez   najmniejszej
wNotpliwości jakieś paskudztwo...
     - Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor.
     - A skNod  ja  mogÚ  wiedzieÖ? - odparł Pawor.  - Nigdy  przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie było.
     - To znaczy, że pan tam już kiedyś był?
     -  Dlaczego?  Nie  byłem.  Ale  nie  jestem  tu  pierwszym  inspektorem
sanitarnym...  zresztNo nie chodzi  o drut kolczasty, czy to mało na świecie
kolczastego drutu?  Dzieci tam  wpuszczajNo bez żadnych przeszkăd, mokrzakăw
wypuszczajNo  bez przeszkăd, ale ani  pana, ani mnie nie wpuszczajNo  - i to
jest dziwne.
     Nie, to chyba jednak nie prezydent, myślał Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a  może jeszcze i Baniewa -  to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego  ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja  coś takiego  napisał, chyba by
mnie  ukrzyżowali - NiepojÚte,  niezrozumiałe...  Nieczysta sprawa... Trzeba
bÚdzie zapytaÖ Irmy, pomyślał. Po prostu zapytam i zobaczÚ,  co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna coś niecoś wiedzieÖ.
     - Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor.
     - Przepraszam, zamyśliłem siÚ.
     - MăwiÚ, że wcale  bym siÚ nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieś
środki. ZresztNo, jak przystoi miastu, środki okrutne.
     -  Ja też bym  siÚ nie zdziwił - wymamrotał  Wiktor. - Nie zdziwiÚ siÚ,
nawet jeśli ja sam zechcÚ zastosowaÖ jakieś środki.
     Pawor wstał i podszedł do okna.
     -  Ale  pogoda  -   powiedział  zgnÚbiony.  -  WyjechaÖ  by  stNod  jak
najprÚdzej... Da mi pan ksiNożkÚ, czy nie?
     -  Nie  mam  żadnych  ksiNożek  -  powiedział  Wiktor.  -  Wszystko  co
przywiozłem,  jest w sanatorium...  Niech  pan posłucha,  a po  co mokrzakom
nasze dzieci?
     Pawor wzruszył ramionami.
     - To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedzieÖ? My
przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - ciÚżki i mokry.
     - Zapytamy  Golema - powiedział  Pawor. - Golem,  po co mokrzakom nasze
dzieci?
     - Wasze dzieci?  - zapytał  Golem,  uważnie  oglNodajNoc  etykietkÚ  na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
     - Pawor twierdzi -  odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
     - Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo  dzieci?  No  căż... Nie  oni  pierwsi,  nie  oni  ostatni.  -  Nie
zdejmujNoc płaszcza opadł  na kozetkÚ i powNochał dżin w szklance. - A  niby
dlaczego w  naszych  czasach nie  buntowaÖ dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
białych szczuje siÚ na czarnych, żăłtych na białych, a  głupich  szczujNo na
mNodrych... Co pana właściwie dziwi?
     - Pawor twierdzi - powtărzył Wiktor - że paáscy pacjenci włăczNo siÚ po
mieście  i  uczNo  dzieci  răżnych dziwnych  rzeczy. Ja też  zauważyłem  coś
podobnego,  chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzÚ. Tak wiÚc, niczemu
siÚ nie dziwiÚ, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
     -  O ile wiem - powiedział Golem  odpijajNoc ze szklanki -  mokrzaki od
wiekăw mieli prawo  chodziÖ po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli măwiNoc
o  uczeniu  dziwnych rzeczy, ale  niech mi  bÚdzie  wolno zapytaÖ  pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkÚ, ktăra nazywa siÚ "zła fryga"?
     - No, oczywiście - odrzekł Wiktor.
     - Miał pan takNo zabawkÚ?
     - r  Ja  oczywiście nie miałem... ale  koledzy, o  ile  pamiÚtam, chyba
tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiście - powiedział. - Chłopcy măwili,
że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?
     - Tak, właśnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rÚkÚ"...
     - Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja,  przybysz ze stolicy, măgłbym  siÚ
dowiedzieÖ, o czym rozmawiajNo tubylcy?
     - Nie măgłby pan - odparł Golem. - To nie leży w paáskiej kompetencji.
     -  SkNod pan wie, co leży,  a  cc)  nie leży w  moich kompetencjach?  -
zapytał Pawor urażonym tonem.
     -  Wiem - powiedział Golem. - ZgadujÚ, bo tak mi siÚ podoba,... i niech
pan przestanie łgaÖ, przecież prăbował pan kupiÖ u Teddyego "pogodnik", wiÚc
świetnie pan wie, co to takiego.
     - Niech pan idzie do diabła - kapryśnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
     - ChwileczkÚ,  Pawor  - niecierpliwie przerwał  mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedział pan na moje pytanie.
     -  Czyżby?  A  mnie  siÚ  wydawało,  że  odpowiedziałem...  Widzi  pan,
Wiktorze, mokrzaki to  ciÚżko  i  beznadziejnie chorzy  ludzie. To  straszna
rzecz  -  choroba  genetyczna.  Ale  pomimo  wszystko  zachowujNo  dobroÖ  i
mNodrośÖ, wiÚc nie trzeba ich krzywdziÖ.
     - Kto ich krzywdzi?
     - Czyżby pan ich nie krzywdził?
     - Na razie nie. Na razie nawet wrÚcz przeciwnie.
     -  No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.
     - DokNod jedziemy?
     - Do sanatorium. JadÚ do sanatorium,  pan  jak widzÚ też siÚ wybiera do
sanatorium, a Pawor niech siÚ kładzie do łăżka. DośÖ zarażania grypNo. l
     Wiktor spojrzał na zegarek.
     - Czy nie jest za wcześnie?
     -  Jak pan  chce.  Tylko  niech  pan pamiÚta, że  od  dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
     - A może najpierw zjemy obiad?
     - Jak pan chce - powtărzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiadăw. I panu
nie radzÚ. Wiktor pomacał siÚ po brzuchu.
     - Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadÚ.
     - Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
     - Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł siÚ ubieraÖ.
     Kiedy  wsiedli  do  samochodu,  pod  wilgotny  brezent,  do  wilgotnej,
śmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:
     - Czy rozumie pan aluzje?
     - Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
     - A wiÚc zwracam panu uwagÚ: aluzja. Niech pan mniej gada.
     - Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumieÖ?
     - Jako aluzjÚ. Niech pan przestanie trzaskaÖ dziobem.
     - Z przyjemnościNo - powiedział Wiktor i popadł w zamyślenie.
     Przejechali  miasto, minÚli  fabrykÚ konserw,  przeciÚli  pusty miejski
park, zapuszczony,  mizerny,  na  wpăł zgniły  z  wilgoci,  przemknÚli  obok
stadionu,  na ktărym  umorusani,  w błotnych cÚtkach  jak  żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napÚczniałymi butami napÚczniałNo piłkÚ i
wytoczyli siÚ  na  szosÚ  prowadzNocNo  do sanatorium. Dookoła, za  kurtynNo
deszczu  leżał  mokry,  płaski  jak  stăł  step,  niegdyś suchy, wypalony  i
kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy siÚ w grzNoskie mokradła.
     - Pana  aluzja - rzekł  Wiktor - przypomniała  mi pewnNo rozmowÚ, mojNo
rozmowÚ z  jego  ekscelencjNo  panem  referentem  pana  prezydenta do  spraw
paástwowej  ideologii.  Jego  ekscelencja wezwał  mnie  do swego skromnego -
trzydzieści metrăw na dwadzieścia - gabinetu i  zainteresował siÚ:  "Wiktor,
czy  chce pan nadal mieÖ  swăj  kawałek  chleba  z masłem?"  Ja,  naturalnie
odpowiedziałem  twierdzNoco.  "No  to  niech  pan przestanie  brzdNokaÖ!"  -
ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.
     Golem uśmiechnNoł siÚ. ,
     - A właściwie na czym pan brzdNokał?
     -   Jego  ekscelencja  miał   na  myśli   moje  Öwiczenia  na  banjo  w
młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.
     - A właściwie skNod pan ma pewnośÖ, że nie jestem szpiclem?
     -  A ja wcale nie mam takiej  pewności - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz  nie măwi  siÚ "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie măwiNo "kabel".
     - Nie wyczuwam răżnicy - zauważył Golem.
     -  Praktycznie,  ja răwnież - powiedział Wiktor. -  A wiÚc  przestajemy
trzaskaÖ dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?
     - Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
     - Pan  ma  wspaniałNo opiniÚ! Ale ja pytam  o tego nieszczÚśnika, ktăry
wpadł w potrzask. Jak jego noga?
     Golem milczał chwilÚ, a potem zapytał:
     - Ktărego z nich ma pan na myśli?
     - Nie rozumiem  - odparł Wiktor. -  Naturalnie, że tego, ktăry  wpadł w
potrzask.
     -  Było ich  czterech  -  stwierdził Golem wpatrzony  w  drogÚ  zalanNo
deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niăsł pan na plecach, trzeciego
zabrałem  samochodem,   a  z   powodu   czwartego   niedawno  rozpÚtał   pan
skandalicznNo băjkÚ w restauracji.
     Wiktor  milczał, oszołomiony. Golem milczał răwnież. Świetnie prowadził
samochăd, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
     -  No,  no, niech  siÚ pan tak  nie mÚczy - oznajmił wreszcie Golem.  -
Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła siÚ tej samej nocy.
     - To  także żart?  - zapytał  Wiktor. - Ha - ha -  ha. Teraz  rozumiem,
dlaczego paáscy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
     - Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwăch
powodăw. Po  pierwsze,  ja,  jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyÖ genetycznych chorăb. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowieÖ.
     -  Zabawne  - wymamrotał  Wiktor -  Tyle  już  siÚ  nasłuchałem  o tych
paáskich mokrzakach, że teraz, jak  Boga kocham, jestem w stanie uwierzyÖ we
wszystko -  i  w  deszcze, i w koty,  i w to, że  zgruchotana kośÖ  może siÚ
zrosnNoÖ w ciNogu jednej nocy.
     - No  tak  -  rzekł  Wiktor. -  Dlaczego w mieście nie  ma kotăw? Przez
mokrzaki. A  Teddyego  niedługo  zjedzNo  myszy...  Măgłby pan  zaproponowaÖ
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta răwnież i myszy.
     - A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem.
     -  Tak  - lekkomyślnie  potwierdził  Wiktor. -  Właśnie  a  la  - potem
przypomniał sobie czym skoáczyła siÚ  historia  ze szczurołapem z Hamelin. -
Nie  ma  w tym  nic  śmiesznego -  powiedział.  - Byłem dzisiaj w gimnazjum.
Widziałem dzieci.  -  I widziałem, jak  siÚ  zachowywały, kiedy pojawił  siÚ
jakiś tam mokrzak. Teraz wcale siÚ nie zdziwiÚ, jeśli pewnego  piÚknego dnia
wyjdzie  na miejski rynek mokrzak  z  akordeonem  i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
     - Nie zdziwi siÚ pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
     - Nie wiem... może zabiorÚ mu akordeon.
     - I sam pan zagra?
     - Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNoÖ tych
dzieci,  zrozumiałem  to  dzisiaj  . Ciekawe,  czym  oni  je  przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
     - Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaÖ - powiedział Golem.
     - Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo  starannie, i mniej lub
bardziej  zrÚcznie uchyla siÚ pan od odpowiedzi na moje pytania, świetnie to
zauważyłem. Bez sensu. Dowiem siÚ tak  czy inaczej, a pan straci sposobnośÖ,
aby nadaÖ informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
     - Tajemnica lekarska!  - wyrzekł Golem. - A poza  tym, ja nic nie wiem.
MogÚ siÚ tylko domyślaÖ.
     Przyhamował.  Przed nimi, za  welonem deszczu, pojawiły  siÚ na  drodze
jakieś sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium  -  6  km" i "Sanatorium  GorNoce  Ďrădła  - 2,5  km". Sylwetki
cofnÚły siÚ na pobocze - dorosły mÚżczyzna i dwoje dzieci.
     - Niech siÚ pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.
     - Co siÚ stało? - Golem zahamował.
     Wiktor  nie odpowiedział.  Patrzył  na  ludzi  obok  słupa, na  rosłego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniÚtym  wodNo, na chłopca, ktăry răwnież
był  bez  płaszcza i na dziewczynkÚ, bosNo, w  sukience oblepiajNocej ciało.
NastÚpnie gwałtownie  otworzył  drzwi  i wyskoczył na szosÚ. Deszcz  i wiatr
uderzyły  go po  twarzy,  aż siÚ zachłysnNoł, ale  nie  zauważył  tego. Czuł
niepohamowanNo wściekłośÖ, kiedy "na siÚ ochotÚ tłuc i łamaÖ, ale jeszcze ma
siÚ  świadomośÖ  własnego   szaleástwa.  Na  sztywnych  nogach  podszedł  do
mokrzaka. "
     - Co tu siÚ dzieje? - wycedził przez zÚby. A  potem do cărki patrzNocej
na  niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A  potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo măwiÚ!
     Irma  nie  ruszyła  siÚ  z  miejsca. Wszyscy  troje  stali  nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo  opaskNo spokojnie mrugały.  A potem Irma powiedziała z
niepojÚtNo  intonacjNo "To  măj  ojciec" i  Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem
pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczeÖ, wymachiwaÖ piÚściami, nie
można groziÖ, chwytaÖ za  kołnierz, ciNognNoÖ...  i  w ogăle nie  można  siÚ
wściekaÖ. Powiedział bardzo spokojnie:
     -  Irma,  idĎ  do  samochodu, jesteś  cała mokra.  Bol-Kunac, na  twoim
miejscu też poszedłbym do samochodu.
     Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiście posłuchała.  Ale niezupełnie
tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby choÖby spojrzeniem poprosiła
mokrzaka  o zgodÚ,  ale powstał cieá wrażenia,  że jednak coś  zaszło, jakaś
wymiana poglNodăw, jakaś krătka narada, w  wyniku ktărej podjÚto decyzjÚ  na
jego korzyśÖ.  Irma zadarła  nos i  poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odparł grzecznie:
     - Jestem  panu niezmiernie wdziÚczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
bÚdzie jeżeli zostanÚ.
     - Jak chcesz - stwierdził Wiktor. -  Bol-Kunac mało go  wzruszał. Teraz
trzeba jeszcze było  powiedzieÖ coś na pożegnanie  temu mokrzakowi. Wiktor z
găry wiedział, że  to  bÚdzie  coś bardzo głupiego,  ale  căż poczNoÖ? - tak
zwyczajnie odejśÖ po prostu nie  măgł. Ze  wzglÚdăw  czysto prestiżowych.  I
powiedział.
     - Pana zaś, łaskawco - oznajmił wyniośle - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje siÚ pan tu jak ryba w wodzie.
     NastÚpnie odwrăcił siÚ i  rzuciwszy wyobrażonNo rÚkawicÚ, odmaszerował.
Wypowiedziawszy  te  słowa,  myślał z  obrzydzeniem, hrabia  oddalił  siÚ  z
godnościNo...
     Inna  wlazła  z  nogami  na  przednie  siedzenie  i  wyżymała  wodÚ   z
warkoczykăw. Wiktor wcisnNoł siÚ do  tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszył, powiedział:
     -  Wypowiedziawszy  te słowa, hrabia oddalił siÚ...  Wsuá  tutaj  nogi,
Irma, to ci je rozetrÚ.
     - Po co? - z ciekawościNo zapytała Irma.
     - Chcesz złapaÖ zapalenie płuc? Daj tu nogi!
     - Bardzo  proszÚ - odrzekła Irma, zwinÚła siÚ na siedzeniu i przesunÚła
do tyłu jednNo nogÚ.
     Już z găry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coś pożytecznego
i właściwego, Wiktor  ujNoł obiema rÚkami  tÚ chudNo,  dziewczyáskNo nogÚ  -
mokrNo  i wzruszajNocNo, już  przymierzył  siÚ,  żeby  jNo  rozcieraÖ  -  do
czerwoności,   do   purpury,  dobrymi   ojcowskimi   dłoámi,   tÚ   brudnNo,
zlodowaciałNo  nogÚ, odwieczne  Ďrădło katarăw, gryp, stanăw zapalnych  drăg
oddechowych  i obustronnych  zapaleá płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie
sNo chłodniejsze niż jej stopy.  SiłNo  inercji wykonał jeszcze kilka ruchăw
masujNocych,  a nastÚpnie ostrożnie tÚ stopÚ wypuścił. Przecież  wiedziałem,
pomyślał  nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed
nimi, wiedziałem, że tu siÚ kryje jakiś podstÚp, że dzieciom  nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem  w  to  uwierzyÖ,  ale chciałem
ratowaÖ,  wyrywaÖ   ze  szponăw,  płonNoÖ  sprawiedliwym  gniewem,  spełniaÖ
obowiNozek  i  znowu  napuścili mnie na wodÚ, i  znowu wyszedłem  na idiotÚ,
drugi raz tego samego dnia...
     - Zabieraj swojNo nogÚ - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogÚ i zapytała:
     - DokNod jedziemy - do sanatorium?
     - Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył
jego  haáby.  Ale  Golem z  niewzruszonym spokojem patrzył na drogÚ, ciÚżki,
rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
     - A po co? - zapytała Irma.
     - Przebierzesz siÚ w suche ubranie i położysz do łăżka.
     - Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Coś ty wymyślił?
     -  Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor.  - Dam ci ksiNożki  i  bÚdziesz
sobie czytaÖ.
     Rzeczywiście, po jakiego diabla wiozÚ jNo tam? - pomyślał. Diana... No,
to siÚ jeszcze zobaczy. Żadnego picia i  w ogăle  nic z tych rzeczy, ale jak
ja  jNo  odwiozÚ z powrotem?  E tam, wezmÚ jakikolwiek samochăd i odwiozÚ...
Dobrze by było coś sobie łyknNoÖ
     - Golem... - zaczNoł, ale siÚ opamiÚtał. Nie wypada, do diabla.
     - Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc siÚ.
     - Nie, nic - westchnNoł Wiktor,  wpatrzony w szyjkÚ butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedział  znużonym głosem. -  Co robiliście na
tych rozstajach?
     - Myśleliśmy mgłÚ - odpowiedziała Irma.
     - Co?
     - Myśleliśmy mgłÚ - powtărzyła Irma.
     - O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły.
     - A to po co - o mgle? - zapytała Irma.
     - MyśleÖ - to czasownik nieprzechodni - objaśnił Wiktor - a wiÚc wymaga
przyimka. Czy przerabialiście czasowniki przechodnie?
     - Zależy, jak na to popatrzeÖ - odparła Irma. - MyśleÖ mgłÚ - to jedno,
a myśleÖ o mgle  - to zupełnie coś innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myśleÖ o mgle.
     Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił.
     - Poczekaj  - powiedział.  -  MyśleÖ  mgłÚ  -  tak  siÚ  nie  măwi,  to
niegramatycznie. SNo  takie  czasowniki  -  nieprzechodnie,  myśleÖ, biegaÖ,
chodziÖ... Zawsze wymagajNo przyimka. ChodziÖ  po ulicy.  MyśleÖ o...  no  o
czymś tam...
     - MyśleÖ głupstwa - podpowiedział Golem.
     - No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony.
     - Szybko chodziÖ - powiedział Golem.
     - Szybko  -  to nie jest  rzeczownik - zapalczywie  oznajmił Wiktor.  -
Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem.
     - Tato, czy możesz nie paliÖ? - zainteresowała siÚ Irma.
     Zdaje siÚ, że Golem wydał z siebie  jakiś  dĎwiÚk, a byÖ może to silnik
kichnNoł wspinajNoc siÚ pod gărÚ. Wiktor  zgniătł  papierosa  i rozdeptał go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium,  a z boku  od stepu na spotkanie deszczu
sunÚła nieprzejrzysta biała ściana.
     - No i masz mgłÚ - rzekł  Wiktor. - Możesz jNo myśleÖ. A także wNochaÖ,
biegaÖ i chodziÖ. Irma chciała coś powiedzieÖ, ale wtrNocił siÚ Golem.
     -  Nawiasem măwiNoc  - stwierdził  - czasownik "myśleÖ"  wystÚpuje jako
przechodni także w zdaniach podrzÚdnie złożonych. Na przykład - myślÚ, że...
i tak dalej.
     - To zupełnie inna  sprawa  - nie zgodził siÚ Wiktor. Obrzydło mu. Miał
okropnNo ochotÚ wypiÖ i zapaliÖ. Zachłannie popatrzył na szyjkÚ butelki.
     - Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo.
     - Nie. A tobie?
     - TrochÚ mnie trzÚsie - przyznał siÚ Wiktor.
     - Trzeba wypiÖ dżinu - zauważył Golem.
     - Tak, byłoby nieĎle... A może pan ma?
     - Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jesteśmy na miejscu.
     Jeep  wjechał  w bramÚ  i  zaczÚło  siÚ  to, o  czym  Wiktor jakoś  nie
pomyślał.  Pierwsze smugi mgły  dopiero zaczÚły przesNoczaÖ  siÚ przez kratÚ
ogrodzenia i widocznośÖ  była znakomita.  Na drodze przed  samochodem leżała
postaÖ w przemokniÚtej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało,  minNoł gipsowNo  wazÚ
ozdobionNo   nieskomplikowanymi   rysunkami   i   odpowiednimi   napisami  i
przyłNoczył siÚ  do stada  samochodăw  stłoczonych przed wejściem do prawego
skrzydła. Irma otworzyła drzwi i  natychmiast  jakaś  zapita morda wychyliła
siÚ  z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci siÚ
oddam?"  Wiktor  wysiadł  zamierajNoc.  Irma z ciekawościNo  rozglNodała siÚ
dookoła. Wiktor  mocno ujNoł  jNo  za  rÚkÚ  i  poprowadził  do wejścia.  Na
schodkach,  pod deszczem  siedziały  dwie  dziwki w  bieliĎnie  i  ulicznymi
głosami  śpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce  im sprzedaÖ heroiny.
Na  widok  Wiktora  umilkły,  ale  kiedy  przechodził  obok,  jedna  z  nich
sprăbowała złapaÖ  go za  spodnie.  Wiktor wepchnNoł  IrmÚ do holu. Było  tu
ciemno,  okna  zasłoniÚte, śmierdziało  dymem  tytoniowym i jakimś kwaskiem,
trzeszczał projektor i na białej ścianie podskakiwały pornograficze obrazki.
Wiktor  z  zaciśniÚtymi zÚbami deptał  po cudzych nogach  ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo siÚ  IrmÚ,  a za  nimi  biegły gniewne, niecenzuralne  okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i  Wiktor, przeskakujNoc po  trzy stopnie,  pobiegł po
pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał siÚ na niNo spojrzeÖ.
"
     Na  podeście czekał już na  niego z otwartymi objÚciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypiał - Przy  - yyjacielu! - w tym momencie zauważył  IrmÚ i
wpadł w  entuzjazm. - Wiktor! I ty  też!  Na  małoletnie małolatki!"  Wiktor
przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł  mu na nogÚ  i  pchnNoł w pierś - Roscheper
upadł na plecy przewracajNoc kosz na śmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował
korytarzem.  Irma bezszelestnymi susami sadziła obok.  PchnNoł drzwi Diany -
były zamkniÚte, klucza nie było. Załomotał wściekle, i Diana natychmiast siÚ
odezwała: "Wynoś  siÚ  do  wszystkich  diabłăw!  -  wrzasnÚła  z  furiNo.  -
ŚmierdzNocy  impotent! Găwniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi siÚ otwarły. Stała na progu z importowanym
parasolem  w  pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł  IrmÚ  do  pokoju  i
zatrzasnNoł za sobNo drzwi.
     - A, to ty -  powiedziała Diana. - A ja myślałam, że znowu Roscheper. -
CzuÖ było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogoś ty przyprowadził?
     - To jest  moja cărka - z trudem  odparł Wiktor. -  Irma. Irmo, to jest
Diana.
     Patrzył Dianie  w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. DziÚki Bogu, zdaje siÚ,
że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeĎwiała.
     - Ty chyba oszalałeś - rzekła cicho.
     - Irma przemokła  -  wydusił z siebie. - Przebierz jNo w  suche rzeczy,
połăż do łăżka i w ogăle...
     - Nie położÚ siÚ - oznajmiła Irma.
     - Irma - powiedział Wiktor.  - BNodĎ łaskawa słuchaÖ,  bo inaczej zaraz
kogoś spiorÚ...
     - Niektărych  z tu obecnych rzeczywiście należałoby spraÖ - stwierdziła
Diana beznadziejnym głosem.
     - Diano - rzekł Wiktor. - ProszÚ ciÚ.
     - Dobra - powiedziała Diana. - IdĎ do siebie. Damy sobie radÚ.
     Wiktor wyszedł z ogromnNo  ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale
i tam  nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzuciÖ na korytarz absolutnie
nieznanNo  parÚ,  ktăra  siÚ   tam  zagnieĎdziła  oraz  uświnionNo  bieliznÚ
pościelowNo.  Potem  zamknNoł  drzwi, zwalił siÚ  na goły  materac,  zapalił
wilgotnego   papierosa  i  zaczNoł   siÚ   zastanawiaÖ,  co   też  właściwie
narozrabiał.

     *

     Wiktor obudził siÚ păĎno,  była  pora obiadu. TrochÚ bolała  głowa, ale
nastrăj okazał siÚ nieoczekiwanie dobry.
     Wieczorem,  wypaliwszy  paczkÚ  papierosăw,  zszedł   na  dăł,  damskNo
szpilkNo  do włosăw  otworzył  czyjś samochăd,  wyprowadził  IrmÚ  służbowym
wyjściem i odwiăzł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skrÚcało,  tak paskudnie siÚ  czuł,  Irma zaś  siedziała  obok,  czyściutka,
schludna, uczesana  według najnowszej mody  -  żadnych tam  warkoczykăw -  i
zdaje siÚ miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotÚ na nawiNozanie
rozmowy, ale musiałby  zaczynaÖ od przyznania siÚ do niebotycznej głupoty, a
to wydało mu siÚ niepedagogiczne. Skoáczyło siÚ na tym,  że Irma nagle, ni z
tego  ni z  owego,  pozwoliła mu zapaliÖ (pod  warunkiem, że wszystkie  okna
bÚdNo otwarte) i zaczÚła opowiadaÖ, jakie to wszystko było dla niej ciekawe,
jakie to  podobne do tego, o  czym poprzednio czytała,  ale  w co nie bardzo
wierzyła,  jak to  znakomicie  z  jego  strony,  że  zorganizował jej  takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodÚ, że w ogăle jako
ojciec jest całkiem do przyjÚcia, nie zanudza i nie  gada głupstw, że  Diana
jest  "prawie nasza",  wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że  tak niewiele
wie i za bardzo  lubi wypiÖ, ale to  akurat w koácu nie jest takie straszne,
ty  też  lubisz wypiÖ,  a wszystkim  siÚ  spodobałeś,  dlatego,  że  măwiłeś
uczciwie, nie udawałeś jakiegoś  tam strażnika  elitarnej  wiedzy i  całkiem
słusznie,  ponieważ  nie   jesteś  żadnym  strażnikiem,  i  nawet  Bol-Kunac
powiedział, że  w całym  mieście  jesteś jedynym  człowiekiem  wartościowym,
jeśli oczywiście  nie liczyÖ  doktora  Golema,  ale Golem właściwie nie ma z
miastem nic wspălnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy  ideologia jest w ogăle  potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
     W  rezultacie odbyła  siÚ  znakomita rozmowa,  obie  strony były  pełne
szacunku  jedna  dla  drugiej i po powrocie do hotelu  (samochăd postawił na
jakimś  zagraconym  podwărzu), Wiktor uważał już, że  ojcostwo  nie jest tak
bardzo  niewdziÚcznym zajÚciem, szczegălnie jeśli  zna  siÚ życie i umie siÚ
wykorzystaÖ  w celach wychowawczych nawet jego  ciemne  strony. W zwiNozku z
tym wypił z Teddym, ktăry także był ojcem i także interesował siÚ problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejściowy,
twoja jeszcze  da ci do wiwatu... to znaczy wnuk  Teddyego  miał  I4 lat,  a
wychowaniem syna nie măgł siÚ zajmowaÖ dlatego, że syn spÚdził dzieciástwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno biÖ dzieci, twierdził Teddy. I  bez ciebie
przez całe życie bÚdzie je biÖ każdy, kto ma rÚce i  nogi, a jeśli masz chÚÖ
uderzyÖ dzieciaka,  lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie wiÚkszym
pożytkiem dla sprawy.
     Po  ktărymś z  rzÚdu  kieliszku Wiktor  przypomniał sobie, że Irma  ani
słowem nie  wspomniała o jego okropnym zachowaniu  na rozstajnych drogach  i
doszedł  do  wniosku, że jego  cărka jest przebiegłym  stworzeniem i w ogăle
uciekaÖ  siÚ  za  każdym razem  do  pomocy kochanki, kiedy  nie  wiadomo jak
wykaraskaÖ  siÚ  z  trudnej sytuacji, w  ktărNo sam  siÚ  uwikłałeś - to  co
najmniej nieuczciwe.  Te wnioski zmartwiły go,  ale właśnie przyszedł doktor
R.  Kwadryga i zamăwił  swojNo  codziennNo  butelkÚ  rumu,  wiÚc  wypili  tÚ
butelkÚ, na skutek czego  Wiktor znowu zobaczył wszystko w răżowych barwach,
ponieważ  stało siÚ  jasne, że  Irma po prostu nie  chciała  go  martwiÖ, co
oznacza, że szanuje  ojca, a byÖ  może nawet  go  kocha. ..  Potem przyszedł
jeszcze  ktoś, i coś  zamăwił. Potem  prawdopodobnie Wiktor poszedł  spaÖ...
Prawdopodobnie...  Należy przypuszczaÖ, że spaÖ... Co prawda  zachowało  siÚ
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była
za podłoga i  co to była za woda, nie sposăb było odtworzyÖ... I  lepiej nie
odtwarzaÖ...
     Doprowadziwszy siÚ do porzNodku Wiktor zszedł na dăł, zabrał z recepcji
świeże gazety i porozmawiał o przeklÚtej pogodzie.
     - Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo?
     - Właściwie  nie za  bardzo  -  powiedział uprzejmie  recepcjonista.  -
Rachunek da panu Teddy.
     -  Aha  -  powiedział  Wiktor  i  postanowiwszy  chwilowo  niczego  nie
precyzowaÖ,  poszedł do  restauracji. Wydało  mu  siÚ, że lamp na sali  jest
jakby  mniej. -  O, do diabła - pomyślał  ze  strachem. Teddyego jeszcze nie
było.   Wiktor  skłonił   siÚ   młodemu  człowiekowi  w  okularach  i   jego
towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku  i rozłożył gazetÚ. Na  świecie  nic
siÚ nie  zmieniło.  Jedno paástwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to
drugie paástwo wysyłało kategoryczne  protesty. Paástwa, ktăre  podobały siÚ
panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich  narodăw i
demokracji.   Paástwa,  ktăre  z  jakiegoś  powodu  nie  podobały  siÚ  panu
prezydentowi,  prowadziły wojny zaborcze, a właściwie  nie prowadziły wojen,
tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne
przemăwienie   o  konieczności  skoáczenia  z  korupcjNo  raz  na  zawsze  i
szczÚśliwie  przeszedł  operacjÚ  usuniÚcia   migdałăw.  Znajomy  krytyk   -
wyjNotkowe ścierwo  - wychwalał nowNo  powieśÖ Roc-Tusowa  i było  to  nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdÚ dobra.
     Podszedł  kelner,  jakiś  nowy,  nieznajomy, po przyjacielsku  doradził
ostrygi, przyjNoł zamăwienie,  pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił siÚ.
Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł  wygodniej i zaczNoł  myśleÖ o pracy.
Po  dobrym  pijaástwie  zawsze z ochotNo  rozmyślał o pracy.  Dobrze  byłoby
napisaÖ optymistycznNo, wesołNo ksiNożkÚ... O tym, jak żyje sobie na świecie
człowiek,  kocha  swojNo pracÚ, niegłupi, lubi  przyjaciăł, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak  mu z tym  dobrze  - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochÚ
dziwak. Nie ma  fabuły.  A jeśli  nie ma  fabuły,  to  znaczy, że nudne. A w
ogăle,  jeśli  już  usiNośÖ  do  takiej powieści,  to trzeba siÚ zastanowiÖ,
dlaczego temu miłemu  człowiekowi  jest tak  dobrze, a  wtedy  niewNotpliwie
dojdzie siÚ  do  wniosku,  że  dobrze  jest  mu wyłNocznie  dlatego,  że  ma
ukochanNo pracÚ, a wszystko inne mu po prostu zwisa.  A w takim razie  co to
za człowiek, jeśli wszystko ma gdzieś oprăcz swojej pracy.  Można oczywiście
napisaÖ o człowieku, ktărego sensem  życia jest miłośÖ  bliĎniego  i jest mu
dobrze na świecie, ponieważ kocha swoich bliĎnich i kocha  swojNo pracÚ, ale
o  takim  człowieku  parÚ  tysiÚcy  lat temu napisali  już  panowie  Łukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze  jakiś - w  sumie było  ich czterech. Tak w ogăle, to
było  ich  znacznie wiÚcej,  ale  tylko  ci  czterej  pisali odpowiednio,  a
pozostali byli pozbawieni răżnych rzeczy, jeden świadomości narodowej, drugi
prawa korespondencji... a człowiek, o ktărym pisali, niestety był szalony...
Właściwie  byłoby  zajmujNoce  opisaÖ,  jak Chrystus  przychodzi  na  ZiemiÚ
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten  Łukasz
z  kumplami...  Chrystus  przychodzi  do  sztabu  generalnego  i  proponuje:
kochajcie  swoich  bliĎnich.  A  w  sztabie,  rzecz   jasna,  siedzi   jakiś
antysemita...
     -  Pan  pozwoli, panie Baniew?  - zahuczał nad  nim  sympatyczny, mÚski
głos.
     Był  to pan  burmistrz  we  własnej osobie. Nie  tamten  apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy  z  niezdrowego  podniecenia  wieprz  na  ogromnym łożu
Roschepera,  lecz  elegancko  zaokrNoglony, idealnie  wygolony,  ubrany  bez
zarzutu  imponujNocy  mÚżczyzna  ze  skromnNo  wstNożeczkNo  w  klapie  i  z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
     - ProszÚ - powiedział Wiktor bez cienia radości.
     Pan burmistrz usiadł, rozejrzał siÚ i położył dłonie na stole.
     -  Postaram siÚ  nie  dokuczaÖ  panu zbyt  długo  swojNo  obecnościNo -
oznajmił  - i  sprăbujÚ  nie  przeszkodziÖ  w paáskiej  biesiadzie, jednakże
problem, z  ktărym  zamierzam siÚ do pana zwrăciÖ, dojrzał już  ostatecznie,
abyśmy wszyscy, wielcy i mali, ci ktărym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta  byli  gotowi  odłożyÖ  własne  sprawy,  aby  go  jak  najszybciej  i
najefektywniej rozwiNozaÖ.
     - Słucham pana - rzekł Wiktor.
     - Spotykamy siÚ tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawÚ z tego, że  jest pan nadzwyczaj zajÚty, nie chciałem  niepokoiÖ
pana w  czasie pracy, szczegălnie  biorNoc pod uwagÚ jej specyfikÚ. Jednakże
zwracajNoc siÚ obecnie do pana jako osobistośÖ oficjalna - i w swoim własnym
imieniu i w imieniu całego magistratu...
     Kelner przyniăsł butelkÚ białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go
wzniesionym palcem.
     - Przyjacielu  - powiedział. -  Păl porcji  kitchigaáskiej i  kieliszek
miÚtăwki. Jesiotr bez  sosu... A wiÚc  pozwolÚ sobie kontynuowaÖ - oznajmił,
ponownie zwracajNoc  siÚ  do  Wiktora. -  Obawiam siÚ  co  prawda, że naszNo
rozmowÚ  trudno bÚdzie uznaÖ za pogawÚdkÚ przy stole, ponieważ mowa bÚdzie o
sprawach   i  okolicznościach  nie   tylko  smutnych,  ale,   powiedziałbym,
nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiaÖ z panem o  tak zwanych mokrzakach, o
tym złośliwym nowotworze,  ktăry już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczÚsny
region.
     - Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesowaÖ.
     Burmistrz  niezbyt głośno  wygłosił dobrze przemyślane  i nieskazitelne
stylistycznie  przemăwienie. Opowiedział, jak dwadzieścia  lat temu, od razu
po okupacji, w Koáskim WNowozie  zbudowano leprozorium,  obăz -  kwarantannÚ
dla osăb cierpiNocych  na tak zwany  żăłty trNod czyli chorobÚ okularniczNo.
ZresztNo prawdÚ  măwiNoc  choroba  ta,  jak  dobrze wiadomo  panu Baniewowi,
pojawiła siÚ w naszym kraju  jeszcze w niepamiÚtnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczegălnie czÚsto atakowała ona
nie wiedzieÖ czemu mieszkaácăw właśnie naszego regionu. Jednakże  wyłNocznie
dziÚki wysiłkom  pana prezydenta, chorobie tej  poświÚcono niezmiernie wiele
uwagi  i  tylko  na  skutek  jego  osobistego  zalecenia  pozbawieni  opieki
lekarskiej,  rozproszeni  po   całym  kraju  i  czÚstokroÖ  niesprawiedliwie
prześladowani przez  zacofane grupy ludności, zaś przez okupantăw  fizycznie
likwidowani, nieszczÚśnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie  stworzono  im   warunki  znośnej  egzystencji,  odpowiedniej  do  ich
sytuacji.  Wszystko to nie  budzi żadnego sprzeciwu,  przedsiÚwziÚte  środki
można jedynie  pochwalaÖ,  jednakże,  jak  to  u  nas  czasami  siÚ  zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo siÚ przeciwko  nam.  Nie
bÚdziemy  w  tej  chwili szukaÖ winnych.  Nie  bÚdziemy prowadziÖ śledztwa w
sprawie  działalności  niejakiego  doktora  Golema,  działalności  byÖ  może
ofiarnej,  ale  jednak  brzemiennej,  jak  siÚ  teraz okazało, w  nadzwyczaj
nieprzyjemne   skutki.   Nie  bÚdziemy  także  zajmowaÖ  siÚ   przedwczesnym
krytykanctwem,   chociaż   stanowisko  niektărych   wystarczajNoco  wysokich
instancji uporczywie  ignorujNocych nasze  protesty nam osobiście wydaje siÚ
dośÖ  zagadkowe.  PrzejdĎmy  do  faktăw... -  Burmistrz  wypił  miÚtăwkÚ, ze
smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał siÚ jeszcze  bardziej aksamitny,
nie sposăb  było wyobraziÖ  sobie,  że ten  człowiek zastawia  potrzaski  na
ludzi. Wielosłownie  wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi  pana Baniewa
krNożNocymi po  mieście plotkami, ktăre  to plotki, jak musi  wyznaÖ wprost,
sNo rezultatem  niedostatecznie  precyzyjnego i  jednoznacznego  wykonywania
zaleceá  pana prezydenta przez wszystkie szczeble  administracyjne,  mamy na
myśli  nadzwyczaj rozpowszechniony  poglNod  o  fatalnej  roli  tak  zwanych
mokrzakăw, obciNożanie ich odpowiedzialnościNo za gwałtownNo zmianÚ klimatu,
zwiÚkszenie liczby poronieá i procentu bezpłodnych  małżeástw,  za gwałtowny
exodus  niektărych  zwierzNot  domowych,  za  inwazjÚ  szczegălnego  rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
     - Panie burmistrzu - powiedział  z westchnieniem  Wiktor. -  MuszÚ panu
wyznaÖ,  że jest mi niezmiernie trudno  śledziÖ paáskie  długie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy  synowie jednego  narodu. Może nie bÚdziemy
măwiÖ, o czym nie bÚdziemy măwiÖ, a bÚdziemy - o czym bÚdziemy.
     Burmistrz  obrzucił go szybkim  spojrzeniem,  coś  sobie  obliczył, coś
pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor  pił z Roscheperem i to, że w ogăle pił, hałaśliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały  kraj, i to, że Irma jest  wunderkindem, i
to, że jest na świecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza  po prostu w oczach mocno przyblakł  i pan
burmistrz  krzyknNoł, żeby  mu  przynieśli  kieliszek  koniaku.  Wiktor  też
poprosił o  koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salÚ, leciutko
uderzył piÚściNo w stăł i oznajmił.
     -  Rzeczywiście,  co  ja  tu bÚdÚ  krÚcił.  Życie w  mieście stało  siÚ
niemożliwe  -  może pan za  to  podziÚkowaÖ paáskiemu  Golemowi  -  nawiasem
măwiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo  na niego  materiały... ten  paáski  Golem wisi  na  włosku...  A  wiÚc,
powiadam  -  na  naszych  oczach  demoralizujNo  nasze  dzieci.  Te  ścierwa
przenikły do  szkăł i doszczÚtnie  zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niektărzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna  siÚ  ferment,  tylko
patrzeÖ, jak rozpocznNo siÚ samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. -  Osuszył
kieliszek.  - MuszÚ siÚ panu przyznaÖ, że ja ich nienawidzÚ, zabijałbym  jak
szczury, tylko  nie chcÚ  sobie brudziÖ rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszedłem   do   tego,  że   zastawiam  na  nich   potrzaski...  No  dobrze,
zdemoralizowali  dzieci,  măwi  siÚ  trudno.  Dzieci  to  dzieci,  można  je
demoralizowaÖ dzieá  i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan siÚ postawi
w  mojej sytuacji. Te deszcze,  to jednak ich  robota, chociaż nie wiem, jak
oni  to robiNo.  Zbudowaliśmy  sanatorium,  lecznicze wody,  cudowny klimat,
spaliśmy  na pieniNodzach.  Przyjeżdżali  do  nas ze stolicy, a  jak  siÚ to
wszystko skoáczyło?  Deszcze,  mgły,  kuracjusze  zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej,  przyjechał  tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na
pewno  go zna...  pomieszkał  dwa tygodnie i gotowe  - choroba  okularnicza,
marsz do  leprozorium.  Świetna reklama dla sanatorium!  Potem jeszcze jeden
przypadek i  jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilÚ zbankrutuje, sanatorium  ledwie dyszy -  Bogu dziÚki  znalazł  siÚ
trener kretyn,  trenuje specjalnNo drużynÚ do gry  w kraj ach  o  deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywiście pomaga nam w jakimś stopniu... Pan
mnie rozumie? Prăbowałem dogadaÖ siÚ z tym Golemem -  jak  groch o ścianÚ  -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na  gărÚ - żadnych rezultatăw. Pisałem
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjÚli do  wiadomości  i
skierowali  sprawÚ do  rozpatrzenia  we  właściwych  instancjach na  dole...
NienawidzÚ  ich,  ale  siÚ  przemogłem  i  sam  pojechałem  do  leprozorium.
Wpuścili. Prosiłem, udowadniałem...  Co za  wstrÚtne  typy! MrugajNo  swoimi
wyliniałymi  ślepiami  jak na  jakiegoś wrăbla, jakbym  był powietrzem...  -
pochylił siÚ do Wiktora i  wyszeptał. - BojÚ siÚ buntu, krew siÚ poleje. Pan
mnie rozumie?
     - Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspălnego?
     Burmistrz rozparł siÚ  w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału,
zapalił.
     -  W  mojej  sytuacji  -  oznajmił - zostaje tylko  jedno  -  uruchomiÖ
wszystkie  dĎwignie. Potrzebna jest jawnośÖ. Magistrat uchwalił  petycjÚ  do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze  jNo pan Roscheper, mam  nadziejÚ pan
răwnież,  ale to jeszcze  niewiele  daje.  Potrzebna jest jawnośÖ! Potrzebny
jest  dobry  artykuł  w  stołecznej gazecie  podpisany  głośnym  nazwiskiem.
Paáskim  nazwiskiem,  panie  Baniew. A problem jest  palNocy,  wymarzony dla
takiego trybuna jak  pan.  Bardzo pana proszÚ. I w swoim własnym imieniu i w
imieniu magistratu,  i w imieniu  nieszczÚśliwych  rodzicăw... Trzeba zrobiÖ
wszystko  co  w  naszej mocy, żeby  leprozorium zabrali stNod do  wszystkich
diabłăw!  DokNodkolwiek,  ale  żeby  z mokrzakăw  nie zostało  tu ani śladu,
żebyśmy mogli zapomnieÖ o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedzieÖ.
     - Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
     Ty bydlaku, myślał,  ty  gruba świnio, naprawdÚ mogÚ ciÚ zrozumieÖ. Ale
co siÚ stało  z  mokrzakami?  Byli  cisi,  przygarbieni,  chodzili boczkiem,
niczego takiego siÚ o nich nie słyszało, tylko niektărzy măwili, że  podobno
mokrzaki  śmierdzNo,  że podobno  sNo  zaraĎliwi, podobno  robiNo  niezwykłe
zabawki  i  w  ogăle  răżne  rzeczy z drzewa...  matka Fryda  măwiła, o  ile
pamiÚtam, że umiejNo rzucaÖ uroki,  i przez nich mleko kwaśnieje,  że  mogNo
ściNognNoÖ na nas wojnÚ, măr i głăd... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i  co też oni  robiNo  tam  u siebie? Oj, robiNo, robiNo  i to dużo.  PogodÚ
robiNo,  i  dzieci  zwabiajNo  do  siebie  (po  co?), koty  przepÚdzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
     -  Pewnie  pan  sNodzi,  że  my tutaj siedzimy z  założonymi  rÚkami  -
powiedział burmistrz.  -  W  żadnym wypadku. Ale  co my możemy? PrzygotowujÚ
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan  zgodził siÚ
zostaÖ konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjnośÖ choroby - w tej sprawie
nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista
oczywiście ten fakt wykorzystuje. To jedno. NastÚpnie prăbujemy odpowiedzieÖ
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza  duma,  chłopcy jak złoto jeden w
drugiego,  no,  po  prostu  orły...  ale  to  jakoś  nie  to.  Przecież  nie
otrzymujemy żadnych  instrukcji  z găry... Policja znajduje siÚ w  fałszywej
sytuacji...   i  w  ogăle...  A  wiÚc  przeciwdziałamy  jak  tylko   możemy.
Zatrzymujemy  ładunki,  ktăre  do  nich idNo...  prywatne,  oczywiście,  nie
żywnośÖ  i nie  pościel rzecz  jasna,  ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo  ksiNożek... Dzisiaj na  przykład zatrzymaliśmy ciÚżarăwkÚ, i od
razu jakoś lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi,  żeby  siÚ pocieszyÖ, a
należałoby radykalnie...
     - Tak - powiedział Wiktor.  - WiÚc orły jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
     - Famenco Juventa - oznajmił  burmistrz. - Măj zastÚpca do spraw Legii,
orzeł! Pan go już poznał?
     - TrochÚ poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
     -  Jak  to po  co?  To  oczywiście  głupota,  ale człowiek  jest  tylko
człowiekiem i  w ktărymś momencie  nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
uśmiechnNoł siÚ wstydliwie.  -  Śmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni  bez  ksiNożek  nie  mogNo...  jak  normalni ludzie bez  jedzenia i  tak
dalej...
     Zapadła  cisza.  Wiktor  bez  apetytu  dłubał  widelcem  w befsztyku  i
rozmyślał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
ByÖ  może  chodzi o to, że  niezbyt lubiłem  ich  w dzieciástwie.  Ale za to
burmistrza  i jego  bandÚ  znam dobrze -  sadło  i śmietanka  narodu,  sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeśli wy jesteście przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że  w mokrzakach coś jednak jest...  Z drugiej  strony mogÚ  napisaÖ
artykuł,  choÖby nie  wiem jak rozpasany, to i  tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz  bÚdzie zadowolony,  miałbym przynajmniej  z tego  jakNoś
korzyśÖ,  żyłbym sobie tutaj  śpiewajNoco... Jaki prawdziwy  pisarz może siÚ
pochwaliÖ,  że  żyje  jak pNoczek w maśle? Măgłbym siÚ  tu urzNodziÖ, dostaÖ
synekurÚ, zostaÖ  na  przykład  jakimś  inspektorem  magistrackim  do  spraw
miejskich plaż i pisaÖ sobie na  zdrowie...  o tym jak  wspaniale  żyje  siÚ
człowiekowi  pochłoniÚtemu  ukochanNo  pracNo...  i wygłaszaÖ na  ten  temat
odczyty  dla wunderkindăw... E tam, wszystka  polega na  tym,  żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawaÖ, że to deszcz i spokojnie siÚ wytrzeÖ. Na poczNotku ze
wstydem,  potem ze  zdziwieniem, a  wreszcie, zanim  siÚ  człowiek  obejrzy,
zacznie siÚ wycieraÖ z godnościNo i nawet bÚdzie miał z tego satysfakcjÚ.
     - My, rzecz  jasna, w żadnym  razie nie  nakłaniamy pana do pośpiechu -
powiedział burmistrz.  -  Jest pan  człowiekiem  zapracowanym  i  tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie  materiały otrzyma pan od nas,
możemy  nawet  dostarczyÖ  coś  w rodzaju  schematu,  planu, według  ktărego
życzylibyśmy sobie...  a pan tylko  wygładzi wprawnNo rÚkNo i rzecz nabierze
właściwego blasku. A podpisaliby siÚ pod tym artykułem trzej wybitni synowie
naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew  i
paástwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
     NieĎle  mu  to idzie, pomyślał  Wiktor. A my, ci z drugiej  strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwałości. Byłoby  bicie piany, chodzenie dookoła
Wojtek - żeby tylko nie uraziÖ człowieka, nie poddawaÖ go przesadnej presji,
żeby  tylko, nie daj Boże, nie  posNodził nas  o  prywatÚ... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszÚ i
podpiszÚ, że nie mam wyjścia, że zesłany Baniew bÚdzie  musiał podnieśÖ rÚce
do  găry  i  w  pocie duszy  odpracowaÖ  swăj  beztroski pobyt  w  rodzinnym
mieście...  I  o  schemacie  wspomniał...  dobrze wiemy,  jaki to  musi  byÖ
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo ślinNo Baniewa nawet teraz można było
wydrukowaÖ. Ta - ak, panie  Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane  minogi  z cebulkNo też  pan lubi,  wiÚc  musisz pan polubiÖ pana
burmistrza...
     - ZastanowiÚ  siÚ  nad paáskNo  propozycjNo - powiedział,  uśmiechajNoc
siÚ. - Pomysł wydaje mi  siÚ wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleśnie mrugnNoł do burmistrza.
     Burmistrz zarechotał.
     -  No a jak!  "Sumienie narodu,  precyzyjne zwierciadło" i tak dalej...
PamiÚtam,  jakże  inaczej... -  ponownie  nachylił siÚ  do  Wiktora z  minNo
spiskowca.  -  Zapraszam  pana  na  jutro  do  siebie  -  zahuczał.  - BÚdNo
wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
     -  Tu - oznajmił  Wiktor wstajNoc  - jestem zmuszony stanowczo odrzuciÖ
paáskNo  propozycjÚ.  Mam  ważne  sprawy  -  znowu  obleśnie  mrugnNoł. -  W
sanatorium.
     Rozstali siÚ nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do
miejscowej  elity  i  żeby  doprowadziÖ  do  porzNodku  roztrzÚsione   takim
zaszczytem nerwy, zmuszony  był  wychłeptaÖ szklaneczkÚ koniaku natychmiast,
jak  tylko  plecy  pana  burmistrza  znikły  za  drzwiami.  Można oczywiście
wyjechaÖ stNod  do wszystkich diabłăw, myślał Wiktor.  Za granicÚ  mnie  nie
wypuszczNo, zresztNo nie chcÚ  wyjeżdżaÖ  za granicÚ, co ja tam  bÚdÚ robił,
wszÚdzie  jest  tak  samo. Ale  i w  tym kraju znajdzie siÚ sporo  miejsc, w
ktărych  można  siÚ  schowaÖ  i  przesiedzieÖ.  Wyobraził  sobie   słoneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze,  milczNocych farmerăw,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smrăd wychodka, i straszliwNo
nudÚ... staroświeckie  telewizory oraz miejscowNo inteligencjÚ: cwany  pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadaÖ, jest
gdzie  pojechaÖ. Ale przecież  tylko tego  im trzeba, żebym gdzieś wyjechał,
żebym zszedł  z oczu, skrył  siÚ w mysiej  dziurze, i to z własnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniăsłby  siÚ krzyk, hałas, mieliby
kłopoty... na tym polega cały kłopot, że bÚdNo bardzo zadowoleni - wyjechał,
zamknNoł siÚ, nikt o nim nie pamiÚta, przestał brzdNokaÖ...
     Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz.  Ni  stNod  ni zowNod nagle  bardzo zapragnNoł znowu zobaczyÖ  IrmÚ,
porozmawiaÖ  z  niNo  o   postÚpie,  wyjaśniÖ  dlaczego  tak  dużo  pije  (a
rzeczywiście, dlaczego  ja  tak  dużo pijÚ?) i byÖ  może  siedzi tam  u niej
Bol-Kunac,  ale  Loli z pewnościNo  nie  bÚdzie...  Ulice były mokre, szare,
puste,  w  ogrădkach  spokojnie  konały  jabłonie.  Wiktor po  raz  pierwszy
zauważył, że niektăre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak  miasto
bardzo siÚ  zmieniło - pochylone  płoty,  pod gzymsy  zapełzła  biała pleśá,
wypłowiały kolory, a na ulicach  niepodzielnie krălował deszcz. Deszcz padał
po  prostu jak deszcz, deszcz  kropił  z  dachăw drobniutkim  wodnym  pyłem,
deszcz zbierał siÚ na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wÚdrujNoce od ściany
do ściany, deszcz rozlewał  siÚ po  jezdni i  pomykał po wyżłobionych miÚdzy
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury  powoli  pełzły  tuż  nad dachami.
Człowiek  był  nieproszonym gościem na  ulicach i  deszcz  nie  okazywał  mu
żadnych wzglÚdăw.
     Wiktor  wyszedł  na plac  i zobaczył ludzi,  ktărzy stali pod  daszkiem
przed  wejściem  na  komendÚ  policji  -  dwăch  policjantăw  w  mundurowych
płaszczach  i  niziutki,  umorusany chłopak w roboczym  kombinezonie.  Przed
wejściem, lewymi kołami  na  trotuarze stał niezgrabny furgon z  brezentowNo
budNo. Jednym  z  policjantăw  był policmajster,  patrzył  w  bok wysuwajNoc
naprzăd potÚżnNo szczÚkÚ, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go
przekonywał  płaczliwym  głosem.   Drugi   policjant   răwnież   milczał   z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył siÚ  do nich
i  kiedy  pozostało mu  jeszcze  mniej  wiÚcej  piÚtnaście  krokăw,  zaczNoł
słyszeÖ, co măwi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
     - A co ja mam z tym wspălnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W  porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
     Policmajster zauważył Wiktora  i na jego twarzy pojawił siÚ  wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. Odwrăcił siÚ, i jakby w ogăle nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
     - A wiÚc zostajesz tutaj. Pilnuj,  żeby wszystko  było w porzNodku. Nie
właĎ do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno  zbliżaÖ siÚ do
samochodu. Jasne?
     - Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
     Szef  policji  zszedł  ze  schodkăw,  wsiadł  do  swojego  samochodu  i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złościNo i odwołał siÚ do Wiktora.
     -  Niech  chociaż  pan powie, czy  ja jestem winny,  czy  nie? - Wiktor
przystanNoł  i  chłopca  to  zdopingowało.  -  Normalnie sobie  jadÚ.  WiozÚ
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już  tysiNoce  razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo  mnie i  każNo jechaÖ  na  policjÚ. Za co? Jechałem  prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w  porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. LicencjÚ
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekaÖ?
     -  Przestaá już  siÚ  wydzieraÖ  - powiedział  policjant. Chłopiec żywo
odwrăcił siÚ do niego.
     -  WiÚc  co ja  takiego  zrobiłem? Niech pan  powie,  czy przekroczyłem
szybkośÖ? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestăj. I papiery mi
zabraliście...
     - Wszystko siÚ wyjaśni - oznajmił policjant. - Słowo dajÚ, czego ty siÚ
denerwujesz? IdĎ, posiedĎ sobie w knajpie i radzÚ ci, pilnuj swego nosa.
     -  Ech, władzuchna kochana! -  zawołał  chłopak i z  rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowÚ. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! JeĎdzisz  na lewo  -
zatrzymujNo,  na prawo  jeĎdzisz  -  też  zatrzymujNo  - zaczNoł schodziÖ ze
stopni,  ale  przystanNoł  i  zwrăcił  siÚ do policjanta. - Może  mandat pan
weĎmie, albo jakoś inaczej?
     - IdĎ, już idĎ - powiedział policjant.
     - Bo mnie obiecali premiÚ za pośpiech! CałNo noc jechałem.
     - IdĎ stNod, powiedziałem! - powtărzył milicjant.
     Chłopak  ponownie splunNoł, podszedł do  swojej  furgonetki,  dwa  razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił siÚ, wsunNoł rÚce do  kieszeni
i pobiegł przez plac.
     Policjant spojrzał  na  Wiktora, spojrzał  na  ciÚżarăwkÚ,  spojrzał na
niebo, papieros  mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
     Wiktor  stał  przez  czas  jakiś,  nastÚpnie powoli  obszedł ciÚżarăwkÚ
dookoła. CiÚżarăwka była ogromna, potÚżna, kiedyś na takich  wożono piechotÚ
zmotoryzowanNo. Wiktor  rozejrzał  siÚ. Kilka  metrăw przed  samochodem stał
skrÚciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic wiÚcej w pobliżu nie było. DogoniÖ,  to  mnie dogoniNo, pomyślał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeśli mnie  zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu  siÚ wesoło. A
co,  pomyślał  znany pisarz  Baniew  znowu  siÚ  schlał i  porwał  w  celach
rozrywkowych cudzy samochăd, na szczÚście obeszło siÚ bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie  wyglNoda tak prosto, że  nie  bÚdzie  pierwszym,  ktăry
dostarczy  władzom  eleganckiego  pretekstu,  aby   przymknNoÖ  niewygodnego
człowieka, ale nie  miał  ochoty  siÚ zastanawiaÖ, miał  ochotÚ  poddaÖ  siÚ
impulsowi.  W  ostatecznym  razie  napiszÚ  tej  kanalii  artykuł,  pomyślał
mimochodem.
     Szybko otworzył drzwi do szoferki  i usiadł przy  kierownicy. Klucza  w
stacyjce nie było,  musiał zerwaÖ kable zapłonu  i  połNoczyÖ  druty.  Kiedy
silnik  zapalił,  Wiktor zanim  zatrzasnNoł  drzwi,  spojrzał za  siebie  na
wejście  do  komendy.  Stał tam  ten  sam  policjant  z  tym  samym  wyrazem
niezadowolenia  na twarzy  i z  papierosem w kNociku  warg. Było  jasne,  że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdniÚ, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicÚ.
     To było bardzo  przyjemne - pÚdziÖ po  pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głÚbokich kałuż,  obracaÖ ciÚżkNo kierownicÚ napierajNoc
na niNo  całym  ciałem -  obok fabryki konserw,  obok  stadionu,  na  ktărym
"Bracia w sapiencji"  jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo,  po  wyrwach,  podskakujNoc  na siedzeniu i słyszNoc jak  z tyłu,  w
skrzyni  ciÚżarăwki,  za każdym razem ciÚżko opada Ďle  umocowany ładunek. W
lusterku nie widaÖ było pogoni, zresztNo trudno  byłoby jNo zauważyÖ w takim
deszczu. Wiktor czul siÚ bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochÚ
pijany. Z  dachu  szoferki mrugały  do  niego  śliczne dziewczyny wyciÚte  z
ilustrowanych  pism, w  schowku znalazł  paczkÚ  papierosăw  i  było  mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porÚ przyhamował i skrÚcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł siÚ jak odkrywca
nieznanych  drăg, ponieważ  nigdy  tÚdy nie  jeĎdził i  nie chodził. A droga
okazała siÚ dobra,  zupełnie  inaczej  niż magistracka szosa  -  poczNotkowo
bardzo răwny  i zadbany asfalt,  potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu  przypomniał  sobie  o  żołnierzach i drucie kolczastym  a po
piÚciu minutach to zobaczył.
     Ogrodzenie  -  jeden  rzNod  drutăw - ciNognÚło  siÚ  po  obu  stronach
betonowej drogi i  znikało gdzieś w deszczu. Zamykała  drogÚ wysoka brania z
budkNo  strażniczNo,  drzwi  budki  były  otwarte i na  jej  progu stał  już
żołnierz w  hełmie,  w długich butach i  w wojskowej pelerynie,  spod ktărej
wysuwała siÚ  lufa automatu.  Jeszcze  jeden żołnierz, bez  hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie măwcie - podziÚkuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz  wyszedł z  budki i podszedł do  ciÚżarăwki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, măgł mieÖ najwyżej osiemnaście lat.
     - Dzieá dobry - powiedział. - Czemu tak păĎno?
     -  Wynikły  pewne  okoliczności  - odpowiedział  Wiktor  zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał siÚ Wiktorowi i nagle zesztywniał.
     - Paáskie dokumenty - rzekł sucho.
     - Jakie tam dokumenty  -  odparł  wesoło Wiktor.  -  MăwiÚ  przecież  -
zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnNoł wargi.
     - Co pan przywiăzł? - zapytał.
     - KsiNożki - oznajmił Wiktor.
     - A przepustkÚ pan ma?
     - Jasne, że nie mam.
     -  Aha -  powiedział żołnierz i jego  twarz siÚ  rozjaśniła.  -  Ja też
patrzÚ...  W  takim  razie  proszÚ  poczekaÖ.  W  takim razie  trzeba bÚdzie
poczekaÖ.
     - Niech pan weĎmie pod uwagÚ - rzekł  Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie ścigaÖ.
     -  Nie szkodzi,  ja szybko  -  odpowiedział  żołnierz i  przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
     Wiktor  wysiadł  z kabiny i stojNoc na  stopniu obejrzał siÚ za siebie.
Przez deszcz  nie było  nic widaÖ. Wobec tego wrăcił za kierownicÚ i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie.  Przed nim, za drutami  i za
bramNo  także wirował deszcz, można było domyśleÖ siÚ, że stojNo tam  jakieś
ciemne  budowle  -  ni  to  domy,  ni  to  wieże,  ale  wypatrzyÖ  cokolwiek
konkretnego było nie sposăb.  Czyżby mieli mnie nie zaprosiÖ  do  środka?  -
pomyślał  Wiktor.  To bÚdzie  świástwo,  jeśli  mnie  nie  zaproszNo.  Można
wprawdzie sprăbowaÖ odwołaÖ siÚ do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak
właśnie zrobiÚ, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał siÚ bohaterem?...
     Żołnierz  znowu wyszedł  z  wartowni, a  za nim wybiegł  stary znajomy,
pryszczaty chłopiec  nihilista w samych kNopielăwkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych śladăw wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopieá ciÚżarăwki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał siÚ i roześmiał.
     -  Dzieá  dobry,  panie  Baniew! To  pan? Jak  fajnie... Przywiăzł  pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
     - No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy siÚ żołnierz.
     - Tak, to nasz samochăd.
     -  Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz.  -  A pan niestety bÚdzie
musiał wyjśÖ i zaczekaÖ.
     - Chciałbym zobaczyÖ siÚ z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
     - Można go wywołaÖ tutaj - zaproponował żołnierz.
     -  Hm  - mruknNoł  Wiktor  i  znaczNoco popatrzył  na chłopca. Chłopiec
rozłożył rÚce ze skruchNo.
     - Nie ma pan  przepustki - wyjaśnił. - A oni bez przepustki  nikogo nie
wpuszczajNo. My byśmy z radościNo....
     Nie  pozostało nic innego, jak  wyleĎÖ  na deszcz.  Wiktor zeskoczył na
drogÚ, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła siÚ brama, ciÚżarăwka szarpnÚła
i podrygujNoc  wpełzła za  ogrodzenie. I  brama  zamknÚła  siÚ.  Czas  jakiś
jeszcze Wiktor słyszał wycie  silnika i  skowyt  hamulcăw, a  potem nie było
słychaÖ już  nic oprăcz plusku i szmeru. A wiÚc tak, pomyślał Wiktor.  A ja?
Poczuł  rozczarowanie.  Dopiero  teraz  zrozumiał,  że   zdecydował  siÚ  na
bohaterstwo  nie całkiem bezinteresownie, że  miał nadziejÚ dużo  zobaczyÖ i
dużo zrozumieÖ... przeniknNoÖ, jeśli można tak powiedzieÖ, do epicentrum. No
i  diabli z  wami,  pomyślał.  Popatrzył na  drogÚ.  Do  skrzyżowania  sześÖ
kilometrăw,   od  skrzyżowania  do  miasta   kilometrăw  dwadzieścia.  Można
oczywiście  od skrzyżowania  do  sanatorium -  dwa  kilometry.  NiewdziÚczne
świnie...  Na deszczu... W tym  momencie  zauważył, że deszcz osłabł. DziÚki
Bogu choÖ za to, pomyślał.
     - WiÚc mam wywołaÖ pana Golema? - zapytał żołnierz.
     - Golema? - Wiktor siÚ ożywił. Właściwie dobrze by było  przegoniÖ tego
starego grzyba pod deszczem tam i z  powrotem, a poza tym Golem ma samochăd.
I flaszkÚ. - A tak, poproszÚ.
     - To jest do zrobienia -  powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go.  Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajÚty.
     - To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
     - Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie  przyjdzie. Ale dla mnie  to
żaden  kłopot. Znaczy, Banie w...  - i  żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
     Wiktor  zapalił papierosa  i wtedy rozległ  siÚ  trzask  motocykla. Zza
mgielnej   zasłony  z  obłNokanNo   szybkościNo  wynurzył  siÚ  "Harley"   z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramÚ i zahamował. Na  siodełku siedział ten
sam policjant  z niezadowolonNo twarzNo, drugi,  zakutany  w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz siÚ zacznie, pomyślał  Wiktor naciNogajNoc
głÚbiej  kaptur. Ale  nic  mu to  nie  pomogło.  Policjant  z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
     - Gdzie ciÚżarăwka?
     -  Jaka  ciÚżarăwka? -  ze zdumieniem zapytał  Wiktor,  żeby  zyskaÖ na
czasie.
     - Niech  pan  nie udaje! -  wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
siÚ panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
     - ProszÚ na mnie nie wrzeszczeÖ! - zaprotestował Wiktor z godnościNo. -
Co to za chamstwo? ZłożÚ na pana skargÚ.
     Drugi  policjant  wyplNotujNoc siÚ po drodze z  brezentowych  pokrowcăw
podszedł i zapytał:
     - Ten?
     -  Jasne, że  ten!  -  stwierdził policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
     -  No  - no!  - powiedział Wiktor  cofajNoc  siÚ o krok.  -  Co  to  za
samowola? Jak pan śmie?!
     -  Niech pan nie pogarsza  swojej sytuacji stawianiem oporu  - poradził
drugi policjant.
     - A ja nie poczuwam siÚ do żadnej winy - bezczelnie oświadczył Wiktor i
wsadził rÚce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie.
     - Uprowadził pan ciÚżarăwkÚ - powiedział drugi policjant.
     -  JakNo  ciÚżarăwkÚ? - krzyknNoł  Wiktor.  - JakNo  znowu  ciÚżarăwkÚ?
Przyszedłem  tu  w  gości do  pana  Golema, naczelnego  lekarza.  Zapytajcie
wartownikăw. Co ma z tym wspălnego jakaś ciÚżarăwka?
     - A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
     - Jak to  nie ten? - zaprotestował  policjant z  niezadowolonNo  minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu  kajdanki ruszył  na  Wiktora.  -  No, dawaÖ  rÚce! -
polecił rzeczowym tonem.
     W tym  momencie  trzasnÚły  drzwi wartowni i wysoki,  przeraĎliwy  głos
zawołał:
     - RozejśÖ siÚ!
     Wiktor  i policjant wzdrygnÚli siÚ.  Na progu wartowni  stał  piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
     - OdejśÖ od bramy! - krzyknNoł.
     - Ej, ty, spokojniej! -  powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
     - Gromadzenie  siÚ przed bramNo strefy specjalnej  w ilości wiÚkszej od
jednego  postronnego  jest   zabronione!  Po  trzykrotnym  ostrzeżeniu  bÚdÚ
strzelaÖ! CofnNoÖ siÚ od bramy!
     - Lepiej odejdĎcie  panowie  - z zatroskaniem  poradził  Wiktor,  lekko
popychajNoc obu policjantăw. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rÚkÚ i zrobił krok w kierunku żołnierza.
     - Czyś ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciÚżarăwkÚ.
     -   Żadnych   ciÚżarăwek!   -  przeciNogle  i  przeraĎliwie   wrzasnNoł
sympatyczny i  serdeczny  żołnierzyk.  -  Ostatnie ostrzeżenie!  Dwaj  majNo
odejśÖ na sto metrăw od bramy!
     -  Słuchaj,  Roch - powiedział  drugi policjant.  - ChodĎ,  odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
     Policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo,  purpurowy  z  wściekłości nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w  drzwiach pojawił siÚ gruby  sierżant  z
ogryzionNo kanapkNo w jednym rÚku i ze szklankNo w drugiej.
     -  Szeregowy Dżura  - zapytał  przeżuwajNoc.  - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
     Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło siÚ zezwierzÚcenie. Policjanci
rzucili  siÚ  do  motocykla,  osiodłali go,  zawrăcili obok  Wiktora,  ktăry
stanNoł  w pozie regulujNocego ruch i  odjechali. Purpurowy policjant coś do
niego krzyknNoł,  czego nie sposăb  było  usłyszeÖ w  trzeszczeniu  silnika.
Odjechali o piÚÖdziesiNot krokăw i zatrzymali siÚ.
     - Blisko -  powiedział sierżant  z - dezaprobatNo.  - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
     -  Dalej!  -  przeraĎliwym  głosem   krzyknNoł  żołnierzyk  wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
     -  Nauczyli siÚ  postronni gromadziÖ pod bramNo  - zawiadomił  sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbÚ. - Wrăcił na
wartowniÚ, a  piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc  siÚ z  wolna, kilkakrotnie
przespacerował siÚ tam i z powrotem przed bramNo.
     Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
     - Przepraszam bardzo, ale co słychaÖ z doktorem Golemem.
     - Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
     - Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie păjdÚ...
- popatrzył na mgłÚ i deszcz, w ktărej skryli siÚ policjanci.
     - Jak to - păjdzie sobie pan? - zaniepokoił siÚ żołnierz.
     - A co - nie można? - răwnież niespokojnie zapytał Wiktor.
     -  Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. -  A co z  ciÚżarăwkNo?
Pan odejdzie, a ciÚżarăwka? CiÚżarăwki należy odprowadzaÖ od bramy.
     - A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
     - Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze siÚ tak
robi, jakże inaczej?
     Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobiÚ. Z odległości stu metrăw
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
     - Pan jNo naprawdÚ porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawościNo.
     -  A tak! Policja zatrzymała kierowcÚ,  a ja jak głupi postanowiłem wam
pomăc...
     - Ta - aak... - wspăłczujNoco powiedział żołnierz. - NaprawdÚ nie wiem,
co panu poradziÖ.
     - A jeśli, powiedzmy, teraz sobie păjdÚ?  - chytrze  zapytał  Wiktor. -
Nie bÚdzie pan strzelaÖ?
     - Nie wiem  - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
ZapytaÖ? ,
     - ZapytaÖ -  przytaknNoł Wiktor  zastanawiajNoc siÚ,  czy  zdNoży uciec
poza granicÚ  widoczności czy nie. W tej  samej chwili za bramNo odezwał siÚ
klakson.  Brama  otwarła  siÚ  i  ze  strefy  powoli  wytoczyła siÚ  pechowa
ciÚżarăwka.  Zatrzymała  siÚ  obok  Wiktora,  drzwi  siÚ  uchyliły  i Wiktor
zobaczył,  że za kierownicNo siedzi już nie  chłopiec, jak  oczekiwał,  lecz
łysy,  przygarbiony mokrzak  i  patrzy  na niego.  Wiktor  nie ruszył  siÚ z
miejsca,  wtedy  mokrzak zdjNoł z  kierownicy rÚkÚ  w czarnej  rÚkawiczce  i
zapraszajNoco  poklepał  siedzenie obok siebie.  Raczyli siÚ  zniżyÖ, gorzko
pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił:
     - No wiÚc wszystko dobrze siÚ skoáczyło, niech pan jedzie z Bogiem.
     Wiktorowi  przeleciała przez  głowÚ  myśl, że  jeśli  już  mokrzak  sam
zamierza odstawiÖ samochăd  do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli
zamierza  wdaÖ siÚ w konflikt z policjNo,  to dobrze byłoby siÚ  natychmiast
pożegnaÖ i prosto przez pole daÖ nogÚ do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
     - Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
     - Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
     -  Rzecz  polega  na tym, że ja  ukradłem  tÚ  ciÚżarăwkÚ, chociaż była
zatrzymana.
     - Wiem - cierpliwie wyjaśnił mokrzak. - Niech pan siada.
     Okazja była stracona.  Wiktor  uprzejmie  i  serdecznie pożegnał  siÚ z
żołnierzem, wdrapał siÚ na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. CiÚżarăwka ruszyła
i  po  minucie  zobaczyli "Harleya". "Harley"  stał  w  poprzek szosy,  obaj
policjanci stali obok  i  gestami nakazywali  zjechaÖ  na  pobocze.  Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc siÚ z szoferki powiedział:
     - ProszÚ zabraÖ motocykl, panowie zagrodziliście drogÚ.
     - ZjechaÖ na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazaÖ dokumenty.
     - JadÚ na komendÚ  policji -  powiedział mokrzak. -  ByÖ może tam sobie
porozmawiamy?  Policjant nieco siÚ stropił i wymruczał coś w  rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
     -  Dobrze  - powiedział  wreszcie  policjant.  -  Tylko  ja  poprowadzÚ
samochăd, a tamten niech siÚ przesiNodzie do motocykla.
     - ProszÚ bardzo - zgodził siÚ  mokrzak. - Ale  jeśli  można, motocyklem
pojadÚ ja.
     - Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
siÚ rozjaśnił. - Niech pan wysiada.
     Zamienili  siÚ miejscami.  Policjant  złowieszczo zezujNoc  na  Wiktora
zaczai  siÚ  krÚciÖ i wierciÖ na  siedzeniu  poprawiajNoc płaszcz,  a Wiktor
zezujNoc na  policjanta patrzył  jak mokrzak,  podobny z tyłu do wielkiej  ,
chudej małpy, garbiNoc  siÚ  jeszcze  bardziej  i człapiNoc  idzie  w stronÚ
motocykla  i usadawia  siÚ w przyczepie. Deszcz  znowu lunNoł jak z  cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
     Chciałbym wiedzieÖ, czym to wszystko siÚ skoáczy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo  pomyślał Wiktor. NiewyraĎnNo  nadziejÚ  budził  zamiar mokrzaka
pojawienia siÚ na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te  dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnÚ  w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknÚ. Nie ma takiej
policji, ktăra  nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli  tylko ma okazjÚ... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej  bÚdÚ  musiał zwijaÖ żagle. Wszystko bÚdzie
dobrze.  W ostateczności chociażby  jest  mi lżej  na  duszy...  WyciNognNoł
paczkÚ  papierosăw  i  poczÚstował  policjanta.   Policjant  chrzNoknNoł   z
oburzeniem,  ale  papierosa  wziNoł. Zapalniczka mu siÚ popsuła, wiÚc musiał
chrzNoknNoÖ po  raz wtăry, kiedy Wiktor  podał mu ogieá.  Właściwie można go
było  zrozumieÖ,  tego  niemłodego,  gdzieś  tak  czterdziestopiÚcioletniego
człowieka,  ktăry ciNogle jeszcze był  młodszym  policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał  nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupÚ, zresztNo, skNod taki może siÚ znaÖ na cudzych dupach - ktăra właściwa,
a   ktăjra  nie...   Policjant  palił   papierosa  i  minÚ  miał  już  mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkÚ, pomyślał Wiktor. Dałbym
mu golnNoÖ, opowiedziałbym kilka  irlandzkich kawałăw, naurNogałbym  władzy,
co to wyłNocznie  swoich protegowanych awansuje,  studentom bym naubliżał  i
kto wie, może facet by siÚ rozchmurzył.
     - Ależ leje, coś niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miarÚ neutralnie, bez złości.
     - Przecież  jaki tu  kiedyś był klimat  -  ciNognNoł  Wiktor  - i w tym
momencie go olśniło. - A zauważył  pan?  U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża siÚ do miasta, od razu ulewa.
     -  Szkoda słăw -  powiedział policjant.  - Oni  siÚ  tam  w leprozorium
nieĎle urzNodzili.
     Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o  pogodzie - jaka kiedyś była i
jaka  siÚ,  do wszystkich  diabłăw, zrobiła. Odkopali  wspălnych znajomych w
mieście.  Pogadali o  życiu  w stolicy, o mini -  spădniczkach,  o  trNodzie
homoseksualizmu,  o   importowanej   brandy  i  o  narkotykach  z  przemytu.
Naturalnie zgodzili siÚ,  że nie ma  teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo  i zaraz po wojnie.  Że  policjant  ma pieskie  życie,  chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi străże porzNodku, niezastNopione koło
napÚdowe  paástwowego  mechanizmu.  A  tymczasem  znowu   podwyższyli   wiek
emerytalny,  za  to  obniżyli   emerytury,   za  zranienie  przy   pełnieniu
obowiNozkăw służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broá - komu  w
takich warunkach chce siÚ wyłaziÖ ze skăry... Słowem powstała taka sytuacja,
że  gdyby  jeszcze  parÚ dobrych  łykăw  to  policjant  powiedziałby  "Dobra
chłopie,  Băg z  tobNo, ja ciebie nie  widziałem  i  ty mnie nie widziałeś".
Jednakże paru łykăw nie było, a chwila dla wrÚczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak  że kiedy ciÚżarăwka podjechała pod  komendÚ,  policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iśÖ za sobNo i to szybko.
     Mokrzak odmăwił udzielenia wyjaśnieá  dyżurnemu  oficerowi  i zażNodał,
aby niezwłocznie  zaprowadzono ich  do  komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszÚ  bardzo, naczelnik  z  pewnościNo  osobiście  pana przyjmie,  co  zaś
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, wiÚc do
naczelnika  iśÖ nie ma po co, natomiast należy go przesłuchaÖ i  sporzNodziÖ
odpowiedni protokăł.  Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan  Baniew nie bÚdzie musiał odpowiadaÖ na żadne pytania, i żadnych
protokăłăw  pan  Baniew nie bÚdzie  podpisywał,  ponieważ  istniejNo  w  tej
sprawie  okoliczności  dotyczNoce  wyłNocznie  pana  policmajstra.  Dyżurny,
ktăremu  było  dokładnie  wszystko  jedno,  wzruszył   ramionami  i  poszedł
zameldowaÖ.  W  czasie,  kiedy  meldował,  zjawił siÚ  kierowca  w  roboczym
kombinezonie, ktăry  o niczym  nie wiedział  i był  na niezłej bani,  wiÚc z
miejsca zaczNoł krzyczeÖ o sprawiedliwości,  niewinności i innych  okropnych
rzeczach.  Mokrzak ostrożnie  zabrał mu  fakturÚ, ktărNo szofer  wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer
tak siÚ zdumiał,  że aż  zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
     Policmajster   przyjNoł   ich   surowo.   Na   mokrzaka    patrzył    z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał siÚ nie patrzeÖ w ogăle.
     - Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
     - Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował siÚ mokrzak.
     -  ProszÚ -  z  przymusem powiedział  policmajster po  krătkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
     -  Panie policmajstrze  -  oznajmił  mokrzak. -  Jestem upoważniony  do
złożenia  na  paáskie   rÚce  stanowczego  protestu  z   powodu  powtărnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunkăw adresowanych do leprozorium.
     -  Tak, słyszałem  o tym  -  stwierdził  policmajster.  -  Kierowca był
pijany, i byliśmy  zmuszeni  zatrzymaÖ go.  Przypuszczam, że w  najbliższych
dniach Wszystko siÚ wyjaśni.
     - Policja zatrzymała nie kierowcÚ,  tylko ładunek - oświadczył mokrzak.
-  Jednakże nie  jest  to takie  istotne. DziÚki  uprzejmości  pana  Baniewa
ładunek został dostarczony z  niewielkim zaledwie  opăĎnienie i powinien pan
byÖ zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi,  ponieważ  istotnie  opăĎnienie
ładunku  z  paáskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby staÖ siÚ przyczynNo
poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście.
     - To  zabawne -  powiedział  policmajster.  -  Nie rozumiem i nie życzÚ
sobie rozumieÖ, o czym pan măwi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchaÖ pogrăżek.  Co  zaś  dotyczy  pana  Baniewa,  to  na  tÚ  okolicznośÖ
istniejNo określone artykuły kodeksu karnego, w ktărych  takie przypadki sNo
przewidziane. - WyraĎnie unikał patrzenia na Wiktora.
     -  WidzÚ,  że  pan  naprawdÚ  nie  rozumie swojej  sytuacji -  oznajmił
mokrzak.  -  Ale jestem  upoważniony do zawiadomienia  pana, że w  przypadku
kolejnego zatrzymania  naszych  ładunkăw  bÚdzie  pan  miał  do czynienia  z
generałem Pferdem.
     Zapadło  milczenie.  Wiktor nie wiedział,  kto to taki  generał  Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
     - Wydaje mi siÚ, że to jest groĎba - stwierdził niepewnie.
     - Owszem - zgodził siÚ mokrzak - i do tego  groĎba  wiÚcej  niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak răwnież.
     - PrzyjmujÚ  do wiadomości  wszystko,  co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - Paáski ton  pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecujÚ  osobom,  ktăre  pana  upoważniły, że  zajmÚ siÚ sprawNo  i  jeżeli
znajdNo siÚ winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to răwnież
pana Baniewa.
     -  Panie  Baniew - rzekł mokrzak.  - Jeśli policja bÚdzie  panu  robiła
wstrÚty  z  powodu tego  incydentu,  proszÚ niezwłocznie zawiadomiÖ  doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
     - Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
     O ăsmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udaÖ siÚ
do swojego stolika, przy ktărym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
     - Czołem  Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc siÚ o ladÚ. - Co słychaÖ
-  i  w tym  momencie przypomniał  sobie. -  A!  Rachunek... Czy  ja wczoraj
bardzo?
     - Rachunek to  głupstwo -  wymruczał  Teddy. - Nic  poważnego, rozbiłeś
lustro i wyrwałeś umywalkÚ. Ale czy pamiÚtasz policmajstra?
     - A co takiego? - zdziwił siÚ Wiktor.
     - No  tak, wiedziałem, że nie zapamiÚtasz.  Oczy miałeś, bracie, niczym
gotowany  prosiak,  nic nie  kombinowałeś.  A wiÚc  ty  - wycelował  w pierś
Wiktora palec wskazujNocy -  zamknNołeś biedaka  w  kiblu,  podparłeś  drzwi
miotłNo i  nie wypuszczałeś.  A  myśmy  nie  wiedzieli,  kto  tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy,
niech  sobie  posiedzi....  A  potem  go  stamtNod  wyciNognNołeś, zaczNołeś
krzyczeÖ, ach, biedak, jak on siÚ uświnił! - i wsadziłeś mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała siÚ, a my ledwie ciÚ odciNognÚliśmy.
     - Serio? - zapytał  Wiktor. - No, no.  To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspăłczujNoco pokiwał głowNo.
     - O, do diabła - powiedział Wiktor. -  Głupia historia.  Chyba muszÚ go
przeprosiÖ... Ale jak mi siÚ udało? Taki silny chłop...
     - BojÚ siÚ, żeby ciÚ nie  wrobili - rzekł Teddy.  - Dziś  rano łaził tu
jeden tajniak,  spisywał zeznania... sześÖdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A
może byÖ jeszcze gorzej. Akt  terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokrÚcił głowNo.
     - Co? - zapytał Wiktor.
     - Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
     - Tak.
     - No i co?
     - Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
     - Aha! - powiedział  Teddy i  ożywił  siÚ.  -  No,  to  w  takim  razie
rzeczywiście głupstwo. Napisz mu  ten artykuł i wszystko bÚdzie w porzNodku.
Jeśli  burmistrz  bÚdzie  zadowolony,  policmajster  nie  odważy  siÚ  słowa
pisnNoÖ, choÖbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo kościstNo piÚśÖ. - WiÚc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji nalejÚ ci na rachunek zakładu. Czystej?
     - Może byÖ czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
     Wizyta burmistrza  objawiła mu siÚ teraz w nowym  świetle.  WiÚc oni ze
mnNo w ten sposăb, pomyślał Wiktor.  Ta - ak... Albo siÚ wynoś, albo  răb co
ci  każNo, albo ciÚ wykoáczymy. Nawiasem măwiNoc, wynieśÖ siÚ też nie bÚdzie
łatwo.  Akt  terrorystyczny  -  bÚdNo  szukaÖ  i  znajdNo.  Jesteś,  bracie,
alkoholikiem,  aż  przykro   patrzeÖ.  I  żeby   chociaż  byle   kogo,   ale
policmajstra. MăwiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nieĎle. Nie
pamiÚtał nic  oprăcz zalanych wodNo  kafelkăw na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tÚ scenÚ. Tak, kochany măj  Wiktorze Baniew, măj ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twăj czas i pora, że tak
powiem, siÚ sprzedaÖ... Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawaÖ  należy siÚ łatwo i drogo - im  uczciwsze  jest  twoje
piăro, tym drożej za  nie zapłacNo dzierżNocy władzÚ, wiÚc nawet sprzedajNoc
siÚ przynosisz straty przeciwnikowi i należy  staraÖ siÚ, aby straty te były
maksymalne...   Wychylił   kieliszek  czystej,   nie   czujNoc  najmniejszej
satysfakcji.
     - Dobra, Teddy - powiedział. - DziÚkujÚ. Daj rachunek. Dużo tam tego?
     - Twoja kieszeá wytrzyma - uśmiechnNoł siÚ Teddy. WyjNoł z kasy kartkÚ.
- Należy siÚ od  ciebie: za  lustro w toalecie -  siedemdziesiNot siedem, za
umywalkÚ,  porcelanowNo, dużNo  -  sześÖdziesiNot  cztery,  razem,  jak  sam
rozumiesz, sto  czterdzieści jeden. A lampÚ zapisaliśmy na  tamtNo awanturÚ.
Jednego  tylko nie  rozumiem  -  ciNognNoł,  patrzNoc,  jak  Wiktor  odlicza
pieniNodze  - czym to  lustro  rozbiłeś?  Wielka tafla gruba  na  dwa palce.
GłowNo w nie tłukłeś, czy co?
     - CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
     - Dobra, nie przejmuj siÚ - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł,  zrehabilitujesz siÚ, jeszcze honorarium  podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
     - Nie  trzeba, păĎniej... PrzyjdÚ, jak zjem  kolacjÚ -  odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
     W restauracji wszystko  było  jak  zwykle -  păłmrok,  zapachy,  dĎwiÚk
naczyá w kuchni; młody mÚżczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej;  zgarbiony doktor  R.  Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy siÚ w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
     - Minogi - rzucił Wiktor. - ButelkÚ piwa. I jakieś miÚso.
     - No  i  doigrał siÚ pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Măwiłem, żeby
pan przestał piÖ. .
     - Kiedy mi pan to măwił? Bo jakoś nie pamiÚtam.
     - A  czego siÚ  doigrałeś? -  zainteresował siÚ doktor R.  Kwadryga.  -
Nareszcie zamordowałeś kogoś?
     - A ty nic nie pamiÚtasz? - zapytał Wiktor.
     - Pytasz o wczoraj?
     - Tak, o wczoraj... Spiłem  siÚ jak pszczoła - wyjaśnił Wiktor Golemowi
- zapÚdziłem pana policmajstra do klozetu...
     -  A -  a - a! - stwierdził R.  Kwadryga.  - To wszystko kłamstwo.  Tak
właśnie  powiedziałem  śledczemu.  Dziś  rano  przyszedł  do  mnie  śledczy.
Rozumiecie panowie,  straszliwa zgaga,  głowa  pÚka, siedzÚ, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia siÚ ten  wał i  zaczyna wrabiaÖ człowieka,  fastrygowaÖ
przestÚpstwo...
     - Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - FastrygowaÖ?
     -  No tak, fastrygowaÖ - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo  wyobrażony   materiał.  -  Tylko  nie   spodnie,   a  przestÚpstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczăr przesiedziałem w
restauracji, było  cicho, przyzwoicie jak  zawsze,  żadnych skandali, jednym
słowem  okropna nuda... BÚdzie  dobrze - pocieszał  Wiktora.  - Nie przejmuj
siÚ... A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go?
     - Może nie măwmy już o tym - zaproponował Wiktor.
     - To o czym mamy măwiÖ?  - zapytał  urażony R. Kwadryga. - Ci  dwaj bez
przerwy siÚ spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz  na
sto lat wydarzyło siÚ coś ciekawego - to od razu - nie măwmy.
     Wiktor odgryzł połowÚ minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
     - Kto to jest generał Pferd?
     - Koá - odpowiedział R. Kwadryga. - Koá. Der Pferd. Albo das.
     - A jednak - rzekł Wiktor - czy ktăryś z panăw zna takiego generała?
     - Kiedy służyłem  w  wojsku - powiedział  doktor  R.  Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
     - No i co z tego? - zapytał Wiktor.
     - Arsch po niemiecku dupa - oznajmił  milczNocy do  tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
     - A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
     - W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
     - No i co dalej?
     -  Nic. WiÚc  nikt  nie  wie?  I  bardzo  dobrze. Ja  tylko  tak  sobie
zapytałem.
     - A feldfebel nazywał siÚ Buttock - oznajmił R. Kwadryga.  -  Feldfebel
Buttock.
     - Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
     - Lepiej napijmy siÚ - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkÚ koniaku!
     - Po co butelkÚ? - zapytał Pawor.
     - Żeby starczyło dla wszystkich.
     - Znowu wywoła pan jakiś skandal.
     - Niech pan przestanie,  Pawor -  powiedział Wiktor.  -  Abstynent  siÚ
znalazł.
     -  Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor.  - LubiÚ wypiÖ i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby  wypiÖ, jak zresztNo przystało  na prawdziwego
mÚżczyznÚ. Ale nie rozumiem, po co  siÚ upijaÖ. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijaÖ siÚ co wieczăr.
     - On tu znowu jest  - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
     - Nie bÚdziemy siÚ upijaÖ - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi  w  tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija siÚ, no i Băg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
     - I  na tym właśnie wszystko  polega  -  stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie  w wădzie, i  to  nie tylko  kraj, ale  cały  świat,  każdy przyzwoity
człowiek powinien zachowaÖ zdrowy rozsNodek.
     - Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
     - W każdym razie za kulturalnych.
     - Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie wiÚcej
powodăw, żeby siÚ upijaÖ niż niekulturalni.
     -  Możliwe  - zgodził siÚ  Pawor.  - Jednakże człowiek kulturalny  jest
obowiNozany trzymaÖ siÚ w ryzach. Kultura zobowiNozuje...  My tu na przykład
siedzimy każdego  wieczora, rozmawiamy,  pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z
nas  przez  cały  ten czas  powiedział  coś  jeżeli nawet nie  mNodrego,  to
chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i śmiechy.
     - A po co - serio? - zapytał Golem.
     - A po to, że wszystko  leci w przepaśÖ, a my siÚ śmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
     - No  dobrze, Pawor  - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś
serio. Może nie byÖ mNodre, ale chociażby na serio.
     - Nie  życzÚ  sobie  niczego na  serio -  zakomunikował  R. Kwadryga. -
Pijawki. SÚpy. Tfu!
     - Cicho  -  powiedział mu  Wiktor. - Śpij jak  ci  dobrze...  Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym.  Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaści.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
     -  Nie  - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartujÚ.  ByÖ może  jestem
ironiczny.  Ale  to dlatego, że przez całe  swoje  życie  słucham  gadania o
przepaściach.  Wszyscy powtarzajNo,  że ludzkośÖ stoi  nad  przepaściNo, ale
udowodniÖ tego  nikt  nie potrafi.  A kiedy przychodzi do konkretăw, okazuje
siÚ, że ten cały filozoficzny  pesymizm  jest wynikiem  kłopotăw rodzinnych,
lub braku środkăw finansowych...
     -  Nie - powiedział  Pawor.  - Nie...  LudzkośÖ stoi  nad  przepaściNo,
ponieważ ludzkośÖ zbankrutowała.
     - Brak środkăw finansowych - wymamrotał Golem.
     Pawor  zignorował  go.  Pochylił  głowÚ  i  măwił  patrzNoc  spode  łba
zwracajNoc siÚ wyłNocznie do Wiktora.
     -  LudzkośÖ  zbankrutowała biologicznie  - wskaĎnik urodzeá jest  coraz
niższy, wzrasta czÚstotliwośÖ raka, niedorozwăj, nerwice, ludzie  stajNo siÚ
narkomanami.  PołykajNo setki  hektolitrăw  alkoholu,  nikotyny,  po  prostu
narkotykăw,  poczNowszy  od haszyszu i kokainy, a  skoáczywszy  na  LSD.  Po
prostu  degenerujemy  siÚ.  NaturalnNo  przyrodÚ zniszczyliśmy,  a  sztuczna
zniszczy  nas.  Dalej.   Zbankrutowaliśmy  ideologicznie  -  roztrzNosaliśmy
wszystkie    systemy    filozoficzne,   i   wszystkie    zdyskredytowaliśmy,
wyprăbowaliśmy   wszystkie   możliwe  rodzaje   moralności  i   etyki,   ale
pozostaliśmy   tak   samo   amoralnymi   bydlakami   jak   troglodyci.   Ale
najstraszniejsze jest to, że cała  ta  szara ludzka  masa w naszych  czasach
jest  răwnie łajdacka, jak zawsze była.  Nieustannie  pragnie i  domaga  siÚ
bogăw, wodzăw i porzNodku,  i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogăw, wodzăw
i porzNodek, jest  niezadowolona,  ponieważ  tak  naprawdÚ  niczego  jej nie
trzeba ani bogăw, ani  porzNodku, tylko  chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spÚtana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzieá koperty z
wypłatNo, ale ta koniecznośÖ jest jej wstrÚtna, wiÚc ucieka od niej  każdego
wieczora  w alkohol i  narkotyki.  ZresztNo  diabli  z  niNo,  z  tNo  kupNo
gnijNocego găwna, ktăre cuchnie już dziewiÚÖ tysiÚcy lat i do niczego innego
siÚ nie nadaje - może tylko śmierdzieÖ i cuchnNoÖ. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z  dużej  litery, prawdziwe osobowości. Widzimy
ten  rozkład i wydaje siÚ nam,  że nas on nie dotyczy,  ale  przecież  i nas
zatruwa beznadziejnościNo, osłabia naszNo wolÚ, powoli wchłania... A do tego
nowe przekleástwo -  demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite,  wszyscy
ludzie  sNo  braÖmi,  wszyscy  ulepieni  z  tej  samej gliny...  Nieustannie
utożsamiamy siÚ z  motłochem, i mamy do  siebie pretensjÚ, jeśli przypadkiem
odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumieÖ i wyciNognNoÖ wnioski - pora siÚ ratowaÖ.
     - Pora  siÚ napiÖ - oznajmił Wiktor.  Już żałował,  że zgodził  siÚ  na
poważnNo  rozmowÚ z inspektorem  sanitarnym. Na  Pawora  nieprzyjemnie  było
patrzeÖ. Za bardzo siÚ gorNoczkował, zaczNoł nawet zezowaÖ. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaści măwił straszliwe  banały.  Aż  prosiło  siÚ,
żeby mu powiedzieÖ - niech siÚ  pan przestanie  kompromitowaÖ, Pawor, lepiej
niech pan siÚ ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie.
     - To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
     - MogÚ jeszcze daÖ  panu radÚ. WiÚcej ironii, Pawor. Niech siÚ  pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic  pan nie może zrobiÖ. A nawet gdyby pan  măgł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
     Power uśmiechnNoł siÚ ironicznie.
     - A właśnie, że akurat wiem - powiedział.
     - No?
     - Jest tylko jeden sposăb, żeby powstrzymaÖ rozkład.
     -  Wiemy, wiemy  -  lekkomyślnie powiedział Wiktor  - włożyÖ  wszystkim
idiotom złote koszule i kazaÖ im maszerowaÖ. Cała Europa pod stopami. To już
było.
     - Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno -
zlikwidowaÖ masÚ.
     - Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedział Wiktor.
     - ZlikwidowaÖ dziewiÚÖdziesiNot procent ludności  - ciNognNoł  Pawor. -
ByÖ może nawet dziewiÚÖdziesiNot piÚÖ. Masy wypełniły swoje  przeznaczenie -
zrodziły kwiat ludzkości,  twărcăw  cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła
bulwa kartofla, ktăra  dała życie roślinie. A  kiedy  trup zaczyna gniÖ,  to
znaczy, że pora go pogrzebaÖ.
     - O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
     - Niech pan nie udaje  głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowiÖ siÚ nad sprawami, o ktărych panu świetnie wiadomo? Z  jakiego
powodu  ulegajNo  degeneracji  najwspanialsze idee? Z powodu tÚpoty  mas.  Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne  obrzydliwości? Z powodu tÚpoty mas,
ktăre  wybierajNo  rzNody godne siebie. Z  jakiego  powodu Złoty  Wiek  jest
răwnie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu  mas. W
zasadzie Hitler miał słusznośÖ, podświadomNo słusznośÖ, czuł,  że na świecie
jest wielu  zbytecznych.  Ale  był z krwi  i kości motłochu,  wiÚc  wszystko
zepsuł.  Głupie było likwidowanie według  przynależności rasowej. A poza tym
nie miał w dyspozycji odpowiednich środkăw masowej zagłady.
     - A według jakich  cech pan zamierza  przeprowadziÖ selekcjÚ? - zapytał
Wiktor.
     - Według nijakości -  odparł Pawor.  - Jeśli człowiek jest  przeciÚtny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidowaÖ.
     - A kto bÚdzie decydowaÖ, czy człowiek jest przeciÚtny, czy nie?
     - Niech pan siÚ nie martwi, to sNo szczegăły. Ja panu formułujÚ zasadÚ,
a kto, co i jak - to sNo szczegăły.
     - A  po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, ktărego Pawor
znudził.
     - To znaczy?
     - Na diabła panu ten proces? Rozmienia siÚ pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak  koáczycie, wy, nadludzie. Zamierzacie  przebudowaÖ świat, nie zgadzacie
siÚ na  mniej  niż trzy miliardy  trupăw, a  tymczasem albo  martwicie siÚ o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom załatwiaÖ ich ciemne sprawy.
     -  Może jednak trochÚ ostrożniej na zakrÚtach - powiedział Pawor. WidaÖ
było, że jest straszliwie wściekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
     - Ale przynajmniej nie organizujÚ dÚtych  procesăw politycznych  i  nie
zamierzam przebudowaÖ świata.
     -  Tak  - oznajmił Pawor.  - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan  to  przecież  zaledwie  bohema,  czyli  krătko  măwiNoc,  łajdak,  tani
opozycjonista, wichrzyciel i  găwno. Sam pan nie wie czego  chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od  pana. DogadzajNoc gustom łajdakăw podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo,  co to rusza  z posad  świat, a
nie  po prostu obrzydliwym  wierszokletNo  z tych,  co to piszNo na ścianach
publicznych szaletăw.
     - To prawda - zgodził siÚ Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan
tego wcześniej. Musiałem pana obraziÖ, żeby to usłyszeÖ. No i wynika z tego,
że  jest  pan nikczemnym typkiem,  Pawor.  Jednym  z wielu.  I  jeśli  bÚdNo
likwidowaÖ,   to  pana   też   zlikwidujNo.  Na   podstawie   przeciÚtności.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
     Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyślał. Pawor jest odrażajNocy. Co
za uśmieszek! Co mu siÚ dzisiaj stało? Kwadrygaśpi, co mu tam kłătnie,  masy
i  cała ta filozofia... A  Golem rozwalił  siÚ w fotelu  niczym  w  teatrze,
kieliszek  w palcach, rÚka  za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoś Pawor
trochÚ za długo milczy. Argumentăw szuka, czy co?
     - No dobrze - rzekł w koácu Pawor. - Porozmawialiśmy i wystarczy.
     Uśmieszek znikł mu z  twarzy,  i  oczy miał znowu  jak sturmbahnfuhrer.
Rzucił banknot na stăł, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł
przyjemne rozczarowanie.
     -  Jednak  jak na pisarza fatalnie zna siÚ pan na ludziach  -  oznajmił
Golem.
     - To nie moja  rzecz  -  lekko  powiedział  Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo  siÚ  psychologowie  i departament  bezpieczeástwa.  Moja  rzecz,  to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwościNo artysty...  A w zwiNozku z
czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaÖ"?
     - Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora.
     - Co  u diabła?  -  zaprotestował  Wiktor - po pierwsze,  wcale  go nie
zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to świnia.  Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, ktăry chce pana przymknNoÖ?
     - Domyślam siÚ.
     - I nie jest pan zaniepokojony?
     - Nie. MajNo za krătkie rÚce. To znaczy burmistrz ma za krătkie rÚce. I
sNod.
     - A Pawor?
     - A Pawor  ma  rÚce długie -  powiedział Golem.  -  I dlatego niech pan
przestanie  przy  nim  brzdNokaÖ.  Widzi  pan przecież, że ja przy  nim  nie
brzdNokam.
     - Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor.
     -  Czasami brzdNokam przy panu. Mam do  pana  słabośÖ. ProszÚ mi  nalaÖ
koniaku.
     -  Z  przyjemnościNo -  Wiktor nalał.  -  Może obudzimy KwadrygÚ? Co on
sobie myśli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
     - Nie,  nie trzeba go budziÖ. Lepiej porozmawiajmy. Po co  pan siÚ w to
miesza? Kto pana prosił o porywanie ciÚżarăwki?
     - Tak mi siÚ spodobało - oznajmił Wiktor - To świástwo, żeby aresztowaÖ
ksiNożki. A  oprăcz tego zdenerwował mnie  burmistrz. To był zamach na mojNo
wolnośÖ.  Zawsze,  kiedy  ktoś  prăbuje  dokonaÖ  zamachu  na mojNo wolnośÖ,
zmieniam  siÚ  w chuligana...  A nawiasem măwiNoc, Golem, czy generał  Pferd
wstawi siÚ za mnNo u burmistrza?
     - Generał Pferd kicha na pana razem  z burmistrzem - odparł Golem. - Ma
wiÚksze zmartwienia.
     -  No  to proszÚ  mu powiedzieÖ, żeby siÚ za  mnNo wstawił. Bo  inaczej
napiszÚ  pogromowy   artykuł  przeciwko  waszemu  leprozorium:   o  tym  jak
wykorzystujecie   krew   chrześcijaáskich   niemowlNot   w   celu   leczenia
okularniczej choroby.  Myśli  pan, że  nie  wiem, po  co  mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
OkryjÚ was  haábNo  przed całym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod  maskNo
lekarza.  - Wiktor  stuknNoł  siÚ z  Goleniem  i wypił. - Bez  żartăw, măwiÚ
poważnie.  Burmistrz  zmusza   mnie  do  napisania  takiego  artykułu.  Pan,
oczywiście, răwnież o tym wie.
     - Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne.
     - Jak widzÚ, dla pana  wszystko  jest  nieważne  - powiedział Wiktor. -
Całe miasto  jest przeciwko  panu - nieważne.  ChcNo  pana oddaÖ pod sNod  -
nieważne.  Inspektora  sanitarnego  Pawora   irytuje  paáskie  zachowanie  -
nieważne. A może generał Pferd to pseudonim  pana  Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotÚżny generał wie, że pan jest komunistNo?
     - A  dlaczego irytuje siÚ pisarz Baniew? -  spokojnie zapytał Golem.  -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy siÚ oglNoda.
     -  Teddy to nasz człowiek  -  wyjaśnił Wiktor.  - On zresztNo  też jest
zirytowany - myszy mu  żyÖ nie dajNo.  -  Wiktor zmarszczył brwi  i  zapalił
papierosa. - ChwileczkÚ, o co mnie  pan pytał?... A,  tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpuścił mnie pan  do leprozorium.  A  ja przecież zachowałem
siÚ bardzo  szlachetnie. Powiedzmy  nawet,  że głupio, ale każdy  szlachetny
uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
     - I bił siÚ pan w jego obronie - dodał Golem.
     - O właśnie. Biłem siÚ.
     - Z faszystami - powiedział Golem.
     - Właśnie z faszystami.
     - A przepustkÚ pan ma? - zapytał Golem.
     -  PrzepustkÚ...  Pawora  też  nie  wpuszczacie i  on  na moich  oczach
przemienił siÚ w demofoba.
     - Tak,  Faworowi tu siÚ  nie wiedzie -  przytaknNoł Golem.  - Właściwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie popełniaÖ głupstwa. Zdaje siÚ, że już zaczyna.
     Doktor R. Kwadryga podniăsł rozkudłanNo głowÚ i rzekł:
     - Mocno. WejdÚ tam, a potem siÚ zobaczy. Dach wybijÚ - Jego głowa znowu
ze stukiem upadła na stăł.
     -  MiÚdzy nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos.  - To prawda, że
jest pan komunistNo?
     - O ile pamiÚtam, partia  komunistyczna jest u nas zakazana -  zauważył
Golem.
     - O Boże - powiedział Wiktor.  - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partiÚ pytam, tylko o pana...
     - Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem.
     - ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale  burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma  pan gdzieś. Ale jeżeli  to
dojdzie do generała Pferda...
     - Ale my mu  przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. -
Po  co  generałowi  zawracaÖ   głowÚ  drobiazgami?  Generał  wie,  że   jest
leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki - no i wystarczy.
     - Dziwny generał - rzekł z  zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A
nawiasem  măwiNoc,  z  powodu  mokrzakăw  już  niedługo  czekajNo  go  spore
nieprzyjemności, CzujÚ to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym  mieście
mokrzaki stały siÚ po prostu pÚpkiem świata.
     - Gdyby tylko w mieście - powiedział Golem.
     - A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje siÚ, nie
sNo zaraĎliwi.
     - Niech pan nie bÚdzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraĎliwi nie sNo tak zwyczajnie.
     - To znaczy?
     - To  znaczy,  że na przykład  Teddy nie  może  siÚ  od nich zaraziÖ. I
burmistrz nie może, nie măwiNoc już o policmajstrze. A ktoś inny - może.
     - Na przykład pan.
     - Ja też nie mogÚ. Już.
     - A ja?
     - Nie  wiem. ZresztNo, to tylko  moja hipoteza.  Niech  pan  nie zwraca
uwagi.
     - Nie zwracam  - smutnie powiedział  Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwykłego?
     -  Co  jest  w  nich niezwykłego  -  powtărzył Golem. -  Sam  pan  măgł
zauważyÖ, że wszyscy ludzie dzielNo siÚ  na trzy wielkie grupy.  Dokładniej,
na  dwie duże i jednNo  małNo....  SNo  ludzie,  ktărzy nie  mogNo  żyÖ  bez
przeszłości,  cali  sNo  w  przeszłości mniej  lub bardziej odległej.  ŻyjNo
tradycjNo,  obyczajem,  przykazaniami,  czerpiNo  z  przeszłości   radośÖ  i
przykład. Powiedzmy jak pan prezydent.  Co by on poczNoł, gdybyśmy nie mieli
naszej wielkiej przeszłości? Do czego by siÚ odwoływał  i w  ogăle  skNod by
siÚ  wziNoł?  NastÚpnie sNo ludzie,  ktărzy żyjNo teraĎniejszościNo, i nawet
słyszeÖ nie  chcNo ani  o  przeszłości ani  o  przyszłości,  i  nic  ich nie
obchodzi  ani przeszłośÖ, ani  przyszłośÖ.  Jak na  przykład  pan. Wszystkie
wyobrażenia o przeszłości zepsuł panu  prezydent, w jakNokolwiek  przeszłośÖ
by  pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi
o przyszłośÖ, to nie ma pan o niej  zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
siÚ  pan  mieÖ... No i wreszcie  sNo ludzie, ktărzy żyjNo przyszłościNo.  Po
przeszłości  nie  oczekujNo,  i   zupełnie  słusznie,  niczego  dobrego,   a
teraĎniejszośÖ   to   dla  nich   wyłNocznie  materiał,  z  ktărego  budujNo
przyszłośÖ,   surowiec.  ..   ZresztNo   tak  naprawdÚ,  oni  już  żyjNo   w
przyszłości...  na  wysepkach  przyszłości, ktăre  powstajNo dokoła  nich  w
czasie teraĎniejszym... - Golem uśmiechajNoc siÚ jakoś dziwnie, wzniăsł oczy
do sufitu. - Oni  sNo  mNodrzy -  powiedział z czułościNo.  -  SNo diabelnie
mNodrzy  w  odrăżnieniu  od   wiÚkszości  ludzi.  Wszyscy   co  do   jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich  pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnieá w
ogăle nie majNo.
     - Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety...
     - W pewnym sensie - tak...
     - Wădka, igrzyska?
     - Bez wNotpienia.
     - Straszna choroba -  stwierdził Wiktor - ja nie chcÚ... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic  nie  rozumiem.  No, to że mNodrych ludzi  wsadza siÚ za
druty kolczaste -  to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich siÚ wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
     -  A może to  nie oni siedzNo  za  drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
uśmiechnNoł siÚ.
     - ChwileczkÚ  -  powiedział.  -  To  jeszcze  nie  wszystko, czego  nie
rozumiem.  Co  tu  na  przykład  robi Pawor? Mnie siÚ nie wpuszcza  - zgoda,
jestem  człowiekiem  postronnym.  Ale  przecież  ktoś  musi  sprawdziÖ  stan
bielizny pościelowej i wychodkăw? Może macie tam antysanitarne warunki?
     - A jeżeli  interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzył na Golema.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał.
     - Znowu nie - odpowiedział Golem.
     - WiÚc kto to jest według pana - szpieg?
     - Szpieg to zbyt ogălnikowe pojÚcie - zaprotestował Golem.
     -  ChwileczkÚ  -  rzekł  Wiktor. -  ProszÚ  măwiÖ  wprost.  Kto otoczył
leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
     -  Och, ten  drut  kolczasty -  westchnNoł Golem.  - Ile  ubraá na  nim
porwano,  a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkÚ. Wie pan,  jakie jest
najlepsze lekarstwo  na biegunkÚ? Tytoá z  portweinem, a  raczej  portwein z
tytoniem.
     -  Dobra -  powiedział  Wiktor. -  To znaczy  generał  Pferd. Aha...  -
powiedział - i ten młody  człowiek z teczkNo... A wiÚc to tak! To znaczy, że
to jest normalny  wojskowy instytut naukowy.  Jasne... A  Pawor, znaczy siÚ,
nie  jest wojskowym. Z  innego, znaczy siÚ, resortu. Albo  byÖ  może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
     - Niech Băg broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowało!
     - Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
     - MyślÚ, że tak - stwierdził Golem.
     - A ten facet wie, kim jest Pawor?
     - MyślÚ, że nie - stwierdził Golem.
     - Pan mu nic nie powiedział?
     - A co mnie to obchodzi?
     - I generałowi też pan nie powiedział?
     - Nawet mi do głowy nie przyszło.
     - To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedzieÖ.
     - Niech  pan  posłucha,  Wiktor -  powiedział  Golem.  - Tylko  dlatego
pozwoliłem panu gadaÖ na  ten temat, żeby pan  siÚ  przestraszył i  przestał
pchaÖ palce w cudze drzwi. Nie jest to do  niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony,  mogNo pana  uciszyÖ  i to tak, że nawet  nie zdNoży siÚ pan
zdziwiÖ.
     - Mnie  akurat jest łatwo wystraszyÖ - rzekł  Wiktor z westchnieniem. -
Jestem  wystraszony  od dziecka.  Ale pomimo  wszystko nie  mogÚ zrozumieÖ -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzakăw?
     - Jacy - oni? - zmÚczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
     - Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
     -  Boże  - odparł  Golem.  -  No, czego w naszych  czasach mogNo chcieÖ
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za  to  ja nie rozumiem, czego
pan od nich  chce.  Po co pan siÚ wtrNoca w  to wszystko? Mało panu własnych
kłopotăw? Mało panu prezydenta?
     - Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod.
     - No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weĎmie ze  sobNo  ryzÚ
papieru... MogÚ panu podarowaÖ maszynÚ do pisania, chce pan?
     - Ja piszÚ starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway.
     - No  i świetnie. PodarujÚ panu ogryzek ołăwka. ProszÚ pracowaÖ, kochaÖ
DianÚ. Może jeszcze daÖ panu fabułÚ? Może pan siÚ już wypisał?
     -  Fabuły  rodzNo siÚ  z tematu -  dostojnie  oznajmił Wiktor.  -  A ja
studiujÚ życie.
     -  ProszÚ bardzo  - powiedział Golem. -  Niech  pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech siÚ pan nie wtrNoca do procesăw.
     - To niemożliwe - oświadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony  sposăb
wpływa  na  obraz  eksperymentu.  Czyżby pan  zapomniał  o  prawach  fizyki?
Przecież  my  obserwujemy  nie  świat  jako  taki,  tylko świat  plus  wpływ
obserwatora.
     - Już raz  dostał  pan kastetem po głowie, a nastÚpnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzeliÖ.
     - No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, byÖ  może  wcale nie kastetem,
tylko cegłNo. A  po drugie - czy mało jest miejsc, w ktărych można dostaÖ po
głowie? W  każdej chwili mogNo  mnie  wrobiÖ,  wiÚc co - mam nie wychodziÖ z
pokoju?
     Goleni przygryzł dolnNo wargÚ. Miał żăłte, koáskie zÚby.
     - Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił siÚ pan wtedy
w  eksperyment najzupełniej  przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie.
Jeśli teraz wtrNoci siÚ pan świadomie...
     - Nie wtrNocałem siÚ w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem
sobie spokojnie do Loli i nagle widzÚ...
     - Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejśÖ
na drugNo stronÚ, wymăżdżona gapo!
     - Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodziÖ na drugNo stronÚ?
     -  A  dlatego,  że  jeden  paáski  dobry znajomy  zajmował  siÚ  akurat
wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiNozkăw, a pan tam wlazł jak baran.
     Wiktor wyprostował siÚ.
     - Jaki znowu măj dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
     - Znajomy znalazł siÚ z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
     Wiktor   jednym   haustem   dopił   swăj   koniak.  Ze   zdumiewajNocNo
wyrazistościNo  przypomniał  sobie - Pawor,  z  czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkÚ i kastet ze stukiem spada na podłogÚ - ciÚżki,
matowy, porÚczny.
     - Wykluczone - zaprotestował Wiktor  i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy.
Pawor nie măgł...
     - Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł siÚ Golem. Wiktor położył
rÚce na stole i popatrzył na swoje zaciśniÚte piÚści.
     - Co majNo z tym wspălnego jego bezpośrednie obowiNozki? - zapytał.
     - Najwidoczniej komuś potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
     - A ja w tym przeszkodziłem?
     - Prăbował pan przeszkodziÖ.
     - To znaczy, że oni go jednak porwali?
     - I wywieĎli.  Może pan dziÚkowaÖ Bogu,  że nie zabrali i pana - w celu
unikniÚcia   przeciekăw  informacji.  Ich  przecież  nie  interesujNo   losy
literatury.
     - To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor.
     - Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem.
     -  Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze  zobaczymy... A po co
był im potrzebny mokrzak?
     - Jak to  - po co? Informacja... SkNod wziNoÖ informacjÚ? Sam pan wie -
druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd...
     - To znaczy, że  teraz go  przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo
milczał. Potem rzekł:
     - On nie żyje.
     - Zatłukli go?
     - Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu
czytaÖ, wiÚc umarł z głodu.
     Wiktor szybko  popatrzył  na niego. Golem  uśmiechał  siÚ smutnie. Albo
płakał.  Wiktor  poczuł  nagłe  przerażenie   i  żałośÖ,  duszNocNo  żałośÖ.
Przygasło światło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrakło powietrza i z  trudem rozluĎnił  wÚzeł krawata. Boże măj, pomyślał,
jakaż  to kanalia,  co  za szubrawiec, bandyta,  zimny morderca..  a  po tym
wszystkim, po godzinie, umył rÚce, uperfumował  siÚ, wstÚpnie obliczył,  ile
bÚdzie warta  wdziÚcznośÖ zwierzchnikăw, siedział obok, pił  ze mnNo  jak  z
kolegNo,  łajdak,  łgał,  śmiał  siÚ ze mnie w  kułak,  szydził, a kiedy siÚ
odwracałem,  sam do siebie  puszczał oko, potem zaś wspăłczujNoco pytał  jak
tam  moja  głowa... Niby  przez czarnNo mgłÚ Wiktor  widział, jak doktor  R.
Kwadryga  powoli podniăsł głowÚ, rozciNogał w bezgłośnym  krzyku  spierzchłe
wargi i zaczNoł konwulsyjnie macaÖ  drżNocymi rÚkami  po  obrusie jak ślepy.
Oczy  miał  jak  ślepiec,  kiedy  potrzNosał  głowNo  i wciNoż  krzyczał,  i
krzyczał,  a  Wiktor nic  nie słyszał...  Dobrze  mi tak, sam jestem  găwno,
nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc  przy
tym  za rÚce, nie pozwalaÖ  mi siÚ obetrzeÖ, na jakiego diabła  jestem komuś
potrzebny, trzeba  było biÖ jeszcze mocniej,  żebym już nie  wstał. a ja jak
przez sen,  piÚści z waty, i Boże măj, po jakiego diabła ja w ogăle żyjÚ, po
jakiego diabła żyjNo  wszyscy,  przecież to takie  proste,  podejśÖ z tyłu i
rNobnNoÖ  w głowÚ żelazem,  i nic siÚ  nie  zmieni,  nic  na świecie siÚ nie
zmieni,  tysiNoc  kilometrăw  stNod, w tej samej sekundzie, urodził siÚ taki
sam  szubrawiec...  Tłusta  twarz  Golema  obrzmiała   jeszcze  bardziej   i
poczerwieniała do ciemnej szczeciny,  oczy mu zapłonÚły. Leżał nieruchomo  w
fotelu  jak bukłak  ze zjełczałNo  oliwNo, poruszały siÚ  tylko palce, kiedy
powoli  brał  kieliszek  za  kieliszkiem,  bezdĎwiÚcznie  odłamywał   năżkÚ,
wypuszczał i znowu brał, znowu  łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie
mogÚ pokochaÖ Diany, mało z kim sypiam, spaÖ  wszyscy umiejNo, ale czy można
kochaÖ kobietÚ, ktăra ciebie nie kocha, a kobieta nie może  kochaÖ, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko siÚ krÚci w przeklÚtym, nieludzkim kole, tak
jak  krÚci  siÚ  żmija,  jak  goni za  swoim  własnym  ogonem, jak zwierzÚta
kopulujNo  i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzÚta  nie wymyślajNo  słăw i
nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i  uciekajNo od siebie... A
Teddy  płakał  oparty łokciami  o  ladÚ  baru,  oparł kościsty podbrădek  na
kościstych  piÚściach,  jego łysa głowa  szafranowe lśniła pod lampNo, a  po
zapadniÚtych policzkach nieustannie płynÚły łzy i też lśniły pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem găwnem, a nie pisarzem,  jaki  ze  mnie u diabła
pisarz, jeśli nienawidzÚ pisania, jeśli pisanie to dla mnie mÚka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajÚcie, coś w rodzaju  bolesnego fizjologicznego wyprăżnienia,
coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzÚ,
strach  pomyśleÖ,  że  bÚdÚ musiał  to robiÖ przez całe życie, że już jestem
skazany, że  teraz już  mnie  nie zwolniNo, tylko wciNoż bÚdNo siÚ domagaÖ -
daj, daj  i  ja bÚdÚ dawaÖ, ale teraz nie mogÚ, nawet myśleÖ o tym nie mogÚ,
bo  zwymiotujÚ.  ..  Bol-Kunac stał  za  plecami R. Kwadrygi  i  patrzył  na
zegarek, smukły, mokry,  z mokrNo, świeżNo twarzNo o  przepiÚknych  ciemnych
oczach  i wiało  od  niego,  rozrywajNoc  gÚstNo gorNocNo  duchotÚ,  rześkim
zapachem - zapachem trawy i Ďrădlanej wody, zapachem lilii, słoáca i konikăw
polnych nad jeziorem... I świat powrăcił. Tylko jakieś niejasne wspomnienie,
albo  odczucie, czy może wspomnienie odczucia  znikało za  zakrÚtem  - czyjś
rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojÚty zgrzyt, brzÚk, chrzÚst szkła...
     Wiktor oblizał wargi  i siÚgnNoł po butelkÚ. Doktor R.  Kwadryga leżNoc
głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..."  Zatroskany  Golem  zmiatał   ze   stołu  kawałki  szkła.  Bol-Kunac
powiedział:
     - Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem
kopertÚ  i  znowu spojrzał  na zegarek. - Dzieá  dobry panu, panie Baniew  -
rzekł.
     - Dobry wieczăr - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
     Golem uważnie czytał  list.  Teddy  za ladNo  hałaśliwie  wycierał  nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
     - Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy  widziałeś,  kto mnie
wtedy uderzył?
     - Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
     - Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył siÚ.
     - Stał do mnie plecami - wyjaśnił Bol-Kunac.
     - Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był?
     Golem wydał z  siebie nieokreślony dĎwiÚk. Wiktor  obejrzał siÚ szybko.
Golem, nie  zwracajNoc  na  nikogo  uwagi,  z  zadumNo  rwał  list na drobne
kawałki. StrzÚpy schował do kieszeni.
     - Jest pan w błÚdzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go.
     -  Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - ProszÚ ciÚ...  Ja tam nie mogÚ  sam
jeden. JedĎ ze mnNo... Bardzo okropnie...
     Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł:
     -  Teddy! ProszÚ zapisaÖ na măj  rachunek...  i  pamiÚtaj,  że stłukłem
cztery kieliszki...  No,  to ja  idÚ -  rzekł do Wiktora.  - Niech  pan  siÚ
zastanowi i  radzÚ podjNoÖ rozsNodnNo decyzjÚ. ByÖ może lepiej bÚdzie, jeśli
pan stNod wyjedzie.
     - Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi
wydało siÚ, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokrÚcił przeczNoco głowNo.
     - Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia.
     Tamci  wyszli.  Wiktor w  zadumie dopił  koniak. Podszedł kelner, twarz
miał opuchniÚtNo, w  czerwonych plamach.  ZaczNoł sprzNotaÖ ze stołu i  jego
ruchy były zaskakujNoco niezrÚczne i niepewne.
     - Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor.
     - Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
     - A co z Peterem? Zachorował?
     - Nie, proszÚ  pana. Peter  wyjechał.  Nie  wytrzymał.  Ja  pewnie  też
wyjadÚ... Wiktor spojrzał na R. KwadrygÚ.
     - ProszÚ go păĎniej odprowadziÖ do pokoju.
     - Tak, oczywiście, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner.
     Wiktor zapłacił, pomachał  Teddyemu na pożegnanie  i wyszedł  do hallu.
Wszedł  na  pierwsze  piÚtro, znalazł  drzwi  Pawora,  podniăsł  rÚkÚ,  żeby
zapukaÖ, stał  tak przez  chwilÚ i nie zapukawszy,  ponownie zszedł na  dăł.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie
miał  mokre,  oblepione kosmykami  włosăw, a  na twarzy,  na obu  policzkach
nabrzmiewały  świeże  zadrapania.  Spojrzał  na  Wiktora  -  w  oczach  miał
szaleástwo. Ale teraz nie wolno było  dostrzegaÖ tych niepojÚtych rzeczy, to
byłoby nietaktowne  i  okrutne, i tym  bardziej nie wolno było o tym  măwiÖ,
koniecznie należało udawaÖ, że nic siÚ nie stało, wszystko trzeba odłożyÖ na
păĎniej, na jutro, albo byÖ może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
     - Gdzie zatrzymał siÚ ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co
zawsze  chodzi  z  teczkNo.  Recepcjonista  nieco  siÚ  spłoszył.  Jakby   w
poszukiwaniu  wyjścia   popatrzył   na  tablicÚ  z  kluczami,  potem  jednak
powiedział:
     - W trzysta szesnastym, panie Baniew.
     - DziÚkujÚ - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetÚ.
     - Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzaÖ.
     - Wiem - odparł  Wiktor. -  Nie mam zamiaru im przeszkadzaÖ. Po prostu,
tak  sobie  zapytałem...  chciałem,  wie  pan,  powrăżyÖ  sobie  -  jeśli  w
parzystym, to wszystko bÚdzie dobrze.
     Recepcjonista uśmiechnNoł siÚ blado.
     -  Ależ  jakie  może  pan  mieÖ  kłopoty,  panie  Baniew  -  powiedział
uprzejmie.
     - Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I wiÚksze, i mniejsze. Dobrej nocy.
     Wszedł na trzecie piÚtro i kroczył niespiesznie,  celowo  niespiesznie,
jakby  po  to  aby  wszystko   przemyśleÖ,  rozważyÖ,  zastanowiÖ   siÚ  nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyÖ trzy ruchy naprzăd, w  rzeczywistości
jednak myślał tylko o tym,  że dawno  już  pora  zmieniÖ bardzo wyliniały  i
wytarty chodnik  na  schodach. I  dopiero wtedy,  kiedy miał już  zapukaÖ do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, lodăwka i  barek), omal nie  powiedział  na
głos: "Czy  mam przyjemnośÖ z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. DziÚki mnie
zaraz zaczniecie siÚ wzajemnie zjadaÖ".
     PukaÖ  musiał  dosyÖ  długo -  najpierw delikatnie, kostkami palcăw,  a
kiedy nikt nie  reagował - bardziej zdecydowanie, piÚściNo, a kiedy i to nie
poskutkowało -  tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoś zasapał w dziurkÚ do
klucza - wtedy odwrăciwszy siÚ tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
     - Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami.
     - SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilÚ.
     - Czego pan chce?
     - Mam panu do powiedzenia parÚ słăw.
     - ProszÚ przyjśÖ rano - odezwał siÚ głos za drzwiami. - My już śpimy.
     - Niech  to diabli wezmNo - powiedział Wiktor  rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie ktoś tu zobaczył? ProszÚ otworzyÖ, czego siÚ pan boi?
     SzczÚknNoł klucz, drzwi siÚ uchyliły i  w szczelinie ukazało siÚ  mÚtne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
     - ParÚ słăw - powiedział.
     - Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupăw.
     Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim  drzwi  i  zapalił
światło. Przedpokăj był ciasny i we dwăch z trudem siÚ w nim mieścili.
     -  No, to niech pan  măwi - powiedział wysoki. Był w piżamie  wymazanej
czymś na samym przodzie. Wiktor zdumiał siÚ - poczuł zapach alkoholu. PrawNo
rÚkÚ wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
     - BÚdziemy tu tak staÖ i rozmawiaÖ? - rzekł Wiktor.
     - Tak.
     - Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiaÖ nie bÚdÚ.
     - Jak pan chce - powiedział wysoki.
     - Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy.
     Przez  chwilÚ  milczeli.  Wysoki  już całkiem jawnie  obmacywał Wiktora
oczami.
     - Zdaje siÚ, że nazywa siÚ pan Baniew? - zapytał.
     - Zdaje siÚ.
     - Aha - powiedział ponuro  wysoki  - To jaki  z pana  sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piÚtrze.
     - SNosiad z hotelu - wyjaśnił Wiktor.
     - Aha... no wiÚc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
     - ŻyczÚ sobie pana o czymś zawiadomiÖ - powiedział Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam siÚ zastanawiaÖ, czy warto.
     - No dobra - rzekł wysoki. - ChodĎmy do łazienki.
     - Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie păjdÚ.
     - A dlaczego nie chce pan iśÖ do łazienki? Co to za kaprysy?
     -  Wie  pan - oznajmił Wiktor  - rozmyśliłem siÚ.  Chyba jednak  păjdÚ.
Koniec koácăw to nie moja sprawa - ruszył do drzwi.
     Wysoki aż zastÚkał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
     - Pan jest, jaki mi siÚ zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimś
pana mylÚ?
     - Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia.
     - Ależ niech pan  poczeka. Trzeba było od razu  tak măwiÖ.  ProszÚ.  O,
tutaj.
     Weszli do  salonu dokładnie obwieszonego portierami  - z prawej  strony
portiery,  z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie  błyskał  kolorowym ekranem, dĎwiÚk był wyłNoczony.  W  przeciwległym
kNocie  patrzył na Wiktora  z miÚkkiego  fotela pod lampNo  młody człowiek w
okularach  - răwnież  ubrany  w piżamÚ  i kapcie.  Obok niego, na stoliku do
gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widaÖ.
     -  Dobry wieczăr  -  powiedział  Wiktor."  Młody  człowiek  w milczeniu
skłonił głowÚ.
     - To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
     - ProszÚ tutaj - rzekł wysoki.  Weszli do  sypialni po prawej stronie i
wysoki usiadł na łăżku.  -  Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i
măwi.
     Wiktor usiadł. W sypialni ciÚżko śmierdziało zastałym tytoniowym  dymem
i oficerskNo wodNo  koloáskNo. Wysoki siedział na łăżku i patrzył na Wiktora
nie wyjmujNoc rÚki z kieszeni. W salonie szeleściła gazeta.
     -  Dobra  -  oznajmił  Wiktor.  Czuł,  że nie  udało mu siÚ  całkowicie
przezwyciÚżyÖ obrzydzenia ale jeśli już  tu przyszedł,  trzeba było măwiÖ. -
Mniej wiÚcej domyślam siÚ, kim panowie jesteście.  ByÖ może  siÚ  mylÚ,  i w
takim razie wszystko  w porzNodku. Ale jeżeli siÚ  nie mylÚ, może przyda siÚ
wam wiadomośÖ, że was śledzNo i starajNo siÚ wam przeszkodziÖ.
     - Załăżmy - stwierdził wysoki. - A wiÚc kto nas śledzi?
     - Bardzo siÚ wami interesuje niejaki Pawor Summan.
     - Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
     - On nie jest inspektorem sanitarnym. I to  jest właściwie wszystko, co
chciałem panu powiedzieÖ. - Wiktor wstał, ale wysoki siÚ nie ruszył.
     - Załăżmy - powtărzył. - A skNod właściwie pan to wie?
     - To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyślał.
     - Załăżmy, że nieważne - odparł w koácu.
     - Sprawdzanie to  wasza  rzecz -  rzekł  Wiktor. - A ja  nic wiÚcej nie
wiem. Do widzenia.
     -  Ależ dokNod siÚ pan śpieszy - powiedział  wysoki. Pochylił  siÚ  nad
nocnym  stolikiem,  wyjNoł  butelkÚ i  szklankÚ -  Najpierw  chciał  pan  za
wszelkNo  cenÚ wejśÖ, a teraz już  pan chce iśÖ... Nie szkodzi, że z  jednej
szklanki?
     - Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
     - Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje?
     - Prawdziwa szkocka?
     - Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wrÚczył Wiktorowi szklankÚ.
     - NieĎle siÚ wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił.
     - Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. -  Opowiedziałby mi
pan wszystko dokładnie...
     - Mowy nie  ma - zaoponował  Wiktor  - za to płacNo wam pensje. Podałem
wam nazwisko, adres  znacie sami,  wiÚc  siÚ nim  zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdÚ nic  już wiÚcej nie  wiem. Może tylko...  - przerwał i udał,  że go
nagle olśniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk.
     - No? - zapytał. - No?
     -  Wiem, że  porwał  jednego  mokrzaka  i  że organizował  to  razem  z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
     - Flamento Juventa - podsunNoł wysoki.
     - O to, to.
     - O tym mokrzaku - to pewna wiadomośÖ?
     - Tak. Prăbowałem im przeszkodziÖ i  pan inspektor  sanitarny trzasnNoł
mnie  po  głowie kastetem.  A  potem, kiedy  leżałem nieprzytomny,  wywieĎli
mokrzaka samochodem.
     -  Tak,  tak  -  powiedział wysoki.  - WiÚc to  był Summan... Niech pan
posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
     - ChcÚ - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by siÚ
nie podkrÚcał, jak by siÚ  nie podbechtywał, czuł siÚ wstrÚtnie. No i bardzo
dobrze  -  pomyślał.  DziÚki  chociaż  za  to,  że  przyna  jmniej  nie  mam
kwalifikacji  na  kapusia.  Żadnej przyjemności, chociaż teraz  rzeczywiście
zacznNo  siÚ wzajemnie zagryzaÖ.  Golem miał racjÚ - niepotrzebnie siÚ  w to
wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
     - ProszÚ - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankÚ.

     *

     - Ktăra godzina? - zapytała sennie Diana.
     Wiktor  starannie  zdjNoł  brzytwNo pasemko  mydła z  lewego  policzka,
spojrzał w lustro, a potem powiedział.
     - Śpij, mała, śpij. Jest jeszcze wcześnie.
     - Rzeczywiście - przytaknÚła Diana. Kanapa zaskrzypiała.  - DziewiNota.
A co ty robisz?
     - GolÚ siÚ -  oznajmił Wiktor,  zdejmujNoc  nastÚpne  pasemko mydła.  -
Nagle zachciało mi siÚ ogoliÖ. Co tam, myślÚ. WezmÚ i siÚ ogolÚ.
     -  Wariat  -  stwierdziła Diana  ziewajNoc.  - Trzeba  siÚ  było ogoliÖ
wieczorem. CałNo mnie podrapałeś swăj No szczecinNo. Kaktus.
     Widział  w  lustrze  jak Diana  niepewnym  krokiem  podeszła do fotela,
wlazła na niego z nogami i zaczÚła  patrzeÖ  na Wiktora. Wiktor mrugnNoł  do
niej.  Znowu  była inna  -  czuła,  miÚkka, serdeczna,  zwinÚła siÚ jak syta
kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, ktăra wpadła
wczoraj wieczorem do pokoju.
     - Dzisiaj jesteś podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego siÚ uśmiechasz?
     - Nie z twojego powodu. Po prostu coś sobie przypomniałam.
     Słodko  ziewnÚła  i  przeciNognÚła  siÚ.  TonÚła w piżamie  Wiktora,  z
bezkształtnych zwojăw jedwabiu w  fotelu  wyglNodała  tylko  jej prześliczna
twarz i smukłe rÚce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai goliÖ siÚ szybciej.
     - Nie śpiesz siÚ  - powiedziała. - Pokaleczysz siÚ.  I tak już na  mnie
czas, muszÚ jechaÖ.
     - Dlatego siÚ śpieszÚ - rzekł Wiktor.
     - Nie, ja tak nie .lubiÚ. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
     Wiktor  wyciNognNoł rÚkÚ, pomacał jej sukienkÚ i poáczochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wyschło.
     - Gdzie siÚ śpieszysz?
     - Przecież ci măwiłam. Do Roschepera.
     - Jakoś nic nie pamiÚtam. Co tam z Roscheperem?
     - No, bo przecież siÚ uszkodził - oznajmiła Diana.
     -  Ach tak!  -  stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coś măwiłaś.  SkNodś tam
wypadł. Bardzo siÚ potłukł?
     -  Ten głupek -  rzekła Diana  - nagle  postanowił skoáczyÖ ze  sobNo i
wyskoczył  przez okno. Rzucił siÚ jak byk, głowNo naprzăd, wyłamał  futrynÚ,
ale przy tym  zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczeÖ,
a teraz leży.
     - Co mu siÚ stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka?
     - Coś w tym rodzaju.
     - Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdżałaś do mnie? Przez tego wołu?
     - No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedzieÖ, dlatego że on, to
znaczy Roscheper,  nie măgł beze  mnie. Nie  măgł i już. Nic nie măgł, nawet
siÚ odlaÖ. Musiałam udawaÖ szmer wody i opowiadaÖ mu o pisuarach.
     - Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaś o pisuarach,
a  ja siÚ  tu mÚczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie
napisałem.  Wiesz, ja w  ogăle nie lubiÚ  pisaÖ, a już  ostatnio.... W ogăle
moje życie ostatnio... -  zamilkł. Co to jNo obchodzi,  pomyślał.  Przespali
siÚ  i  pobiegli  każde  w  swojNo stronÚ.  - Ale,  ale,  słuchaj.... Kiedy,
powiedziałaś, Roscheper wypadł?
     - Trzy dni temu - odparła Diana.
     - Wieczorem?
     - Uhm - przytaknÚła Diana gryzNoc herbatnik.
     - O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. -  MiÚdzy dziesiNotNo  a
jedenastNo. Diana przestała gryĎÖ.
     -  Zgadza   siÚ  -  oznajmiła.   -  A  skNod  wiesz?  PrzyjNołeś   jego
nekrobiotycznNo depeszÚ?
     -  Poczekaj  -  powiedział  Wiktor.  -  Zaraz  opowiem  ci  coś  bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaś?
     -  Co robiłam?  Ach,  tak. Tego  wieczoru, o  ile  pamiÚtam, wpadłam  w
okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki  smutek, że  nic,
tylko siÚ powiesiÖ. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczÚ,
     I to  jak  ryczÚ  -  jakby  mnie  kto  zarzynał,  od  dziecka  tak  nie
ryczałam...
     - I nagle wszystko minÚło - powiedział Wiktor. Diana zamyśliła siÚ.
     - Tak...  Nie...  Wtedy  nagle  Roscheper  jak  nie  zawyje  na  ulicy,
przestraszyłam siÚ i wybiegłam...
     Chciała  jeszcze  coś  dodaÖ,  ale znienacka  ktoś  zapukał  do  drzwi,
szarpnNoł klamkÚ i  głos Teddyego  zachrypiał  z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
ObudĎ  siÚ! Otwieraj,  Wiktor!" Wiktor zamarł  z brzytwNo w rÚku.  "Wiktor -
chrypiał Teddy  - Otwieraj!" i wściekle szarpał klamkÚ. Diana  zeskoczyła  z
fotela i przekrÚciła  klucz. Drzwi  siÚ  rozwarły, wpadł  do środka Teddy  -
mokry, złachmaniony i z obrzynem w rÚku.
     - Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki.
     - Co siÚ stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna...
     - Dzieci odeszły - dyszNoc ciÚżko, odparł Teddy. - Zbieraj siÚ,  dzieci
odeszły!
     - Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci?
     Teddy  rzucił  obrzyn  na  stăł,  na  stosy zapisanych  i  pokreślonych
papierăw.
     -  Zwabili dzieci  dranie! -  wrzasnNoł. - Zwabili,  szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! DosyÖ siÚ nacierpieliśmy... Koniec!
     Wiktor  nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego  Teddyego widział tylko raz,  kiedy w  czasie straszliwej awantury w
restauracji, ktoś wykorzystał okazjÚ i włamał siÚ do kasy.
     Wiktor,  kompletnie zagubiony, gapił  siÚ  jak sroka  w gnat, Diana zaś
schwyciła  bieliznÚ  wiszNocNo na  oparciu krzesła, przemknÚła do łazienki i
zatrzasnÚła  za  sobNo  drzwi.  W tym samym  momencie  nerwowo  i gwałtownie
zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkÚ. To była Lola.
     - Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie  rozumiem,  Irma gdzieś  przepadła,
zostawiła list, że już nigdy  nie wrăci, a wszyscy măwiNo, że dzieci odeszły
z miasta... BojÚ siÚ! Zrăb coś... - prawie płakała.
     -  Dobrze,  dobrze,  zaraz - odparł Wiktor. -  Dajcie  mi  przynajmniej
włożyÖ spodnie.  -  Rzucił  słuchawkÚ i obejrzał  siÚ  na  Teddyego.  Barman
siedział na rozgrzebanym łăżku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki
resztki  z butelek. - Poczekaj  - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki.  Ja
zaraz...
     Wrăcił  do  łazienki  i  zaczNoł  spiesznie  goliÖ namydlony podbrădek,
kilkakrotnie  zaciNoł  siÚ,  nie  miał  czasu  naostrzyÖ  brzytwy,  a  Diana
tymczasem  wyskoczyła spod prysznica i szeleściła ubraniem za jego  plecami,
twarz  miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała siÚ do  walki, ale była
absolutnie spokojna.
     ... A  dzieci szły  nie koáczNocNo  siÚ,  szarNo  kolumnNo  po  szarych
rozmytych drogach,  szły potykajNoc siÚ  i ślizgajNoc, padajNoc pod  ulewnym
deszczem,  szły zgarbione, przemoczone na  wskroś, ściskajNoc  w posiniałych
łapkach   żałosne,   mokre  tobołki,  szły   maleákie,   bezradne,  nic  nie
rozumiejNoce,  szły  płaczNoc, szły  milczNoc,  szły  oglNodajNoc siÚ,  szły
trzymajNoc  siÚ  za rÚce i za szelki, a po bokach drogi  maszerowały mroczne
czarne postacie  bez  twarzy,  zamiast  twarzy  miały czarne  przepaski, nad
przepaskami  zimno i bezlitośnie patrzyły nieludzkie oczy,  rÚce w  czarnych
rÚkawiczkach  ściskały automaty,  deszcz padał na  oksydowanNo stal,  krople
wody drżały  i  spływały  po stali...  Co  za  głupstwa,  myślał  Wiktor, to
zupełnie coś innego, to  nie teraz, widziałem tamto,  ale tamto  było bardzo
dawno, teraz jest zupełnie inaczej...
     ...Odchodziły radośnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po
kałużach ciepłymi,  bosymi  stopami,  wesoło  rozmawiały i  śpiewały, i  nie
oglNodały siÚ, ponieważ  o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko
przyszłośÖ dlatego zapomniały na zawsze  o swoim  stÚkajNocym, chrapiNocym w
przedrannej  godzinie   mieście,   o  tym   skupisku   pluskiew,   gnieĎdzie
małostkowych intryg i nikczemnych pragnieá, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym  z siebie zbrodnie i  zbrodnicze zamierzenia,  tak
jak  krălowa   mrăwek   nieprzerwanie  wyrzuca  z   siebie  jajka,   odeszły
szczebioczNoc  i  rozmawiajNoc,  i  znikły  we mgle,  a  my,  pijani,  nadal
zachłystujemy siÚ  stÚchłym powietrzem wśrăd obrzydliwych koszmarăw, ktărych
one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo...
     WciNognNoł  spodnie, skaczNoc na jednej  nodze, kiedy  zadrżały szyby i
niskie, mechaniczne  wycie  dotarło do pokoju. Teddy rzucił siÚ do okna, ale
za  oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysiłkiem  poruszajNocy  pedałami. A szyby drżały i
podzwaniały  nadal,  a  niski,  żałośliwy  ryk  nie  ustawał  i  po  minucie
dołNoczyło do niego urywane, smÚtne buczenie.
     - Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
     - Nie,  poczekaj - powiedział Teddy. -  Wiktor, masz  broá? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
     Wiktor nie odpowiedział,  złapał swăj  płaszcz  i we  trăjkÚ zbiegli po
schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało
siÚ, że w hotelu  nie ma już żywej  duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedział R.  Kwadryga, ktăry ze zdumieniem krÚcił głowNo i najwidoczniej  od
dawna oczekiwał śniadania. Wybiegli na ulicÚ, gdzie stała ciÚżarăwka Diany i
wszyscy troje wsiedli do  kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i  popÚdzili
przez  miasto. Diana milczała, Wiktor  palił,  starajNoc  siÚ  zebraÖ myśli,
Teddy  zaś  păłgłosem wciNoż  wyrzucał  z  siebie  potok  nieprawdopodobnych
przekleástw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słăw, ponieważ  takie
słowa  măgł znaÖ  tylko  Teddy - szczur z  przytułku,  wychowanek  portowych
slumsăw,  potem  handlarz  narkotykami,  potem wykidajło w  domu publicznym,
potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
     Ludzi w mieście prawie nie  było widaÖ, tylko na  rogu Słonecznej Diana
przyhamowała,  żeby zabraÖ spłoszonNo parÚ  małżeáskNo.  Niskie wycie  syren
przeciwlotniczych  i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coś
apokaliptycznego w tym jÚku mechanicznych  głosăw nad bezludnym  miastem. Aż
ściskało  w środku i  człowiek  chciał  gdzieś biec, ni to ukryÖ  siÚ, ni to
strzelaÖ i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkÚ bez zwykłego
entuzjazmu, niektărzy zaś rozglNodali siÚ  na boki z otwartymi ustami  jakby
prăbujNoc cokolwiek zrozumieÖ.
     Na szosie, za miastem ludzi  było coraz  wiÚcej. Niektărzy szli pieszo,
zachłystujNoc siÚ deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na  rowerach  i też  już tracili siły, ponieważ
trzeba było  jechaÖ  pod  wiatr. Kilkakrotnie  ciÚżarăwka  mijała  porzucone
samochody, zepsute, lub takie, ktărym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do
rowu. Diana zatrzymywała siÚ, zabierała wszystkich i  bardzo prÚdko skrzynia
okazała siÚ  zapchana  do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli
siÚ na gărÚ ustÚpujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na
wpăł  oszalałej  staruszce. PăĎniej nawet w  skrzyni  nie  było już miejsca,
Diana przestała  siÚ  zatrzymywaÖ,  ciÚżarăwka pÚdziła  naprzăd  mijajNoc  i
oblewajNoc  potokami  wody  dziesiNotki   i   setki  ludzi  wÚdrujNocych  do
leprozorium.  Kilkakrotnie  ciÚżarăwkÚ  wyprzedzały  furgonetki   wypełnione
ludĎmi,  motocykliści,  a  jakaś ciÚżarăwka dogoniła  ich i jechała teraz  z
tyłu.
     Diana  przywykła  woziÖ  koniak  dla  Roschepera,  albo  pÚdziÖ  pustym
samochodem po okolicy dla własnej  przyjemności  i  w ciÚżarăwce  działy siÚ
rzeczy  straszne. Wszyscy nie mogli usiNośÖ, nie było miejsca, i  ci, ktărzy
stali, wczepiali siÚ jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał siÚ
trzymaÖ jak najdalej  od bokăw skrzyni, nikt siÚ nie odzywał,  wszyscy tylko
sapali i  klÚli pod  nosem, a  jedna kobieta  bez  przerwy płakała. I  padał
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie  wyobrażał  sobie,  że  na świecie  może  padaÖ  taki  deszcz  -  gÚsta,
tropikalna ulewa, ale  nie  ciepła,  tylko lodowata na  wpăł z gradem, ktăry
porywisty  wiatr  niăsł  na  spotkanie  idNocych.  WidocznośÖ  była żadna  -
piÚtnaście metrăw z przodu i piÚtnaście  z tyłu, i Wiktor  okropnie siÚ bał,
że Diana kogoś potrNoci na szosie,  albo wpadnie na  hamujNocy samochăd. Ale
wszystko jakoś siÚ  udało, tylko  Wiktorowi  ktoś mocno nadepnNoł  na  nogÚ,
kiedy wszyscy  polecieli  na  siebie  po raz ostatni i  ciÚżarăwkÚ zarzuciło
przed skupiskiem samochodăw stojNocych pod bramNo leprozorium.
     Zapewne zgromadziło siÚ tu  całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał
i można było pomyśleÖ, że miasto  przybiegło tu  ratujNoc siÚ przed potopem.
Na  prawo i na lewo  od szosy, jak daleko  siÚgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z
drutu kolczastego stał wielotysiÚczny tłum, w  ktărym tonÚły rozrzucone tu i
ăwdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, ciÚżarăwki, autobusy i nawet jeden samobieżny dĎwig,
na ramieniu  ktărego siedziało  kilku ludzi. Nad tłumem  wisiał głuchy szum,
czasami rozlegały siÚ przeraĎliwe krzyki.
     Wszyscy wyskoczyli z ciÚżarăwki i Wiktor od razu stracił z oczu DianÚ i
Teddyego.  Wokăł  były  same   nieznajome  twarze,  ponure,   rozwścieczone,
zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami  w słup, nieprzytomne, szczerzNoce
zÚby...  Wiktor sprăbował  przedostaÖ  siÚ do  bramy,  ale  po kilku krokach
beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali  nieruchomNo ścianNo, nikt nie zamierzał
ustÚpowaÖ  miejsca,  można  ich  było  pchaÖ,  kopaÖ,  biÖ,  nawet  siÚ  nie
odwracali,  tylko wciskali głowy  w  ramiona i za wszelkNo cenÚ starali  siÚ
przesunNoÖ naprzăd, naprzăd, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci,  stawali na
palcach, wyciNogali szyje  i  nic nie było widaÖ poza kołyszNocym siÚ morzem
kapturăw i kapeluszy.
     - Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliśmy, o Boże?
     -  Ścierwa!  Dawno  trzeba  było ich  wyrżnNoÖ. MNodrzy  ludzie  zawsze
măwili...
     - A  gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube świnie?
     - Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszÚ siÚ! Och, Sym...
     - Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliśmy... Odejmowaliśmy
sobie od ust ostatni kÚs, chodziliśmy  jak łachmaniarze, żeby tylko je ubraÖ
i obuÖ...
     - ZebraÖ siÚ do kupy i rraz! Brama wyleci...
     - Ja go w życiu palcem nie tknÚłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
     -  Widziałeś  karabiny maszynowe?  A  to  niby  po  co,  żeby do  ludzi
strzelaÖ? Za to, że my po swăj e dzieci?
     - Măj Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
     - Căż  to  siÚ  wyrabia, panowie? Przecież  to  jakiś obłÚd.  Gdzie  to
widziane?
     - To  nic,  Legia  im  jeszcze pokaże...  SNo  tam  z tyłu,  rozumiesz?
OtworzNo nam bramÚ, a my wszyscy razem...
     - A karabiny maszynowe widziałeś? O to właśnie chodzi...
     - PuśÖcie mnie! PrzepuśÖcie mnie, słyszycie! Tam jest moja cărka!
     - Dawno siÚ już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam siÚ zapytaÖ.
     - A może  nic im  nie bÚdzie?  Przecież  to nie jakieś  bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwałkÚ poszły, nie do piecăw...
     - ZabijÚ, gardło przegryzÚ!
     -  Ta - ak, widocznie  jedno wielkie găwno z nas zostało, jeśli rodzone
dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły,
nikt ich silNo nie zmuszał...
     - Ej, kto ma broá?  WychodziÖ! Kto ma broá,  niech wychodzi, powtarzam!
ZbieraÖ siÚ tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
     - To  sNo moje dzieci, măj panie, moje własne i bÚdÚ  nimi rzNodził tak
jak mi siÚ podoba!
     - Gdzie jest policja, o Boże!
     - Trzeba wysłaÖ telegram do pana prezydenta! PiÚÖ tysiÚcy podpisăw - to
nie w kij dmuchał!
     - KobietÚ zadusili! Odsuá siÚ, măwiÚ draniu! Nie widzisz?
     - Municzka! Măj Municzka! Municzka!
     - Găwno  warte sNo te wszystkie  petycje.  Nie  lubiNo u  nas  petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
     - OtwieraÖ bramÚ, twoja maÖ! Mokrzaki parszywe! Ścierwa!
     - BramÚ!
     Wiktor zawrăcił.  Było  to trudne, kilkakrotnie uderzono  go.  ale mimo
wszystko wydostał  siÚ, odnalazł ciÚżarăwkÚ i znowu wdrapał siÚ na gărÚ. Nad
leprozorium wisiała mgła i dziesiÚÖ metrăw  za  ogrodzeniem nie było już nic
widaÖ.  Brama  była zamkniÚta,  przed  niNo,  na pustej  przestrzeni,  stali
rozkraczeni  żołnierze  służby  wewnÚtrznej w hełmach nasuniÚtych na  oczy -
było ich mniej wiÚcej dziesiÚciu. Przed wejściem do wartowni unoszNoc siÚ na
palcach  ze zdenerwowania, natÚżajNoc  głos wykrzykiwał coś do tłumu oficer,
ale  nie  sposăb  go  było usłyszeÖ. Nad dachem wartowni,  niczym  olbrzymia
etażerka, wznosiła  siÚ we  mgle drewniana wieża  i na jej gărnej platformie
stał  karabin  maszynowy  i krÚcili  siÚ  mÚżczyĎni w  " szarych  mundurach.
NastÚpnie  tam, za  ogrodzeniem,  ledwie dosłyszalnie  pobrzÚkujNoc  żelazem
przejechał wzdłuż drutăw transporter opancerzony,  podskoczył  kilka razy na
wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok  transportera tłum przycichł,  tak  że
nawet  można  było  usłyszeÖ  wysilone  okrzyki oficera  ("... Spokăj... mam
rozkaz...  do  domăw...")  a  potem  tłum znowu  zahuczał,  wydał  pomruk  i
zaryczał.
     Przed  bramNo zaczNoł siÚ  jakiś ruch.  Wśrăd  ciemnych, granatowych  i
szarych  płaszczy zalśniły dobrze znane miedziane  hełmy  i  złote  koszule.
Pojawiły  siÚ  w  tłumie  jak plamy  światła,  przedzierały  siÚ  na  wolnNo
przestrzeá  i tam łNoczyły w żăłtozłotNo masÚ. Chłopcy jak  dÚby - w złotych
koszulach do kolan,  przepasani  szerokimi, oficerskimi  pasami o  szerokich
sprzNoczkach, w  błyszczNocych miedzianych  hełmach, dziÚki ktărym żołnierzy
Legii nazywano po  prostu strażakami -  mieli też krătkie,  masywne  pałki i
niezliczonNo ilośÖ emblematăw Legii - na  sprzNoczce, na lewym  rÚkawie,  na
piersi, na pałce,  na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordÚ  piÚÖ  lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory   znaczkăw.   Znaczek   strzelca   wyborowego   i   Wyborowego
spadochroniarza, i  Wyborowego  nurka i jeszcze  znaczki  z  portretem  pana
prezydenta, i jego ziÚcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u  każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż  jeden z
tych  bałwanăw  w  porywie  chuligaáskiego  entuzjazmu rzuci  taki granat  -
odezwie siÚ karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty  żołnierzy i bÚdNo strzelaÖ do tłumu,  do  tłumu, a nie do  złotych
koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu  biegał
machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
siÚ oglNodaÖ dookoła nie wiedzNoc co robiÖ, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer  strasznie siÚ ucieszył, nawet siÚ uśmiechnNoł  i
zaryczał  piorunowym  głosem,  ale  zdNożył  tylko  ryknNoÖ  "Uwaga!  ProszÚ
wszystkich zgromadzonych  ...", kiedy megafon  widocznie  znowu siÚ  zepsuł,
oficer   pobladł,  dmuchnNoł  w  tubÚ,  a   Flamenco  Juventa,  ktăry  nawet
przygotował  siÚ  do  wysłuchania, ze  zdwojonNo energiNo  zaczNoł biegaÖ  i
wymachiwaÖ pałkNo. Tłum nagle groĎnie zahuczał - wydawało siÚ, że  krzyknÚli
wszyscy razem  i ci ktărzy krzyczeli już przedtem, i ci  ktărzy  do tej pory
milczeli  albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili siÚ i Wiktor
też zaczai krzyczeÖ  nieprzytomny z  przerażenia na myśl o tym co siÚ  zaraz
wydarzy.  "ZabraÖ tych bałwanăw!  -  krzyczał - ZabraÖ strażakăw! To śmierÖ!
Nie wolno!  Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W  tłumie, ale tłum do tej
chwili nieruchomy, zaczai răwnomiernie kołysaÖ siÚ jak păłmisek gigantycznej
galarety. Oficer  upuścił megafon  i zaczai  cofaÖ siÚ  do  drzwi  wartowni,
twarze  żołnierzy pod  hełmami stały siÚ twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
gărze, na  wieżyczce, nikt  siÚ już  nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozległ siÚ Głos.
     Był jak  grzmot, dobiegał ze wszystkich  stron  jednocześnie i  od razu
zagłuszył  wszystkie pozostałe dĎwiÚki. Był  spokojny,  nawet melancholijny,
pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie,  bezgraniczna pobłażliwośÖ, jakby
przemawiał ktoś ogromny,  wyniosły, stojNocy tyłem do natrÚtnego tłumu, ktoś
kto  măwi  przez  ramiÚ  oderwany  na  chwilÚ  od  ważnych  spraw  z  powodu
irytujNocych głupstw.
     -  Przestaácie  wreszcie krzyczeÖ  -  powiedział  Głos.  -  Przestaácie
wymachiwaÖ rÚkami i odgrażaÖ siÚ.
     Czy to doprawdy takie trudne - przestaÖ gadaÖ  i przez chwilÚ spokojnie
pomyśleÖ? Przecież świetnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was  dlatego,
że same  tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz.
Odeszły dlatego, że obrzydliście im doszczÚtnie i ostatecznie. One nie chcNo
już dłużej  żyÖ  tak  jak  żyjecie wy  i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naśladowaÖ swoich przodkăw i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo  inaczej.  Nie  chcNo wyrosnNoÖ  na pijakăw i  rozpustnikăw,  ludzi
małodusznych, konformistăw  i niewolnikăw, nie chcNo, żeby zdobiono  z  nich
przestÚpcăw, nie chcNo waszych rodzin i waszego paástwa.
     Głos umilkł na chwilÚ. Przez całNo minutÚ nie  było słychaÖ ani jednego
dĎwiÚku - tylko  jakiś szelest, jakby szeleściła mgła  pełznNoc nad ziemiNo.
Potem Głos przemăwił znowu:
     -  Możecie byÖ  zupełnie spokojni o swoje dzieci.  BÚdzie im  dobrze  -
lepiej niż z wami i znacznie  lepiej, niż  wam samym.  Dzisiaj nie mogNo was
przyjNoÖ,  ale  od   jutra  -  przychodĎcie.  W  Koáskiej  Dolinie  zostanie
przygotowany  Dom  Spotkaá  i od  trzeciej  po  południu możecie przychodziÖ
choÖby  codziennie.  Codziennie o păł  do trzeciej z placu miejskiego  bÚdNo
odchodziÖ trzy autobusy. To za  mało, w każdym razie na jutro  -  niech wasz
burmistrz zatroszczy siÚ o dodatkowy transport.
     Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym  murem. Ludzie jakby bali siÚ
poruszyÖ.
     - Tylko weĎcie pod uwagÚ -  ciNognNoł  Głos.  - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo siÚ  z  wami spotykaÖ. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nakłoniÖ,  aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic bÚdNo  miały na
to ochoty... ale potem... to już jak tam siÚ sami z nimi  dogadacie. A teraz
rozejdĎcie  siÚ Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzÚ,
pomyślcie, sprăbujcie pomyśleÖ, co możecie daÖ swoim dzieciom.  Przyjrzyjcie
siÚ  sobie.  Wydaliście  je  na  świat  i okaleczacie  je  na  swăj obraz  i
podobieástwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domăw.
     Tłum  pozostał nieruchomy. ByÖ może  prăbował  myśleÖ. W  każdym  razie
Wiktor prăbował.  Były  to oderwane myśli. Nawet nie myśli,  lecz po  prostu
strzÚpy wspomnieá,  fragmenty rozmăw, głupia, umalowana twarz  Loli.  A może
jednak lepiej skrobankÚ? Po co  nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wściekłości... Ja  z ciebie  zrobiÚ człowieka, parszywy szczeniaku,  skărÚ z
ciebie zedrÚ... Okazało siÚ, że  mam dwunastoletniNo cărkÚ, czy możesz pomăc
mi  jakoś  jNo  urzNodziÖ   w  mieście  w  przyzwoitym  miejscu?...  Irma  z
ciekawościNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie...  właściwie  jest mi  nawet wstyd,  ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkÚ, ładna lalka? Jesteś  jeszcze mała,  dowiesz
siÚ jak dorośniesz...
     -  No i  dlaczego  stoicie?  -  zapytał  piorunowy  Głos. - OdejdĎcie!.
Nadleciał ciÚżki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł.
     - No, idĎcie już - powiedział Głos.
     I  ponownie  nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak ciÚżka
wilgotna  dłoá,  ktăra legła na twarzy, popchnÚła  - i  znikła. Wiktor otarł
policzki i zobaczył,  że tłum siÚ cofa. Ktoś  głośno krzyknNoł, rozległy siÚ
dĎwiÚczNoce  dośÖ  niepewnie  nawoływania,  wokăł   samochodăw  i  autobusăw
powstały  niewielkie wiry.  Ludzie zaczÚli ze wszystkich stron wdrapywaÖ siÚ
do skrzyni ciÚżarăwki,  wszyscy  poczÚli siÚ śpieszyÖ, rozpychaÖ, tłoczyÖ  w
drzwiach samochodăw, niecierpliwie rozdzielaÖ sczepione kierownicami rowery,
zawarczały silniki, wielu ludzi  odchodziło  pieszo, czÚsto oglNodajNoc siÚ,
ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter,  ktăry  właśnie  podjechał  z  łoskotem  żelaza  i  stanNoł  na
widocznym  miejscu.  Wiktor  wiedział,  dlaczego  ludzie  siÚ  odwracajNo  i
dlaczego siÚ śpieszNo, paliły go policzki i  jeżeli czegokolwiek siÚ bał, to
tego, że Głos znowu powie: "IdĎcie"! i znowu ciÚżka wilgotna dłoá  z odrazNo
legnie na jego twarzy.
     Grupka  kretynăw  w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała
przed bramNo, ale było ich już mniej, do  pozostałych zaś  podszedł oficer i
wrzasnNoł  na  nich -  imponujNocy,  pewny  siebie,  spełniajNocy  przyjemny
obowiNozek i oni răwnież cofnÚli siÚ, nastÚpnie zawrăcili i powlekli  precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemiÚ szare,  granatowe; ciemne płaszcze, i
oto  już nie pozostała  ani jedna  złota  plama, obok przejeżdżały autobusy,
samochody  osobowe,   a  ludzie   w  skrzyni   ciÚżarăwki  rozglNodali   siÚ
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
     Potem  nie wiadomo skNod wynurzyła siÚ Diana, Diana Gniewna  stanÚła na
stopniu, spojrzała w gărÚ, po czym krzyknÚła surowo: "Tylko do skrzyżowania!
Samochăd  jedzie do  sanatorium!"  i  nikt  nie  ośmielił siÚ zaprotestowaÖ,
wszyscy  byli wyjNotkowo cisi  i zgadzali siÚ na wszystko. Teddy nie pojawił
siÚ do kopca, prawdopodobnie zabrał siÚ innym  samochodem. Diana zakrÚciła i
pojechali   znajomNo  betonowNo   szosNo  mijajNoc   grupy   pieszych   oraz
rowerzystăw, a ich  z kolei wyprzedzały przeciNożone  samochody  osobowe,  z
jÚkiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i
mżył drobny kapuśniaczek. Deszcz  zaczNoł  siÚ  dopiero wtedy,  kiedy  Diana
podjechała  do skrzyżowania, ludzie  wysiedli,  a  Wiktor  przesiadł siÚ  do
szoferki.
     Oboje milczeli do samego sanatorium.
     Diana  od razu poszła  do Roschepera -  tak  przynajmniej powiedziała -
Wiktor zaś zrzuciwszy  płaszcz uwalił siÚ na  łăżko  w swoim pokoju, zapalił
papierosa i zaczNoł gapiÖ siÚ w sufit. ByÖ  może godzinÚ, byÖ może dwie, bez
przerwy  palił,  wiercił  siÚ  na  łăżku,  wstawał,  spacerował  po  pokoju,
bezmyślnie  wyglNodał  przez okno, zasuwał  i odsuwał portiery,  pil  wodÚ z
kranu, ponieważ mÚczyło go pragnienie i znowu padał na łăżko.
     ...Upokorzenie,  myślał. Tak, oczywiście. Bili  po twarzy, wymyślali od
łobuzăw, jak ostatniemu  żebrakowi, ale pomimo wszystko  to byli  ojcowie  i
matki,  pomimo wszystko  kochali swoje dzieci, mogli je biÖ, ale gotowi byli
oddaÖ   za   nie  życie,  demoralizowali  swoim   przykładem,  ale  przecież
nieumyślnie, lecz przez  swojNo  ciemnotÚ,...  matki  rodziły  je  w bălach,
ojcowie karmili  i ubierali, przecież byli dumni  ze swoich dzieci, chwalili
siÚ nimi, czÚsto  je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywiście,  teraz  ich  życie  zrobiło  siÚ  puste,  nic im przecież  nie
zostało.  Czy  wolno  wiÚc traktowaÖ ich aż  tak  okrutnie,  tak zimno,  tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaśÖ po pysku...
     ...Czyżby naprawdÚ,  u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w
człowieku  od zwierzÚcia? Nawet macierzyástwo, nawet uśmiech Madonny, czułe,
serdeczne  rÚce  podajNoce  pierś niemowlÚciu... Tak, oczywiście, instynkt i
cala religia  zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczÚście  polega na
tym, że  tÚ  religiÚ prăbuje siÚ przenieśÖ na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny,  z ktărymi instynkty nie majNo już nic wspălnego, a jeżeli majNo,
to  przynoszNo wyłNocznie  szkodÚ...  dlatego  że  wilczyca măwi  wilczÚtom:
"KNosajcie  jak  ja"  i  to  wystarczy,  zajÚczyca  uczy   swoje  zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek  uczy swoje małe:
"Myśl tak jak ja" i  to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce,  ale  na pewno nie ludzie,  co  najmniej
nadludzie  - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj siÚ,  jak myśleli przed
tobNo,  zobacz co z tego wyszło,  wyszło niedobrze, dlatego, że  to  i to, a
powinno byÖ  tak  i tak. Zobaczyłeś? A teraz  zacznij  myśleÖ sam,  myśl  co
zrobiÖ, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak".  Tylko, że  ja nie  wiem,
czym jest  to i to, i co to  jest tak i tak, a w ogăle wszystko to już było,
wszystko  to  już  wyprăbowaliśmy,  zrealizowali  siÚ  poszczegălni  świetni
ludzie,  ale przeważajNoce  masy  pchały  siÚ  starNo  drogNo,  nigdzie  nie
skrÚcajNoc,  zwyczajnie,  po naszemu... ZresztNo jak  człowiek ma wychowywaÖ
swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak
ja, chowaj siÚ tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad,
i  dalej  do  tej  pierwszej  jaskini,  do  kosmatych  nosicieli  oszczepăw,
pożeraczy mamutăw. Żal mi  tych bezwłosych potomkăw,  żal  mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzieś, nie jesteśmy im w ogăle potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukowaÖ, nie zamierzajNo nawet burzyÖ starego świata,
stary  świat ich nie interesuje, majNo  swoje  sprawy,  a  od starego świata
żNodajNo  tylko  jednego - żeby  siÚ od nich odczepił.  Teraz stało  siÚ  to
możliwe, teraz można handlowaÖ ideami, mamy teraz potÚżnych kupcăw idei, oni
bÚdNo ciÚ chroniÖ, zapÚdzNo  cały świat za druty kolczaste, żeby stary świat
ci nie  przeszkadzał, bÚdNo ciÚ  karmiÖ, bÚdNo  ciÚ  pielÚgnowaÖ... bÚdNo  w
sposăb najbardziej ugrzeczniony ostrzyÖ topăr, ktărym odrNobujesz gałNoĎ, na
ktărej oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami.
     ...I  do  diabła, to  jest  na  swăj  sposăb  wspaniałe -  wszystko już
wyprăbowano, tylko tego jeszcze nie wyprăbowano - zimny wychăw bez słodkiego
szczebiotu, bez łez...  chociaż co ja  tu wymyślam, skNod mogÚ wiedzieÖ  jak
wyglNoda to  ich wychowanie... ale wszystko  jedno - okrucieástwo  i pogardÚ
widaÖ  gołym okiem... Nic im  z  tego  nie wyjdzie, dlatego że -  no dobrze,
intelekt, myślcie, uczcie siÚ, analizujcie - ale co z rÚkami matki,  czułymi
dłoámi,  ktăre kojNo băl i ogrzewajNo świat. I  kłujNocy zarost  ojca, ktăry
bawi  siÚ w  wojnÚ i w  tygrysa, uczy siÚ  boksowaÖ,  jest  najsilniejszy  i
wszystko  wie? A  przecież  to też było! Nie tylko  wrzaskliwe (albo  ciche)
kłătnie  rodzicăw, nie  tylko pasek i pijany bełkot,  nie  tylko bezsensowne
targanie  za uszy na  zmianÚ  z nagłym  i  niepojÚtym  deszczem  cukierkăw i
miedziakăw  na kino... ZresztNo, skNod ja  mogÚ wiedzieÖ  - może  oni  majNo
jakiś  ekwiwalent  tego  dobrego,  co  zawiera   w   sobie  macierzyástwo  i
ojcostwo... jak  Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba  byÖ, żeby  na
ciebie  tak  patrzono... i  w  każdym razie  ani  Bol-Kunac, ani  Irma,  ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy  nie włożNo złotych koszul, a czy to
mało? Do diabla - niczego wiÚcej od ludzi nie wymagam!
     .. .Nie tak prÚdko, powiedział do siebie. ZnajdĎ najważniejsze.  Jesteś
z nimi, czy przeciwko  nim? Jest jeszcze trzecie wyjście  -  mieÖ wszystko w
nosie. Ale  mnie  nie jest  wszystko  jedno.  Ach,  jak  ja bym  chciał  byÖ
cynikiem, jak  łatwo, prosto  i przyjemnie  jest byÖ  cynikiem!...  no,  coś
takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo siÚ, nie żałujNoc
sił i środkăw, kuł, najpiÚkniejszych frazesăw, papieru, nie żałujNo  piÚści,
nie  żałujNo ludzi, niczego im nie  żal, żebym tylko został  cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiście
przeciw -  nie  znoszÚ  lekceważenia, nienawidzÚ elit, nienawidzÚ  wszelkiej
nietolerancji,  i  nie lubiÚ,  och, jak ja  nie lubiÚ,  kiedy  mnie bijNo po
mordzie  i wyganiajNo precz... I jestem  za, ponieważ  lubiÚ ludzi mNodrych,
utalentowanych,  nienawidzÚ głupcăw, nienawidzÚ  tÚpakăw, nienawidzÚ złotych
koszul, faszystăw  i jest jasne, że do niczego  nie  dojdÚ, zbyt mało o nich
wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca siÚ w oczy raczej to, co złe
- okrucieástwo, pogarda, odczłowieczenie,  wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, ktărNo  kochani, i  Irma,  ktărNo  kocham, i
Golem,  ktărego szanujÚ, i Bol-Kunac, i pryszczaty  nihilista... a  kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare ścierwo, faszysta i demagog, i  ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w złotych koszulach, i Fawor... Co  prawda, z drugiej  strony - jest z  nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszÚ generałăw,
przeciwko zaś Teddy  i z pewnościNo jeszcze wielu  takich jak Teddy...  Tak,
wiÚkszościNo  głosăw  niczego  siÚ  tu  nie  rozwiNoże.  To  coś  w  rodzaju
demokratycznych wyborăw - wiÚkszośÖ zawsze popiera łobuzăw...
     Około  drugiej  przyszła  Diana,  Diana  Zwyczajna  i  Wesoła  w ciasno
przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana.
     - Jak idzie praca? - zapytała.
     - PłonÚ - odpowiedział. - Spalam siÚ, świecNoc innym.
     - Fakt, dużo dymu. ChoÖbyś okno otworzył... Chcesz jeśÖ?
     -  Tak,  do diabła! - odparł  Wiktor.  Przypomniał  sobie, że  nie jadł
śniadania.
     - Do diabła, w takim razie idziemy!
     Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali
dietetycznNo zupÚ "Bracia w sapiencji",  poczerniali z fizycznego zmÚczenia.
Gruby trener  w opiÚtym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po
ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy.
     - Poznam ciÚ teraz z  pewnym  człowiekiem -  oznajmiła  Diana. -  Zjemy
razem obiad.
     - Co to  za  jeden?  - z  niezadowoleniem zapytał Wiktor.  Miał  ochotÚ
milczeÖ przy jedzeniu.
     - Măj mNoż - odrzekła Diana. - Măj były mNoż.
     - Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No căż... Bardzo mi milo.
     Co też przyszło jej  do głowy, pomyślał smÚtnie.  I komu  to potrzebne.
Popatrzył  żałośnie na DianÚ, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika
w  kNocie  sali.  MNoż wstał na ich  powitanie,  żăłtoskăry, garbatonosy,  w
ciemnym garniturze  i w  czarnych  rÚkawiczkach.  Nie  podał Wiktorowi rÚki,
tylko skłonił siÚ i powiedział niegłośno:
     - Dzieá dobry, cieszÚ siÚ, że pana widzÚ.
     - Baniew - przedstawił siÚ  Wiktor z fałszywNo serdecznościNo, ktăra go
zawsze ogarniała na widok mÚżăw.
     - My siÚ właściwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
     -  Ach  tak! -  zawołał  Wiktor.  -  Ależ oczywiście!  MuszÚ  siÚ  panu
przyznaÖ, że moja  pamiÚÖ... -  zamilkł.  -  ChwileczkÚ  - zapytał.  -  Jaki
Zurtzmansor?
     -  Paweł  Zurtzmansor.  Pan zapewne mnie czytał,  a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczył  pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliśmy
siÚ  w jeszcze  jednym  miejscu w nader  niemiłych  okolicznościach...  Może
usiNodziemy?
     Wiktor usiadł. No dobrze, pomyślał. Niech tak bÚdzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyślał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor -  nie wiedzieÖ  czemu  mNoż  Diany,  czyli  garbonosy  tancerz,
grajNocy tancerza, ktăry gra  tancerza,  ktăry tak naprawdÚ jest mokrzakiem,
albo nawet  czterema mokrzakami  naraz, albo nawet piÚcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor  nie  miał  "okularăw", jakby rozpłynÚły siÚ po
całej  twarzy  barwiNoc  jNo na  latynoamerykaáski  kolor. Diana z  dziwnym,
nieomal  macierzyáskim uśmiechem patrzyła to na niego, to na swojego mÚża. I
to było  nieprzyjemne.  Wiktor poczuł coś w rodzaju zazdrości, ktărej do tej
pory  nigdy  nie  doznawał,  kiedy  miał  do  czynienia z  mÚżami.  Kelnerka
przyniosła zupÚ.
     - DziÚkujÚ -  automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkÚ  i  zaczNoł
jeśÖ nie czujNoc smaku. Zurtzmansor răwnież jadł, spoglNodajNoc spode łba na
Wiktora -  bez uśmiechu, ale z jakimś rozbawionym wyrazem twarzy. RÚkawiczek
nie zdjNoł,  ale sposăb w  jaki  posługiwał siÚ łyżkNo,  w jaki łamał chleb,
używał serwetki, świadczył o starannym wychowaniu.
     - To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem -  stwierdził
Wiktor - filozofem...
     - Obawiam siÚ, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam siÚ,  że  z tym słynnym filozofem mam  teraz  zwiNozek  nadzwyczaj
odległy.
     Wiktor   nie  znalazł  odpowiedzi   i   postanowił   odłożyÖ   rozmowÚ.
Ostatecznie,  to nie  ja jestem  inicjatorem spotkania, nie ma co siÚ pchaÖ,
skoro on chciał siÚ ze mnNo zobaczyÖ, to niech sam  zaczyna...  Przyniesiono
drugie  danie.  Nadzwyczaj  uważnie Wiktor zaczai kroiÖ miÚso.  Przy długich
stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczÚkajNoc  nożami i widelcami. A
przecież  siedzÚ  tu  jak  głupi, pomyślał  Wiktor. Brat  w  sapiencji.  Ona
prawdopodobnie  kocha  go do  tej pory. Zachorował, musieli siÚ rozstaÖ, ale
ona nie chciała siÚ rozstaÖ, bo  inaczej  po co  by jechała do tej  dziury -
żeby wynosiÖ  nocniki Roschepera?  I czÚsto  siÚ widujNo, on zakrada  siÚ do
sanatorium,  zdejmuje  opaskÚ  i  taáczy z niNo. Przypomniał sobie,  jak oni
oboje taáczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywaÖ - obchodzi. Tylko - co
mianowicie?  Oni  zabrali  mi cărkÚ,  ale jestem o niNo  zazdrosny  nie  jak
ojciec. Odebrali mi kobietÚ, ale jestem zazdrosny o DianÚ nie jak mÚżczyzna.
.. O do diabła, skNod  takie słowa! Zabrali kobietÚ, zabrali cărkÚ... CărkÚ,
ktăra zobaczyła mnie po  raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy  może  w
trzynastym.  KobietÚ, ktărNo znam kilka dni... Ale proszÚ - jestem zazdrosny
i to  nie jak ojciec i nie  jak mÚżczyzna.  Tak,  byłoby  znacznie prościej,
gdyby on teraz powiedział:  "Szanowny  panie, wiem wszystko, splamił pan măj
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
     - Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor.
     - Nijak - odpowiedział Wiktor.
     - Ciekawe byłoby go przeczytaÖ - oznajmił Zurtzmansor.
     - A czy pan wie co to ma byÖ za artykuł?
     - Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze.
     - A jeżeli bÚdÚ musiał? Mnie generał Pferd nie obroni.
     - Widzi pan -  powiedział Zurtzmansor  - taki  artykuł na jakim  zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet  jeżeli  bÚdzie  siÚ pan
bardzo  staraÖ.  IstniejNo  ludzie,  ktărzy  automatycznie,  niezależnie  od
własnych chÚci, transformujNo na swăj sposăb każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
     - To Ďle, czy dobrze? - spytał Wiktor.
     - Z  naszego  punktu widzenia - dobrze. O  osobowości człowieka wiadomo
bardzo mało, jeżeli nie liczyÖ tej czÚści,  na ktărNo składajNo siÚ odruchy.
Co prawda, osobowośÖ masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowości twărcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informacjÚ o rzeczywistości. PorăwnujNoc  znane i dokładnie zbadane zjawisko
z  odbiciem  tego zjawiska w twărczości  takiej jednostki,  możemy wiele siÚ
dowiedzieÖ o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informacjÚ.
     - A czy nie wydaje siÚ  panu, że brzmi to nieco  obraĎliwie?  - zapytał
Wiktor. Zurtzmansor skrzywił siÚ dziwacznie i spojrzał na Wiktora.
     - Aha,  rozumiem  - odparł. - Twărca, a nie krălik doświadczalny... Ale
widzi pan, wymieniłem  tylko jednNo okolicznośÖ, dziÚki ktărej jest  pan dla
nas cenny. Inne okoliczności sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistości, mechanizm emocji, sposăb pobudzania wyobraĎni,
zaspokajanie potrzeby wspăłprzeżywania... Właściwie chciałem panu pochlebiÖ.
     - Wobec tego czujÚ siÚ pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania  nie  majNo żadnego zwiNozku  z  pisaniem  paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemăwienie pana prezydenta i przepisujemy je w całości, przy czym
słowa "wrogowie  wolności" zamieniamy  słowami  "tak  zwane  mokrzaki", albo
"pacjenci  krwawego  lekarza",  albo   "wilkołakiz  leprozorium"...  i  moja
psychika nie bÚdzie w tej zabawie w ogăle uczestniczyÖ.
     - To  siÚ panu  tylko tak wydaje -  zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta
pan  przemăwienie  i na poczNotek okaże siÚ, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myśli jego stylistykÚ. Zacznie pan poprawiaÖ styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych  sformułowaá,  zacznie  pracowaÖ  wyobraĎnia,  zemdli  pana  od
zatÚchłych słăw, zechce pan je  ożywiÖ, zastNopiÖ  urzÚdowe  łgarstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisaÖ prawdÚ.
     - ByÖ może - powiedział Wiktor.  - W każdym razie  nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artykułu.
     - A ma pan ochotÚ pisaÖ coś innego?
     - Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnościNo napisałbym,
jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin.
     Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo.
     - Świetny pomysł. Niech pan napisze.
     Napisze, z goryczNo pomyślał Wiktor. Twoja maÖ. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
     - Diana - zapytał. - A czy nie można by siÚ czegoś napiÖ?
     Diana wstała bez słowa i wyszła.
     -  A  poza  tym  napisałbym  z  przyjemnościNo  o  skazanym  mieście  -
powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokăł  leprozorium. I o złych
czarownikach.
     - Ma pan pieniNodze?
     - Na razie jeszcze mam.
     - Chciałem  pana  zawiadomiÖ, że  prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody  literackiej leprozorium  za  ubiegły  rok.  Na  ostatnie okrNożenie
wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma  niniejsze  szansÚ, to  oczywiste.
WiÚc pieniNodze bÚdzie pan miał.
     - Ta  - ak  -  powiedział  Wiktor.  - Coś  takiego  jeszcze  mi siÚ nie
zdarzyło. A dużo bÚdzie tych pieniÚdzy?
     - Ze trzy tysiNoce... Nie pamiÚtam dokładnie.
     Wrăciła Diana i nadal  bez słowa postawiła na  stole  butelkÚ i  jednNo
szklankÚ.
     - Daj jeszcze jednNo szklankÚ - poprosił Wiktor.
     - Ja nie bÚdÚ piÖ - oznajmił Zurtzmansor.
     - Właściwie ja... Hm..
     - Ja też nie bÚdÚ - powiedziała Diana.
     - To za "NieszczÚście"? - zapytał Wiktor nalewajNoc.
     - Tak. I za "KotkÚ". Tak, że na trzy miesiNoce bÚdzie pan miał  spokăj.
A może na mniej?
     - Na jakieś dwa miesiNoce - odparł  Wiktor. - Ale nie  o to chodzi... A
wiÚc - chciałbym zwiedziÖ wasze leprozorium.
     -  Oczywiście -  rzekł Zurtzmansor.  - WrÚczenie  nagrody  odbÚdzie siÚ
właśnie tam. Tylko, że siÚ pan rozczaruje.  Żadnych cudăw nie bÚdzie. BÚdzie
dzieá wolny od pracy. Około dziesiÚciu domkăw i pawilon szpitalny.
     - Pawilon szpitalny - powtărzył Wiktor. - I kogăż tam u was leczNo?
     - Ludzi  - odpowiedział  Zurtzmansor z  dziwnNo intonacjNo. UśmiechnNoł
siÚ i nagle  coś dziwnego stało siÚ  z jego  twarzNo. Prawe oko było puste i
zjechało  do podbrădka, usta zrobiły  siÚ trăjkNotne, lewy policzek  razem ż
uchem  odpadł od czaszki i zawisł. Trwało  to  zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypadł  z  rÚki talerz, Wiktor  machinalnie  popatrzył  za  siebie, a  kiedy
ponownie  spojrzał na Zurtzmansora, ten był  już  jak poprzednio  - żăłty  i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu,  powiedział w myśli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi siÚ tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkÚ papierosăw, zapalił
i wbił wzrok w szklankÚ. "Bracia w sapiencji" z  wielkim hałasem wstawali od
stołăw  i  ruszyli  do  wyjścia  przekrzykujNoc  siÚ  donośnie.  Zurtzmansor
powiedział:
     - A w ogăle chcielibyśmy, żeby czuł siÚ  pan  bezpiecznie. Nie powinien
siÚ pan niczego  obawiaÖ.  Zapewne  domyśla siÚ pan,  że  nasza  organizacja
zajmuje  określone  położenie  i cieszy  siÚ określonymi przywilejami. Wiele
robimy,  wiÚc na wiele siÚ nam  pozwala. Pozwala siÚ  nam na doświadczenia z
klimatem,  pozwala siÚ  przygotowywaÖ tych, ktărzy  nas zastNopiNo...  i tak
dalej.  Nie  warto specjalnie  siÚ  rozwodziÖ. Niektărzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z  błÚdu. - Zamilkł na chwilÚ.
-  ProszÚ  pisaÖ o  czym  pan chce  i jak pan  chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeśli bÚdzie  pan  miał kłopoty z wydawcami,  albo kłopoty
finansowe,  pomożemy  panu. W  ostateczności,  bÚdziemy  pana sami  wydawaÖ.
Oczywiście dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
     Wiktor wypił i pokrÚcił głowNo.
     - Jasne - stwierdził. - Znowu siÚ mnie kupuje.
     - Można to i tak nazwaÖ - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedział  - istnieje  pewien  kontyngent  czytelnikăw,  powiedzmy,  chwilowo
niezbyt liczny,  ktăry jest niezmiernie zainteresowany paáskNo pracNo.  Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właśnie taki, jaki  pan jest.
Niepotrzebny  jest nam Baniew - nasz  zwolennik  i nasz  piewca, dlatego też
niech  pan  nie  łamie  sobie głowy  zastanawiajNoc siÚ, po  czyjej jest pan
stronie.  Niech pan bÚdzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twărczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
     - WyjNotkowo  ulgowe  warunki - oznajmił  Wiktor. - Carte  blanche  i w
perspektywie   hałdy  marynowanych  minog.  W  perspektywie  oraz   w  sosie
musztardowym. Jakaż  wiÚc wdowa  powiedziałaby  mi "nie"?  Zurtzmansor,  czy
zdarzyło siÚ panu kiedykolwiek zaprzedawaÖ duszÚ i piăro?
     - Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor.  - I  wie pan, płacono mi
skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilkł na  chwilÚ.  - Nie  ma  pan  racji,  Baniew  - rzekł.  - My pana  nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał  samym sobNo, obawiamy siÚ, że
pana  złamiNo.  Wielu przecież  już  złamali... Wartości moralne nie sNo  na
sprzedaż. Można je zniszczyÖ, ale nie kupiÖ. Każda określona wartośÖ moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej  kradzież  lub kupowanie pozbawione
jest  sensu. Pan prezydent  uważa, że kupił malarza R. KwadrygÚ. To pomyłka.
Pan  prezydent  kupił chałturszczyka  R.  KwadrygÚ, ale  malarz przeciekł mu
miÚdzy  palcami  i umarł.  A  my  nie  chcemy, żeby Baniew przeciekł  miÚdzy
palcami  komukolwiek,  nawet  nam, i umarł  jako  pisarz. Nam  sNo potrzebni
artyści, a nie propagandyści.
     Wstał.  Wiktor  răwnież wstał czujNoc niezrÚcznośÖ  i dumÚ, nieufnośÖ i
poniżenie,  rozczarowanie  i odpowiedzialnośÖ, i coś jeszcze w czym chwilowo
nie umiał siÚ zorientowaÖ.
     - Było mi miło  porozmawiaÖ  z panem - powiedział Zurtzmansor.  - ŻyczÚ
powodzenia w pracy.
     - Do widzenia - odparł Wiktor.
     Zurtzmansor lekko siÚ  skłonił i  odszedł  z uniesionNo  głowNo długim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzył w ślad za nim.
     - Właśnie za to  ciÚ kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło
i siÚgnNoł po butelkÚ.
     - Za co? - zapytał z roztargnieniem.
     -  Za to, że  im jesteś potrzebny.  Za to, że ty, dziwkarz,  pijaczyna,
awanturnik,  niechluj  i  łajdak  pomimo  wszystko  jesteś  potrzebny  takim
ludziom.
     Przechyliła  siÚ  przez  stăł i pocałowała  Wiktora w policzek. To była
jeszcze jedna Diana - Diana  KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do Găry.
     - Też mi  coś  -  wymamrotał  Wiktor.  -  Intelektualiści...  Kacyki na
godzinÚ. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdÚ nie było to takie proste.
     Wiktor  wrăcił do hotelu  nastÚpnego dnia  po śniadaniu.  Na pożegnanie
Diana dała mu  kobiałkÚ - ze stołecznych szklarni  przysłano dla  Roschepera
păł puda truskawek i  Diana rozsNodnie zdecydowała,  że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żarłoczności nie da rady sam wszystkiego pochłonNoÖ.
     PosÚpny  portier  otworzył  drzwi  Wiktorowi.  Wiktor   poczÚstował  go
truskawkami, portier wziNoł kilka jagăd, włożył do ust, pożuł niczym chleb i
powiedział:
     - Okazuje siÚ, że măj szczeniak wszystkim tam u nich krÚcił.
     - Dlaczego pan tak o nim  măwi -  zaprotestował Wiktor. - To  znakomity
chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
     -  No  bo  lałem go ile wlezie!  -  rzekł portier odzyskujNoc  rezon. -
Starałem siÚ... - znowu sposÚpniał. - SNosiedzi żyÖ nie dajNo. - oznajmił. -
A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem.
     - Niech pan ich pośle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiści,
a  paáski chłopak jest  rewelacyjny. Ja na  przykład bardzo  jestem  rad, że
przyjaĎni siÚ z mojNo cărkNo.
     - Ha!  - powiedział portier, znowu  odzyskujNoc ducha. - To może kiedyś
siÚ spokrewnimy?
     - A co - odparł Wiktor. -  To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilÚ śmieli siÚ i żartowali.
     - Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier.
     - Nie - odparł Wiktor i stał siÚ czujny. - Bo co?
     -  Tak  wyszło  -  powiedział  portier   -  znaczy,  kiedy  my  wszyscy
rozeszliśmy siÚ,  niektărzy, znaczy,  zostali.  Dobrało siÚ paru  chojrakăw,
przeciÚli druty i - do środka. Na karabiny maszynowe.
     - O do diabła - rzekł Wiktor.
     - Sam nie widziałem - stwierdził portier. -  Tak ludzie  opowiadajNo. -
Rozejrzał siÚ na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam był, dostał kulkÚ. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje siÚ
w domu.
     - Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony.
     PoczÚstował  truskawkami  recepcjonistÚ,  wziNoł  klucz  i  poszedł  do
siebie.  Nie  rozbierajNoc  siÚ wykrÚcił  numer  Teddyego.  Synowa  Teddyego
zakomunikowała, że na ogăł nie jest Ďle,  przestrzelili mu miÚsieá, leży  na
brzuchu, przeklina  i chla wădÚ. Ona zaś wybiera siÚ dzisiaj do Domu Spotkaá
zobaczyÖ  syna.  Wiktor  poprosił,  żeby przekazała  Teddyemu  pozdrowienia,
obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkÚ. Powinien jeszcze zadzwoniÖ do Loli,
ale  kiedy  wyobraził sobie tÚ rozmowÚ,  krzyki,  wyrzuty  - nie  zadzwonił.
ZdjNoł płaszcz,  popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkÚ
śmietanki. Kiedy wrăcił, w pokoju siedział Pawor.
     - Dzieá dobry - powiedział Pawor z oślepiajNocym uśmiechem.
     Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał śmietankNo,
posypał cukrem i usiadł.
     - No, dzieá  dobry, dzieá  dobry - odparł  ponuro.  - Ma pan mi  coś do
powiedzenia?
     Nie miał ochoty patrzeÖ na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po
drugie okazuje siÚ, że nie jest przyjemnie patrzeÖ na człowieka, ktărego siÚ
zakapowało.  Nawet  jeżeli  to  kanalia  i nawet  jeżeli  zakapowałeś  go  z
najszlachetniejszych pobudek.
     - Wiktorze, proszÚ mnie wysłuchaÖ - odezwał siÚ  Pawor.  - Jestem gotăw
przeprosiÖ  pana.  Obaj  zachowywaliśmy  siÚ  idiotycznie  -  ale  ja  chyba
bardziej. To  wszystko  z  powodu  służbowych kłopotăw.  Szczerze  proszÚ  o
wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyśmy pogniewali siÚ na siebie z
powodu takiego głupstwa.
     Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeśÖ.
     - Jak Boga kocham, ostatnio mi siÚ  nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej
-  jestem  zły na cały świat. Nikt mi  nie  wspăłczuje,  nikt nie pomaga, ta
świnia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferÚ...
     - Panie Summan  -  powiedział  Wiktor. -  Niech  pan  nie udaje idioty.
NieĎle pan  potrafi  udawaÖ,  ale ja  na  szczÚście  rozszyfrowałem  pana  i
studiowanie pana aktorskich talentăw nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nie
chciałbym sobie psuÖ apetytu, wiÚc może pan sobie păjdzie.
     - Wiktorze -  rzekł  Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteśmy dorośli. Nie
można przecież przywiNozywaÖ takiej  wagi do gadania przy stole. Czyżby  pan
uwierzył,  że te  głupstwa,  ktăre  wygadywałem, to moje  poglNody? Migrena,
przykrości, katar... Czego można wymagaÖ od człowieka w takiej sytuacji?
     - Można wymagaÖ, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie -
wyjaśnił Wiktor.  - A jeżeli już bije  - răżnie bywa na świecie - żeby potem
nie udawał przyjaciela.
     -  Ach  wiÚc  o  to  chodzi  -  odparł  Pawor  z  zadumNo.  Jego  twarz
niespodziewanie jakby  zmizerniała.  -  Niech  pan posłucha,  wszystko  panu
wytłumaczÚ. To był czysty  przypadek. Nie miałem pojÚcia, że  to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedział, że răżnie bywa.
     -  Panie Summan  -  oznajmił  Wiktor  oblizuj  Noc łyżkÚ.  - Nigdy  nie
przepadałem za ludĎmi paáskiej  profesji. Jednego nawet zastrzeliłem  -  był
bardzo odważny w sztabie, kiedy  oskarżał oficerăw o nielojalnośÖ, ale kiedy
go posłano na pierwszNo liniÚ... WiÚc niech siÚ pan wynosi.
     Jednakże Pawor nie wyniăsł siÚ. Zapalił papierosa, założył nogÚ na nogÚ
i  rozwalił siÚ  w  fotelu. Jasne  - chłop jak dNob, na  pewno zna karate, w
kieszeni  ma  kastet... Dobrze byłoby  siÚ rozzłościÖ...  Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
     - WidzÚ, że  pan  dużo wie -  stwierdził Pawor. - To niedobrze.  Mam na
myśli - dla  pana. No, dobra. Jednego tylko  pan nie  wie, że  ja  osobiście
szczerze pana lubiÚ i szanujÚ. Niech  siÚ pan  nie wzdryga  i nie  udaje, że
zbiera  siÚ  panu na  wymioty. MăwiÚ serio.  Z  przyjemnościNo gotăw  jestem
wyraziÖ ubolewanie z  powodu  incydentu  z  kastetem.  PrzyznajÚ  nawet,  że
wiedziałem kogo bijÚ, ale nie miałem innego wyjścia.  Za  rogiem leży jedyny
świadek, atu  jeszcze  pan  nadszedł... No wiÚc  jedyne co mogłem zrobiÖ, to
uderzyÖ  pana  możliwie  delikatnie  i  tak  zresztNo  zrobiłem.  Za co  jak
najszczerzej przepraszam.
     Pawor  wykonał arystokratyczny gest.  Wiktor  patrzył na  niego nawet z
niejakiego  rodzaju ciekawościNo. W sytuacji tej było coś nowego, coś  czego
jeszcze nigdy nie doświadczył i co nawet trudno było sobie wyobraziÖ.
     -  Jednakże  przepraszaÖ  za to,  że jestem funkcjonariuszem  wiadomego
departamentu -  măwił  dalej Pawor  - nie mogÚ i zresztNo  nie chcÚ, măwiNoc
szczerze.  ProszÚ  sobie  nie  wyobrażaÖ,  że  tam  u  nas zebrali  siÚ sami
dusiciele  wolnej   myśli  i   łajdaki  karierowicze.   Tak   -  pracujÚ   w
kontrwywiadzie. Tak -  wykonujÚ  brudnNo  robotÚ. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta  robota nie  istnieje.  Pan w swoich  powieściach przedstawia
podświadomośÖ,  swoje  sławetne  libido,  no  a  ja  to  robiÚ inaczej...  O
szczegăłach panu nie  opowiem, bo  nie mogÚ, zresztNo,  sam  pan siÚ  pewnie
wszystkiego  domyśla.  Tak,  śledzÚ  leprozorium,  nienawidzÚ  tych  mokrych
stworăw, bojÚ siÚ ich - i nie tylko o siebie siÚ bojÚ, bojÚ siÚ o wszystkich
ludzi, ktărzy sNo coś warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, człowiek  emocji, ach, och - i koniec  rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli -  o losy ludzkości. Nie podoba
siÚ  panu  prezydent  -   dyktator,  tyran,  idiota...  Ale  nadciNoga  taka
dyktatura,  jaka  siÚ  wam,  wolnym artystom,  nawet  nie śniła.  Wczoraj  w
restauracji  nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne  ziarno - człowiek
jest zwierzÚciem  anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
bÚdzie wystarczajNoco mocny.  A wiÚc  paáskie  ulubione  mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturÚ, że dla zwykłego człowieka po prostu nie bÚdzie już miejsca.
Pan  myśli, że jeśli  ktoś cytuje  Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
człowiek  patrzy  na pana  i widzi jedno wielkie găwno,  i wcale mu pana nie
żal,  dlatego że i według Hegla jest pan găwnem i według Zurtzmansora  także
găwnem.  Găwnem zdefiniowanym.  A  to  co  siÚ znajduje  poza  granicami tej
definicji - już go nie  interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyśla panu, no, w ostatecznym  wypadku każe posadziÖ,
ale  potem wypuści z  okazji  świÚta  narodowego i  pełen najlepszych  uczuÖ
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor  popatrzy na pana przez lupÚ
i  zakwalifikuje  - psie găwno nie nadajNoce siÚ  do  niczego -  i wnikliwie
kierowany wielkim  intelektem, przemyśleniami światowej filozofii, strzepnie
brudnNo ścierkNo do wiadra na śmiecie i zapomni, że pan kiedyś istniał...
     Wiktor aż przestał jeśÖ. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwował siÚ, wargi mu drżały, z  twarzy odpłynÚła krew, nawet  oddychał z
trudem. WyraĎnie wierzył w to co măwił, w jego oczach zastygło przerażajNoce
widmo straszliwego świata. No, no powiedział do siebie Wiktor  ostrzegawczo.
To przecież wrăg,  oprawca. To przecież aktor, prăbuje ciÚ kupiÖ za  złamany
szelNog... Nagle zrozumiał,  że ze wszystkich  sił stara  odepchnNoÖ  siÚ od
Pawora. To  przecież  urzÚdnik, nie zapominaj  o  tym. Z definicji  nie może
kierowaÖ siÚ ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie.  KażNo
mu  broniÖ mokrzakăw  - bÚdzie ich broniÖ. Znam te ścierwa,  niejednego  już
widziałem...
     Pawor wziNoł siÚ w garśÖ i uśmiechnNoł.
     - Wiem co pan myśli - powiedział. - Na paáskiej twarzy widaÖ jak prăbuj
e pan odgadnNoÖ - czego ten typ siÚ przyczepił, czego ode  mnie chce. ProszÚ
wiÚc sobie wyobraziÖ, że niczego od pana nie chcÚ. Po prostu szczerze pragnÚ
pana ostrzec, żeby  pan siÚ zorientował  w  sytuacji i stanNoł po  właściwej
stronie... -  boleściwie wyszczerzył  zÚby.  - Nie chcÚ,  żeby pan stał  siÚ
zdrajcNo ludzkości. Potem ocknie siÚ  pan  - i bÚdzie za păĎno... Nie  măwiÚ
już  o tym, że w  ogăle  powinien siÚ pan stNod wynieśÖ i przyszedłem tu, by
pana do tego namăwiÖ.  NadchodzNo ciÚżkie czasy, zwierzchnośÖ jest w stadium
służbowej  gorliwości,  niektărym  dano  do  zrozumienia,  że  niby  kiepsko
pracujecie, panowie, jakieś  nieporzNodki... Ale  to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja  chcÚ,  żeby pan zrozumiał  to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co bÚdzie jutro. Jutro oni jeszcze bÚdNo siedzieÖ u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynăw... - znowu wyszczerzył
zÚby. - Ale za jakieś dziesiÚÖ lat...
     Wiktor już nie dowiedział siÚ, co bÚdzie za dziesiÚÖ lat. Drzwi otwarły
siÚ  bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor  od
razu wiedział co to za  jedni. Automatycznie ścisnÚło go w  dołku i pokornie
wstał,  czujNoc  mdłości  i  bezsilnośÖ.  Ale  powiedziano  mu:  "SiadaÖ,  a
Faworowi": "WstaÖ".
     - Pawor Summan, jest pan aresztowany.
     Pawor, biały, nawet jakoś niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał
i powiedział ochryple.
     - Nakaz.
     Pokazali mu jakiś papierek i kiedy patrzył na ten świstek niewidzNocymi
oczami, ujÚli go pod łokcie, wyprowadzili i  zamknÚli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal  siedział  jakby wypuszczono  z  niego  powietrze, patrzył na  miskÚ z
truskawkami  i powtarzał  sobie: "niech siÚ zagryzajNo wzajemnie,  niech siÚ
zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale siÚ nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może
tak  siedzieÖ,  czujNoc,  że  musi   z  kimś  porozmawiaÖ,  zapomnieÖ,  albo
ostatecznie napiÖ  siÚ  z  kimś wădki, wyszedł  na  korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli,  że on jest u mnie. Nie, to wcale  nie  jest interesujNoce.
Nic  interesujNocego w  tym nie  ma... Na klatce  schodowej majaczył  wysoki
profesjonalista.  Było  tak  niezwyczajnie  widzieÖ  go  samego,  że  Wiktor
obejrzał siÚ i rzeczywiście - w kNocie na kanapie siedział młody mÚżczyzna z
teczkNo i rozkładał gazetÚ.
     -  A,  otăż  i on  - powiedział  wysoki.  Młody mÚżczyzna  spojrzał  na
Wiktora, wstał i zaczai składaÖ gazetÚ.  - Właśnie wybierałem  siÚ do pana -
powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak  wyszło, chodĎmy  do nas, tam bÚdzie
spokojniej.
     Wiktorowi było wszystko jedno dokNod păjdzie, wiÚc pokornie powlăkł siÚ
na drugie piÚtro. Wysoki
     dłuższNo chwilÚ otwierał drzwi numer trzysta  dwanaście. Miał  cały pÚk
kluczy  i  zdaje  siÚ,  wyprăbował je  wszystkie. Tymczasem  Wiktor  i młody
człowiek  w  okularach stali  obok  siebie,  i  młody  człowiek  miał bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor  zaś zastanawiał  siÚ,  co by siÚ stało, gdyby
daÖ  mu  teraz w  łeb. wyrwaÖ teczkÚ  i pobiec korytarzem.  Potem  weszli do
środka i młody  człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a
wysoki  powiedział do  Wiktora: "ChwileczkÚ" i oddalił siÚ  do  sypialni  po
prawej stronie.  Wiktor usiadł przy  stole ze szlachetnego  drewna i zaczNoł
wodziÖ  palcem  po szorstkich  kăłkach  pozostawionych  na  politurze  przez
szklanki i kieliszki. KrNożkăw  było mnăstwo, ze stołem nikt siÚ nie cackał,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy
i  co najmniej raz strzNośniÚto atrament z  piăra. Potem ze swojej  sypialni
wyszedł  młody  człowiek  -  tym  razem bez  teczki i  marynarki, w domowych
kapciach,  z gazetNo  w  jednej rÚce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł  w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej  sypialni pojawił siÚ wysoki
z tacNo, ktărNo postawił  na stole. Na tacy stała zaczÚta butelka szkockiej,
szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko.
     -  Najpierw  formalności - powiedział wysoki.  -  Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrzał siÚ, wziNoł  z biurka szklany kubeczek na ołăwki,
zajrzał  do niego, wytrzNosnNoł,  dmuchnNoł i postawił  na  tacy.  - A  wiÚc
formalności - powtărzył.
     Wyprostował  siÚ, stanNoł w  postawie  zasadniczej i  surowo wybałuszył
oczy. Młody człowiek odłożył gazetÚ, wstał răwnież, ze znudzeniem patrzNoc w
ścianÚ. Wtedy Wiktor podniăsł siÚ răwnież.
     -  Wiktorze Baniew!  -  przemăwił wysoki urzÚdowo  wzniosłym  tonem.  -
Szanowny  panie! W imieniu i na specjalne  polecenie  pana  prezydenta,  mam
zaszczyt wrÚczyÖ panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej  klasy" w nagrodÚ za
szczegălne usługi okazane departamentowi, ktăry mam honor tu reprezentowaÖ!
     Otworzył granatowe pudełko,  uroczyście wyjNoł z  niego medal na białej
wstNożeczce z mory  i zaczNoł przypinaÖ go do piersi Wiktora. Młody człowiek
zareagował   grzecznymi   oklaskami.   NastÚpnie  wysoki  wrÚczył  Wiktorowi
legitymacjÚ i pudełko, uścisnNoł mu dłoá, cofnNoł siÚ o krok, przez chwilÚ z
zachwytem  kontemplował  i  też  zaklaskał. Wiktor,  czujNoc siÚ jak idiota,
răwnież zaczNoł klaskaÖ.
     - A teraz trzeba to oblaÖ - oznajmił wysoki
     Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołăwki.
     - Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział.
     Wszyscy ponownie wstali, wymienili uśmiechy,  wypili  i  znowu usiedli.
Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetÚ i zasłonił siÚ niNo.
     - Trzeciej  klasy, zdaje  siÚ, już pan ma  - rzekł wysoki.  Teraz tylko
jeszcze pierwsza i bÚdzie  pan pełnym  kawalerem. Bezpłatne  przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
     - Nie pamiÚtam - odparł Wiktor. - Coś tam było, pewnie zabiłem kogoś...
A, przypomniałem sobie. To za kitchegaáski przyczăłek.
     - O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem.
Nie zdNożyłem.
     -  Miał pan  szczÚście -  stwierdził Wiktor.  Wypili. - MăwiNoc  miÚdzy
nami, nie mam pojÚcia za co dostałem ten medal.
     - Przecież powiedziałem - za szczegălne zasługi.
     - Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uśmiechajNoc siÚ gorzko.
     -  Niech pan  przestanie! - rzekł wysoki.  -  Jest  pan przecież ważnNo
osobistościNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał  rÚkNo dookoła
ucha.
     - W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor.
     - Wiemy, wiemy!  - figlarnie zawołał wysoki.  - Wszyscy  wiemy. Generał
Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo.
     - Pierwszy raz słyszÚ - odparł Wiktor nerwowo.
     -  RozpoczNoł  sprawÚ  pułkownik.  Nikt,  jak  pan  sam  rozumie,   nie
protestował  -  ja  myślÚ!  No,  a  potem  generał Pferd  był z  raportem  u
prezydenta i podsunNoł  mu  wniosek  na pana...  -  Wysoki roześmiał siÚ.  -
Podobno  było niezłe  kino.  Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew?  Kuplecista? Za
nic!" Ale generał do niego,  tak surowo:  "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
Słowem udało siÚ. Staruszek  nawet siÚ wzruszył, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam miÚdzy wami zaszło?
     - Nic takiego  - niechÚtnie  odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliśmy siÚ
na temat literatury.
     - Rzeczywiście pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki.
     - Tak. Jak pułkownik Lawrence.
     - I jak, przyzwoicie płacNo?
     - Też  bÚdÚ  chyba  musiał sprăbowaÖ -  oznajmił  wysoki. -  Tylko,  że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
     -  Tak, czasu brakuje  - zgodził  siÚ Wiktor.  Przy każdym ruchu  medal
kiwał siÚ i stukał po  żebrach. Wrażenie było takie, jak przy  kataplazmach.
Że jak siÚ zdejmie, od razu bÚdzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już
sobie păjdÚ. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
     Wysoki natychmiast siÚ poderwał.
     - Do widzenia - powiedział.
     - Do widzenia.
     -  Mam honor pożegnaÖ - skłonił siÚ wysoki. Młody  człowiek w okularach
opuścił gazetÚ i skłonił siÚ.
     Wiktor  wyszedł na korytarz i natychmiast  zdarł  z  siebie medal. Miał
okropnNo ochotÚ  wrzuciÖ  go do  kosza na  śmiecie, ale  siÚ  powstrzymał  i
wsadził go do kieszeni. Zszedł  na  dăł  do kuchni, wziNoł  butelkÚ dżinu, a
kiedy wracał, recepcjonista oznajmił:
     - Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i
ja...
     - Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor.
     -  Prosił, żeby  pan  do niego  niezwłocznie  zadzwonił.  Idzie pan  do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
     - ProszÚ mu powiedzieÖ, żeby  mnie pocałował w dupÚ -  odparł Wiktor. -
Teraz wyłNoczÚ u siebie telefon,  a jeżeli on zadzwoni proszÚ mu właśnie tak
powtărzyÖ: pan  Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, pocałował go w dupÚ.
     ZamknNoł siÚ w  swoim  pokoju,  wyłNoczył telefon i z  jakiegoś  powodu
przykrył  go poduszkNo. Potem usiadł  przy swoim  stole, nalał  dżinu  i nie
rozwadniajNoc go, wypił  duszkiem  całNo szklankÚ.  Dżin  sparzył  gardło  i
przełyk.  Wtedy  złapał łyżkÚ  i zaczNoł zjadaÖ truskawki  ze śmietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyÖ,  mam dosyÖ, myślał. Nic nie  chcÚ, ani orderăw,
ani  honorariăw, ani waszej  jałmużny, nie  potrzeba  mi  waszej opieki, ani
waszej  nienawiści, ani waszej  miłości, zostawcie  mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŚcisnNoł rÚkami głowÚ,
żeby nie widzieÖ przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pyskăw  w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał
Buttock,  generał  Arschmann  razem  z  waszymi  uściskami   i  orderami,  i
Zurtzmansor z  odklejonNo  twarzNo...  WciNoż  prăbował  zrozumieÖ, co mu to
przypomina. Wypił jeszcze păł szklanki  i zrozumiał, że w  konwulsjach zwija
siÚ na dnie okopu, a ziemia  wywraca  siÚ pod nim, całe warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu,  bazaltu, lawy wypierajNo siÚ wzajemnie, jÚczNoc z
wysiłku  wypuczajNo siÚ, wybrzuszajNo i przy okazji,  nie zwracajNoc  uwagi,
wyciskajNo  go  na  gărÚ,  coraz  wyżej, wyduszajNo z  okopu,  wznoszNo  nad
ziemiNo, a czasy sNo ciÚżkie,  władza ma atak służbowej gorliwości, zwrăcono
uwagÚ,  że kiepsko pracujecie, a on tu na  widoku,  goluteáki zasłania  oczy
rÚkami, wypchniÚty  z  okopu. OpaśÖ by na dno, myślał. OpaśÖ by na samo dno,
żeby  nikt  nie słyszał  i nie widział. OpaśÖ by na dno jak łădĎ podwodna  i
ktoś mu podpowiedział: uciec  radarom. Tak,  tak. OpaśÖ by na  dno jak  łădĎ
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie daÖ znaÖ o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
MilczÚ. Sami siÚ wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposăb nie mogÚ zostaÖ
cynikiem? OpaśÖ  by na dno  jak  łădĎ podwodna, uciec radarom, leżeÖ i spaÖ.
OpaśÖ by  na dno jak łădĎ podwodna, powtarzał, swoich  sygnałăw  nigdzie nie
słaÖ. Poczuł już  rytm, i  od razu  przyszło:  dośÖ  mam po uszy, po  czubek
głowy.  Wszystko  mi  zbrzydło.  Zbrzydło  mi  do dna... Nadal sobie dżinu i
wypił. Wădka, gitara,  muzyka,  pieśá,  opaśÖ by na dno jak łădĎ podwodna...
Gdzie  jest banjo,  pomyślał.  Gdzie ja  podziałem banjo? Wlazł pod łăżko  i
wyciNognNoł banjo.  Mam  was wszystkich  gdzieś,  pomyślał. Och, do  jakiego
stopnia mam was  gdzieś! OpaśÖ by  na dno jak łădĎ podwodna, uciec  radarom.
Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo  stăł, a nastÚpnie
cały świat  zaczai przytupywaÖ i poruszaÖ ramionami.  Wszyscy  generałowie i
pułkownicy,  wszyscy  mokrzy  ludzie  z  odpadajNocymi  twarzami,  wszystkie
departamenty  bezpieczeástwa,  wszyscy  prezydenci  i Pawor Summan,  ktăremu
wykrÚcano rÚce i bito  po mordzie... DośÖ mam po uszy, po czubek głowy, Boże
jak ja mam serdecznie dośÖ, wădka, gitara, muzyka, pieśá. OpaśÖ by  na  dno,
opaśÖ by na  dno... Uciec radarom, leżeÖ  i spaÖ... ŁădĎ podwodna... i wypiÖ
do dna i do ostatka... łagier nie matka.

     *

     Do drzwi  już  od  dawna ktoś pukał  coraz głośniej i głośniej i Wiktor
wreszcie usłyszał,  ale siÚ  nie przestraszył,  dlatego że  to nie  było  TO
pukanie. Zwyczajne,  cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka,  ktăry siÚ
złości, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
     - Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano.
     -  Wiem,  wiem  -  odpowiedział  wesoło Wiktor.  -  Niech  pan siada  i
słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaśpiewał:
     DośÖ mam po  uszy,  po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie  dośÖ,
OpaśÖ by na dno, jak łădĎ podwodna, Wszystkim radarom uciec na złośÖ.
     - Dalej  jeszcze nie  mam. - krzyknNoł. - Dalej  bÚdzie kac, spaÖ, piÖ,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha:
     Kurwa, czy wădka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po  wădce kac.  OpaśÖ
by na dno jak łădĎ podwodna, Uciec radarom, leżeÖ i spaÖ.
     Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wădka, gitara, muzyka, pieśá.
OpaśÖ by na dno jak łădĎ podwodna, OpaśÖ by na dno i mieÖ to gdzieś.
     - Koniec! - krzyknNoł i  rzucił  banjo na  łăżko. Poczuł ogromnNo ulgÚ,
jak gdyby coś siÚ zmieniło, jakby  nagle stał siÚ bardzo potrzebny, tam  nad
okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na
szare,  brudne  pole, na  zardzewiały  drut kolczasty, szare  toboły,  ktăre
niedawno  były  ludĎmi,  niemrawNo,  monotonnNo  krzNotaninÚ, ktărNo  kiedyś
nazywano życiem  i ze wszystkich stron  ludzie zaczÚli wstawaÖ z okopu, ktoś
cofnNoł palec ze spustu...
     - ZazdroszczÚ panu - powiedział  Golem. - Ale czy  nie czas usiNośÖ  do
artykułu?
     - Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich  wszystkich gdzieś.  I  niech pan wreszcie  usiNodzie do diabła!  Jestem
pijany, i, i  niech siÚ pan też napije. ProszÚ siÚ rozebraÖ... Niech siÚ pan
rozbiera, do kogo măwiÚ! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije!  Nic pan  nie rozumie, chociaż  jest  pan prorokiem.  A ja  na to  nie
pozwolÚ. Nie rozumieÖ  -  to moja  prerogatywa. Na tym świecie wszyscy  zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co byÖ powinno, co jest i co bÚdzie, i ogromnie
brakuje ludzi, ktărzy  nie rozumiejNo. Zastanawiał  siÚ pan kiedyś,  na czym
polega moja wartośÖ? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo
olśniewajNoce perspektywy  - ale  ja măwiÚ, nie,  nic z  tego nie  rozumiem.
OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do  granic możliwości - ale ja măwiÚ,
nie, nadal nic nie rozumiem... Właśnie dlatego jestem  potrzebny... Chce pan
truskawek?  Chociaż  zdaje siÚ,  że  już  wszystkie zjadłem. W  takim  razie
zapalimy sobie...
     Wstał  i  przespacerował  siÚ  po pokoju. Golem  ze  szklankNo  w  rÚku
obserwował go nie odwracajNoc głowy.
     -   To  zdumiewajNocy  paradoks,  Golem.  Były  czasy,  kiedy  wszystko
rozumiałem. Miałem szesnaście lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem
absolutnie wszystko i na nic  nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejś bijatyce
rozwalono mi głowÚ, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło  swojNo
kolejNo  - Legia  zwyciÚsko  maszerowała  naprzăd  beze  mnie, pan prezydent
nieubłaganie  stawał  siÚ  panem  prezydentem  -  także beze  mnie.  Wszyscy
świetnie obchodzili siÚ beze mnie. Potem to samo powtărzyło siÚ  na  wojnie.
Byłem  oficerem,   dostawałem  ordery  i   naturalnie  wszystko  rozumiałem.
Przestrzelono  mi   pierś,  trafiłem  do  szpitala  -  no  i  co,  czy  ktoś
zainteresował  siÚ,  gdzie jest Baniew, co siÚ  stało z  Baniewem, gdzie siÚ
podział nasz  odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to
kiedy przestałem rozumieÖ  cokolwiek  -  o,  wtedy  wszystko  siÚ  zmieniło.
Wszystkie  gazety mnie  zauważyły.  Wszystkie  departamenty.  Pan  prezydent
osobiście zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkośÖ - człowiek,
ktăry nie rozumie! Wszyscy go  znajNo, troszczNo  siÚ o niego generałowie  i
pokăj... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny  mokrzakom, uważa siÚ,
że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego?  A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał.
     - Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan măwi dalej.
     Wiktor rozłożył rÚce.
     - To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem siÚ... Może
zaśpiewaÖ panu?
     - Niech pan śpiewa - zgodził siÚ Golem.
     Wiktor wziNoł  banjo i  zaczai  śpiewaÖ.  Zaśpiewał "PiosenkÚ dzielnych
żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, ktăremu  byk wybił
jedno oko i ktăry dlatego  poszedł  na zielonNo  paástwowNo  granicÚ", potem
"DośÖ mam po uszy", potem "Miasto obojÚtnych", potem o prawdzie i kłamstwie,
potem znowu "DośÖ mam po  uszy", potem hymn paástwowy na melodiÚ "Ach, co za
năżki", ale zapomniał słăw, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
     - Znowu wyczerpałem siÚ -  oznajmił ze smutkiem. - WiÚc powiada pan, że
aresztowano Pawora?  A ja o tym  wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi...  Czy pan wie, co on chciał powiedzieÖ,  tylko  nie  zdNożył? Że za
dziesiÚÖ lat mokrzaki opanujNo kulÚ ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
     - Raczej wNotpiÚ - powiedział Golem. - ZresztNo, po  co nas likwidowaÖ?
Sami siÚ wzajemnie zlikwidujemy.
     - A mokrzaki?
     - ByÖ może nie pozwolNo nam siÚ zlikwidowaÖ... Trudno powiedzieÖ.
     - A  byÖ może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim  uśmiechem.  -
Przecież  my  nawet zabijaÖ nie  umiemy. DziesiÚÖ tysiÚcy lat wybijamy siÚ i
rezultaty wciNoż  sNo  nie najlepsze... ProszÚ  posłuchaÖ,  Golem, po co pan
mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale  nie  sNo chorzy,  sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żăłci...
     - Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma  pan takie  informacje? Nic o tym nie
wiem.
     - Dobra,  dobra,  wiÚcej mnie  pan nie oszuka. Rozmawiałem  z Żur,.,  z
Zu...  Zurtzmansorem.  Wszystko mi opowiedział - tajny  instytut... założyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulowaÖ generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdÚ
- to sNo kacyki na  piÚtnaście  minut. Generał zeżre ich razem z  opaskami i
rÚkawiczkami, kiedy siÚ przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany -
wszystko płynie...
     TrochÚ jednak  udawał. WyraĎnie  widział  przed  sobNo grubo  ciosanNo,
szarawNo twarz i maleákie, niezwykle czujne oczka.
     - I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
     - Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiÚtam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widaÖ. Golem poskrobał podbrădek krawÚdziNo szklanki.
     - Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastrăj. Chce pan, żebym  opowiedział wszystko czego siÚ domyślam  i
co wiem o mokrzakach?
     -  Niech  pan măwi  -  zgodził  siÚ  Wiktor.  - Tylko proszÚ wiÚcej nie
kłamaÖ.
     - Choroba okularnicza  - powiedział  Golem  -  to  bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł.  - Nie, nic panu  nie
opowiem.
     - E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł.
     -  Jestem głupi,  dlatego  zaczNołem -  stwierdził Golem.  Spojrzał  na
Wiktora i uśmiechnNoł siÚ. - ProszÚ o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania
bÚdNo głupie,  z przyjemnościNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo siÚ
znowu rozmyślÚ.
     Ktoś zapukał do drzwi.
     - WynosiÖ siÚ do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajÚty!
     - Przepraszam panie Baniew - odezwał siÚ nieśmiały  głos recepcjonisty.
- Ale dzwoni paáska małżonka.
     - Kłamstwo!  Nie  mam żadnej  małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem.
Dobra, zaraz do niej zadzwoniÚ, dziÚkujÚ - złapał szklankÚ, nalał po brzegi,
wrÚczył Goleniowi i rzekł - ProszÚ piÖ i nie myśleÖ o niczym. Ja zaraz.
     WłNoczył telefon i nakrÚcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho  -
daruj, że ci  przeszkadzam,  ale mam zamiar  jechaÖ  do Irmy,  może bÚdziesz
łaskaw siÚ przyłNoczyÖ.
     - Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie bÚdÚ łaskaw. Jestem zajÚty.
     -  Pomimo wszystko ona jest  răwnież twojNo  cărkNo!  Czyżbyś upadł tak
nisko..
     - Jestem zajÚty! - ryknNoł Wiktor.
     - Nie wzruszajNo ciÚ losy twojej, cărki?
     - Przestaá udawaÖ idiotkÚ - powiedział Wiktor. - Zdaje siÚ, że chciałaś
pozbyÖ siÚ Irmy. Pozbyłaś siÚ. Czego ci jeszcze trzeba?
     Lola zaczÚła płakaÖ.
     - Przestaá  -  rzekł  Wiktor krzywiNoc siÚ.  -  Irmie  jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. JedĎ i sama siÚ przekonaj.
     -  Ordynarna,  bezduszna,  egoistyczna  świnia  -  oświadczyła  Lola  i
odłożyła słuchawkÚ. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrăcił
do stołu.
     -  Niech pan posłucha, Golem  - powiedział. - Co  wy tam wyprawiacie  z
moimi dzieÖmi? Jeśli przygotowujecie sobie zmianÚ, to ja siÚ nie zgadzam.
     - JakNo zmianÚ?
     - No, jakNo... Właśnie pytam pana - jakNo?
     - O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
     -  To  nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
     - Kto?
     - Dzieci.
     - A czy one panu nie powiedziały?
     - Jak mi mogły cokolwiek powiedzieÖ, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
     - One budujNo nowy świat - rzekł Golem.
     - A... Tak, to mi powiedziały. Ale  to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie  pan  okłamuje,  Golem  !  Jaki  może  byÖ nowy  świat za  drutem
kolczastym? Nowy  świat  pod  komendNo generała  Pferda!  A jeżeli  one  siÚ
zarażNo?
     - Czym? - zapytał Golem.
     - ChorobNo okularniczNo, oczywiście!
     -  Po  raz  szăsty  powtarzam  panu,  że  choroby  genetyczne  nie  sNo
zaraĎliwe!
     - Szăsty, szăsty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to  w
ogăle takiego  ta  choroba okularnicza?  Co  przy  niej  boli?  Może  to też
tajemnica?
     - Nie, to było wszÚdzie publikowane.
     -  No  to  niech  pan  opowie  -  zaproponował  Wiktor.  -  Tylko   bez
terminologii.
     -  W  pierwszym  okresie  -  zmiany  na   skărze.  Pryszcze,  pÚcherze,
szczegălnie na rÚkach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
     - Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogăle jest ważne?
     - W jakim sensie?
     - Dla istoty rzeczy.
     - Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myślałem, że to interesujNoce.
     - Ja chcÚ zrozumieÖ istotÚ! - oświadczył Wiktor dociekliwie.
     - Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos.
     - Dlaczego?
     - Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
     - To jeszcze nie powăd - rzekł Wiktor.
     - A po drugie dlatego, że tego w ogăle nie da siÚ wytłumaczyÖ.
     - Tak nigdy nie jest  - oświadczył Wiktor. - Pan mi  po prostu nie chce
powiedzieÖ.  Ale   nie  mam  żalu.  Tajemnica  służbowa,  rozpowszechnianie,
trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali...  Băg  z  panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budowaÖ nowy świat w leprozorium. Czy nie było
innego miejsca?
     -  Nie było -  odparł  Golem.  - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robăt.
     - Z  automatami -  stwierdził  Wiktor.  - Widziałem.  Nic nie rozumiem.
Ktăryś z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
     - Oczywiście, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo.
     - A byÖ może kłamiecie  obydwaj. Ale ja wierzÚ wam obu, dlatego, że coś
w  was  jest...  Niech  pan  mi  tylko powie, Golem,  czego  oni  chcNo? Ale
uczciwie.
     - SzczÚścia - powiedział Golem.
     - Dla kogo? Dla siebie?
     - Nie tylko.
     - A czyim kosztem?
     - Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem
trawy, kosztem obłokăw, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd.
     - Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor.
     - No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej.
     - Dlaczego? My też...
     - Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawÚ, rozpraszamy obłoki, spiÚtrzamy
wodÚ... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
     - Nie rozumiem - odrzekł Wiktor.
     - Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale siÚ domyślam.
     - A czy jest ktoś, kto rozumie?
     -  Nie  wiem. Raczej  wNotpiÚ. ByÖ może dzieci... Ale  nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
     Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny.  Palce siÚ  nie słuchały. Położył
banjo na stole.
     -  Golem  - rzekł.  -  Jest pan  komunistNo. Co  u  diabła  robi pan  w
leprozorium?  Dlaczego pan nie jest  na barykadzie? Dlaczego nie  na  wiecu?
Moskwa nie bÚdzie z pana zadowolona.
     - Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem.
     - Jaki tam z pana architekt, jeśli  pan  ni cholery nie  rozumie?  I  w
ogăle  niech  mi  pan przestanie robiÖ wodÚ z măzgu.  Przez  godzinÚ  bijemy
pianÚ, a co mi pan powiedział? Pije pan măj dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd,
Golem. I do tego kłamie pan jak najÚty.
     - Że jak  najÚty,  to  przesada -  odpowiedział  Golem.  - Chociaż  nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodăw.
     - Niech pan mi odda szklankÚ - zażNodał Wiktor. -  Już pan siÚ napił  -
nalał sobie  z butelki  i wypił.  -  Diabli pana  wiedzNo, Golem.  Po co  to
wszystko? Dlaczego pan  krÚci?  Jeśli może  pan  opowiedzieÖ,  to  niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynaÖ?
     -  Wyjaśnienie  jest bardzo  proste  -  oznajmił  niefrasobliwie  Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A
wszyscy prorocy  sNo w takiej samej sytuacji  - i dużo  wiedzNo, i chcieliby
opowiedzieÖ,  podzieliÖ siÚ informacjNo w miłym towarzystwie, pochwaliÖ siÚ,
żeby  przydaÖ  sobie  powagi.  Ale kiedy  zaczynajNo opowiadaÖ, pojawia  siÚ
dziwne uczucie niewygody,  niezrÚczności... WiÚc zaczynajNo wibrowaÖ tak jak
Pan Băg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
     -  Jak  pan sobie życzy - powiedział Wiktor.  - PojadÚ do leprozorium i
wszystkiego dowiem siÚ bez pana. No, proszÚ mi coś podpowiedzieÖ...
     Obserwował z ciekawościNo  jak traci władzÚ w rÚkach i nogach i myślał,
że dobrze byłoby wypiÖ jeszcze jednNo szklankÚ do kompletu, uwaliÖ siÚ spaÖ,
a potem  obudziÖ siÚ i  pojechaÖ do Diany. Wszystko  właściwie zapowiada siÚ
nie najgorzej. W ogăle  nie  jest najgorzej. Wyobraził  sobie,  jak zaśpiewa
Dianie  o  łodzi  podwodnej i zrobiło  mu  siÚ zupełnie dobrze. WziNoł mokre
wiosło, ktăre leżało  na  rufie, odepchnNoł siÚ  od brzegu i  łădkNo od razu
zakołysało.  Nie było  żadnego  deszczu, czerwono  zachodziło  słoáce,  wiÚc
popłynNoł  prosto ku słoácu, a wiosła odskakiwały od grzbietăw fal. OpaśÖ by
na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoś głupio, dlatego, że  nad uchem
leniwie buczał głos Golenia:
     - .. .Oni  sNo bardzo młodzi,  wszystko przed nimi,  a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechświat, ale nie bÚdzie to rumiany
- , umiÚśniony atleta, i oczywiście człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni  siebie.  Natura nie oszukuje,  dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak myśleliśmy, i czÚsto nie tak jak byśmy chcieli.
     Zurtzmansor, ktăry  siedział na dziobie łodzi, odwrăcił głowÚ, a  wtedy
okazało siÚ, że w ogăle nie ma twarzy, twarz trzymał w rÚku i twarz patrzyła
na  Wiktora - sympatyczna  twarz,  uczciwa, ale  robiło siÚ niedobrze na jej
widok, a Golem siÚ nie odczepiał, wciNoż buczał...
     - Niech  pan siÚ kładzie spaÖ - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc siÚ  na
dnie łodzi. WrÚgi  wciskały mu siÚ w boki, było bardzo niewygodnie, ale  tak
okropnie chciało mu siÚ spaÖ. - Niech pan siÚ kładzie spaÖ, Golem...
     Kiedy siÚ obudził, stwierdził,  że leży w łăżku. Było ciemno, a w szyby
bÚbnił  drobny  deszcz.  Wiktor z trudem  wyciNognNoł rÚkÚ  w  stronÚ nocnej
lampki, ale palce trafiły  na zimnNo,  gładkNo ścianÚ.  Dziwne,  pomyślał. A
gdzie  Diana?  Czyżby  nie był  w sanatorium? Sprăbował  oblizaÖ wargi,  ale
gruby, chropawy jÚzyk nie usłuchał go.  Strasznie chciało mu siÚ  paliÖ, ale
paliÖ nie wolno było w  żadnym wypadku... Aha, właściwie to chce mi siÚ piÖ.
"Diana!" -  zawołał. Prawda, to  nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a  tu  po prawej ściana... Ależ to măj pokăj w hotelu! - pomyślał  z
entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w  samej bieliĎnie. Jakoś
nie pamiÚtam,  żebym siÚ rozbierał,  pomyślał. Ktoś  mnie rozebrał. Chociaż,
może  jednak rozebrałem siÚ sam. Jeśli  mam  buty, to rozbierałem siÚ sam...
potarł nogNo o  nogÚ.  Aha, jestem  bosy. O do diabła, rÚce  swÚdzNo, jakieś
bNoble, zapluskwiony hotel. WyprowadzÚ siÚ. A dokNod płynNołem łădkNo?... A,
to ten Pawor napuścił  pluskiew... Nagle przypomniał sobie  Pawora i usiadł,
zemdliło  go  i  znowu  położył siÚ  na  wznak.  Jednak  dawno siÚ  tak  nie
uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił
siÚ i  zaczNoł drapaÖ siÚ w  lewNo rÚkÚ. Co teraz jest - rano, czy  wieczăr?
Zapewne rano... A może wieczăr? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognÚliśmy z
Golemem całNo butelkÚ. Dżinu bez wody. A przedtem păł butelki z tym wysokim.
A przedtem  jeszcze gdzieś piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no,  a
co  teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstaÖ, napiÖ  siÚ i te de...
Nie, pomyślał uparcie. Najpierw muszÚ siÚ w tym wszystkim zorientowaÖ.
     Coś  mi Golem ciekawego opowiadał, myślał,  że jestem pijany i nic  nie
rozumiem,  wiÚc można măwiÖ ze mnNo otwarcie.  ZresztNo, rzeczywiście  byłem
pijany, ale  o ile pamiÚtam,  wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wściekle
potarł tylnNo stronÚ dłoni o wełniany koc. NadchodzNo  ciÚżkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem  - oni majNo wszystko przed sobNo, a  my  mamy
przed  sobNo tylko  ich. I  choroba genetyczna... A  co, zupełnie możliwe. W
koácu  kiedyś  to  siÚ  musiało wydarzyÖ. ByÖ  może  trwa  to  już od dawna.
WewnNotrz  gatunku  rodzi  siÚ  nowy  gatunek,  a my  nazywamy  to  chorobNo
genetycznNo.  Stary  gatunek dla jednych warunkăw, nowy gatunek dla  innych.
Dawniej  były  potrzebne  silne miÚśnie,  płodnośÖ, wytrzymałośÖ  na  mrozy,
agresywnośÖ  i  jeżeli można tak  powiedzieÖ, zaradnośÖ. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji.  Przy pewnej zaradności
można zatłuc milion ludzi i nic szczegălnie ważnego siÚ nie stanie. To  jest
zupełnie  pewne  i  wielokrotnie wyprăbowane. Ktoś  powiedział, że  gdyby  z
historii usunNoÖ  kilkudziesiÚciu, no dobrze, niech  bÚdzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie  okazalibyśmy  siÚ w wieku  kamienia łupanego.  A nawet kilka
tysiÚcy... Co to za ludzie? To, măj drogi zupełnie inni ludzie.
     Całkiem możliwe,  że Newton, Einstein, Arystoteles -  to mutanci. Rzecz
jasna środowisko było niezbyt sprzyjajNoce  i  niewykluczone, że masa takich
mutantăw zginÚła, nie zdNożywszy siÚ ujawniÖ, jak ten chłopiec z opowiadania
¶apka.  Oczywiście,  byli niezwykłymi ludĎmi - nie byli zaradni,  nie  mieli
normalnych ludzkich potrzeb...  Albo  może tylko  tak  siÚ wydaje? Po prostu
duchowo  byli tak  nadnaturalnie  rozwiniÚci,  że  cała  reszta zostawała  w
cieniu. No, tu przesadziłeś, powiedział. Einstein  măwił,  że najlepiej jest
byÖ latarnikiem - to samo w sobie dobrze  brzmi... A  w ogăle ciekawe byłoby
wyobraziÖ sobie jak w naszych czasach rodzi siÚ homo super. Fabuła ekstra...
Do diabła, jak strasznie swÚdzNo rÚce... Gdyby tak  napisaÖ  utopiÚ w  duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie  wyobraziÖ takiego homo
super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki  i năżki, impotent  - same
banały.  Ale właściwie to  powinno  byÖ coś w  tym  rodzaju. W  każdym razie
przesuniÚcie potrzeb.  Wădka  niepotrzebna, jakieś  szczegălnie wyrafinowane
żarcie  răwnież, żadnych  luksusăw, zresztNo i  kobiety - o tyle o ile,  dla
wiÚkszego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji  - daÖ
mu  oddzielny   gabinet,  biurko,  papier,  kupÚ   ksiNożek...  alejkÚ   dla
perypatetycznych rozmyślaá, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna  utopia  - zabiorNo  go  sobie  wojskowi,  oto  cała utopia.  StworzNo
utajniony  instytut,  zwiozNo  tam  tych  wszystkich  homo super,  postawiNo
wartownika i koniec...
     Wiktor wstał postÚkujNoc,  człapiNoc bosymi stopami po zimnej  podłodze
wszedł  do  łazienki,  odkrÚcił  kran i  z  rozkoszNo  napił  siÚ  wody  nie
zapalajNoc światła. Sama  myśl - żeby zapaliÖ  światło - była przerażajNoca.
Potem wrăcił do łăżka i przez czas jakiś  drapał siÚ, przeklinajNoc pluskwy.
W  ogăle, dla  potrzeb  fabuły  wyglNoda  to nawet dobrze -  tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. TrudnośÖ polega na tym, żeby  wyobraziÖ sobie  ich pracÚ, pomysły,
możliwości  -  gdzie mi tam... To w  ogăle niemożliwe.  Szympans nie potrafi
napisaÖ  powieści o ludziach. Jak ja mogÚ napisaÖ powieśÖ o człowieku, ktăry
nie ma żadnych potrzeb  poza  duchowymi? Oczywiście, coś niecoś  można sobie
wyobraziÖ.  AtmosferÚ.  Stan nieustannej twărczej ekstazy.  Poczucie własnej
wszechmocy, niezależności... brak kompleksăw, absolutny brak strachu... Tak,
żeby  napisaÖ  takNo  ksiNożkÚ, trzeba  siÚ nażreÖ LSD. W  ogăle emocjonalna
sfera homo super, z  punktu  widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba  materii, myślenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomyślał.
     I nagle wszystko znalazło siÚ na swoim miejscu. A wiÚc to o to mu szło!
- pomyślał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... WiÚc
co z  tego wynika? Z tego  wynika, że oni już nie sNo ludĎmi. Zurtzmansor po
prostu  mydlił mi oczy.  To znaczy, że siÚ  zaczÚło... Nic siÚ nie da ukryÖ,
pomyślał z  satysfakcjNo. A  czegoś takiego  tym  bardziej. PăjdÚ do Golema,
niech  nie udaje proroka. Zapewne  oni dużo  mu powiedzieli.. Do  diabła, to
przecież przyszłośÖ, ta sama przyszłośÖ, ktăra zapuszcza swoje macki w serce
dnia  dzisiejszego!  Przed  nami sNo  tylko  oni... OgarnÚło go  gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda  była historyczna, i  szkoda że nie wiedział o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i  tydzieá temu  każda  sekunda
też była historyczna...
     Zerwał  siÚ z  łăżka, zapalił  światło  i mrużNoc  oczy  przed blaskiem
bijNocym  w oczy,  zaczai  po omacku  szukaÖ ubrania. Ubrania  nie było, ale
potem oczy przywykły do światła, złapał  spodnie wiszNoce na porÚczy łăżka i
nagle zobaczył  swojNo rÚkÚ. RÚka pokryta  była  czerwonNo wysypkNo i trupio
białymi  gruzełkami. Niektăre rozdrapane  gruzełki krwawiły. Na drugiej rÚce
było to samo. Co  u  diabła, pomyślał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co
to jest. Przypomniał  sobie -  zmiany  na skărze, wysypka, pÚcherze, czasami
ropiejNoce  wrzody... RopiejNocych  wrzodăw na razie nie było, ale oblał  go
zimny pot.  Upuścił spodnie i  siadł na  łăżku. To  niemożliwe, pomyślał. Ja
też.  Czyżby  ja  też?  Ostrożnie  pogładził  dłoniNo  gruzełkowatNo  skărÚ,
zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał siÚ w siebie. DĎwiÚcznie i powoli
uderzało  serce, w uszach cienko dzwoniła krew,  głowa wydawała siÚ ogromna,
pusta, nic nie bolało,  măzg nie był  już ciÚżki i wypchany  watNo. Głupcze,
pomyślał uśmiechajNoc siÚ. Co  chcesz zaobserwowaÖ? To musi byÖ jak śmierÖ -
chwilÚ  temu byłeś człowiekiem,  mignNoł  kwant czasu - i jesteś już Bogiem,
ale  nie wiesz o  tym  i nigdy siÚ nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie,  że
jest  głupcem, jak mÚdrzec - jeżeli rzeczywiście jest mÚdrcem - nie  wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie stało siÚ to kiedy spałem. W każdym  razie  do
momentu,  w ktărym zasnNołem,  istota  mokrzakăw pozostawała dla mnie  nader
mglista, ale teraz  widzÚ jaz  bezgranicznNo  jasnościNo i doszedłem do tego
wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy...
     Zaśmiał  siÚ ze  szczÚścia,  stanNoł na podłodze,  przeciNognNoł siÚ  i
podszedł do okna. Măj świat, pomyślał, patrzNoc przez szybÚ zalanNo wodNo, i
szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonÚło w deszczu  zamarłe  w przerażeniu
miasto  i ogromny, przemokniÚty  kraj,  potem zaś  wszystko przesunÚło  siÚ,
odpłynÚło, pozostała tylko maleáka, błÚkitna kula z długim, błÚkitnym ogonem
i zobaczył  gigantycznNo soczewicÚ  galaktyki, martwNo i ukośnie wiszNocNo w
migotliwej otchłani, strzÚpy świetlistej materii, skrÚcone siłowymi polami i
bezdennNo  pustkÚ tam, gdzie nie  było  światła,  wiÚc  wyciNognNoł  rÚkÚ  i
zanurzył  jNo  w  pulchnym  białym  jNodrze, poczuł lekkie ciepło,  a  kiedy
zacisnNoł  dłoá, materia  przeszła przez palce  jak mydlana piana. Znowu siÚ
roześmiał, prztyknNoł  w  nos  swoje  odbicie  w  szybie  i czule  pogłaskał
gruzełki na spuchniÚtej skărze.
     - Trzeba to koniecznie oblaÖ! - powiedział głośno.
     W  butelce zostało jeszcze trochÚ  dżinu, biedny stary Golem nie zdołał
wypiÖ wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego  przepowiednie  sNo   nieprawdziwe,  ale  dlatego,  że  jest   zaledwie
gadajNocNo  marionetkNo. Zawsze  bÚdÚ  ciÚ  lubił,  Golem, pomyślał  Wiktor,
jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mNodry - ale jesteś tylko człowiekiem.
Wlał resztkÚ do szklanki  i wprawnym  ruchem wlał alkohol do  gardła - nawet
jeszcze nie zdNożył go przełknNoÖ, kiedy  pobiegł do  łazienki. Zwymiotował.
Do  diabła, pomyślał. Co za paskudztwo.  W lustrze zobaczył  swojNo twarz  -
wymiÚtNo,  jakby  nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek.
Nie bÚdziesz już wiÚcej pil, nie bÚdziesz  ryczał piosenek, nie bÚdziesz siÚ
śmiał  z  głupstw, nie  bÚdziesz  opowiadaÖ  wesołych bredni  sztywniejNocym
jÚzykiem, nie bÚdziesz  siÚ biÖ, awanturowaÖ, szaleÖ, straszyÖ przechodniăw,
zadzieraÖ z policjNo, kłăciÖ z  panem prezydentem, wpadaÖ do nocnych barăw z
hałaśliwNo watahNo młodych wielbicieli... Wrăcił do łăżka.  Nie  miał ochoty
na papierosa.  Na  nic nie miał ochoty,  od  wszystkiego mdliło, posmutniał.
Poczucie  utraty,  najpierw   słabe,  ledwie  dostrzegalne,  jak  dotkniÚcie
pajÚczyny, rozrastało siÚ, posÚpne rzÚdy  drutu kolczastego rozciNogały  siÚ
miÚdzy  nim a  tym światem, ktăry  tak kochał.  Za wszystko  trzeba  płaciÖ,
myślał, nic nie dostaje  siÚ  za  darmo, i im wiÚcej otrzymałeś, tym  wiÚcej
trzeba zapłaciÖ,  za nowe życie  trzeba zapłaciÖ  starym życiem...  Wściekle
drapał rÚce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
     Diana  weszła bez pukania, zrzuciła  płaszcz,  stanÚła przed  Wiktorem,
uśmiechniÚta, uwodzicielska i uniosła rÚce poprawiajNoc włosy.
     - Zmarzłam - powiedziała. - Można siÚ tu ogrzaÖ?
     - Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co măwi.
     Diana zgasiła  światło,  teraz  jej nie  widział, tylko  słyszał  klucz
przekrÚcany  w  zamku,  trzask  rozpinanych  zatrzaskăw, szelest  ubrania  i
pantofle  spadajNoce na podłogÚ, a potem Diana znalazła  siÚ blisko, ciepła,
gładka, pachnNoca, on zaś wciNoż myślał, że teraz wszystko siÚ skoáczyło - i
tylko  wieczny  deszcz,  ponure  domy z  dachami jak sito,  obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rÚkawiczki, zdejmujNo  twarze, odkładajNo je
do specjalnych szafek, ich rÚce sNo  pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie,  samotnośÖ...  Diana  przytuliła  siÚ  do  niego  i  objNoł jNo
automatycznym gestem.  Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już
nie măgł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
     - Co  z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo  wypiłeś?
Ostrożnie  zdjNoł  jej   rÚce   ze  swojej  szyi.   OgarnÚło  go  ostateczne
przerażenie.
     - Poczekaj - rzekł. - Poczekaj.
     Wstał,  wymacał  kontakt,  zapalił światło, kilka  sekund stał do  niej
plecami, zanim zdecydował  siÚ odwrăciÖ, ale jednak siÚ odwrăcił. Nie, Diana
była przepiÚkna. Była  chyba piÚkniejsza niż zwykle, zawsze była piÚkniejsza
niż  zwykle, ale to było  jak  obraz. Budziło dumÚ z człowieka, zachwyt  nad
jego doskonałościNo, ale niczego wiÚcej nie budziło. Diana patrzyła na niego
ze  zdziwieniem  unoszNoc brwi, ale  potem  widocznie przestraszyła  siÚ, bo
usiadła nagle  i zobaczył,  że jej wargi  siÚ  poruszajNo. Coś  măwiła,  ale
Wiktor tego nie słyszał.
     - Poczekaj - powtărzył. - To niemożliwe. Poczekaj.
     Ubierał siÚ z  gorNoczkowym pośpiechem  i wciNoż  powtarzał - poczekaj,
poczekaj, ale już myślał nie o niej,  chodziło nie tylko o niNo.  Wybiegł na
korytarz, znalazł  siÚ  przed  numerem Golema;  drzwi były zamkniÚte, nie od
razu  zorientował   siÚ  co  teraz,  nastÚpnie  pÚdem  pobiegł   na  dăł  do
restauracji. Nie chcÚ, powtarzał, nie chcÚ, ja o to nie prosiłem.
     DziÚki Bogu Golem był na swoim  zwykłym miejscu.  Siedział, odrzuciwszy
rÚkÚ za oparcie  fotela  i  oglNodał pod  światło kieliszek z  koniakiem.  A
doktor R. Kwadryga  był czerwony, agresywny  i widzNoc  Wiktora  oznajmił na
całNo salÚ.
     - Te mokrzaki. Ścierwa. Precz.
     Wiktor opadł na swăj fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
     - Golem - rzekł Wiktor. - Ja siÚ zaraziłem.
     - Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie răwnież.
     - Niech  siÚ  pan napije koniaku, Wiktorze -  zaproponował Golem. - Nie
trzeba siÚ tak denerwowaÖ.
     -  Niech pan idzie  do diabła  -  odparł  Wiktor patrzNoc  na  niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robiÖ?
     - Dobrze, dobrze  - odrzekł Golem. - Pomimo to niech siÚ  pan napije. -
Uniăsł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
     - Golem -  powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie  rozumie. Janie
mogÚ.   Zachorowałem,  măwiÚ  panu!  Zaraziłem  siÚ!  To  nieuczciwe...  Nie
chciałem... Pan przecież măwił, że to nie jest zaraĎliwe...
     Przeraził siÚ  na myśl, że măwi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi,  że  Wiktor jest  pijany.  I wtedy podsunNoł Golemowi pod  nos swoje
rÚce. Kieliszek przewrăcił siÚ, potoczył po obrusie i spadł na podłogÚ.
     Golem najpierw  cofnNoł siÚ,  potem  spojrzał  uważniej, pochylił  siÚ,
ujNoł  dłonie  Wiktora za  koniuszki palcăw i  zaczai  oglNodaÖ rozdrapanNo,
gruzełowatNo skărÚ. Palce miał zimne i  twarde.  No,  to już  koniec, myślał
Wiktor,  oto  pierwsze  badanie  lekarskie, potem bÚdNo nastÚpne  badania  i
kłamliwe  obietnice,  że  jest jeszcze  nadzieja, uspokajajNoce mikstury,  a
potem przywyknie,  nie bÚdzie już żadnych badaá, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko bÚdzie skoáczone.
     - Jadł pan poziomki? - zapytał Golem.
     - Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki.
     - Musiał pan zeżreÖ co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem.
     - Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc rÚce. - Niech pan
coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za păĎno. Dopiero siÚ zaczÚło...
     -  Niech pan  przestanie  wrzeszczeÖ.  To jest pokrzywka.  Alergia. Nie
wolno panu żreÖ truskawek w takich ilościach.
     Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swăj e rÚce mamrotał: "Sam pan
măwił... pÚcherze... wysypka..."
     -  PÚcherzy  można dostaÖ  i  od pluskiew - pouczył go  Golem. - Ma pan
idiosynkrazjÚ na pewne produkty. I wyobraĎniÚ  nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak wiÚkszośÖ pisarzy. Też mi mokrzak...
     Wiktor  poczuł, że  odżywa. Udało  siÚ, stukało mu w głowie. Chyba  siÚ
udało. Jeżeli siÚ udało, to nie wiem co zrobiÚ. RzucÚ palenie...
     - Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uśmiechnNoł siÚ.
     - Niech pan wypije  koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno piÖ
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałośnie.
     Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic!  TrochÚ  mdli,
ale to, należy  przypuszczaÖ,  z  powodu  kaca. Zaraz przejdzie.  I wszystko
przeszło.
     -  Drogi  pisarzu  -  oznajmił Golem. -  ZÚby zostaÖ architektem,  same
bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo.
Wiktor  głÚboko  i  swobodnie   westchnNoł,  wciNognNoł  w  płuca   znajome,
restauracyjne   powietrze,  poczuł   cudowny   zapach  dyma   z  papierosăw,
marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego miÚsa. Życie wrăciło.
     - Przyjacielu - zwrăcił siÚ do kelnera. - ButelkÚ dżinu, sok z cytryn i
cztery  porcje minogăw do dwieście szesnastego. Tylko  prÚdko!  Alkoholicy -
powiedział do  Golema i R. Kwadrygi. - SczeĎnijcie tu z kretesem, a ja păjdÚ
do Diany! - był gotăw ich ucałowaÖ.
     Golem  odezwał  siÚ, nie zwracajNoc siÚ  do nikogo:  / - Biedne, piÚkne
kaczNotko!
     Przez chwilÚ Wiktor poczuł żal. WypłynÚło i znikło  wspomnienie jakichś
ogromnych, utraconych możliwości. Ale  tylko siÚ roześmiał, odepchnNoł fotel
i ruszył do wyjścia.

     *

     Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
PrzypiÚto mu medal "Wiktoria", wrÚczono miesiÚczny żołd  i tekturowe pudełko
z  upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego  sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa  pÚta  wÚdzonej  kiełbasy i  răwnież  zdobyczne
jedwabne  gacie  w  celu  zorganizowania  życia rodzinnego.  Powrăciwszy  do
stolicy  porucznik nie zwiesza nosa na kwintÚ.  Jest  dobrym  mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do  pracy  w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNoł siÚ na  ochotnika, ale porucznik siÚ nie śpieszy - odnawia stare
znajomości,  nawiNozuje  nowe.   a  w  przerwach  popija  świástwo  odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynÚ,
ktărej  na  imiÚ  Nora,  bardzo podobnNo  do  Diany.  Opis prywatki: zrypane
przedwojenne  płyty,  oczyszczany  domowym  sposobem denaturat,  amerykaáska
mielonka, jedwabne bluzki  na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe  sposoby.  Porucznik  dzwoniNoc   medalami,  błyskawicznie  rozpÚdza
rozmaitych cywilăw  nieustannie  czÚstujNocych  NorÚ  gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna  oblÚżenie według  wszelkich prawideł sztuki. Nora  zachowuje siÚ
dziwnie.  Z jednej strony najwyraĎniej jest  skłonna, ale  z drugiej  strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeástwem. Jednakże
rozpalony  denaturatem  eks-porucznik  nie  chce  o  niczym wiedzieÖ.  Oboje
wychodzNo z  prywatki i  idNo  do  Nory.  Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny,  niewykoáczony cyrk, w ktărym
gnije sześÖ  tysiÚcy  -  jeácăw pod strażNo  dwăch  inwalidăw, w  absolutnie
ciemnym zaułku  kogoś  grabiNo. Nora  mieszka  w bardzo starym, dwupiÚtrowym
domu,  schody  zapaskudzone,  na  jednych drzwiach napis kredNo  "tu mieszka
niemiecka  dziwka". W zawalonym răżnymi  gratami długim korytarzu kryjNo siÚ
po  kNotach smÚtne postacie. Nora szczÚkajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lśniNocNo skărNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B.  sNodzNoc,  że  chodzi  o  jakichś bandziorăw  odpowiada
tylko,  że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa.  Nora patrzy na porucznika jakby
z  żalem,  nie  na  długo  wychodzi  i  wraca  ubrana  w  najwyższym stopniu
zachÚcajNoco. Okazuje siÚ, że  majNo  do dyspozycji zaledwie păł godziny. Po
upływie păł godziny zadowolony  porucznik  wychodzi z nadziejNo na  nastÚpne
spotkanie. Na koácu korytarza już na niego czekajNo - dwie smÚtne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie  uśmiechniÚci  zagradzajNo drogÚ  i proponujNo, aby  z
nimi pogadał. Porucznik  bez zbÚdnych  słăw  bierze siÚ do  bicia i  osiNoga
zdumiewajNoco  łatwe  zwyciÚstwo. Zbici  z  năg,  smÚtni ludzie  płaczNoc  i
chichoczNoc wyjaśniajNo porucznikowi  B. jego sytuacjÚ. Eks -  porucznik bił
swoich. Oni wszyscy  sNo teraz  swoi.  Nora  nie  jest  zwyczajnNo  ponÚtnNo
kobietNo, Nora  jest krălowNo  stołecznych  pluskiew. Koniec teraz z  panem,
panie oficerze, spotkamy siÚ w "Atakanie", wszyscy siÚ tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iśÖ  do domu,  ale  kiedy już nie bÚdzie pan  măgł wytrzymaÖ,
proszÚ przyjśÖ, u nas otwarte do rana...
     Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok  fabryki
chemicznej  mieszka  wielodzietny  radca  tytularny  B. Celowo szczegăłowy i
celowo  nudny opis sytuacji  bohatera:  trzy  pokoiki, kuchnia,  przedpokăj,
mocno zużyta  żona,  piÚcioro zielonkawych dzieci,  krzepka stara  teściowa,
ktăra przeprowadziła  siÚ ze  wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocNo
stojNo  nad niNo słupy răżnokolorowego dymu, od  jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żăłknie trawa, a wśrăd much  zachodzNo  dzikie i niepojÚte  mutacje.
Przez  kilka  lat radca tytularny prowadzi  walkÚ  o  poskromienie  fabryki:
gniewne  żNodania  pod  adresem  administracji, łzawe petycje do  wszystkich
instancji,  pogromowe  felietony  do  wszystkich   gazet,  bezowocne   prăby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak  bastion.
Na wybrzeżu  przed fabrykNo  padajNo trupem  zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzÚta, całe rodziny  porzucajNo mieszkania i  zostajNo bezdomnymi
włăczÚgami, w gazetach ukazuje siÚ nekrolog przedwcześnie zmarłego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po  kolei zaczynajNo chorowaÖ
na  astmÚ. Pewnego wieczora tytularny  radca  schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasăw Ruchu Oporu ogromne zapasy pociskăw.
Tej  samej nocy przenosi  to wszystko na  strych, otwiera  okienko w  połaci
dachu. Fabryka  leży  przed nim jak  na dłoni: w ostrym świetle  reflektorăw
biegajNo  robotnicy,   jeżdżNo  wagoniki,  płynNo  żăłte   i  zielone  kłÚby
jadowitego dymu. "ZabijÚ ciÚ", szepcze radca tytularny i otwiera ogieá. Tego
dnia nie idzie do pracy, nastÚpnego răwnież. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki
przed  świetlikiem  i  strzela.  Od czasu  do czasu robi przerwÚ,  żeby măgł
ostygnNoÖ  miotacz  min.  Ogłuchł  od wystrzałăw,  oślepł od prochu i  dymu.
Czasem wydaje  mu siÚ, że  chemiczny  smrăd słabnie i  wtedy  uśmiecha  siÚ,
oblizuje wargi  i  szepcze: "zabijÚ  ciÚ".  Potem pada bez  sił i zasypia, a
kiedy  siÚ  budzi, widzi, że amunicja  siÚ  skoáczyła,  zostały jeszcze trzy
pociski.  Wystrzeliwuje  je  i wyglNoda  przez okno.  Ogromny teren  fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo  wybitymi szybami, na bokach  gigantycznych
gazociNogăw    ciemniejNo   wgniecenia,    dziedziniec   jest   poprzecinany
skomplikowanym  systemem  okopăw,  okopami krătkimi  zygzakami  przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarăw osłoniÚci sNo
arkuszami blachy, a  kiedy wiatr zwiewa  kłÚby jadowitego dymu,  na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widaÖ świeży napis:
     UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
     Wiktor  odczytał  ostatniNo  stronÚ,   zapalił  i  spojrzał  na  kartkÚ
wkrÚconNo  w  maszynÚ.  Było na niej tylko  păłtorej  linijki: WychodzNoc  z
redakcji, dziennikarz B. w  pierwszej  chwili  chciał wziNoÖ  taksăwkÚ,  ale
rozmyślił  siÚ i skrÚcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie  wiedział, co
siÚ potem stało z  dziennikarzem B.,  ale  nie  măgł już  dłużej  pisaÖ.  Na
zegarku  była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i  otworzył okno.  Na  ulicy
panowały  ciemności  i  w  tej  czerni  połyskiwał  deszcz.  Wiktor  dopalił
papierosa przy oknie, -  wyrzucił niedopałek  w  mokrNo  noc i zadzwonił  do
recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziś  dzieá
tygodnia. Nieznajomy głos  po krătkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy
noc  z piNotku na  sobotÚ.  Wiktor  zamrugał  oczami,  odłożył  słuchawkÚ  i
zdecydowanym ruchem wyrwał kartkÚ z maszyny.  Starczy. Dwie doby  pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc,  z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wyłNoczonym telefonie,  nie  odzywajNoc  siÚ  na  pukanie,  bez  Diany,  bez
alkoholu, zdaje siÚ, że nawet  bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc
siÚ na  łăżko,  żeby  zobaczyÖ we  śnie krălowNo pluskiew,  ktăra  siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadaÖ". Nic mu nie bÚdzie.  A
ja  na  razie coś  przegryzÚ,  zasłużyłem sobie, jak  Boga kocham...  Wiktor
zdjNoł  maszynÚ,  schował do  szuflady maszynopis, przeszukał  pusty  barek.
Potem gryzł  czerstwNo  bułkÚ  z  dżemem,  robił  sobie gorzkie  wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNoÖ pokusy,  wylał do umywalki păł butelki brandy i cieszył
siÚ, że  cykl "Za  kulisami  wielkiego  miasta",  pomimo wszystko  udało siÚ
zaczNoÖ, i to zaczNoÖ całkiem  nieĎle, a szczerze  măwiNoc świetnie. Chociaż
prawdopodobnie  trzeba   bÚdzie  wszystko  przepisaÖ  na  nowo.  To  dziwne,
pomyślał, dlaczego  te opowiada - , niNo  piszÚ właśnie teraz?  Dlaczego nie
rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyśliłem?  Teraz powinienem pisaÖ o
przygłupie, ktăry wyobraził sobie, że jest supermenem, właśnie tak. Przecież
od tego zaczynałem.  ZresztNo  zdarza mi siÚ to nie pierwszy  raz. Ale gdyby
tak  siÚ  zastanowiÖ  i  dobrze poszukaÖ w  pamiÚci,  to tak  bywa zawsze. I
właśnie dlatego nie sposăb jest pisaÖ na zamăwienie. Zaczynasz pisaÖ powieśÖ
o młodzieáczych latach  pana prezydenta, a wychodzi o  bezludnej  wyspie, na
ktărej żyjNo  dziwaczne małpy, ktăre żywiNo siÚ  nie bananami, tylko myślami
rozbitkăw... No,  tu powiedzmy skojarzenie leży na  powierzchni. E  tam, tak
jest zawsze. Trzeba  tylko  dobrze poszukaÖ,  ale  komu siÚ chce  szukaÖ  po
dwudniowym poście. ZejdÚ sobie teraz na dăł,  recepcjonista zawsze ma jakNoś
flaszkÚ. Tylko zjem i zaraz zejdÚ...
     Wiktor drgnNoł  i przestał jeśÖ. Z  czarnej pustki  za  oknem  doleciał
poprzez plusk deszczu dĎwiÚk jakby uderzenia  młotkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomyślał Wiktor. Czas jakiś wsłuchiwał siÚ z napiÚciem.
     ... No dobrze, a co autor chciał powiedzieÖ przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesił ciÚżkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały
siÚ pluskwy i  lekkomyślne kobiety? ByÖ może autor chciał ukazaÖ bohaterstwo
i wytrwałośÖ  stolicy, ktăra  pod przewodem jego magnificencji... Ten  numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Cały świat  wie, że w rezultacie
osobistej  decyzji  pana prezydenta,  na  właścicieli  zakładăw  chemicznych
zanieczyszczajNocych  powietrze,  w  samej  tylko   stolicy   nałożono  kary
pieniÚżne w  wysokości...  Że dziÚki  osobistej i  nieustannej  trosce  pana
prezydenta, ponad sto tysiÚcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na  obozy
letnie... że zgodnie z dekretem  o rangach,  urzÚdnicy  poniżej radcăw dworu
nie maj No. prawa zbieraÖ podpisăw pod petycjami...
     W tym  momencie zgasło  światło.  "Ehe!" - powiedział Wiktor na  głos i
lampa zapaliła  siÚ  znowu, ale  na păł mocy.  "A to co znowu?" - powiedział
Wiktor,  ale  jaśniej  siÚ  od  tego  nie zrobiło.  Wiktor  odczekał chwilÚ,
nastÚpnie zadzwonił  do recepcji. Nikt siÚ nie odezwał.  Można  zadzwoniÖ do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleĎÖ ksiNożkÚ  telefonicznNo, ale gdzie
jej  szukaÖ,  i  tak najwyższy  czas  iśÖ spaÖ. - Tylko  najpierw trzeba siÚ
napiÖ. Wiktor  wstał  i nagle  usłyszał jakiś  szelest.  Ktoś  przesuwał  po
drzwiach rÚkami.  Potem  zaczNoł siÚ pchaÖ  na  drzwi. "Kto  tam?" - zapytał
Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychaÖ jak coś siÚ pcha  i sapie.
Wiktora ogarnÚła groza. Oświetlone  czerwonawym światłem ściany wydawały siÚ
obce  i niezwykłe, w kNotach gÚstniało zbyt wiele cienia,  za  drzwiami  zaś
krzNotał siÚ jakiś ogromny stwăr, tÚpy i  bezmyślny.  Czym by go załatwiÖ? -
pomyślał  rozglNodajNoc  siÚ  Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwał siÚ
ochrypłym szeptem "Baniew,  ej  Baniew - jesteś  tam?"  Idiota  - powiedział
Wiktor  păłgłosem, wyszedł  do przedpokoju  i  przekrÚcił klucz.  Do  numeru
wtoczył  siÚ  R.  Kwadryga.  Był  w  szlafroku,  włosy  miał  zmierzwione  i
rozbiegane oczy.
     - Bogu dziÚki, chociaż ty jesteś na  miejscu - rzekł na  wstÚpie.  -  O
mało nie  zwariowałem  ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba  stNod  wiaÖ...
ChodĎmy,  co?  ChodĎmy  stNod,  Baniew...  -  złapał Wiktora  za  koszulÚ  i
pociNognNoł do korytarza. - ChodĎmy, dłużej już nie można...
     - Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc siÚ. -  IdĎ spaÖ ramolu.  Jest
trzecia w nocy.
     Ale R. Kwadryga znowu zrÚcznie złapał go za koszulÚ i Wiktor stwierdził
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest  absolutnie  trzeĎwy, nawet  nie
czuÖ go alkoholem.
     -  Nie wolno  spaÖ  -  oznajmił  Kwadryga.  -  Trzeba  uciekaÖ  z  tego
przeklÚtego domu. Widzisz, co ze światłem? My tu zginiemy.... W ogăle trzeba
uciekaÖ z miasta. Mam  wwilli samochăd.  ChodĎmy. Ja bym wyjechał sam, tylko
bojÚ siÚ wyjśÖ.
     - Poczekaj,  nie szarp mnie  - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokăj
siÚ.
     WciNognNoł  KwadrygÚ  do pokoju, posadził w  fotelu,  a sam  poszedł do
łazienki po szklankÚ  wody. Kwadryga natychmiast  poderwał siÚ i pobiegł  za
nim.
     - Jesteśmy  tu  sami,  nikt nie  został - powiedział. - Golema  nie ma,
portiera  nie  ma, dyrektora też... Wiktor  odkrÚcił kran. W  rurach zawyło,
wyleciało kilka kropli.
     - Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? ChodĎmy, mam całNo
butelkÚ, Tylko szybko. I razem.
     Wiktor  potrzNosnNoł  kranem. Wyleciało  jeszcze kilka kropli  i  wycie
ustało.
     - O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. -  Wojna? Kwadryga machnNoł
rÚkNo.
     - Jaka tam wojna... Trzeba wiaÖ, păki nie jest za păĎno, aon - wojna...
     - Po co wiaÖ?
     - Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyásko zachichotał.
     Wiktor  odsunNoł go  łokciem,  wyszedł  z  numeru  i zbiegł na  dăł  do
recepcji. Kwadryga dreptał za nim.
     -  Posłuchaj -  mamrotał.  -  Lepiej tylnym wyjściem... Żeby tylko  siÚ
wydostaÖ...  mam  samochăd.  Zatankowany, załadowany... Jak  bym przeczuł...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wădki...
     W korytarzu słabo jak  czerwone  karły  świeciły  ample, na  schodach w
ogăle nie  było światła, w hallu  răwnież,  tylko  nad  kontuarem tliła  siÚ
żarăwka. Tam siedział ktoś, ale nie był to recepcjonista.
     - ChodĎmy,  chodĎmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora
do wyjścia. - Nie trzeba tam iśÖ, tam niedobrze...
     Wiktor wyrwał siÚ i podszedł do kontuaru.
     -  Co to  za  skandal...  -  zaczai i  umilkł.  Za  kontuarem  siedział
Zurtzmansor.
     Zurtzmansor siedział  na  miejscu  recepcjonisty i szybko  pisał  coś w
brulionie.
     -  Baniew  -  oznajmił  nie  podnoszNoc  głowy.  -  No  i  wszystko siÚ
skoáczyło, Baniew. Pożegnajmy siÚ. I niech pan pamiÚta Q naszej rozmowie.
     -  Nie mam  zamiaru  wyjeżdżaÖ  -  zaprotestował  Wiktor.  Głos mu  siÚ
załamał. - Zamierzam dowiedzieÖ  siÚ, co jest ze  światłem i wodNo. To wasza
robota?
     Zurtzmansor uniăsł żăłtNo twarz.
     - Nie  - powiedział.  -  My już nic nie  robimy.  Musimy siÚ  pożegnaÖ,
Baniew  -  wyciNognNoł  nad  kontuarem  dłoá  w  czarnej  rÚkawiczce. Wiktor
machinalnie  ujNoł tÚ dłoá, poczuł uścisk i odpowiedział uściskiem. -  Takie
jest  życie  - powiedział  Zurtzmansor.  - Tworzysz przyszłośÖ,  ale nie dla
siebie. Pan  z pewnościNo  już to zrozumiał.  Albo niebawem  zrozumie.  Pana
dotyczy to w wiÚkszym stopniu niż nas. Żegnam.
     KiwnNoł głowNo i znowu zabrał siÚ do pisania.
     - ChodĎmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga.
     - Nic nie rozumiem - głośno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu siÚ
dzieje?
     Nie  życzył sobie, żeby w hallu  panowała cisza.  Nie życzył sobie  byÖ
człowiekiem postronnym. Nie on tu jest  postronny i właściwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w  nocy  za kontuarem recepcjonisty.  Mnie nie
uda siÚ  .wam zastraszyÖ,  ja nie jestem  Kwadryga... Ale  Zurtzmansor  rjie
usłyszał, albo nie chciał usłyszeÖ. Wăwczas  Wiktor demonstracyjnie wzruszył
ramionami, odwrăcił siÚ i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł.
     W  sali słabo świeciły  stojNoce  lampy, słabo świecił żyrandol,  słabo
świeciły kinkiety  na  ścianach i  sala  była  przepełniona.  Przy stolikach
siedziały  mokrzaki.  Wszyscy byli  identyczni,  tylko  siedzieli w  răżnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze  inni, i było ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli  przed siebie niczym skamieliny. Jaśniały  łyse czaszki,
pachniało wilgociNo i lekarstwami.  Okna były otwarte, na podłodze ciemniały
kałuże. Nie było słychaÖ żadnego dĎwiÚku, tylko za oknem pluskała woda.
     Potem  przed Wiktorem pojawił siÚ  Golem  - zatroskany, spiÚty i bardzo
stary.
     - Dlaczego pan  tu  jeszcze jest? -  zapytał păłgłosem. - ProszÚ  stNod
wyjśÖ, tu panu nie wolno byÖ.
     - Co to znaczy  -  nie wolno? - odpowiedział  pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chcÚ siÚ napiÖ.
     - Ciszej - powiedział - Golem. - Myślałem, że pan już wyjechał. Pukałem
do pana. Gdzie pan chce teraz iśÖ?
     - Do swojego pokoju. WezmÚ butelkÚ i păjdÚ do siebie.
     - Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem.
     Wiktor w milczeniu wskazał  palcem  na  bar,  gdzie matowo lśniły rzÚdy
butelek. Golem obejrzał siÚ.
     - Nie - powiedział. - Niestety.
     - ChcÚ coś wypiÖ! - uparcie powtărzył Wiktor.
     Tak naprawdÚ nie miał ochoty  siÚ  upieraÖ.  Udawał  chojraka. Mokrzaki
patrzyły na  niego.  CzytajNocy  opuścili  ksiNożki,  zastygli  w  bezruchu,
odwrăcili głowy i tylko śpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym păłmroku, patrzyły na Wiktora.
     - Niech  pan nie  wraca do numeru -  oznajmił Golem. - ProszÚ  wyjśÖ  z
hotelu.  Niech  pan idzie do  LoIi..  Albo  do  willi  doktora... Tylko chcÚ
wiedzieÖ, gdzie pan  bÚdzie. PrzyjadÚ  po pana.  ProszÚ posłuchaÖ, Wiktorze,
niech  pan  siÚ  nie stawia,  tylko słucha.  Teraz nie mam czasu  wyjaśniaÖ,
zresztNo  byłoby  to  nie  na  miejscu. Szkoda,  że  nie  ma Diany,  ona  by
potwierdziła...
     - A gdzie jest Diana?
     Golem znowu siÚ rozejrzał i spojrzał na zegarek.
     - O  czwartej...  Albo  o piNotej... bÚdzie na stacji  benzynowej  przy
Słonecznej Bramie.
     - A gdzie jest teraz?
     - Teraz jest zajÚta.
     - Tak - powiedział Wiktor  i răwnież spojrzał na zegarek. - O czwartej,
albo  o piNotej przy  Słonecznej Bramie  -  miał  okropnNo ochotÚ  iśÖ sobie
stNod. To  było nie do zniesienia - staÖ tak skupiajNoc na sobie uwagÚ  tego
milczNocego zgromadzenia.
     - ByÖ może o szăstej - rzekł Golem.
     - Przy Słonecznej Bramie... -  powtărzył Wiktor.  -  To tam gdzie  jest
willa naszego doktora.
     - Właśnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
     -  Moim zdaniem, pan  po  prostu chce  mnie stNod  wyprosiÖ -  oznajmił
Wiktor.
     - Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty siÚ stNod wynieśÖ?
     - Mam ochotÚ siÚ przespaÖ -  niedbale odparł  Wiktor. - Dwie  noce  nie
spałem  - złapał  Golema za  guzik, wyprowadził  go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie păjdÚ - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
     - Tak - odpowiedział Golem.
     - Czy może zaczÚliście powstanie?
     - Tak - powiedział Golem.
     - A może zaczÚła siÚ wojna?
     - Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech siÚ pan stNod wynosi.
     - Dobrze  -  oznajmił  Wiktor. Odwrăcił  siÚ,  żeby  odejśÖ, ale  nagle
przystanNoł. - A Diana? - zapytał.
     - Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie răwnież. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szăstej. ByÖ może do siădmej.
     - Odpowiada pan  za DianÚ - stwierdził Wiktor cicho.  Golem wyciNognNoł
chustkÚ do nosa i wytarł szyjÚ.
     - Ja odpowiadam za wszystko - powiedział.
     - Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za DianÚ.
     - Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak  rai pan obrzydł, piÚkne
kaczNotko.  Diana jest z  dzieÖmi. Dianie  absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
     Wiktor  odwrăcił  siÚ i  poszedł  w kierunku schodăw.  Zurtzmansora  za
kontuarem nie było, tylko żarăwka tliła siÚ nad brulionem oprawnym w ceratÚ.
     -  Baniew -  odezwał  siÚ z  jakiegoś ciemnego kNota R. Kwadryga. -  Ty
dokNod? Idziemy!
     - Przecież nie mogÚ łaziÖ  po  deszczu w  kapciach! - odrzekł  gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc głowy. PrzepÚdzili,  myślał. WypÚdzili nas z  hotelu.
ByÖ  może z ratusza też nas przepÚdzili. A może i z miasta... I co dalej?  W
swoim pokoju przebrał siÚ szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstÚpował
go i plNotał siÚ pod nogami.
     - Masz zamiar iśÖ w, szlafroku? - zapytał Wiktor.
     - On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
     - IdĎ siÚ ubierz, bałwanie.
     - Nie păjdÚ - kategorycznie odmăwił Kwadryga.
     - ChodĎmy razem - zaproponował Wiktor.
     -  Nie.  Razem  też  nie  trzeba.  Ty siÚ  nie băj,  ja  tak...  Jestem
przyzwyczajony...
     Kwadryga zachowywał siÚ jak pudel domagajNocy siÚ spaceru. Podskakiwał,
zaglNodał w oczy, głośno dyszał, ciNognNoł za  ubranie, podbiegał do drzwi i
zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swăj stary płaszcz
i zamyślił siÚ. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po
kieszeniach,  zamknNoł okno i  zgasił światło. NastÚpnie  zdał siÚ  na łaskÚ
Kwadrygi.
     Doktor  honoris  causa  pochylił  głowÚ, pÚdem  powlăkł go  korytarzem;
kuchennymi  schodami, obok ciemnej,  zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybiegł w ślad za Wiktorem.
     - Wydostaliśmy siÚ dziÚki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy!
     Ale biegaÖ nie umiał. MÚczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że
trzeba  było właściwie iśÖ po  omacku, trzymajNoc  siÚ ścian.  Na  podstawie
świecNocych  na păł mocy ulicznych latarni i  sNoczNocego siÚ  gdzieniegdzie
przez  zasłony  czerwonawego światła  można  było odgadnNoÖ  zaledwie ogălny
kierunek.  Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie  były  całkiem
bezludne.  Gdzieś   rozmawiano  păłgłosem,  płakało  niemowlÚ,   parokrotnie
przejeżdżały ciÚżarăwki,  jakaś  furmanka  minÚła  ich  z  hukiem  żelaznych
obrÚczy  na  kołach.  "Wszyscy  uciekajNo  -  mamrotał  Kwadryga. -  Wszyscy
uciekajNo. Tylko my siÚ  wleczemy..."  Wiktor milczał. Pod  nogami chlupało,
pantofle przemokły, po  twarzy  spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał siÚ
jak  kleszcz,  wszystko to  było głupie, w złym guście, trzeba było siÚ wlec
przez  całe  miasto  i  nie  było   temu  koáca.  Wiktor   wpadł  na  rynnÚ,
zachrzÚściło, Kwadryga puścił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na  całe
miasto:  "Baniew!  Gdzie  jesteś?".  Kiedy  tak   błNokali  siÚ   w  mokrych
ciemnościach  szukajNoc jeden  drugiego,  nad  głowami  stuknÚło  okienko  i
zduszony  głos   zainteresował  siÚ:  "No  i  co  słychaÖ?"  "Ciemno  jak  u
murzyna..." - odpowiedział Wiktor.  "Zgadza siÚ! - z  entuzjazmem podchwycił
głos. - I wody  nie ma...  Dobrze,  że zdNożyliśmy  nałapaÖ do balii" "A  co
bÚdzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc KwadrygÚ wyrywajNocego siÚ naprzăd.
Po chwili milczenia głos odparł:  "ZarzNodzNo ewakuacjÚ, nie inaczej... Ech,
życie!!"  i okienko  zatrzasnÚło siÚ. PowÚdrowali dalej.  Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora  zaczai  niejasno opowiadaÖ,  jak siÚ przerażony obudził,
zszedł na dăł i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciÚżarăwkÚ,  po
omacku wyminÚli jNo i wpadli na człowieka z jakimś ładunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wściekłościNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym
tonem  zawiadomił go Kwadryga. - Prosto  w wNotrobÚ.  Pudłem". Chodniki były
zastawione  samochodami, lodăwkami, kredensami,  całymi  dżunglami  roślin w
doniczkach.  KwadrygÚ  zarzuciło  i  trafił  do  otwartej  szafy  z lustrem,
nastÚpnie  wplNotał  siÚ  w  rower. Wiktor powoli  wpadał w furiÚ.  W jakimś
miejscu  zatrzymano  ich i  zaświecono  w  oczy  latarkNo.  BłysnÚły  mokre,
wojskowe hełmy i ordynarny głos  z  południowym akcentem  oznajmił:  "Patrol
wojskowy. ProszÚ q dokumenty". Kwadryga  rzecz jasna żadnych  dokumentăw nie
miał,  wiÚc  natychmiast  zaczNoł  wrzeszczeÖ,  że  jest  doktorem, że  jest
laureatem,  że  zna  osobiście...  Ordynarny  głos  powiedział  pogardliwie:
"Frajerzy.  PrzepuściÖ". MinÚli plac  miejski.  Przed  komend policji  stały
stłoczone  samochody  z  zapalonymi  reflektorami. Bezmyślnie  miotali  siÚ.
mÚżczyĎni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmăw,
rozlegały  siÚ  dĎwiÚczne,  niewyraĎne komendy.  WidaÖ  było, że  tu właśnie
znajduje siÚ centrum paniki. Odbłyski reflektorăw  jeszcze  przez czas jakiś
oświetlały drogÚ, nastÚpnie znowu zrobiło siÚ ciemno.
     Kwadryga  już  nie  mamrotał,  tylko  spał  i  pojÚkiwał.  Kilkakrotnie
przewracał  siÚ pociNogajNoc  za sobNo  Wiktora.  Utytłali siÚ  jak  świnie.
Wiktor  otÚpiał  doszczÚtnie,  już  wiÚcej nie  przeklinał,  zasłona  apatii
spÚtała  mu măzg, trzeba było  iśÖ, iśÖ, dzisiaj iśÖ,  jutro  iśÖ,  odpychaÖ
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosiÖ  KwadrygÚ
za kołnierz namokłego szlafroka,  tylko nie  wolno było  siÚ zatrzymaÖ, i  w
żadnym  wypadku  nie  wolno było zawrăciÖ.  Coś mu siÚ przypomniało,  coś co
zdarzyło siÚ  dawno -  haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne,  ale  wtedy była
łuna i  ludzka  kasza na  ulicach, w oddali zaś trzaskało i łomotało, za nim
było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz  leciał  popiăł i woá spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi  z
ogromnNo   flagNo   narodowNo  wyszedł   wysoki   pułkownik  we   wspaniałym
lejb-huzarskim  mundurze,  zdjNoł  czapkÚ  i  strzelił  sobie  w  łeb,  a my
oberwani, zakrwawieni,  wierni i  zdradzeni, răwnież w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczÚliśmy gwizdaÖ, rechotaÖ,
niektărzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli...
     - Ano, stăj - szeptem powiedział ktoś  w ciemności i o pierś oparło siÚ
coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniăsł rÚce.
     - Jak pan śmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora.
     - Cicho! - rozkazał głos.
     - Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga.
     -  Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - PoddajÚ siÚ, poddajÚ -
rzekł w ciemnośÖ, tam  skNod  pochodziła  lufa  automatu, i  skNod  dobiegał
ciÚżki oddech.
     - BÚdÚ strzelaÖ! - uprzedził przestraszony głos.
     - Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież siÚ poddajemy.  - W gardle, mu
zaschło.
     - No, rozbieraÖ siÚ! - polecił głos.
     - To znaczy, że co?
     - Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie...
     - Po co?
     - Szybko, szybko! - wysyczał głos.
     Wiktor dobrze siÚ przypatrzył, opuścił  rÚce, odstNopił na  bok, złapał
za automat i zadarł lufÚ do găry. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł siÚ, ale nie
wiadomo  dlaczego  nie wystrzelił. Obaj sapali z  wysiłkiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jesteś?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i  po  dotyku  człowiek z  automatem był  żołnierzem.  Czas  jakiś
jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.
     - Koniec -  oznajmił Wiktor przez  zÚby. - Koniec.  Nie wyrywaj siÚ, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
     - Niech mnie pan puści! - syczał żołnierz broniNoc siÚ słabo.
     - Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden?
     Żołnierz tylko sapał.  "Wiktor!"  -  wrzeszczał  Kwadryga  już gdzieś z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochăd, na moment oświetlił reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły.
     - Ee, ja przecież  ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał
broá.
     -  WiÚc po  co ci  moje  spodnie? -  zapytał  Wiktor. -  Dezerterujesz?
Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk...
     - No, dlaczego nic nie măwisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc.
     - Mnie teraz tak czy inaczej... -  wymamrotał. -  Tak  czy inaczej mnie
rozstrzelajNo.  Uciekłem z  posterunku.  Odszedłem,  porzuciłem  posterunek,
gdzie  siÚ  teraz  podziejÚ.... Niech  mnie pan  puści, co? Ja  przecież nie
chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
     Chlipał,  pociNogał  nosem i w ciemności zapewne  wycierał nos  rÚkawem
munduru  -  żałosny jak  każdy dezerter,  przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
     -  Dobra  - stwierdzi!  Wiktor.  - Păjdziesz z  nami.  Nie  wydamy ciÚ.
Ubranie też siÚ znajdzie. Idziemy, tylko siÚ nie zgub.
     KierujNoc siÚ na psie  wycie  znaleĎli KwadrygÚ. Teraz na  szyi Wiktora
wisiał  automat,  za  lewNo  rÚkÚ  konwulsyjnie  trzymał  go   pochlipujNocy
żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga.  Zupełny obłÚd. Można oczywiście
oddaÖ  rozładowany  automat  temu  chłopcu i daÖ  smarkaczowi kopniaka. Nie,
jakoś szkoda. I smarkacza szkoda,  i automatu, jeszcze siÚ  może  przydaÖ...
Myśmy  tu  siÚ  naradzili  ze  społeczeástwem  i  przeważył  poglNod,  że na
rozbrojenie  jest jeszcze za wcześnie.  Automat  może siÚ  jeszcze przydaÖ w
przyszłości...
     - Przestaácie obaj wyÖ - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy.
     Ucichli,  a  po  piÚciu minutach,  kiedy  zaświeciły  przed nimi matowe
światła stacji benzynowej. Kwadryga  pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc
radośnie: "Przyszliśmy, dziÚki Bogu przyszliśmy..."
     Klucz  do furtki  Kwadryga  oczywiście  zapomniał  w  hotelu  razem  ze
spodniami. PieklNoc siÚ przeleĎli przez płot, klnNoc błNokali siÚ przez czas
jakiś w  krzakach bzu,  omal  nie wpadli do fontanny,  wreszcie  trafili  do
wejścia,  wyważyli drzwi i znaleĎli  siÚ w hallu. PstryknNoł  kontakt i hali
rozjaśniło słabe, czerwone światło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w
poszukiwaniu rÚcznikăw i suchego ubrania, żołnierz rozebrał siÚ do bielizny,
zwinNoł  mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapÚ. Wtedy uspokoił siÚ nieco i
przestał  pochlipywaÖ.  Potem  wrăcił  Kwadryga  i  wszyscy długo,  zaciekle
wycierali siÚ rÚcznikami i przebierali.
     W  hallu  panował  chaos.   Wszystko  było  poprzewracane,  rozrzucone,
zabłocone.  KsiNożki poniewierały  siÚ  przemieszane  z  brudnymi  łachami i
zrolowanymi  obrazami.  Pod  nogami chrzÚściło szkło  i tubki z  zaschniÚtNo
farbNo,  telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stăł zastawiony był
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi  resztkami jedzenia. ZresztNo,  czego  tam
nie  było po  kNotach,  a  raczej  co tam było,  nie măgł  siÚ zorientowaÖ w
ciemnościach. Zaduch w  domu był  taki, że Wiktor  nie wytrzymał  i otworzył
okno.
     Kwadryga zabrał siÚ do robienia  porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu,
przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogÚ. NastÚpnie wytarł blat
mokrym szlafrokiem,  pobiegł gdzieś, przyniăsł trzy  kryształowe  kieliszki,
zabytkowe   i  piÚkne   oraz   dwie  kwadratowe   butelki.   PopiskujNoc   z
niecierpliwości wyciNognNoł korki i napełnił pucharki.
     -  Na  zdrowie...  - wymamrotał  niewyraĎnie,  złapał  swăj  kieliszek,
przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
     Wiktor ugniatajNoc  wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym
uśmiechem. Na  twarzy  Kwadrygi  pojawiło  siÚ  nagle  nieopisane  zdumienie
przemieszane z zawodem.
     - I tu też... - powiedział z obrzydzeniem.
     - Co takiego? - zapytał Wiktor.
     - Woda - nieśmiało odezwał siÚ żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
     Wiktor  odpił ze swojego kieliszka.  Tak, to  była woda, czysta, zimna,
byÖ może nawet destylowana.
     - Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał.
     Kwadryga  bez słowa złapał drugNo butelkÚ i wypił  łyk. Twarz wykrzywił
mu  grymas.  SplunNoł i powiedział: "O măj Boże!", pochylił siÚ i na palcach
wyszedł  z  pokoju,  żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor  obejrzał etykietki na
butelkach  - rum, whisky.  Znowu  sprăbował  -  woda.  Zapachniało normalnym
diabelstwem,  same z  siebie  zaskrzypiały gdzieś  deski podłogi,  skăra  na
plecach ścierpła pod uważnym spojrzeniem czyichś oczu. Żołnierzyk wciNognNoł
głowÚ w kołnierz  ogromnego swetra  R.  Kwadrygi  i głÚboko wsunNoł  rÚce  w
rÚkawy. Oczy miał okrNogłe i nie spuszczał  wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał
ochryple:
     - No, czego siÚ gapisz?
     - A pan czego? - szeptem spytał żołnierz.
     - Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?
     - Ja tak, a pan... Jakoś straszno.... Lepiej nie...
     Spokăj, powiedział  do siebie Wiktor.  To  nic strasznego. To  przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo.  Oni, bracie,  wszystko umiejNo.
WodÚ  w  wino i  wino w  wodÚ. SiedzNo  sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokÚ. Kamieá wÚgielny. Abstynenci, ich maÖ...
     - Stchărzyłeś? - zapytał żołnierza. - Găwniarz.
     - Bo to straszne! - powiedział  żołnierz ożywiajNoc siÚ. - Panu to nic,
ale  ile ja siÚ wycierpiałem... Stoisz w nocy na posterunku,  a on  wylatuje
zza drutăw, spojrzy na ciebie z găry i dalej... Jeden  nasz kapral to  nawet
zrobił w portki... Kapitan  ciNogle măwił, przyzwyczaicie siÚ, że służba, że
przysiÚga. Ni cholery nie można siÚ przyzwyczaiÖ. Niedawno jeden przyleciał,
usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy  ma  nie jak człowiek,
czerwone,  świeca, siarkNo  od niego zalatuje... -  żołnierz  wyjNoł rÚce  z
rÚkawăw i przeżegnał siÚ.
     Z  głÚbin willi wychynNoł  Kwadryga  wciNoż  tak  samo  pochylony  i na
palcach.
     -  Sama  woda  -  oznajmił.  -  Wiktor, wiejmy  stNod.  W  garażu  stoi
zatankowany samochăd, siadamy i cześÖ! No?
     - Bez paniki - odparł Wiktor.  - ZwiaÖ zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadÚ, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabraÖ chłopaka.
     - Nie - stwierdził Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadÚ.
     - W takim razie  przestaá dygotaÖ  i przynieś coś do  żarcia  - polecił
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemienił siÚ w kamieá?
     Chleb  w   kamieá  siÚ  nie   przemienił.  Konserwy  răwnież  pozostały
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli,  a żołnierz  opowiadał,  ile  siÚ
najadł strachu przez ostatnie  dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o  inwazji
dżdżownic, o dzieciach, ktăre w ciNogu dwăch dni stały siÚ dorosłymi ludĎmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiÚtnastoletnim chłopcu, ktăry
ze  strachu  sam  siÚ  postrzelił...  i  jeszcze  o  tym  jak  na  wartowniÚ
przyniesiono obiad,  postawiono  na kuchni, żeby siÚ  ogrzał, jak obiad stał
dwie  godziny na ogniu, w ogăle siÚ nie zagrzał  i jedli zimny... A  dzisiaj
objNołem  wartÚ o ăsmej wieczorem,  deszcz jak  z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe światła, muzyka jakaś  nieludzka i jakiś głos wciNoż
măwi i măwi, măwi, măwi, a co măwi nie wiadomo, słowa nie można zrozumieÖ. A
potem ze stepu wyszły wirujNoce słupy i prosto  do obozu. Ledwie weszły, jak
otwarła siÚ brama i wylatuje za bramÚ  pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNożyłem nawet stanNoÖ na  bacznośÖ,  widzÚ tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez  czapki,  bez płaszcza -  bije  kierowcÚ po karku i wrzeszczy:
"PrÚdzej  sukinsynu. PrÚdzej!"  Coś  mnie  ścisnÚło w środku,  jakby mi ktoś
powiedział  - uciekaj,  pryskaj stNod, bo  inaczej  zostanie z ciebie  mokra
plama.  No,  to zwiałem.  I  nie  drogNo,  tylko prosto, przez  step,  przez
wNowozy,  mato w moczarach  nie  ugrzNozłem, pelerynÚ  gdzieś tam  zgubiłem,
wczoraj nowNo  pobrałem, ale trafiłem do  miasta, a w mieście patrole..  Raz
ledwie im  uciekłem, drugi raz  ledwie im uciekłem,  dotarłem tu  do  stacji
benzynowej, patrzÚ  - ludzie uciekajNo, cywilăw puszczajNo  bez gadania, ale
naszych - figÚ, żNodajNo przepustek. No to siÚ zdecydowałem.
     Opowiedziawszy  swojNo  historiÚ,  żołnierz  zwinNoł  siÚ  w  fotelu  i
natychmiast  zasnNoł. MÚczeásko  trzeĎwy Kwadryga znowu zaczai powtarzaÖ, że
trzeba  uciekaÖ  i  to natychmiast.  "Ten  tu na przykład -  măwi  w  kăłko,
wskazujNoc  widelcem na śpiNocego żołnierza. -  Nawet ten  rozumie... Ale ty
jesteś okropnie tÚpy, Baniew, tÚpy jak głNob. Że też  nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z  păłnocy coś mnie naciska.  ..  Uwierz mi....
wiem,  że mi nie wierzysz,  ale teraz  uwierz, przecież dawno  wam wszystkim
măwiłem - nie  wolno tu  siedzieÖ... Golem ci w głowie  zawrăcił,  pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz  jeszcze  jest  wolna droga, wszyscy czekajNo aż siÚ
rozwidni, potem wszystkie mosty bÚdNo  zatłoczone tak jak w czterdziestym...
Jesteś uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłeś, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kazał  mu iśÖ spaÖ albo  wynosiÖ  siÚ do  diabła. Kwadryga nabzdyczył
siÚ, dojadł konserwy i wlazł na kanapÚ owinNowszy siÚ  w moherowy pled. Czas
jakiś krÚcił siÚ, chrzNokał, mamrotał apokaliptyczne  przepowiednie, a potem
ucichł. Była godzina czwarta.
     O  czwartej  dziesiÚÖ   światło  mignÚło  i  zgasło  zupełnie.   Wiktor
wyciNognNoł  siÚ  w  fotelu, przykrył  jakimiś  suchymi szmatami i spokojnie
leżał  patrzNoc  w   ciemne   okno  i  nadsłuchujNoc.  PojÚkiwał  przez  sen
żołnierzyk, pochrapywał umÚczony doktor  honoris causa. Gdzieś - zapewne  na
stacji benzynowej - ryczały  silniki,  niewyraĎnie  wykrzykiwały coś  jakieś
głosy. Wiktor  sprăbował  zorientowaÖ siÚ  w tym co siÚ dzieje i  doszedł do
wniosku, że mokrzaki jednak pokłăciły siÚ z generałem Pferdem, pogoniły go z
leprozorium, przeniosły swojNo rezydencjÚ do  miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemieniÖ wino w wodÚ i  sprowadzaÖ na ludzi upiorny strach,
to bÚdNo umieli  przeciwstawiÖ siÚ  wspăłczesnemu  wojsku... - co tam, nawet
wspăłczesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami  zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad  głowNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co?  Czego
oni  chcNo?  Czyżby  znowu  walka o  władzÚ?  Ech  wy, homo  super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie  jak  i my.  Jeszcze jeden nowy ład, a czym
ład nowszy tym gorszy  - to  dobrze wiadomo.  Irma... Diana... Poderwał siÚ,
namacał  telefon, zdjNoł  słuchawkÚ.  Telefon milczał.  Znowu  czegoś miÚdzy
sobNo nie podzielili, a my, ktărzy nie  chcemy byÖ ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas  zostawiono w spokoju, znowu  musimy  ruszaÖ w drogÚ,
depczNoc  siÚ  wzajemnie ratowaÖ siÚ,  uciekaÖ,  albo  co gorsza  - wybieraÖ
czyjNoś stronÚ niczego nie rozumiejNoc, nic  nie wiedzNoc, wierzyÖ na słowo,
nawet nie na słowo, ale diabli wiedzNo  na co... StrzelaÖ do siebie, szarpaÖ
zÚbami....
     Znane myśli płynNo  znanym  korytem.  Już  tysiNoce  razy tak myślałem.
Przyuczeni jesteśmy. Przyuczeni od dziecka.  Albo hurra,  hurra, albo idĎcie
wszyscy do diabła, nikomu nie wierzÚ. MyśleÖ pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na  poczNotek prăbuje pan go uprościÖ. WiarNo,  albo
niewiarNo.   A  jeżeli   pan   już   wierzy,  to  do   utraty   zmysłăw,  do
najwierniejszego szczeniÚcego skowytu. A jeśli pan nie wierzy to z lubościNo
rzyga pan  zatrutNo  żăłciNo  na wszystkie  ideały - i na fałszywe, i na  te
najprawdziwsze. Perry Mason mawiał - nie należy siÚ baÖ dowodăw rzeczowych -
trzeba siÚ baÖ interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak  im  jest wygodnie,  a  my prostaczkowie  łykamy gotowNo  interpretacjÚ.
Dlatego,  że  nie umiemy,  nie możemy  i nie chcemy  sami  pomyśleÖ. A kiedy
prostaczek Baniew,  ktăry nigdy  niczego  oprăcz  politycznych bandziorăw  w
życiu nie widział, prăbuje  samodzielnej interpretacji, to  natychmiast daje
plamÚ, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myślenia nikt go nie nauczył,
wiÚc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprăcz bandyckich interpretowaÖ
nie  jest  zdolny. Nowy świat, stary świat... i od razu  skojarzenia -  nowy
ład,  stary ład... No dobrze,  ale przecież prostaczek  Baniew istnieje  nie
pierwszy dzieá, coś niecoś już widział,  tego i owego  siÚ nauczył. Przecież
nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszÚ  wierzyÖ faszyście Faworowi,  albo  temu  smarkatemu  kmiotkowi,  albo
trzeĎwemu Kwadrydze?  Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnăj i błoto? Mokrzaki
wystNopiły  przeciwko  Pferdowi? Znakomicie!  PogoniÖ  go  w  cholerÚ. Dawno
pora... A dzieci  nie  pozwolNo skrzywdziÖ, to  do  nich  niepodobne...  nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawołujNo, żeby siÚ narodowo samookreśliÖ,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach...  To, co  najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteś...  I
całkiem  możliwe,  że to nowy świat bez nowego ładu. Strach? ObcośÖ? Ale tak
właśnie powinno byÖ. Tworzysz przyszłośÖ, ale  nie dla siebie. Ależ  ja  siÚ
miotałem jak goły w  pokrzywach, kiedy sparzyła mnie  przyszłośÖ! Jak bardzo
chciałem  zawrăciÖ,  znaleĎÖ  siÚ  tam  gdzie moje minogi i  wădka...  Nawet
wspomnieÖ  przykro,  ale przecież tak  właśnie  byÖ powinno. Tak, nienawidzÚ
starego świata. NienawidzÚ jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystăw.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To  măj chleb  i  moja woda. OczyśÖcie
świat  wokăł  mnie,  sprawcie, żeby  stał siÚ takim jakim  chcÚ  go widzieÖ,
wăwczas nastNopi măj koniec. WychwalaÖ nie umiem, nienawidzÚ  wychwalania, a
wymyślaÖ  nie  bÚdÚ  miał  komu, nie bÚdÚ miał kogo  nienawidzieÖ  - smutek,
śmierÖ...  Nowy ś wiat  - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie  czysty -
nie jestem mu  potrzebny, jestem dla niego  zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego...  ale  jeśli  ja  mu  nie  jestem potrzebny to  i  on mi
niepotrzebny,  ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to  dlaczego walczÚ o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddaÖ życie za zbudowanie
nowego świata, ale umrzeÖ w starym. Akceleracja, wszÚdzie akceleracja... Ale
nie sposăb  walczyÖ przeciw, nie  walczNoc za!  No  căż to znaczy, że  kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz właśnie tÚ gałNoĎ, na ktărej siedzisz.
     ...  Gdzieś w ogromnym, pustym świecie płakała dziewczynka powtarzajNoc
żałośnie:  nie chcÚ, nie  chcÚ,  to niesprawiedliwe, co z  tego,  że  bÚdzie
lepiej,  jeżeli tak ma  byÖ, to niech nie bÚdzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech  oni bÚdNo, czy  naprawdÚ nie można nic zrobiÖ,  żeby zostali  z nami,
jakie to  głupie,  jakie bezsensowne...  Przecież to  Irma, pomyślał Wiktor.
"Irma!" - krzyknNoł i obudził siÚ.
     Chrapał  Kwadryga. Deszcz  za oknem  ustał i jakby przejaśniało. Wiktor
podniăsł  do  oczu  zegarek.  ŚwiecNoce  wskazăwki  pokazywały  za  kwadrans
piNotNo.  CiNognÚło przenikliwym chłodem, należałoby wstaÖ i  zamknNoÖ okno,
ale już siÚ zagrzał i nie chciało mu siÚ ruszaÖ, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni  to we  śnie,  ni  to na jawie,  gdzieś  w pobliżu  przejeżdżały
samochody,   jeden  za  drugim  jechały  samochody,   samochody  wlokły  siÚ
błotnistNo drogNo po  wybojach,  przez bezkresne,  bagniste pole pod  szarym
brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupăw telegraficznych, z ktărych zwisały
zerwane druty,  obok rozbitego działa z lufNo zadartNo do găry, obok resztek
osmalonego komina, na ktărym siedziały najedzone wrony i przejmujNoca wilgoÖ
przenikała  pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało  siÚ  spaÖ, ale spaÖ
nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżaÖ Diana, a furtka zamkniÚta, w
oknach  ciemno, pomyślała,  że  mnie  tu  nie  ma  i pojechała  dalej, a  on
wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił siÚ w pogoá  za samochodem i
krzyczał tak, że omal żyły nie popÚkały  mu w skroniach, okazało siÚ jednak,
że obok z łoskotem i szczÚkiem jadNo  czołgi, wiÚc nie  słyszał nawet samego
siebie, a Diana pojechała tam, w  stronÚ przeprawy, gdzie  wszystko płonÚło,
gdzie jNo zabijNo i on  zostanie sam, w tym momencie rozległ siÚ przenikliwy
świst bomby,  prosto  w głowÚ, w măzg... Wiktor wskoczył  do rowu  i spadł z
fotela.
     Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i
kwiczał jak  baba,  było  widno,  ale  nie było  to  dzienne  światło  -  na
uświnionej podłodze leżały răwne jasne prostokNoty. Wiktor podbiegł  do okna
i  wyjrzał. To był ksiÚżyc  - lodowaty, maleáki, oślepiajNoco  jasny. Było w
nim coś niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotarło co
mianowicie takiego.  Niebo nadal zasnuwały chmury, ale  w tych chmurach ktoś
starannie wykroił răwniutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był ksiÚżyc.
     Kwadryga już nie kwiczał.  ZatchnNoł siÚ krzykiem i  wydawał  z  siebie
tylko słabe, skrzypliwe dĎwiÚki.  Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i
nagle poczuł  złośÖ. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo  oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypiał.
     - Przestaá! - ryknNoł Wiktor z  nienawiściNo. -  Co ty,  kwadratăw  nie
widziałeś? Artysta găwniany! Fagas!
     Złapał KwadrygÚ  za moherowy pled i potrzNosnNoł z całej siły. Kwadryga
upadł na podłogÚ i zamarł.
     - No wiÚc - powiedział  nagle nieoczekiwanie jasno i wyraĎnie. - Ja mam
dosyÖ.
     Wstał na czworaki  i wprost z tej pozycji wystartował  niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrzał  przez  okno. W głÚbi  duszy  miał nadziejÚ,  że mu siÚ
przewidziało, ale nic  siÚ nie zmieniło  i nawet wypatrzył  w prawym  dolnym
kNocie kwadratu  gwiazdkÚ,  nieomal  zatopionNo w  ksiÚżycowym  blasku. Było
świetnie widaÖ mokre krzaki bzu,  nieczynnNo fontannÚ i  alegorycznNo rybÚ z
marmuru,  bogato zdobionNo bramÚ, a za bramNo - czarnNo wstÚgÚ szosy. Wiktor
usiadł  na  parapecie  i  pilnujNoc,  żeby  nie  drżały  mu  palce,  zapalił
papierosa.  KNotem oka zauważył, że żołnierza nie ma w  hallu - może uciekł,
może schował siÚ pod kanapÚ i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał
na  dawnym  miejscu,  i  Wiktor  histerycznie  zachichotał  porăwnujNoc  ten
nieszczÚsny kawałek żelaza z  siłami, ktăre  wykonały  kwadratowNo studniÚ w
chmurach. Sztukmistrze,  żeby ich. Nie  -  e,  jeżeli  nawet  ten nowy świat
polegnie, to i stary nieĎle dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rÚkNo  automat. Głupio,  ale jakoś  z nim spokojniej.  ZresztNo,  jeśli po -
myśleÖ,  wcale  nie  głupio.  Jasne  jak słoáce,  że  szykuje siÚ przesławne
wianie,  to  wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie  wianie,  zawsze  lepiej
trzymaÖ siÚ na uboczu i mieÖ przy sobie automat.
     Na   dziedziácu   zaryczał   silnik,   zza   rogu  wyleciała   ogromna,
nieskoáczenie długa  limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo służbÚ wiernym pÚdzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknÚła  do
bramy, wywaliła jNo, wyjechała na szosÚ, skrÚciła i znikła.
     - A jednak zwiał, bydlak  -  wymamrotał Wiktor nie bez zawiści. Zlazł z
parapetu,  zawiesił   na  ramieniu  automat,  narzucił   płaszcz  i  zawołał
żołnierza.  Żołnierz nie  odezwał siÚ. Wiktor zajrzał pod kanapÚ, ale  leżał
tam  tylko  szary tłumok  z  umundurowaniem. Wiktor zapalił  jeszcze jednego
papierosa  i wyszedł na  dwăr. W  krzakach bzu, obok rozbitej bramy  znalazł
ławkÚ dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosÚ, usiadł, założył  nogÚ na  nogÚ i szczelniej zakutał siÚ w
płaszcz. PoczNotkowo na szosie było pusto, ale  potem  przejechał  samochăd,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie siÚ rozpoczÚło.
     Miasto pÚkło jak wezbrany wrzăd. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sNod i akcyza, finanse i oświata
ludowa,  poczta  i telegraf, uciekały złote  koszule -  wszyscy, wszyscy,  w
kłÚbach   benzynowego  smrodu,  w  trzasku  rur  wydechowych,  rozczochrani,
agresywni, rozwścieczeni  i tÚpi. Kombinatorzy,  dorobkiewicze, słudzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym  jÚku klaksonăw
- szosa ryczała,  gigantyczny furunkuł  wciNoż  wyciekał i wyciekał, a kiedy
spłynÚła  ropa,  popłynÚła krew  -  ludzie na zatłoczonych  ciÚżarăwkach,  w
przeciNożonych autobusach, w załadowanych małolitrażăwkach, na  motocyklach,
na   rowerach,  na  wăzkach,   na   piechotÚ  przygiÚci   ciÚżarem  tobołăw,
popychajNocy  rÚczne wăzki,  pieszo,  z  pustymi rÚkami, posÚpni, milczNocy,
zagubieni,  zostawiajNoc  swoje  domy,  swoje   pluskwy,   swoje  niewielkie
szczÚście, ułożone  życie,  swojNo przeszłośÖ i swojNo przyszłośÖ. Za ludĎmi
postÚpowało  wojsko.  Powoli  przejechał  łazik   z  oficerami,  transporter
opancerzony, dwie  ciÚżarăwki  z żołnierzami  i nasze najlepsze  na  świecie
polowe  kuchnie,  a ostatnia  jechała pancerka  na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do tyłu.
     Świtało,  ksiÚżyc  pobladł, straszny  kwadrat  rozpłynNoł  siÚ,  chmury
topniały,  nadciNogał  świt. Wiktor  poczekał  około kwadransa,  nikogo  siÚ
wiÚcej nie doczekał i wyszedł za bramÚ.  Na asfalcie poniewierały siÚ brudne
szmaty, czyjaś rozwalona walizka - w bardzo  dobrym  gatunku, od razu widaÖ,
że jakaś władza  jNo zgubiła,  koło od furmanki, a nie opodal,  na poboczu -
sama furmanka  ze  starNo  dziurawNo  kanapNo  i  fikusem.  Pośrodku  szosy,
dokładnie  naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła  było  pusto.  Wiktor
spojrzał w stronÚ stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu,
ani jednego człowieka.  W ogrodach zaczÚły  śpiewaÖ ptaki, wstawało  słoáce,
ktărego Wiktor nie widział już ze dwa  tygodnie,  a miasto  - kilka lat. Ale
teraz nie było komu patrzeÖ na słoáce. Znowu rozległ siÚ warkot motoru i zza
zakrÚtu wynurzył siÚ autobus. Wiktor  zszedł na pobocze.  To  byli "Bracia w
sapiencji"  -  przepłynÚli  obok  jednakowo odwracajNoc obojÚtne,  bezmyślne
twarze. Otăż i koniec, pomyślał Wiktor. Dobrze byłoby siÚ napiÖ. Gdzież jest
Diana?
     Wolno ruszył na powrăt do miasta.

     *

     Słoáce było po prawej  stronie,  to skrywało siÚ  za dachami domkăw, to
bryzgało ciepłym światłem  poprzez gałÚzie na  wpăł  zgniłych  drzew. Chmury
znikły i niebo było zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowała  lekkNo  mgiełkNo.
Było  idealnie cicho  i  Wiktor  zwrăcił uwagÚ na dziwne, ledwie dosłyszalne
dĎwiÚki, dobiegajNoce jakby  spod  ziemi -  słabe  potrzaskiwanie, szuranie,
szelest.  Ale  potem przywykł  i zapomniał o tym.  OgarnÚło go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczeástwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas
patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał siÚ obok niego jeep.
     - Niech pan wsiada - powiedział Golem.
     Golem  był  szary  ze  zmÚczenia  i  jakiś przygnÚbiony,  a obok  niego
siedziała Diana,  răwnież zmÚczona, ale  i tak prześliczna, najpiÚkniejsza z
wszystkich zmÚczonych kobiet.
     -  Słoáce - rzekł  Wiktor uśmiechajNoc siÚ do niej. -  Spăjrzcie  jakie
słoáce.
     - On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
     - Dlaczego nie pojadÚ? - zdziwił siÚ Wiktor.  - PojadÚ. Tylko po co mam
siÚ śpieszyÖ?
     Nie wytrzymał  i znowu  popatrzył na niebo.  Potem za siebie, na pustNo
ulicÚ.   Wszystko  było  zalane  słoácem.  Gdzieś   tam  polem   wlekli  siÚ
uciekinierzy, z  łoskotem cofała siÚ armia,  wiała  władza, tam były  korki,
latały  przekleástwa,  bezmyślne  komendy  i  groĎby,  z  păłnocy  na miasto
ciNognÚli  zwyciÚzcy, a  tu był  pusty  pas spokoju i bezpieczeástwa,  kilka
kilometrăw pustki, w tej pustce zaś samochăd i troje ludzi.
     - Golem, czy to idzie nowy świat?
     - Tak -  oznajmił  Golem. Wpatrywał siÚ  w  Wiktora  spod  opuchniÚtych
powiek.
     - A gdzie sNo paáskie mokrzaki? IdNo na piechotÚ?
     - Mokrzakăw nie ma - odpowiedział Golem.
     - Jak to - nie ma? - zapytał Wiktor. Spojrzał na DianÚ. Diana odwrăciła
siÚ w milczeniu.
     - Mokrzakăw nie ma  - powtărzył Golem.  Glos miał  zduszony i Wiktorowi
nagle siÚ wydało, że za chwilÚ zapłacze. - Może pan uważaÖ, że ich nie było.
I nie bÚdzie.
     - Znakomicie - powiedział Wiktor. - No to chodĎmy na spacer.
     - Jedzie pan, czy nie? - ospale zapytał Golem.
     - Ja bym pojechał - odparł z uśmiechem Wiktor - ale muszÚ jeszcze wpaśÖ
do  hotelu, zabraÖ  maszynopisy i w ogăle  rozejrzeÖ siÚ...  Wie pan, Golem,
mnie siÚ tu podoba.
     - Ja też zostajÚ -  oznajmiła nagle Diana i wysiadła z  samochodu. - Co
ja tam bÚdÚ robiÖ?
     - A co pani bÚdzie tu robiÖ? - zapytał Golem.
     - Nie wiem - odpowiedziała Diana. - Ale nie mam teraz na świecie nikogo
oprăcz tego człowieka.
     - No dobrze - rzekł Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
     -  Przecież on musi  zobaczyÖ -  zaprotestowała  Diana.  - On  nie może
wyjechaÖ zanim nie zobaczy...
     -  O właśnie - podchwycił Wiktor. - Po jakiego diabła jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczÚ? Przecież to moja specjalnośÖ - patrzeÖ.
     -  Posłuchajcie,  dzieci - powiedział Golem.  - Czy wy  zdajecie  sobie
sprawÚ, na co siÚ decydujecie? Wiktor, przecież măwiłem - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeśli ma byÖ z pana jakiś pożytek. Po swojej!
     - Ja całe życie jestem po swojej stronie - odrzekł Wiktor.
     - Tutaj bÚdzie to niemożliwe.
     - Zobaczymy - stwierdził Wiktor.
     -  O  Boże - westchnNoł Golem - jakbym  ja nie  miał ochoty zostaÖ! Ale
trzeba przecież choÖ trochÚ ruszyÖ głowNo! Trzeba rozumieÖ, do diabla, na co
ma siÚ  ochotÚ i co siÚ musi... - jakby przekonywał  siebie  samego.  - Ech,
wy... No  căż,  zostawajcie.  ŻyczÚ przyjemnego  spÚdzenia  czasu. - Wrzucił
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj.  Zabieram go  ze sobNo. Pani nie
bÚdzie potrzebny.
     - Tak - potwierdziła Diana. - On tego właśnie chciał.
     - Golem - zapytał Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież  ten  świat
jest tym, czego pan chciał.
     - Ja nie uciekam - surowo oznajmił Golem. - Ja  jadÚ.  StNod, gdzie już
wiÚcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
     I odjechał. Diana  i Wiktor  wziÚli siÚ  za  rÚce i  poszli w gărÚ Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwyciÚzcăw. Nie rozmawiali, pełnNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze,  mrużyli oczy od  słoáca i nie
bali siÚ niczego. Miasto  patrzyło  na  nich pustymi oknami i było to miasto
zadziwiajNoce  - pokryte  pleśniNo, oślizgłe, prăchniejNoce, całe  w jakichś
złowieszczych plamach,  jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gniło na
dnie  morza i oto wreszcie  wyciNogniÚto  je na  powierzchniÚ na pośmiewisko
słoácu i słoáce uśmiawszy siÚ do woli zaczÚło to miasto niszczyÖ.
     Topniały, parowały  dachy, blacha i  dachăwki rdzawo dymiły i znikały w
oczach. W  murach  otwierały siÚ  szczeliny,  rosły,  obnażajNoc  obszarpane
tapety,  obdrapane  łăżka,  kulawe meble  i  wypłowiałe  fotografie.  MiÚkko
podłamujNoc siÚ tajały uliczne latarnie, rozpuszczały siÚ w powietrzu kioski
i  słupy ogłoszeniowe  - wszystko  wokăł  potrzaskiwało,  syczało  cichutko,
szeleściło, stawało siÚ gNobczaste, przezroczyste, przeistaczało siÚ w grudy
błota  i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła  sylwetkÚ, stała siÚ  lekka,
niewyraĎna i znikła w niebieskości  nieba. Przez chwilÚ, zupełnie oddzielnie
wisiał na niebie staroświecki zegar, ale potem răwnież zniknNoł...
     Przepadł  măj maszynopis,  wesoło  pomyślał  Wiktor.  Dookoła nie  było
miasta - gdzieniegdzie  sterczały suchotnicze krzaczki,  zostały  schorowane
drzewa  i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za  mgłNo można było domyśleÖ
siÚ jakichś budynkăw, resztek  budynkăw,  upiorăw domăw, a  nie opodal byłej
jezdni,  na  ceglanym  ganku,  ktăry  prowadził   donikNod  siedział  Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogÚ. Obok leżały drewniane kule.
     - Czołem Teddy - powiedział Wiktor. - Zostałeś?
     - Aha - odparł Teddy.
     - Czemu?
     - A tam - rzekł Teddy. - Napchali siÚ jak śledzie do beczki, nawet nogi
nie  miałem  gdzie  wyciNognNoÖ,  măwiÚ do synowej  -  no, po co  ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNołem na nich i zostałem.
     - Chcesz iśÖ z nami?
     - Co to,  to  nie - odpowiedział Teddy. - Ja lepiej  sobie tu posiedzÚ.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
     I  poszli  dalej.  Robiło  siÚ  gorNoco  i  Wiktor  zrzucił  na  ziemiÚ
niepotrzebny  płaszcz, strzNosnNoł  z  siebie zardzewiałe resztki automatu i
roześmiał  siÚ z  ulgNo. Diana pocałowała go i  powiedziała  "Dobrze!".  Nie
zaprzeczał  . Szli i szli  pod  błÚkitnym niebem,  pod gorNocym słoácem,  po
ziemi, ktăra już zazieleniła siÚ młodNo trawNo  i przyszli na  miejsce gdzie
był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal  -  ogromny,  szary  sześcian z
szorstkiego betonu i Wiktor  pomyślał, że to  jest  pomnik,  a byÖ może słup
graniczny  miÚdzy starym i nowym światem.  Ledwie  to  pomyślał,  zza  bryły
betonu bezdĎwiÚcznie  wystrzelił  odrzutowy myśliwiec  z emblematem Legii na
kadłubie,  bezdĎwiÚcznie  śmignNoł nad  głowami,  skrÚcił w pobliżu  słoáca,
znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, świszczNocy ryk,  uderzył w uszy,
w twarz, w duszÚ, ale naprzeciw już  szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wNosikiem
na  opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z  witkNo w rÚku.  Popatrzyła w ślad za  myśliwcem, uniosła
witkÚ jakby brała go na cel i powiedziała "Kch - ch!"
     Diana roześmiała  siÚ. Wiktor spojrzał na niNo  i zobaczył, że  jest to
jeszcze  jedna  Diana,  zupełnie nowa, taka  jakiej do tej pory jeszcze  nie
znał, nie przypuszczał  nawet, że taka Diana jest w  ogăle możliwa  -  Diana
SzczÚśliwa.  Wtedy  pogroził sobie  palcem i  pomyślał:  wszystko to  bardzo
piÚknie, ale  żebym tylko nie zapomniał  wrăciÖ,  żebym tylko  nie zapomniał
wrăciÖ...

     KONIEC






                             [ P R E Z E N T U J E ]

                        A. i B. Strugaccy - Pora deszczow

  ŘÜÜÚÜÜÚÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÚÜÜÚÜÜ»
  ş±±ş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş     Zeskanowal   : S&C          ł   Format   : RTF           ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş     Data         : 16.4.2002    ł   Numer    : 381           ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛ş±±ş
  ĺÜÜŮÜÜŮÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜŮÜÜŮÜÜĽ

                  [ D O D A T K O W E    I N F O R M A C J E ]

   Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
   wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
   przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
   calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
   Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
   wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
   zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
   Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
   Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...

                       ··ÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜ··

                          [ D O L A C Z   D O   N A S  ]

   Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
   i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
   nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
                          dowiedziec sie jak to zrobic.

                       ··ÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜ··

                     [ T O   C O   W Y P U S C I L I S M Y ]

   1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
   2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
   3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
   4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
   5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
   6. Alistair MacLean - Athabaska
   7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
   8. Philip K. Dick - Za drzwiami
   9. Patrick Suskind - Pachnidlo
   10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
   11. Adam Blaszczyk - Wirusy
   12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
   13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
   14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
   15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
   16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
   17. Andre Norton - Rok jednorozca
   18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
   19. Glen Cook - Cien w ukryciu
   20. Terry Pratchett - Eryk
   21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
   22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
   23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
   24. Andre Norton - Swit 2250
   25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
   26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
   27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
   28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
   29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
   30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
   31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
   32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
   33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
   34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
   35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
   36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
   37. Graham Masterton - Kostnica
   38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
   39. Glen Cook - Ponure Lata
   40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
   41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
   42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
   43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
   44. Philip K. Dick - Pelzacze
   45. Philip K. Dick - Ubik
   46. Robert Sheckley - Planeta Zla
   47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
   48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
   49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
   50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
   51. Joanna Chmielewska - Lesio
   52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
   53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
   54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
   55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
   56. Jeffrey Archer - Co do grosza
   57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
   58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
   59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
   60. Alistair Maclean - Tabor
   61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
   62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
   63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
   64. Terry Pratchett - Trolowy Most
   65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
   66. Harry Harrison - Wygnanie
   67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
   68. James Morrow - Miasto Prawdy
   69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
   70. Issac Asimov - Fundacja
   71. Issac Asimov - Nastanie nocy
   72. Issac Asimov - Nemesis
   73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
   74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
   75. David Morrell - Piata Profesja
   76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
   77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
   78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
   79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
   80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
   81. Krzysztof Borun - Toccata
   82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
   83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
   84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
   85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
   86. Roger Zelazny - Reka Oberona
   87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
   88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
   89. Roger Zelazny - Krew Amberu
   90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
   91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
   92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
   93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
   94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
   95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
   96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
   97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
   98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
   99. Ciza Zyke - Goraczka
   100. Clive Barker - 5 opowiadan
   101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
   102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
   103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
   104. Cizia Zyke - Sahara
   105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
   106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
   107. Thomas Harris - Milczenie owiec
   108. Stephen King - Skazani na Shawshank
   109. Waldemar Lysiak - Dobry
   110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
   111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
   112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
   113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
   114. Brian Aldiss - Non Stop
   115. Jean M. Auel - Dolina Koni
   116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
   117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
   118. Jeff Noon - Wurt
   119. Terry Pratchett - Kolor Magii
   120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
   121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
   122. Harry Harrison - Planeta Smierci
   123. Magazyn Science Fiction nr 1
   124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
   125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
   126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
   127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
   128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
   129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
   130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
   131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
   132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
   133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
   134. C. J. Cherryh - Przybysz
   135. A. Cole i C. Bunch - Sten
   136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
   137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
   138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
   139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
   140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
   141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
   142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
   143. Harry Harrison - 24 opowiadania
   144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
   145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
   146. Terry Pratchett - Piramidy
   147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
   148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
   149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
   150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
   151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
   152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
   153. William Gibson - Mona Liza Turbo
   154. Ira Levin - Zony ze Stepford
   155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
   156. Larry Niven - Pierscien
   157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
   158. Glen Cook - Woda Spi
   159. Orson Scot Card - Cien Endera
   160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
   161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
   162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
   163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
   164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
   165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
   166. Gene Wolfe - Cien Kata
   167. Larry Niven - 6 opowiadan
   168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
   169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
   170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
   171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
   172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
   173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
   174. Stephen King - Carrie
   175. Thomas Harris - Hannibal
   176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
   177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
   178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
   179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
   180. Desmond Bagley - Zloty kil
   181. Stephen King - Strefa smierci
   182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
   183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
   184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
   185. Joanna Chmielewska - Hazard
   186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
   187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
   188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
   189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
   190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
   191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
   192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
   193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
   194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
   195. J.C. Pollock - Lista Goringa
   196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
   197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
   198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
   199. Ross Thomas - Voodoo
   200. Glen Cook - Srebrny Grot
   201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
   202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
   203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
   204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
   205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
   206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
   207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
   208. Emma Popik - Bramy Strachu
   209. Desmond Bagley - Odwet
   210. Winston Groom - Forrest Gump
   211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
   212. Terry Pratchett - Dysk
   213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
   214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
   215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
   216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
   217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
   218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
   219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
   220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
   221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
   222. Tybetanska Ksiega Umarlych
   223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
   224. Colin Capp - Formy Chaosu
   225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
   226. John Fisher - Okiem Psa
   227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
   228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
   229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
   230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
   231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
   232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
   233. Roland Topor - Portret Suzanne
   234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
   235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
   236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
   237. Michal Psellos - Kronika...
   238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
   239. John Grisham - Testament
   240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
   241. Barbara Rosiek - Kokaina
   242. Clifford D. Simak  - Pierscien wokol slonca
   243. H.P. Lovecraft - Dagon
   244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
   245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
   246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
   247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
   248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
   249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
   250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
   251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
   252. Roland Topor - Dziennik paniczny
   253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
   254. Antologia "Dawka Milosci"
   255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
   256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
   257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
   258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
   259. Terry Pratchett - Dywan
   260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
   261. Terry Pratchett - Mort
   262. Terry Pratchett - Panowie i damy
   263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
   264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
   265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
   266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
   267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
   268. Mark Twain - Listy z Ziemi
   269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
   270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
   271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
   272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
   273. Wiktor Suworow - Akwarium
   274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
   275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
   276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
   277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
   278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
   279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
   280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
   281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
   282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
   283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
   284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
   285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
   286. Joseph Heller - Paragraf 22
   287. Piers Anthony - Zrodla Magii
   288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
   289. Terry Pratchett - Kosiarz
   290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
   291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
   292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
   293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
   294. John Grisham - Firma
   295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
   296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
   297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
   298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
   299. Anne McCaffrey - Sassinak
   300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
   301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
   302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
   303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
   304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
   305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
   306. M. Heindel - Astrologia
   307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
   308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
   309. Stephen King - Zielona Mila
   310. Glen Cook - Biala Roza
   311. Harry Harrison - Zima w edenie
   312. Neil Gaiman - Dym i lustra
   313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
   314. David Brin - Listonosz
   315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
   316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
   317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
   318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
   319. Albert Speer - Wspomnienia
   320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
   321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
   322. Fenix 0'90
   323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
   324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
   325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
   326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
   327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
   328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
   329. Stanislaw Lem - Fiasko
   330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
   331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
   332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
   333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
   334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
   335. Stanislaw Lem - Eden
   336. Stanislaw Lem - Katar
   337. Robert Harris - Vaterland
   338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
   339. Arthur C. Clarke - Rama II
   340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
   341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
   342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
   343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
   344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
   345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
   346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
   347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
   348. Tom Clancy - Oblezenie
   349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
   350. Connie Willis - Przewodnik Stada
   351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
   352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
   353. Jack L. Chalker - Charon
   354. Demond Bagley - List Vivero
   355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
   356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
   357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
   358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
   359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
   360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
   361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
   362. Herodot - Dzieje
   363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
   364. Robert Spector - Amazon.com
   365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
   366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
   367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
   368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
   369. Stanislaw Lem - Glos Pana
   370. William Gibson - Neuromancer
   371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
   372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
   373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
   374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
   375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
   376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
   377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
   378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
   379. John Grisham - Raport Pelikana
   380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
   381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow

   [ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
   [             adresem http://www.s-d.releases.prv.pl                   ]


                       ··ÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜÜ··

                                [ K O N T A K T ]

                             WWW : www.scan-dal.prv.pl

			   FORUM : www.bwforum.prv.pl

                          e-mail : ScanHQ@wp.pl

Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 10:50:12 GMT
ľćŐÝŘâŐ íâŢâ âŐÚáâ: