Co u diabła, pomyślał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co to jest. Przypomniał sobie - zmiany na skărze, wysypka, pÚcherze, czasami ropiejNoce wrzody... RopiejNocych wrzodăw na razie nie było, ale oblał go zimny pot. Upuścił spodnie i siadł na łăżku. To niemożliwe, pomyślał. Ja też. Czyżby ja też? Ostrożnie pogładził dłoniNo gruzełkowatNo skărÚ, zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał siÚ w siebie. DĎwiÚcznie i powoli uderzało serce, w uszach cienko dzwoniła krew, głowa wydawała siÚ ogromna, pusta, nic nie bolało, măzg nie był już ciÚżki i wypchany watNo. Głupcze, pomyślał uśmiechajNoc siÚ. Co chcesz zaobserwowaÖ? To musi byÖ jak śmierÖ - chwilÚ temu byłeś człowiekiem, mignNoł kwant czasu - i jesteś już Bogiem, ale nie wiesz o tym i nigdy siÚ nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie, że jest głupcem, jak mÚdrzec - jeżeli rzeczywiście jest mÚdrcem - nie wie, że jest mNodry... Prawdopodobnie stało siÚ to kiedy spałem. W każdym razie do momentu, w ktărym zasnNołem, istota mokrzakăw pozostawała dla mnie nader mglista, ale teraz widzÚ jaz bezgranicznNo jasnościNo i doszedłem do tego wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy... Zaśmiał siÚ ze szczÚścia, stanNoł na podłodze, przeciNognNoł siÚ i podszedł do okna. Măj świat, pomyślał, patrzNoc przez szybÚ zalanNo wodNo, i szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonÚło w deszczu zamarłe w przerażeniu miasto i ogromny, przemokniÚty kraj, potem zaś wszystko przesunÚło siÚ, odpłynÚło, pozostała tylko maleáka, błÚkitna kula z długim, błÚkitnym ogonem i zobaczył gigantycznNo soczewicÚ galaktyki, martwNo i ukośnie wiszNocNo w migotliwej otchłani, strzÚpy świetlistej materii, skrÚcone siłowymi polami i bezdennNo pustkÚ tam, gdzie nie było światła, wiÚc wyciNognNoł rÚkÚ i zanurzył jNo w pulchnym białym jNodrze, poczuł lekkie ciepło, a kiedy zacisnNoł dłoá, materia przeszła przez palce jak mydlana piana. Znowu siÚ roześmiał, prztyknNoł w nos swoje odbicie w szybie i czule pogłaskał gruzełki na spuchniÚtej skărze. - Trzeba to koniecznie oblaÖ! - powiedział głośno. W butelce zostało jeszcze trochÚ dżinu, biedny stary Golem nie zdołał wypiÖ wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że jego przepowiednie sNo nieprawdziwe, ale dlatego, że jest zaledwie gadajNocNo marionetkNo. Zawsze bÚdÚ ciÚ lubił, Golem, pomyślał Wiktor, jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mNodry - ale jesteś tylko człowiekiem. Wlał resztkÚ do szklanki i wprawnym ruchem wlał alkohol do gardła - nawet jeszcze nie zdNożył go przełknNoÖ, kiedy pobiegł do łazienki. Zwymiotował. Do diabła, pomyślał. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczył swojNo twarz - wymiÚtNo, jakby nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek. Nie bÚdziesz już wiÚcej pil, nie bÚdziesz ryczał piosenek, nie bÚdziesz siÚ śmiał z głupstw, nie bÚdziesz opowiadaÖ wesołych bredni sztywniejNocym jÚzykiem, nie bÚdziesz siÚ biÖ, awanturowaÖ, szaleÖ, straszyÖ przechodniăw, zadzieraÖ z policjNo, kłăciÖ z panem prezydentem, wpadaÖ do nocnych barăw z hałaśliwNo watahNo młodych wielbicieli... Wrăcił do łăżka. Nie miał ochoty na papierosa. Na nic nie miał ochoty, od wszystkiego mdliło, posmutniał. Poczucie utraty, najpierw słabe, ledwie dostrzegalne, jak dotkniÚcie pajÚczyny, rozrastało siÚ, posÚpne rzÚdy drutu kolczastego rozciNogały siÚ miÚdzy nim a tym światem, ktăry tak kochał. Za wszystko trzeba płaciÖ, myślał, nic nie dostaje siÚ za darmo, i im wiÚcej otrzymałeś, tym wiÚcej trzeba zapłaciÖ, za nowe życie trzeba zapłaciÖ starym życiem... Wściekle drapał rÚce, aż do krwi i nawet nie czuł tego. Diana weszła bez pukania, zrzuciła płaszcz, stanÚła przed Wiktorem, uśmiechniÚta, uwodzicielska i uniosła rÚce poprawiajNoc włosy. - Zmarzłam - powiedziała. - Można siÚ tu ogrzaÖ? - Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co măwi. Diana zgasiła światło, teraz jej nie widział, tylko słyszał klucz przekrÚcany w zamku, trzask rozpinanych zatrzaskăw, szelest ubrania i pantofle spadajNoce na podłogÚ, a potem Diana znalazła siÚ blisko, ciepła, gładka, pachnNoca, on zaś wciNoż myślał, że teraz wszystko siÚ skoáczyło - i tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rÚkawiczki, zdejmujNo twarze, odkładajNo je do specjalnych szafek, ich rÚce sNo pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek, przerażenie, samotnośÖ... Diana przytuliła siÚ do niego i objNoł jNo automatycznym gestem. Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już nie măgł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne. - Co z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo wypiłeś? Ostrożnie zdjNoł jej rÚce ze swojej szyi. OgarnÚło go ostateczne przerażenie. - Poczekaj - rzekł. - Poczekaj. Wstał, wymacał kontakt, zapalił światło, kilka sekund stał do niej plecami, zanim zdecydował siÚ odwrăciÖ, ale jednak siÚ odwrăcił. Nie, Diana była przepiÚkna. Była chyba piÚkniejsza niż zwykle, zawsze była piÚkniejsza niż zwykle, ale to było jak obraz. Budziło dumÚ z człowieka, zachwyt nad jego doskonałościNo, ale niczego wiÚcej nie budziło. Diana patrzyła na niego ze zdziwieniem unoszNoc brwi, ale potem widocznie przestraszyła siÚ, bo usiadła nagle i zobaczył, że jej wargi siÚ poruszajNo. Coś măwiła, ale Wiktor tego nie słyszał. - Poczekaj - powtărzył. - To niemożliwe. Poczekaj. Ubierał siÚ z gorNoczkowym pośpiechem i wciNoż powtarzał - poczekaj, poczekaj, ale już myślał nie o niej, chodziło nie tylko o niNo. Wybiegł na korytarz, znalazł siÚ przed numerem Golema; drzwi były zamkniÚte, nie od razu zorientował siÚ co teraz, nastÚpnie pÚdem pobiegł na dăł do restauracji. Nie chcÚ, powtarzał, nie chcÚ, ja o to nie prosiłem. DziÚki Bogu Golem był na swoim zwykłym miejscu. Siedział, odrzuciwszy rÚkÚ za oparcie fotela i oglNodał pod światło kieliszek z koniakiem. A doktor R. Kwadryga był czerwony, agresywny i widzNoc Wiktora oznajmił na całNo salÚ. - Te mokrzaki. Ścierwa. Precz. Wiktor opadł na swăj fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku. - Golem - rzekł Wiktor. - Ja siÚ zaraziłem. - Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie răwnież. - Niech siÚ pan napije koniaku, Wiktorze - zaproponował Golem. - Nie trzeba siÚ tak denerwowaÖ. - Niech pan idzie do diabła - odparł Wiktor patrzNoc na niego ze zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robiÖ? - Dobrze, dobrze - odrzekł Golem. - Pomimo to niech siÚ pan napije. - Uniăsł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak. - Golem - powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie rozumie. Janie mogÚ. Zachorowałem, măwiÚ panu! Zaraziłem siÚ! To nieuczciwe... Nie chciałem... Pan przecież măwił, że to nie jest zaraĎliwe... Przeraził siÚ na myśl, że măwi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie, sNodzi, że Wiktor jest pijany. I wtedy podsunNoł Golemowi pod nos swoje rÚce. Kieliszek przewrăcił siÚ, potoczył po obrusie i spadł na podłogÚ. Golem najpierw cofnNoł siÚ, potem spojrzał uważniej, pochylił siÚ, ujNoł dłonie Wiktora za koniuszki palcăw i zaczai oglNodaÖ rozdrapanNo, gruzełowatNo skărÚ. Palce miał zimne i twarde. No, to już koniec, myślał Wiktor, oto pierwsze badanie lekarskie, potem bÚdNo nastÚpne badania i kłamliwe obietnice, że jest jeszcze nadzieja, uspokajajNoce mikstury, a potem przywyknie, nie bÚdzie już żadnych badaá, zawiozNo go do leprozorium, zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko bÚdzie skoáczone. - Jadł pan poziomki? - zapytał Golem. - Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki. - Musiał pan zeżreÖ co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem. - Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc rÚce. - Niech pan coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za păĎno. Dopiero siÚ zaczÚło... - Niech pan przestanie wrzeszczeÖ. To jest pokrzywka. Alergia. Nie wolno panu żreÖ truskawek w takich ilościach. Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swăj e rÚce mamrotał: "Sam pan măwił... pÚcherze... wysypka..." - PÚcherzy można dostaÖ i od pluskiew - pouczył go Golem. - Ma pan idiosynkrazjÚ na pewne produkty. I wyobraĎniÚ nieproporcjonalnNo do rozumu. Jak wiÚkszośÖ pisarzy. Też mi mokrzak... Wiktor poczuł, że odżywa. Udało siÚ, stukało mu w głowie. Chyba siÚ udało. Jeżeli siÚ udało, to nie wiem co zrobiÚ. RzucÚ palenie... - Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uśmiechnNoł siÚ. - Niech pan wypije koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno piÖ koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałośnie. Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic! TrochÚ mdli, ale to, należy przypuszczaÖ, z powodu kaca. Zaraz przejdzie. I wszystko przeszło. - Drogi pisarzu - oznajmił Golem. - ZÚby zostaÖ architektem, same bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo. Wiktor głÚboko i swobodnie westchnNoł, wciNognNoł w płuca znajome, restauracyjne powietrze, poczuł cudowny zapach dyma z papierosăw, marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego miÚsa. Życie wrăciło. - Przyjacielu - zwrăcił siÚ do kelnera. - ButelkÚ dżinu, sok z cytryn i cztery porcje minogăw do dwieście szesnastego. Tylko prÚdko! Alkoholicy - powiedział do Golema i R. Kwadrygi. - SczeĎnijcie tu z kretesem, a ja păjdÚ do Diany! - był gotăw ich ucałowaÖ. Golem odezwał siÚ, nie zwracajNoc siÚ do nikogo: / - Biedne, piÚkne kaczNotko! Przez chwilÚ Wiktor poczuł żal. WypłynÚło i znikło wspomnienie jakichś ogromnych, utraconych możliwości. Ale tylko siÚ roześmiał, odepchnNoł fotel i ruszył do wyjścia. * Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany. PrzypiÚto mu medal "Wiktoria", wrÚczono miesiÚczny żołd i tekturowe pudełko z upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego sznapsa, dwie puszki strasburskiego pasztetu, dwa pÚta wÚdzonej kiełbasy i răwnież zdobyczne jedwabne gacie w celu zorganizowania życia rodzinnego. Powrăciwszy do stolicy porucznik nie zwiesza nosa na kwintÚ. Jest dobrym mechanikiem, w każdej chwili przyjmNo go do pracy w warsztatach przy uniwersytecie, skNod zaciNognNoł siÚ na ochotnika, ale porucznik siÚ nie śpieszy - odnawia stare znajomości, nawiNozuje nowe. a w przerwach popija świástwo odebrane nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynÚ, ktărej na imiÚ Nora, bardzo podobnNo do Diany. Opis prywatki: zrypane przedwojenne płyty, oczyszczany domowym sposobem denaturat, amerykaáska mielonka, jedwabne bluzki na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie możliwe sposoby. Porucznik dzwoniNoc medalami, błyskawicznie rozpÚdza rozmaitych cywilăw nieustannie czÚstujNocych NorÚ gotowanNo marchewkNo i rozpoczyna oblÚżenie według wszelkich prawideł sztuki. Nora zachowuje siÚ dziwnie. Z jednej strony najwyraĎniej jest skłonna, ale z drugiej strony daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeástwem. Jednakże rozpalony denaturatem eks-porucznik nie chce o niczym wiedzieÖ. Oboje wychodzNo z prywatki i idNo do Nory. Powojenna stolica nocNo: nieliczne latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny, niewykoáczony cyrk, w ktărym gnije sześÖ tysiÚcy - jeácăw pod strażNo dwăch inwalidăw, w absolutnie ciemnym zaułku kogoś grabiNo. Nora mieszka w bardzo starym, dwupiÚtrowym domu, schody zapaskudzone, na jednych drzwiach napis kredNo "tu mieszka niemiecka dziwka". W zawalonym răżnymi gratami długim korytarzu kryjNo siÚ po kNotach smÚtne postacie. Nora szczÚkajNoc niezliczonymi kluczami otwiera swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lśniNocNo skărNo. W przedpokoju ostrzega raz jeszcze, ale B. sNodzNoc, że chodzi o jakichś bandziorăw odpowiada tylko, że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa. Nora patrzy na porucznika jakby z żalem, nie na długo wychodzi i wraca ubrana w najwyższym stopniu zachÚcajNoco. Okazuje siÚ, że majNo do dyspozycji zaledwie păł godziny. Po upływie păł godziny zadowolony porucznik wychodzi z nadziejNo na nastÚpne spotkanie. Na koácu korytarza już na niego czekajNo - dwie smÚtne postacie z cienia. Nieprzyjemnie uśmiechniÚci zagradzajNo drogÚ i proponujNo, aby z nimi pogadał. Porucznik bez zbÚdnych słăw bierze siÚ do bicia i osiNoga zdumiewajNoco łatwe zwyciÚstwo. Zbici z năg, smÚtni ludzie płaczNoc i chichoczNoc wyjaśniajNo porucznikowi B. jego sytuacjÚ. Eks - porucznik bił swoich. Oni wszyscy sNo teraz swoi. Nora nie jest zwyczajnNo ponÚtnNo kobietNo, Nora jest krălowNo stołecznych pluskiew. Koniec teraz z panem, panie oficerze, spotkamy siÚ w "Atakanie", wszyscy siÚ tam spotykamy, każdej nocy. Może pan iśÖ do domu, ale kiedy już nie bÚdzie pan măgł wytrzymaÖ, proszÚ przyjśÖ, u nas otwarte do rana... Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok fabryki chemicznej mieszka wielodzietny radca tytularny B. Celowo szczegăłowy i celowo nudny opis sytuacji bohatera: trzy pokoiki, kuchnia, przedpokăj, mocno zużyta żona, piÚcioro zielonkawych dzieci, krzepka stara teściowa, ktăra przeprowadziła siÚ ze wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocNo stojNo nad niNo słupy răżnokolorowego dymu, od jadowitego smrodu umierajNo drzewa, żăłknie trawa, a wśrăd much zachodzNo dzikie i niepojÚte mutacje. Przez kilka lat radca tytularny prowadzi walkÚ o poskromienie fabryki: gniewne żNodania pod adresem administracji, łzawe petycje do wszystkich instancji, pogromowe felietony do wszystkich gazet, bezowocne prăby zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak bastion. Na wybrzeżu przed fabrykNo padajNo trupem zatruci posterunkowi, zdychajNo domowe zwierzÚta, całe rodziny porzucajNo mieszkania i zostajNo bezdomnymi włăczÚgami, w gazetach ukazuje siÚ nekrolog przedwcześnie zmarłego dyrektora fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po kolei zaczynajNo chorowaÖ na astmÚ. Pewnego wieczora tytularny radca schodzi do piwnicy po drzewo i znajduje tam zachowane jeszcze z czasăw Ruchu Oporu ogromne zapasy pociskăw. Tej samej nocy przenosi to wszystko na strych, otwiera okienko w połaci dachu. Fabryka leży przed nim jak na dłoni: w ostrym świetle reflektorăw biegajNo robotnicy, jeżdżNo wagoniki, płynNo żăłte i zielone kłÚby jadowitego dymu. "ZabijÚ ciÚ", szepcze radca tytularny i otwiera ogieá. Tego dnia nie idzie do pracy, nastÚpnego răwnież. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki przed świetlikiem i strzela. Od czasu do czasu robi przerwÚ, żeby măgł ostygnNoÖ miotacz min. Ogłuchł od wystrzałăw, oślepł od prochu i dymu. Czasem wydaje mu siÚ, że chemiczny smrăd słabnie i wtedy uśmiecha siÚ, oblizuje wargi i szepcze: "zabijÚ ciÚ". Potem pada bez sił i zasypia, a kiedy siÚ budzi, widzi, że amunicja siÚ skoáczyła, zostały jeszcze trzy pociski. Wystrzeliwuje je i wyglNoda przez okno. Ogromny teren fabryki pokryty jest lejami, okna ziejNo wybitymi szybami, na bokach gigantycznych gazociNogăw ciemniejNo wgniecenia, dziedziniec jest poprzecinany skomplikowanym systemem okopăw, okopami krătkimi zygzakami przebiegajNo robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarăw osłoniÚci sNo arkuszami blachy, a kiedy wiatr zwiewa kłÚby jadowitego dymu, na ceglanym murze budynku administracji fabryki widaÖ świeży napis: UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!... Wiktor odczytał ostatniNo stronÚ, zapalił i spojrzał na kartkÚ wkrÚconNo w maszynÚ. Było na niej tylko păłtorej linijki: WychodzNoc z redakcji, dziennikarz B. w pierwszej chwili chciał wziNoÖ taksăwkÚ, ale rozmyślił siÚ i skrÚcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie wiedział, co siÚ potem stało z dziennikarzem B., ale nie măgł już dłużej pisaÖ. Na zegarku była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i otworzył okno. Na ulicy panowały ciemności i w tej czerni połyskiwał deszcz. Wiktor dopalił papierosa przy oknie, - wyrzucił niedopałek w mokrNo noc i zadzwonił do recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziś dzieá tygodnia. Nieznajomy głos po krătkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy noc z piNotku na sobotÚ. Wiktor zamrugał oczami, odłożył słuchawkÚ i zdecydowanym ruchem wyrwał kartkÚ z maszyny. Starczy. Dwie doby pod rzNod, nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc, z nikim nie rozmawiajNoc, przy wyłNoczonym telefonie, nie odzywajNoc siÚ na pukanie, bez Diany, bez alkoholu, zdaje siÚ, że nawet bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc siÚ na łăżko, żeby zobaczyÖ we śnie krălowNo pluskiew, ktăra siedzi na framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadaÖ". Nic mu nie bÚdzie. A ja na razie coś przegryzÚ, zasłużyłem sobie, jak Boga kocham... Wiktor zdjNoł maszynÚ, schował do szuflady maszynopis, przeszukał pusty barek. Potem gryzł czerstwNo bułkÚ z dżemem, robił sobie gorzkie wyrzuty, że wczoraj, by uniknNoÖ pokusy, wylał do umywalki păł butelki brandy i cieszył siÚ, że cykl "Za kulisami wielkiego miasta", pomimo wszystko udało siÚ zaczNoÖ, i to zaczNoÖ całkiem nieĎle, a szczerze măwiNoc świetnie. Chociaż prawdopodobnie trzeba bÚdzie wszystko przepisaÖ na nowo. To dziwne, pomyślał, dlaczego te opowiada - , niNo piszÚ właśnie teraz? Dlaczego nie rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyśliłem? Teraz powinienem pisaÖ o przygłupie, ktăry wyobraził sobie, że jest supermenem, właśnie tak. Przecież od tego zaczynałem. ZresztNo zdarza mi siÚ to nie pierwszy raz. Ale gdyby tak siÚ zastanowiÖ i dobrze poszukaÖ w pamiÚci, to tak bywa zawsze. I właśnie dlatego nie sposăb jest pisaÖ na zamăwienie. Zaczynasz pisaÖ powieśÖ o młodzieáczych latach pana prezydenta, a wychodzi o bezludnej wyspie, na ktărej żyjNo dziwaczne małpy, ktăre żywiNo siÚ nie bananami, tylko myślami rozbitkăw... No, tu powiedzmy skojarzenie leży na powierzchni. E tam, tak jest zawsze. Trzeba tylko dobrze poszukaÖ, ale komu siÚ chce szukaÖ po dwudniowym poście. ZejdÚ sobie teraz na dăł, recepcjonista zawsze ma jakNoś flaszkÚ. Tylko zjem i zaraz zejdÚ... Wiktor drgnNoł i przestał jeśÖ. Z czarnej pustki za oknem doleciał poprzez plusk deszczu dĎwiÚk jakby uderzenia młotkiem po desce. StrzelajNo, ze zdziwieniem pomyślał Wiktor. Czas jakiś wsłuchiwał siÚ z napiÚciem. ... No dobrze, a co autor chciał powiedzieÖ przez swoje utwory? W jakim celu wskrzesił ciÚżkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały siÚ pluskwy i lekkomyślne kobiety? ByÖ może autor chciał ukazaÖ bohaterstwo i wytrwałośÖ stolicy, ktăra pod przewodem jego magnificencji... Ten numer nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Cały świat wie, że w rezultacie osobistej decyzji pana prezydenta, na właścicieli zakładăw chemicznych zanieczyszczajNocych powietrze, w samej tylko stolicy nałożono kary pieniÚżne w wysokości... Że dziÚki osobistej i nieustannej trosce pana prezydenta, ponad sto tysiÚcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na obozy letnie... że zgodnie z dekretem o rangach, urzÚdnicy poniżej radcăw dworu nie maj No. prawa zbieraÖ podpisăw pod petycjami... W tym momencie zgasło światło. "Ehe!" - powiedział Wiktor na głos i lampa zapaliła siÚ znowu, ale na păł mocy. "A to co znowu?" - powiedział Wiktor, ale jaśniej siÚ od tego nie zrobiło. Wiktor odczekał chwilÚ, nastÚpnie zadzwonił do recepcji. Nikt siÚ nie odezwał. Można zadzwoniÖ do elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleĎÖ ksiNożkÚ telefonicznNo, ale gdzie jej szukaÖ, i tak najwyższy czas iśÖ spaÖ. - Tylko najpierw trzeba siÚ napiÖ. Wiktor wstał i nagle usłyszał jakiś szelest. Ktoś przesuwał po drzwiach rÚkami. Potem zaczNoł siÚ pchaÖ na drzwi. "Kto tam?" - zapytał Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychaÖ jak coś siÚ pcha i sapie. Wiktora ogarnÚła groza. Oświetlone czerwonawym światłem ściany wydawały siÚ obce i niezwykłe, w kNotach gÚstniało zbyt wiele cienia, za drzwiami zaś krzNotał siÚ jakiś ogromny stwăr, tÚpy i bezmyślny. Czym by go załatwiÖ? - pomyślał rozglNodajNoc siÚ Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwał siÚ ochrypłym szeptem "Baniew, ej Baniew - jesteś tam?" Idiota - powiedział Wiktor păłgłosem, wyszedł do przedpokoju i przekrÚcił klucz. Do numeru wtoczył siÚ R. Kwadryga. Był w szlafroku, włosy miał zmierzwione i rozbiegane oczy. - Bogu dziÚki, chociaż ty jesteś na miejscu - rzekł na wstÚpie. - O mało nie zwariowałem ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba stNod wiaÖ... ChodĎmy, co? ChodĎmy stNod, Baniew... - złapał Wiktora za koszulÚ i pociNognNoł do korytarza. - ChodĎmy, dłużej już nie można... - Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc siÚ. - IdĎ spaÖ ramolu. Jest trzecia w nocy. Ale R. Kwadryga znowu zrÚcznie złapał go za koszulÚ i Wiktor stwierdził ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest absolutnie trzeĎwy, nawet nie czuÖ go alkoholem. - Nie wolno spaÖ - oznajmił Kwadryga. - Trzeba uciekaÖ z tego przeklÚtego domu. Widzisz, co ze światłem? My tu zginiemy.... W ogăle trzeba uciekaÖ z miasta. Mam wwilli samochăd. ChodĎmy. Ja bym wyjechał sam, tylko bojÚ siÚ wyjśÖ. - Poczekaj, nie szarp mnie - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokăj siÚ. WciNognNoł KwadrygÚ do pokoju, posadził w fotelu, a sam poszedł do łazienki po szklankÚ wody. Kwadryga natychmiast poderwał siÚ i pobiegł za nim. - Jesteśmy tu sami, nikt nie został - powiedział. - Golema nie ma, portiera nie ma, dyrektora też... Wiktor odkrÚcił kran. W rurach zawyło, wyleciało kilka kropli. - Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? ChodĎmy, mam całNo butelkÚ, Tylko szybko. I razem. Wiktor potrzNosnNoł kranem. Wyleciało jeszcze kilka kropli i wycie ustało. - O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. - Wojna? Kwadryga machnNoł rÚkNo. - Jaka tam wojna... Trzeba wiaÖ, păki nie jest za păĎno, aon - wojna... - Po co wiaÖ? - Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyásko zachichotał. Wiktor odsunNoł go łokciem, wyszedł z numeru i zbiegł na dăł do recepcji. Kwadryga dreptał za nim. - Posłuchaj - mamrotał. - Lepiej tylnym wyjściem... Żeby tylko siÚ wydostaÖ... mam samochăd. Zatankowany, załadowany... Jak bym przeczuł... Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wădki... W korytarzu słabo jak czerwone karły świeciły ample, na schodach w ogăle nie było światła, w hallu răwnież, tylko nad kontuarem tliła siÚ żarăwka. Tam siedział ktoś, ale nie był to recepcjonista. - ChodĎmy, chodĎmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora do wyjścia. - Nie trzeba tam iśÖ, tam niedobrze... Wiktor wyrwał siÚ i podszedł do kontuaru. - Co to za skandal... - zaczai i umilkł. Za kontuarem siedział Zurtzmansor. Zurtzmansor siedział na miejscu recepcjonisty i szybko pisał coś w brulionie. - Baniew - oznajmił nie podnoszNoc głowy. - No i wszystko siÚ skoáczyło, Baniew. Pożegnajmy siÚ. I niech pan pamiÚta Q naszej rozmowie. - Nie mam zamiaru wyjeżdżaÖ - zaprotestował Wiktor. Głos mu siÚ załamał. - Zamierzam dowiedzieÖ siÚ, co jest ze światłem i wodNo. To wasza robota? Zurtzmansor uniăsł żăłtNo twarz. - Nie - powiedział. - My już nic nie robimy. Musimy siÚ pożegnaÖ, Baniew - wyciNognNoł nad kontuarem dłoá w czarnej rÚkawiczce. Wiktor machinalnie ujNoł tÚ dłoá, poczuł uścisk i odpowiedział uściskiem. - Takie jest życie - powiedział Zurtzmansor. - Tworzysz przyszłośÖ, ale nie dla siebie. Pan z pewnościNo już to zrozumiał. Albo niebawem zrozumie. Pana dotyczy to w wiÚkszym stopniu niż nas. Żegnam. KiwnNoł głowNo i znowu zabrał siÚ do pisania. - ChodĎmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga. - Nic nie rozumiem - głośno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu siÚ dzieje? Nie życzył sobie, żeby w hallu panowała cisza. Nie życzył sobie byÖ człowiekiem postronnym. Nie on tu jest postronny i właściwie z jakiej racji Zurtzmansor siedzi o trzeciej w nocy za kontuarem recepcjonisty. Mnie nie uda siÚ .wam zastraszyÖ, ja nie jestem Kwadryga... Ale Zurtzmansor rjie usłyszał, albo nie chciał usłyszeÖ. Wăwczas Wiktor demonstracyjnie wzruszył ramionami, odwrăcił siÚ i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł. W sali słabo świeciły stojNoce lampy, słabo świecił żyrandol, słabo świeciły kinkiety na ścianach i sala była przepełniona. Przy stolikach siedziały mokrzaki. Wszyscy byli identyczni, tylko siedzieli w răżnych pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze inni, i było ich bardzo wielu, nieruchomo patrzyli przed siebie niczym skamieliny. Jaśniały łyse czaszki, pachniało wilgociNo i lekarstwami. Okna były otwarte, na podłodze ciemniały kałuże. Nie było słychaÖ żadnego dĎwiÚku, tylko za oknem pluskała woda. Potem przed Wiktorem pojawił siÚ Golem - zatroskany, spiÚty i bardzo stary. - Dlaczego pan tu jeszcze jest? - zapytał păłgłosem. - ProszÚ stNod wyjśÖ, tu panu nie wolno byÖ. - Co to znaczy - nie wolno? - odpowiedział pytaniem Wiktor, ponownie rozdrażniony. - Ja chcÚ siÚ napiÖ. - Ciszej - powiedział - Golem. - Myślałem, że pan już wyjechał. Pukałem do pana. Gdzie pan chce teraz iśÖ? - Do swojego pokoju. WezmÚ butelkÚ i păjdÚ do siebie. - Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem. Wiktor w milczeniu wskazał palcem na bar, gdzie matowo lśniły rzÚdy butelek. Golem obejrzał siÚ. - Nie - powiedział. - Niestety. - ChcÚ coś wypiÖ! - uparcie powtărzył Wiktor. Tak naprawdÚ nie miał ochoty siÚ upieraÖ. Udawał chojraka. Mokrzaki patrzyły na niego. CzytajNocy opuścili ksiNożki, zastygli w bezruchu, odwrăcili głowy i tylko śpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu, jakby zawieszonych w czerwonawym păłmroku, patrzyły na Wiktora. - Niech pan nie wraca do numeru - oznajmił Golem. - ProszÚ wyjśÖ z hotelu. Niech pan idzie do LoIi.. Albo do willi doktora... Tylko chcÚ wiedzieÖ, gdzie pan bÚdzie. PrzyjadÚ po pana. ProszÚ posłuchaÖ, Wiktorze, niech pan siÚ nie stawia, tylko słucha. Teraz nie mam czasu wyjaśniaÖ, zresztNo byłoby to nie na miejscu. Szkoda, że nie ma Diany, ona by potwierdziła... - A gdzie jest Diana? Golem znowu siÚ rozejrzał i spojrzał na zegarek. - O czwartej... Albo o piNotej... bÚdzie na stacji benzynowej przy Słonecznej Bramie. - A gdzie jest teraz? - Teraz jest zajÚta. - Tak - powiedział Wiktor i răwnież spojrzał na zegarek. - O czwartej, albo o piNotej przy Słonecznej Bramie - miał okropnNo ochotÚ iśÖ sobie stNod. To było nie do zniesienia - staÖ tak skupiajNoc na sobie uwagÚ tego milczNocego zgromadzenia. - ByÖ może o szăstej - rzekł Golem. - Przy Słonecznej Bramie... - powtărzył Wiktor. - To tam gdzie jest willa naszego doktora. - Właśnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka. - Moim zdaniem, pan po prostu chce mnie stNod wyprosiÖ - oznajmił Wiktor. - Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty siÚ stNod wynieśÖ? - Mam ochotÚ siÚ przespaÖ - niedbale odparł Wiktor. - Dwie noce nie spałem - złapał Golema za guzik, wyprowadził go do hallu. - Dobra, zaraz sobie păjdÚ - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd? - Tak - odpowiedział Golem. - Czy może zaczÚliście powstanie? - Tak - powiedział Golem. - A może zaczÚła siÚ wojna? - Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech siÚ pan stNod wynosi. - Dobrze - oznajmił Wiktor. Odwrăcił siÚ, żeby odejśÖ, ale nagle przystanNoł. - A Diana? - zapytał. - Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie răwnież. Nikomu z nas nic nie grozi. W każdym razie do godziny szăstej. ByÖ może do siădmej. - Odpowiada pan za DianÚ - stwierdził Wiktor cicho. Golem wyciNognNoł chustkÚ do nosa i wytarł szyjÚ. - Ja odpowiadam za wszystko - powiedział. - Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za DianÚ. - Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak rai pan obrzydł, piÚkne kaczNotko. Diana jest z dzieÖmi. Dianie absolutnie nic nie grozi. I niech pan już sobie idzie. Mam dużo pracy. Wiktor odwrăcił siÚ i poszedł w kierunku schodăw. Zurtzmansora za kontuarem nie było, tylko żarăwka tliła siÚ nad brulionem oprawnym w ceratÚ. - Baniew - odezwał siÚ z jakiegoś ciemnego kNota R. Kwadryga. - Ty dokNod? Idziemy! - Przecież nie mogÚ łaziÖ po deszczu w kapciach! - odrzekł gniewnie Wiktor nie odwracajNoc głowy. PrzepÚdzili, myślał. WypÚdzili nas z hotelu. ByÖ może z ratusza też nas przepÚdzili. A może i z miasta... I co dalej? W swoim pokoju przebrał siÚ szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstÚpował go i plNotał siÚ pod nogami. - Masz zamiar iśÖ w, szlafroku? - zapytał Wiktor. - On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden. - IdĎ siÚ ubierz, bałwanie. - Nie păjdÚ - kategorycznie odmăwił Kwadryga. - ChodĎmy razem - zaproponował Wiktor. - Nie. Razem też nie trzeba. Ty siÚ nie băj, ja tak... Jestem przyzwyczajony... Kwadryga zachowywał siÚ jak pudel domagajNocy siÚ spaceru. Podskakiwał, zaglNodał w oczy, głośno dyszał, ciNognNoł za ubranie, podbiegał do drzwi i zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swăj stary płaszcz i zamyślił siÚ. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po kieszeniach, zamknNoł okno i zgasił światło. NastÚpnie zdał siÚ na łaskÚ Kwadrygi. Doktor honoris causa pochylił głowÚ, pÚdem powlăkł go korytarzem; kuchennymi schodami, obok ciemnej, zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybiegł w ślad za Wiktorem. - Wydostaliśmy siÚ dziÚki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy! Ale biegaÖ nie umiał. MÚczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że trzeba było właściwie iśÖ po omacku, trzymajNoc siÚ ścian. Na podstawie świecNocych na păł mocy ulicznych latarni i sNoczNocego siÚ gdzieniegdzie przez zasłony czerwonawego światła można było odgadnNoÖ zaledwie ogălny kierunek. Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie były całkiem bezludne. Gdzieś rozmawiano păłgłosem, płakało niemowlÚ, parokrotnie przejeżdżały ciÚżarăwki, jakaś furmanka minÚła ich z hukiem żelaznych obrÚczy na kołach. "Wszyscy uciekajNo - mamrotał Kwadryga. - Wszyscy uciekajNo. Tylko my siÚ wleczemy..." Wiktor milczał. Pod nogami chlupało, pantofle przemokły, po twarzy spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał siÚ jak kleszcz, wszystko to było głupie, w złym guście, trzeba było siÚ wlec przez całe miasto i nie było temu koáca. Wiktor wpadł na rynnÚ, zachrzÚściło, Kwadryga puścił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na całe miasto: "Baniew! Gdzie jesteś?". Kiedy tak błNokali siÚ w mokrych ciemnościach szukajNoc jeden drugiego, nad głowami stuknÚło okienko i zduszony głos zainteresował siÚ: "No i co słychaÖ?" "Ciemno jak u murzyna..." - odpowiedział Wiktor. "Zgadza siÚ! - z entuzjazmem podchwycił głos. - I wody nie ma... Dobrze, że zdNożyliśmy nałapaÖ do balii" "A co bÚdzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc KwadrygÚ wyrywajNocego siÚ naprzăd. Po chwili milczenia głos odparł: "ZarzNodzNo ewakuacjÚ, nie inaczej... Ech, życie!!" i okienko zatrzasnÚło siÚ. PowÚdrowali dalej. Kwadrygu wczepiony oburNocz w Wiktora zaczai niejasno opowiadaÖ, jak siÚ przerażony obudził, zszedł na dăł i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciÚżarăwkÚ, po omacku wyminÚli jNo i wpadli na człowieka z jakimś ładunkiem. Kwadryga znowu wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wściekłościNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym tonem zawiadomił go Kwadryga. - Prosto w wNotrobÚ. Pudłem". Chodniki były zastawione samochodami, lodăwkami, kredensami, całymi dżunglami roślin w doniczkach. KwadrygÚ zarzuciło i trafił do otwartej szafy z lustrem, nastÚpnie wplNotał siÚ w rower. Wiktor powoli wpadał w furiÚ. W jakimś miejscu zatrzymano ich i zaświecono w oczy latarkNo. BłysnÚły mokre, wojskowe hełmy i ordynarny głos z południowym akcentem oznajmił: "Patrol wojskowy. ProszÚ q dokumenty". Kwadryga rzecz jasna żadnych dokumentăw nie miał, wiÚc natychmiast zaczNoł wrzeszczeÖ, że jest doktorem, że jest laureatem, że zna osobiście... Ordynarny głos powiedział pogardliwie: "Frajerzy. PrzepuściÖ". MinÚli plac miejski. Przed komend policji stały stłoczone samochody z zapalonymi reflektorami. Bezmyślnie miotali siÚ. mÚżczyĎni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmăw, rozlegały siÚ dĎwiÚczne, niewyraĎne komendy. WidaÖ było, że tu właśnie znajduje siÚ centrum paniki. Odbłyski reflektorăw jeszcze przez czas jakiś oświetlały drogÚ, nastÚpnie znowu zrobiło siÚ ciemno. Kwadryga już nie mamrotał, tylko spał i pojÚkiwał. Kilkakrotnie przewracał siÚ pociNogajNoc za sobNo Wiktora. Utytłali siÚ jak świnie. Wiktor otÚpiał doszczÚtnie, już wiÚcej nie przeklinał, zasłona apatii spÚtała mu măzg, trzeba było iśÖ, iśÖ, dzisiaj iśÖ, jutro iśÖ, odpychaÖ napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosiÖ KwadrygÚ za kołnierz namokłego szlafroka, tylko nie wolno było siÚ zatrzymaÖ, i w żadnym wypadku nie wolno było zawrăciÖ. Coś mu siÚ przypomniało, coś co zdarzyło siÚ dawno - haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne, ale wtedy była łuna i ludzka kasza na ulicach, w oddali zaś trzaskało i łomotało, za nim było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w twarz leciał popiăł i woá spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi z ogromnNo flagNo narodowNo wyszedł wysoki pułkownik we wspaniałym lejb-huzarskim mundurze, zdjNoł czapkÚ i strzelił sobie w łeb, a my oberwani, zakrwawieni, wierni i zdradzeni, răwnież w huzarskich mundurach, ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczÚliśmy gwizdaÖ, rechotaÖ, niektărzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli... - Ano, stăj - szeptem powiedział ktoś w ciemności i o pierś oparło siÚ coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniăsł rÚce. - Jak pan śmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora. - Cicho! - rozkazał głos. - Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga. - Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - PoddajÚ siÚ, poddajÚ - rzekł w ciemnośÖ, tam skNod pochodziła lufa automatu, i skNod dobiegał ciÚżki oddech. - BÚdÚ strzelaÖ! - uprzedził przestraszony głos. - Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież siÚ poddajemy. - W gardle, mu zaschło. - No, rozbieraÖ siÚ! - polecił głos. - To znaczy, że co? - Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie... - Po co? - Szybko, szybko! - wysyczał głos. Wiktor dobrze siÚ przypatrzył, opuścił rÚce, odstNopił na bok, złapał za automat i zadarł lufÚ do găry. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł siÚ, ale nie wiadomo dlaczego nie wystrzelił. Obaj sapali z wysiłkiem wyrywajNoc sobie automat. "Baniew! Gdzie jesteś?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc z zapachu i po dotyku człowiek z automatem był żołnierzem. Czas jakiś jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy. - Koniec - oznajmił Wiktor przez zÚby. - Koniec. Nie wyrywaj siÚ, bo jeszcze dostaniesz po mordzie. - Niech mnie pan puści! - syczał żołnierz broniNoc siÚ słabo. - Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden? Żołnierz tylko sapał. "Wiktor!" - wrzeszczał Kwadryga już gdzieś z oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochăd, na moment oświetlił reflektorami znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły. - Ee, ja przecież ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał broá. - WiÚc po co ci moje spodnie? - zapytał Wiktor. - Dezerterujesz? Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk... - No, dlaczego nic nie măwisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc. - Mnie teraz tak czy inaczej... - wymamrotał. - Tak czy inaczej mnie rozstrzelajNo. Uciekłem z posterunku. Odszedłem, porzuciłem posterunek, gdzie siÚ teraz podziejÚ.... Niech mnie pan puści, co? Ja przecież nie chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje... Chlipał, pociNogał nosem i w ciemności zapewne wycierał nos rÚkawem munduru - żałosny jak każdy dezerter, przerażony jak wszyscy dezerterzy, gotowy na wszystko. - Dobra - stwierdzi! Wiktor. - Păjdziesz z nami. Nie wydamy ciÚ. Ubranie też siÚ znajdzie. Idziemy, tylko siÚ nie zgub. KierujNoc siÚ na psie wycie znaleĎli KwadrygÚ. Teraz na szyi Wiktora wisiał automat, za lewNo rÚkÚ konwulsyjnie trzymał go pochlipujNocy żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga. Zupełny obłÚd. Można oczywiście oddaÖ rozładowany automat temu chłopcu i daÖ smarkaczowi kopniaka. Nie, jakoś szkoda. I smarkacza szkoda, i automatu, jeszcze siÚ może przydaÖ... Myśmy tu siÚ naradzili ze społeczeástwem i przeważył poglNod, że na rozbrojenie jest jeszcze za wcześnie. Automat może siÚ jeszcze przydaÖ w przyszłości... - Przestaácie obaj wyÖ - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy. Ucichli, a po piÚciu minutach, kiedy zaświeciły przed nimi matowe światła stacji benzynowej. Kwadryga pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc radośnie: "Przyszliśmy, dziÚki Bogu przyszliśmy..." Klucz do furtki Kwadryga oczywiście zapomniał w hotelu razem ze spodniami. PieklNoc siÚ przeleĎli przez płot, klnNoc błNokali siÚ przez czas jakiś w krzakach bzu, omal nie wpadli do fontanny, wreszcie trafili do wejścia, wyważyli drzwi i znaleĎli siÚ w hallu. PstryknNoł kontakt i hali rozjaśniło słabe, czerwone światło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w poszukiwaniu rÚcznikăw i suchego ubrania, żołnierz rozebrał siÚ do bielizny, zwinNoł mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapÚ. Wtedy uspokoił siÚ nieco i przestał pochlipywaÖ. Potem wrăcił Kwadryga i wszyscy długo, zaciekle wycierali siÚ rÚcznikami i przebierali. W hallu panował chaos. Wszystko było poprzewracane, rozrzucone, zabłocone. KsiNożki poniewierały siÚ przemieszane z brudnymi łachami i zrolowanymi obrazami. Pod nogami chrzÚściło szkło i tubki z zaschniÚtNo farbNo, telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stăł zastawiony był brudnymi naczyniami z cuchnNocymi resztkami jedzenia. ZresztNo, czego tam nie było po kNotach, a raczej co tam było, nie măgł siÚ zorientowaÖ w ciemnościach. Zaduch w domu był taki, że Wiktor nie wytrzymał i otworzył okno. Kwadryga zabrał siÚ do robienia porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu, przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogÚ. NastÚpnie wytarł blat mokrym szlafrokiem, pobiegł gdzieś, przyniăsł trzy kryształowe kieliszki, zabytkowe i piÚkne oraz dwie kwadratowe butelki. PopiskujNoc z niecierpliwości wyciNognNoł korki i napełnił pucharki. - Na zdrowie... - wymamrotał niewyraĎnie, złapał swăj kieliszek, przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy. Wiktor ugniatajNoc wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym uśmiechem. Na twarzy Kwadrygi pojawiło siÚ nagle nieopisane zdumienie przemieszane z zawodem. - I tu też... - powiedział z obrzydzeniem. - Co takiego? - zapytał Wiktor. - Woda - nieśmiało odezwał siÚ żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna. Wiktor odpił ze swojego kieliszka. Tak, to była woda, czysta, zimna, byÖ może nawet destylowana. - Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał. Kwadryga bez słowa złapał drugNo butelkÚ i wypił łyk. Twarz wykrzywił mu grymas. SplunNoł i powiedział: "O măj Boże!", pochylił siÚ i na palcach wyszedł z pokoju, żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor obejrzał etykietki na butelkach - rum, whisky. Znowu sprăbował - woda. Zapachniało normalnym diabelstwem, same z siebie zaskrzypiały gdzieś desk