- patrzą, a podejśŚ, rzecz jasna, każdy siŞ boi. Păźniej siŞ domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby măgł wejśŚ. I co pan myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem lecieŚ do pracy i nie wiem, czym siŞ tam skoáczyło, wiem tylko, że mieli zamiar dzwoniŚ do instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłăw. - Stop - powiedział Red. - Tu siŞ zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale nie znalazł drobnych i musiał rozmieniŚ nowy banknot. Potem chwilŞ postał przed bramą, poczekał, aż taksăwka odjedzie. Cottage Ścierwnika był nie najgorszy - jednopiŞtrowy, przeszklony, sala bilardowa, zadbany ogrădek, oranżeria i biała altanka wśrăd jabłoni. A wokăł tego wszystkiego żelazne kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął guziczek dzwonka, drzwi z lekkim skrzypieniem otworzyły siŞ i Red bez pośpiechu poszedł ścieżką, wśrăd răżanych krzewăw. Na ganku stał już Suseł - pokrŞcony, czarno - purpurowy dygoczący z namiŞtnej chŞci usłużenia. Z niecierpliwości odwrăcił siŞ bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie szukającą oparcia nogŞ, znalazł je, zaczął opuszczaŚ na niższy stopieá drugą nogŞ, i ciągle machał, machał Redowi zdrową rŞką - czekaj, czekaj, ja zaraz... - Ej, Rudy! - zawołał z ogrodu kobiecy głos. Red odwrăcił głowŞ i zobaczył wśrăd zieleni obok białego ażurowego dachu altanki smagłe nagie ramiona, jaskrawoczerwone usta i kiwającą dłoá. Skinął Susłowi, zszedł ze ścieżki i ruszył wprost przez krzaki răż po miŞkkiej zielonej trawie w stronŞ altanki. Na trawie leżala wielka czerwona mata, a na macie siedziała ze szklanką, w dłoni Dina Barbridge w prawie niedostrzegalnym kostiumie kąpielowym, obok poniewierała siŞ książka w jaskrawej okładce, a w zasiŞgu rŞki, pod krzakiem, w cieniu stało błyszczące wiaderko z lodem, z ktărego sterczała wąska, smukła szyjka butelki. - CześŚ, Rudy! - powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką. - A gdzie papachen? Czyżby znowu siŞ zasypał? Red podszedł, rŞce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynŞ z găry. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił sobie w Strefie Ścierwnik. Dina była atłasowa, cudownie złota, bez jednej skazy, bez jednej zbytecznej fałdki - sto piŞŚdziesiąt funtăw wabiącego ciała i jeszcze szmaragdowe, świetliste oczy, i jeszcze ogromne wilgotne usta, i răwniutkie białe zŞby, i jeszcze krucze, lśniące w słoácu włosy, niedbale rzucone na jedno ramiŞ i błyski słoáca przebiegające z jej ramion na brzuch i biodra, zostawiając cieá miŞdzy prawie nagimi piersiami. Red wpatrywał siŞ w nią, a Dina spoglądała na niego z dołu, uśmiechając siŞ ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankŞ i wypiła kilka łykăw. - Masz ochotŞ? - zapytała oblizując wargi. Odczekała dokładnie tyle czasu, ile należało, żeby dwuznacznośŚ pytania dotarła do Reda, i wyciągnŞła do niego szklankŞ. Red odwrăcił siŞ, poszukał wzrokiem, dostrzegł stojący w cieniu szezlong i wyciągnął siŞ na nim. - Barbridge jest w szpitalu - powiedział. - BŞdą mu amputowaŚ nogi. Dina z tym samym uśmiechem patrzyła na Reda jednym okiem, drugie zasłaniała gŞsta fala włosăw spadająca na ramiŞ, i tylko jej uśmiech znieruchomiał - cukierkowy grymas na śniadej twarzy. Potem machinalnie pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała: - Obie nogi? - Obie. Może do kolan, a może wyżej. Dina postawiła szklankŞ i odgarnŞła z twarzy włosy. Już siŞ nie uśmiechała. - Szkoda - powiedziała. - To znaczy, że ty... Właśnie jej, Dinie, Red măgłby szczegăłowo opowiedzieŚ, jak to wszystko siŞ stało i jak to było. Zapewne măgłby jej nawet opowiedzieŚ, jak wracał do samochodu trzymając w pogotowiu kastet i jak Barbridge prosił o litośŚ, nawet nie dla siebie, a dla dzieci, dla niej i dla Arenie, i jak obiecywał Złotą KulŞ. Măgłby, ale nie zrobił tego. W milczeniu siŞgnął do marynarki, wyciągnął paczkŞ banknotăw i rzucił ją na czerwoną matŞ. Banknoty upadły tŞczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie podniosła kilka banknotăw, przyjrzała siŞ im, tak jakby je widziała po raz pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące. - A wiŞc to jest ostatnia wypłata - powiedziała. Red wychylił siŞ z szezlonga, dosiŞgnął wiaderka, wciągnął butelkŞ i spojrzał na nalepkŞ. Z ciemnego szkła kapała woda i Red odsunął rŞkŞ z butelką, żeby nie poplamiŚ spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napiŚ siŞ i tej. I już przymierzył siŞ, żeby golnąŚ prosto z butelki, ale powstrzymały go niewyraźne, protestujące dźwiŞki za plecami. Obejrzał siŞ i zobaczył, że przez trawnik, ze straszliwym trudem przestawiając krzywe nogi, śpieszy Suseł, w obu rŞkach trzymając wysoką szklankŞ z przezroczystym płynem. Z gorliwości pot spływał mu strumieniem po purpurowo - czarnej twarzy, nalane krwią oczy prawie wylazły z orbit, a kiedy dostrzegał, że Red patrzy na niego, nieomal z rozpaczą wyciągnął ku niemu szklankŞ i znowu ni to zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzŞbne usta. - Czekam, czekam - uspokoił go Red i włożył z powrotem butelkŞ do kubełka. Susel wreszcie dokuśtykał, podał Redowi szklankŞ i z nieśmiałą poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią. - DziŞkujŞ, Dickson - powiedział poważnie Red. - To jest akurat to, czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś siŞ na poziomie, Dickson. I păki Suseł, zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie uderzał zdrową rŞką w biodro, Red uroczyście uniăsł szklankŞ, skłonił siŞ i jednym haustem wypił połowŞ. Potem spojrzał na DinŞ. - Chcesz? - zapytał pokazując jej szklankŞ. Dziewczyna nie odpowiedziała. Składała banknot na păł, potem jeszcze na păł i jeszcze raz na păł. - Daj spokăj - powiedział Red. - Nie zginiecie. Twăj ojczulek... Przerwała mu. - A wiŞc tyś go wyciągnął - powiedziała, nie pytała, stwierdziła fakt. - Dygowałeś go, nieszczŞsny idioto, przez całą StrefŞ, biedny kretynie, na własnym grzbiecie ciągnąłeś tŞ kanaliŞ, bałwanie. Taką okazjŞ przegapiłeś... Red patrzył na nią, zapomniawszy o szklance, a Dina wstała i szła. stąpając po rozrzuconych banknotach, aż podeszła do Reda i wtedy stanŞła przed nim, zaciśniŞte piŞści oparła na biodrach i swoim wspaniałym ciałem, pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat. - Właśnie w ten sposăb on was wszystkich, idiotăw, dookoła palca... po waszych kościach, po waszych bezmăzgich głowach... Poczekaj, poczekaj, on jeszcze o kulach bŞdzie taáczył na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże braterską miłośŚ i miłosierdzie! - Dina już prawie krzyczała. - Złotą KulŞ ci obiecywał, prawda? MapŞ, pułapki, prawda? Bałwan! - Kretyn! Po twojej mordzie piegowatej widzŞ, że obiecywał... Poczekaj, on ci jeszcze pokaże mapŞ, wieczny odpoczynek racz daŚ Panie, duszy rudego idioty Reda Shoeharta... Wtedy Red wstał bez pośpiechu, odwinął siŞ i uderzył ją w twarz. Dina umilkła w păł słowa, osunŞła siŞ jak podciŞta na trawŞ i schowała twarz w dłoniach. - Rudy... idiota... - powiedziała niewyraźnie. - Taką okazjŞ wypuściłeś z rąk... taką okazjŞ... Red patrząc na nią dopił to, co zostało, i nie odwracając siŞ wetknął szklankŞ Susłowi. Nie było wiŞcej o czym măwiŚ. Dobre dzieci wymodlił sobie Ścierwnik Barbridge w Strefie! Kochające i troskliwe! Wyszedł na ulicŞ, złapał taksăwkŞ i kazał jechaŚ do "Barge". Pora była koáczyŚ interesy, spaŚ siŞ chciało wściekle, przed oczami wszystko płynŞło. W koácu jednak zasnął, całym ciałem opierając siŞ na teczce, i obudził siŞ dopiero wtedy, kiedy szofer potrząsnął go za ramiŞ. - Jesteśmy na miejscu... - Gdzie? - spytał zaspany rozglądając siŞ. - Przecież kazałem do banku... - O nie, mister - wyszczerzył zŞby kierowca. - Pan kazał do "Barge". Jesteśmy pod "Barge". - Dobrze - powiedział Red. - Coś mi siŞ przyśniło... Zapłacił i wysiadł z trudem przestawiając zdrŞtwiałe nogi. Słoáce już nagrzało asfalt i było bardzo gorąco. Red poczuł, że cały jest mokry, w ustach miał niesmak, oczy łzawiły. Zanim wszedł, rozejrzał siŞ dookoła. Ulica przed "Barge", jak zwykle o tej porze, była pusta. Lokale naprzeciw były jeszcze nieczynne, zresztą i "Barge" był prawdŞ măwiąc zamkniŞty, ale Ernest trwał już na posterunku " przecierał szklanki i ponuro obserwował zza lady trzech facetăw, ktărzy chlali piwo przy narożnym stoliku. Z pozostałych stolikăw jeszcze nie zdjŞto odwrăconych krzeseł, nieznany Murzyn w białej kurtce zamiatał szczotką podłogŞ, a drugi krzątał siŞ koło skrzynek z piwem za piecami Ernesta. Red podszedł do lady, położył na niej teczkŞ i przywitał siŞ. Ernest w odpowiedzi wymruczał coś niezbyt życzliwego. - Daj mi piwa - powiedział Red i spazmatycznie ziewnął. Ernest rąbnął pustym kuflem o ladŞ, wyjął z lodăwki butelkŞ, otworzył ją i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając usta dłonią, zapatrzył siŞ na jego rŞkŞ. RŞka drżała. Szyjka butelki parŞ razy stuknŞła o skraj kufla. Red spojrzał Ernestowi w twarz. PrzymkniŞte ciŞżkie powieki, malutkie wykrzywione wargi i obwisłe grube policzki. Murzyn szurał szczotką pod samymi nogami Reda, faceci w kącie zapalczywie i gniewnie spierali siŞ o wyścigi. Murzyn przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak że barman aż siŞ zachwiał. Murzyn wymamrotał jakieś usprawiedliwienie. Ernest zdławionym głosem zapytał:. - Przyniosłeś? - Co miałem przynieśŚ? - zapytał Red oglądając siŞ przez ramiŞ. Jeden z facetăw zwinnie wstał od stolika, poszedł do wyjścia i zatrzymał siŞ w drzwiach zapalając papierosa. - Chodź, porozmawiamy - powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz stał miŞdzy Redem a drzwiami. Taki potŞżny Murzyn, podobny do Szuwaksa, tylko dwa razy szerszy w barach. - Chodź - powiedział Red i wziął teczkŞ. Z miejsca odechciało mu siŞ spaŚ. Wszedł za ladŞ, przecisnął siŞ obok Murzyna przy skrzynkach piwa. Murzyn widocznie przytrzasnął sobie palec - ssał paznokieŚ, spode łba obserwując Reda. Ten był też atletycznie zbudowany, miał złamany nos i zdeformowane uszy. Ernest wszedł do pokoiku na zapleczu a Red za nim, ponieważ teraz tamci trzej stali w drzwiach wyjściowych, a Murzyn ze szczotką znalazł siŞ przed drzwiami do magazynu. Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od stołu wstał kapitan Quarterblood zżăłkły i frasobliwy, nie wiadomo skąd wyszedł ogromny oenzetowiec w nasuniŞtym na oczy hełmie i szybko ogromnymi łapami przejechał po kieszeniach Reda. Przy prawej bocznej kieszeni zatrzymał siŞ, wyjął z niej kastet i leciutko popchnął Reda w stronŞ kapitana. Red podszedł do stołu i postawił przed kapitanem Quarterbloodem swoją teczkŞ. - Jak tyś măgł, ścierwo! - powiedział do Ernesta. Ernest smŞtnie uniăsł brew i wzruszył ramieniem. Wszystko było jasne. W drzwiach już stali dwaj uśmiechniŞci Murzyni, innych drzwi nie było, a okno było zamkniŞte zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą. Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia na twarzy grzebał w teczce wykładając na stăł "pustakăw" małych - dwie sztuki, "bateryjek" - dziewiŞŚ sztuk, "czarnych bryzg" răżnych rozmiarăw - szesnaście sztuk, owiniŞty w plastyk "gąbek" w idealnym stanie - dwie sztuki, "gazowanej gliny" - jeden słoik... - Masz coś jeszcze w kieszeniach? - cicho zapytał kapitan Quarterblood. - Wykładaj... - Ścierwa - powiedział Red. - Bydlaki. Wsadził rŞkŞ w zanadrze i rzucił na stăł paczkŞ banknotăw. Banknoty rozsypały siŞ na wszystkie strony. - Oho! - powiedział kapitan Quarterblood. - Nic wiŞcej? - Ścierwa parszywe! - wrzasnął Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkŞ i z rozmachem rzucił sobie pod nogi - Żryjcie! Udławcie sie! - To niezmiernie interesujące - spokojnie odezwał siŞ kapitan Quarterblood. - A teraz podnieś to. - Obejdzie siŞ! - odparł Red zakładając rŞce do tyłu. - Twoi szpicle pozbierają. Sam pozbierasz! - Podnieś pieniądze, stalker - nie podnosząc glosu powiedział kapitan Quarterblood, wpierając piŞści w stoi i podając siŞ do przodu. Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie w oczy, a potem Red mamrocząc przekleástwa przykucnął i niechŞtnie zaczął zbieraŚ pieniądze. Murzyni z tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął. - Lepiej nie parskaj! - powiedział do niego Red. - Jeszcze siŞ usmarkasz! Teraz czołgał siŞ już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz bliżej przysuwal siŞ do ciemnego miedzianego, "pierścienia" ktăry spokojnie spoczywał w zarośniŞtym brudem wgłŞbieniu parkietu. Starając siŞ zająŚ jak najwygodniejszą pozycjŞ i wykrzykując bezustannie rynkowe przekleástwa wszystkie, jakie znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy nadszedł moment, zamilkł, sprŞżył siŞ, uchwycił pierścieá i z całej siły szarpnął go do găry. Pokrywa piwnicy jeszcze nie zdążyła rąbnąŚ o podłogŞ, kiedy Red wyciągając przed siebie rŞce skoczył głową na dăł, w stŞchłą zimną ciemnośŚ podziemia. Upadł na rŞce, przekoziołkował przez głowŞ, zerwał siŞ na nogi i pochylony, nic nie widząc, licząc tylko na pamiŞŚ i szczŞście rzucił siŞ przed siebie w wąskie przejście miŞdzy sagami skrzynek. Biegnąc szarpał, rwał te skrzynki słysząc, jak z brzŞkiem i łoskotem zawalają przejście za jego plecami. Ześlizgując siŞ wbiegł po niewidzialnych schodkach, ciałem wybił obite zardzewiałą blachą drzwi i znalazł siŞ w garażu Ernesta. Cały dygotał, z trudem łapał powietrze przed oczami pływały mu krwawe plamy, serce ciŞżko i boleśnie biło mu w gardle, ale nie zatrzymał siŞ ani na sekundŞ. W mgnieniu oka znalazł siŞ w odległym kącie i zdzierając sobie skărŞ z dłoni zaczął rozwalaŚ gărŞ rupieci, pod ktăra w ścianie garażu brakowało kilku desek, nastŞpnie położył siŞ na brzuchu i przelazł przez tŞ dziurŞ, słysząc, jak z trzaskiem pŞka na nim marynarka. I dopiero na podwărzu, wąskim jak studnia, przysiadł miŞdzy pojemnikami na śmiecie, zdjął marynarkŞ, zerwał i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju, otrzepał spodnie, wyprostował siŞ, przebiegi przez podwărze i dał nura w niski cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie, bliźniacze podwărko. Biegnąc uważnie nadsłuchiwał, ale syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły, wiŞc pobiegł co sił w nogach, płosząc uciekające mu z drogi dzieciaki, przebiegając pod rozwieszoną bielizną, przełażąc przez dziury w zgniłych parkanach, starając siŞ jak najszybciej opuściŚ dzielnicŞ, păki kapitan Quarterblaod nie zdąży jej otoczyŚ. Dobrze znał te miejsca. Na wszystkich tych podwărkach, w piwnicach, opuszczonych pralniach i składach opałowych bawił siŞ jeszcze jako chłopiec i wszŞdzie tu miał znajomych, a nawet przyjaciăł i w innej sytuacji măgłby tu bez trudu ukryŚ siŞ i przesiedzieŚ choŚby tydzieá, ale nie po to "zuchwale uciekał przed aresztowaniem" sprzed nosa kapitana Quarterblooda, zarabiając tym sposobem dodatkowe dwanaście miesiŞcy. Miał wyjątkowe szczŞście. Ulicą Siădmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi - ze dwustu ludzi tak samo, a może nawet i bardziej obszarpanych i brudnych jak on sam, zupełnie tak, jakby wszyscy ci demonstranci dopiero co przedzierali siŞ przez dziury w plotach włazili w pojemniki na śmiecie i jeszcze na dodatek spŞdził uprzednio burzliwą noc w składzie wŞgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał siŞ w ciżbŞ i na ukos, depcząc ludziom po nogach, opŞdzając siŞ od kuksaácăw przebił siŞ na drugą stronŞ ulicy i znowu dał nura w bramŞ - dokładnie w momencie, kiedy rozległo siŞ znajome wstrŞtne wycie policyjnych syren i demonstracja stanŞła ściśniŞta w harmonijkŞ. Ale teraz Red był Już w innej dzielnicy i kapitan Quarterblood nie măgł wiedzieŚ w jakiej. Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towarăw radiotechnicznych i musiał trochŞ odczekaŚ - robotnicy ładowali na samochăd wielkie kartony z telewizorami. Ukrył siŞ w suchotniczych krzakach bzu pod ślepą ścianą sąsiedniego domu, odsapnął troszeczkŞ i wypalił papierosa. Palił siedząc w kucki i opierając siŞ plecami o mur przeciwpożarowy. Od czasu do czasu przykladał dłoá do policzka, starając siŞ uspokoiŚ nerwowy tik, i myślał, myślał, myślał, a kiedy samochăd z robotnikami trąbiąc wyjechał za bramŞ. Red roześmiał siŞ i cicho rzucił mu w ślad: "DziŞkujŞ wam, chłopaki, powstrzymaliście durnia... miałem czas pomyśleŚ". Od tej chwili zaczął działaŚ szybko, ale bez zbŞdnego pośpiechu, zrŞcznie, według planu, jakby pracował w Strefie. Dostał siŞ do garażu przez tajny właz, bezszelestnie zdjął stare siedzenie, wsadził rŞkŞ do kosza, wyciągnął z worka pakunek i ukrył w zanadrzu, nastŞpnie zdjąl z gwoździa starą zniszczoną skărzaną kurtkŞ, znalazł w kącie brudną cyklistăwkŞ i obiema rŞkami nacisnął ją głŞboko na oczy. Przez szpary w drzwiach do mrocznego garażu wpadały wąskie pasma słonecznego światła pełne świetlistych pyłkăw, na podwărku wesoło i zadziornie piszczały dzieci i kiedy już zbierał siŞ do wyjścia, usłyszał głos căreczki. Wtedy przywarł okiem do najwiŞkszej szpary i przez chwilŞ patrzył, jak Mariszka powiewając dwoma balonikami biega dookoła nowej huśtawki, a trzy staruchy z robătkami na kolanach siedzą obok na ławeczce i obserwują małą, nieżyczliwie zaciskając wargi. Wymieniają swoje parszywe uwagi, stare purchawy. A dzieci mają to w nosie - bawią siŞ z nią jak gdyby nigdy nic, nie na darmo podlizywał siŞ im jak umiał - i zjeżdżalniŞ im zrobił drewnianą, i dom dla lalek, i huśtawkŞ... i tŞ ławkŞ, na ktărej siedzą teraz stare ropuchy też sam zmajstrował. "No dobra" - powiedział samymi wargami i oderwał siŞ od szpary, jeszcze jeden, ostatni raz obejrzał garaż i ruszył do włazu. Na południowo - zachodnim przedmieściu, obok opuszczonej stacji benzynowej, na samym koácu ulicy Gărniczej stała budka telefoniczna. Jeden Pan Băg wie, kto z niej teraz korzystał - dookoła wszystkie domy były opuszczone a dalej na południe rozpościerało siŞ aż po horyzont miejskie wysypisko śmieci. Red usiadł w cieniu budki, wprost na gołej ziemi, wsadził rŞkŞ w szparŞ pod budką. Wymacał zakurzony natłuszczony papier i rŞkojeśŚ pistoletu zawiniŞtego w ten papier. Ocynkowane pudelko z nabojami răwnież było na miejscu, podobnie jak woreczek z "bransoletkami" i stary portfel z podrobionymi dokumentami - skrytka była w porządku. Wtedy Red zdjął kurtkŞ i cyklinăwkŞ i wsunął rŞkŞ w zanadrze. Z minutŞ siedział ważąc na dłoni porcelanowy pojemnik z nieuchronną, nieubłaganą śmiercią wewnątrz. I wtedy poczuł jak mu znowu zaczął drgaŚ policzek. - Shoehart - powiedział nie słysząc własnego głosu. - Co ty robisz, łajdaku? Ty kanalio, przecież oni tym paskudztwem nas wszystkich załatwią... - przycisnął palcem drgający policzek, ale nie pomogło. - Gnidy - powiedział o robotnikach ładujących telewizory. - Musieliście mi wejśŚ w drogŞ... wyrzuciłbym to dranstwo z powrotem do Strefy i spokăj... W głuchej rozpaczy rozejrzał siŞ dookoła, nad popŞkanym asfaltem drżało gorące powietrze, posŞpnie patrzyły zabite deskami okna, po wysypisku spacerowały obłoczki kurzu. Był sam. - Dobra - powiedział stanowczo. - Każdy za siebie i tylko jeden Pan Băg za wszystkich. Ja tego i tak nie dożyjŞ... Spiesznie, żeby siŞ znowu nie rozmyśliŚ zawinął pojemnik w cyklistăwkŞ, a cyklistăwkŞ opakował w kurtkŞ. Potem ukląkł oparł siŞ o budkŞ i z lekka ją odchylił. Grube zawiniątko legło w dolku i jeszcze zostało sporo wolnego miejsca. Red ostrożnie opuścił budkŞ pokołysał ją, żeby nabrała stabilności, i wstał otrzepując dłonie. - Koniec - powiedział. - I nie ma o czym gadaŚ. Wszedł w rozpalony zaduch budki, wrzucił monetŞ i wykrŞcił numer. - Guta - powiedział. - Tylko siŞ nie denerwuj. Znowu wpadłem. - Usłyszał, jak z trudem wciągnŞła powietrze, i pośpiesznie măwił dalej. - W ogăle măwiŚ nie warto, potrzymają mnie sześŚ, găra osiem miesiŞcy i widzenia bŞdą ci dawali... Jakoś to przeżyjemy. A bez pieniŞdzy nie bŞdziesz siedziała, pieniądze ci przyślą... - Guta ciągle milczała. - Jutro dostaniesz wezwanie do komendantury, tam siŞ zobaczymy. Przyprowadź MariszkŞ. - Rewizji nie bŞdzie? - zapytała głucho. - A choŚby i była. W domu jest czysto. Nic siŞ nie martw, uszy do găry... trzymaj siŞ. WziŞłaś sobie na mŞża stalkera, teraz nie narzekaj. No, do jutra... PamiŞtaj, że nie dzwoniłem do ciebie. CałujŞ w nosek. Gwałtownie odwiesił słuchawkŞ, z całej siły zmrużył oczy i zacisnął zŞby, aż mu zadzwoniło w uszach. Potem znowu wrzucił monetŞ i nakrŞcił inny numer. - Słucham - powiedział Chrypa. - Măwi Shoehart - powiedział Red. - ProszŞ słuchaŚ uważnie i nie przerywaŚ... - Shoehart? - bardzo naturalnie zdziwił siŞ Chrypa. - Jaki Shoehart? - Nie przerywaŚ, teraz ja măwiŞ! Wpadłem, uciekłem i teraz idŞ oddaŚ siŞ w ich łapy. DostanŞ dwa i păł roku albo trzy. Żona zostaje bez pieniŞdzy. Zabezpieczycie ją. Żeby jej niczego nie brakowało, zrozumiano? Zrozumiano, pytam? - ProszŞ măwiŚ dalej - powiedział Chrypa. - Niedaleko od tego miejsca, gdzieśmy siŞ pierwszy raz spotkali, stoi budka telefoniczna. Jest tylko jedna, nie można siŞ pomyliŚ. Porcelana leży pod nią. Chcecie, to bierzcie, chcecie - nie bierzcie, ale żeby mojej żonie niczego nie brakowało. Jeszcze nieraz przyjdzie nam razem pracowaŚ. A jeżeli wrăcŞ i dowiem siŞ, że gracie ze mną nieczysto... Nie radzŞ wam graŚ ze mną nieczysto. Jasne? - Wszystko zrozumiałem - powiedział Chrypa. - I po niewielkiej pauzie zapytał: -- Może bŞdzie potrzebny adwokat? - Nie - odpowiedział Red. - Wszystkie pieniądze do ostatniego grosza - żonie. Czołem. Odwiesił słuchawkŞ, rozejrzał siŞ, głŞboko wsadził rŞce w kieszenie i niespiesznie poszedł w gărŞ ulicy Gărniczej miŞdzy pustymi niszczejącymi domami. 3. RICHARD H. NUNNUN, lat 51 przedstawiciel firm elektronicznych dostarczających aparaturŞ dla MIPC, filia w Harmont Richard H. Nunnun siedział za biurkiem u siebie w gabinecie i rysował diabełki w wielkim notesie do służbowych notatek. Uśmiechał siŞ przy tym ze zrozumieniem, kiwał łysą głową i nie słuchał interesanta. Po prostu czekał na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty. A może wyobrażał sobie, że mu robi wyrzuty. Czy też za wszelką cenŞ chciał koniecznie przekonaŚ siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty. - UwzglŞdnimy to wszystko - powiedział wreszcie Nunnun, dorysował dla răwnego rachunku dziesiątego diabełka i zamknął notes. - To rzeczywiście skandal... Walentin wyciągnął cienką rŞkŞ i starannie strząsnął popiăł do popielniczki. - A co konkretnie zamierzacie uwzglŞdniŚ? - zainteresował siŞ grzecznie. - Wszystko, co powiedziałeś - wesoło odparł Nunnun. - Od pierwszego do ostatniego słowa. - A co ja powiedziałem? - To nieistotne - oświadczył Nunnun. - Cokolwiek było, zostanie uwzglŞdnione. Walentin (doktor Walentin Pillman, laureat nagrody nobla itd. itp.) siedział w głŞbokim fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny, na zamszowej kurtce - ani plamki, na podciągniŞtych spodniach - ani fałdki, oślepiająca koszula, gładki krawat w najlepszym guście, na wąskich bladych wargach - jadowity uśmieszek, wielkie ciemne okulary zasłaniają oczy, nad szerokim niskim czołem - czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża. - Moim zdaniem te fantastyczne sumy, ktăre ci płacą, to wyrzucone pieniądze - powiedział. - Ale to jeszcze nie wszystko. Moim zdaniem jesteś sabotażystą, Dick. - Sz-sz-sz! - powiedział szeptem Nunnun. - Nie tak głośno, na miłośŚ boską. - Doprawdy - măwił dalej Walentin. - ObserwujŞ ciŞ od dosyŚ dawna, moim zdaniem ty w ogăle nie pracujesz... - Jedną sekundŞ! - przerwał mu Nunnun i pomachał grubym răżowym palcem. - Jak to nie pracujŞ? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona? - Nie wiem - powiedział Walentin i znowu strząsnął popiăł. - Przychodzi dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi czŞściej, a co ty masz z tym wspălnego, nie wiem. - Gdyby nie ja - wyjaśnił Nunnun - dobra przychodziłaby rzadziej, nie măwiąc o tym, że wy, uczeni, bez przerwy psujecie dobrą aparaturŞ, a potem składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład... Zadzwonił telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał słuchawkŞ. - Mister Nunnun? - zapytała sekretarka. - Znowu pan Lemchen. - ProszŞ połączyŚ. Walentin wstał, odłożył zgasły niedopałek do popielniczki, na znak pożegnania uniăsł na wysokośŚ skroni dwa palce i wyszedł - maleáki, wyprostowany, zgrabny. - Mister Nunnun? - rozległ siŞ w słuchawce znajomy powolny głos. - Słucham pana. - Niełatwo zastaŚ pana w biurze, mister Nunnun. - Nadeszła właśnie nowa partia... - Tak, wiem już o tym. Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest kilka spraw, ktăre koniecznie musimy przedyskutowaŚ osobiście. Mam na myśli ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronŞ prawną. - Jestem do paáskich usług. - W takim razie, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, mniej wiŞcej za păł godziny w biurze naszej firmy. Zgoda? - Zgoda. Za păł godziny. Richard Nunnun odłożył słuchawkŞ, wstał i zacierając pulchne dłonie przespacerował siŞ po gabinecie. Nawet zanucił modny szlagier, ale zaraz zapiał dyszkantem i zaśmiał siŞ nad sobą. NastŞpnie wziął kapelusz, przerzucił przez ramiŞ płaszcz i wszedł do sekretariatu. - Dziecino - powiedział do sekretarki - biegnŞ do klientăw, niech pani przejmie dowădztwo garnizonu, proszŞ ze wszystkich sił broniŚ twierdzy, a ja za to przyniosŞ pani czekoladkŞ. Sekretarka rozkwitła. Nunnun posłał jej pocałunek i potoczył siŞ korytarzami instytutu. Kilkakrotnie prăbowano go zatrzymaŚ, ale Nunnun wykrŞcał siŞ żartami, prosił, aby przetrwaŚ do jego powrotu, dbaŚ o nerki, stosowaŚ relaks i w koácu, myląc pogonie, wytoczył siŞ z gmachu, automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta. Mad miastem wisiały niskie chmury, było parno i pierwsze niezdecydowane krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na głowŞ, pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu, zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie. Z bocznej kieszeni marynarki wyjąl "owaka" w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył go do stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu. Potem chwilŞ usadawiał siŞ wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył siŞ na środek ulicy i popŞdził w stronŞ bramy. Deszcz lunął nagle. Jakby w niebie przewrăcono ceber z wodą. Jezdnia stała siŞ śliska i wăz zarzucało na zakrŞtach, Nunnun włączył wycieraczki i zmniejszył prŞdkośŚ. A wiŞc raport już dotarł gdzie należy, myślał. Teraz bŞdą mnie chwaliŚ. No căż - popieram. LubiŞ, kiedy mnie chwalą. Szczegălnie kiedy mnie chwali sam Herr Lemchen, ktăremu to przychodzi z najwyższym trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą? PieniŞdzy od tego nie przybywa. Sława? Jaka wśrăd nas może byŚ sława? "Stał siŞ sławny i teraz słyszało o nim trzech ludzi". No, powiedzmy, czterech, jeżeli liczyŚ Bejlisa. Człowiek jest zabawną istotą. Wygląda na to, że lubimy pochwałŞ, jako taką. Jak dzieci - lody. To głupie. Jakże ja mogŞ wyrosnąŚ we własnych oczach? Căż to - nie znam samego siebie? Nie znam starego, grubego Richarda H. Nunnuna? Ale a propos - co właściwie znaczy "H"? Ładna historia! I nawet nie ma kogo zapytaŚ... Przecież nie zapytam Herr Lemchena... Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard Herbert Nunnun. Ależ leje! SkrŞcił na Centralny Bulwar i nagle pomyślał - jak siŞ to miasto rozrosło w ciągu ostatnich lat! Jakie wieżowce! O, tu stawiają jeszcze jeden. Co też tu bŞdzie? Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz i dom publiczny na tysiąc miejsc, wszystko dla naszego walecznego garnizonu, dla naszych turystăw, szczegălnie dla tych starszych i dla szlachetnych rycerzy nauki. A przedmieścia pustoszeją, i trupy wstające z mogił już nie mają dokąd wracaŚ. - Tych, co z martwych powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są gniewni i smutni bez miary - powiedział raptem głośno. Tak, chciałbym wiedzieŚ, czym to siŞ skoáczy. nawiasem măwiąc, dziesiŞŚ lat temu wiedziałem dokładnie, czym siŞ skoáczyŚ powinno. Kordon sanitarny. Pas ziemi niczyjej szerokości piŞŚdziesiŞciu kilometrăw. Żołnierze, uczeni i nikogo wiŞcej. Straszny wrzăd na ciele planety bŞdzie hermetycznie izolowany... Głupia historia, przecież niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano przemăwienia, jakie uchwalono dekrety! A teraz nawet trudno sobie przypomnieŚ, w jaki sposăb ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła siŞ po kościach... Z jednej strony nie sposăb nie przyznaŚ, a z drugiej strony - nie sposăb siŞ nie zgodziŚ. A zaczŞło siŞ, o ile pamiŞtam, wtedy, kiedy pierwszy stalker wyniăsł ze Strefy pierwsze "owaki". Bateryjki... Tak, chyba właśnie od tego siŞ zaczŞło. Zwłaszcza kiedy odkryto, że one mogą siŞ rozmnażaŚ. Wrzăd okazał siŞ tylko czŞściowo wrzodem, a może w ogăle nie wrzodem, tylko skarbcem... A teraz już nikt nawet nie wie, co to właściwie takiego - wrzăd, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory, czort, diabeł... Każdy z tego korzysta, jak umie. MŞczą siŞ od dwudziestu lat, wsadzili w to miliardy, a zamiast zorganizowanego rabunku - ucho od śledzia. Każdy robi swăj maleáki biznes, a uczone głowy z poważnymi minami głoszą; - z jednej strony nie sposăb nie przyznaŚ, a z drugiej nie sposăb siŞ nie zgodziŚ, ponieważ obiekt taki to a taki, poddany działaniu promieni Roentgena pod kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi - cieplne elektrony pod kątem dwudziestu dwu stopni... Do diabła z tym wszystkim! Tak czy inaczej, nie zdążŞ zobaczyŚ czym to siŞ skoáczy... Samochăd minął willŞ Ścierwnika Barbridgea. Z powodu ulewnego deszczu we wszystkich oknach paliło siŞ światło - było widaŚ, jak na pierwszym piŞtrze w pokojach piŞknej Diny przesuwają siŞ taneczne pary. Albo zaczŞli dziś rano, albo w żaden sposăb nie mogą skoáczyŚ od wczorajszego wieczora. Ostatnio taka moda zapanowała w mieście - bawią siŞ bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną i upartą w swoich zamierzeniach... Nunnun zatrzymał wăz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem - "Biuro prawne Semp-Semp and Caiman". Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni "owaka", zarzucił znowu na głowŞ płaszcz, złapał kapelusz i rzucił siŞ biegiem do bramy - przemknął po schodach przykrytych wytartym chodnikiem obok portiera zagłŞbionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu pierwszego piŞtra przesyconego specyficznym zapachem, ktărego naturŞ daremnie prăbował kiedyś wyjaśniŚ, otworzył drzwi w samym koácu korytarza i wszedł do sekretariatu. Na miejscu sekretarki siedział nieznajomy, smagły młodzieniec. Był bez marynarki, w białej koszuli, z wysoko podwiniŞtymi rŞkawami. Dłubał we wnŞtrzu skomplikowanego elektronicznego aparatu, ktăry stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun powiesił płaszcz na wieszaku, przygładził oburącz resztki włosăw za uszami i pytająco spojrzał na młodego człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył drzwi do gabinetu. Herr Lemchen wstał z wielkiego skărzanego fotela, ktăry stał przy zasłoniŞtym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie Nunnuna. Na prostokątnej generalskiej twarzy Lemchena pojawiły siŞ zmarszczki oznaczające ni to życzliwy uśmiech, ni to strapienie z powodu odrażającej aury, lub też, byŚ może, z trudem opanowywaną chŞŚ kichniŞcia. - A wiŞc przyszedł pan - powiedział wolno. - ProszŞ wejśŚ i siŞ rozgościŚ. Nunnun poszukał oczami czegoś do siedzenia, ale nie znalazł niczego oprăcz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego przysiadł siŞ na krawŞdzi biurka. Jego radosny nastrăj z niejasnych przyczyn zaczął siŞ ulatniaŚ - nie miał jeszcze pojŞcia dlaczego. Znienacka jasno zrozumiał, że nikt go chwaliŚ nie bŞdzie. WrŞcz przeciwnie. Dzieá gniewu, pomyślał filozoficznie i przygotował siŞ na najgorsze. - Może papierosa? - zaproponował Herr Lemchen na powrăt zasiadając w fotelu. - DziŞkujŞ, nie palŞ. Herr Lemchen pokiwał głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły siŞ jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplătł palce i przez jakiś czas uważnie kontemplował tŞ konstrukcjŞ. - Jak sądzŞ, problemăw prawnych firmy "Mitsubishi Dentsu" nie bŞdziemy chwilowo omawiaŚ - powiedział wreszcie. To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął siŞ z gotowością i powiedział: - Jak pan sobie życzy. SiedzieŚ na stole było diabelnie niewygodnie, nogi majtały siŞ w powietrzu, krawŞdź blatu wpijała siŞ w siedzenie. - Z przykrością muszŞ pana zawiadomiŚ - powiedział pan Lemchen - że paáski raport wywołał na gărze nadzwyczaj pozytywne wrażenie. - Hm... - powiedział Nunnun. Zaczyna siŞ - pomyślał. - Zamierzano nawet przedstawiŚ pana do odznaczenia - ciągnął Herr Lemchen. - Ja wszakże zaproponowałem, żeby z tym poczekaŚ. I postąpiłem słusznie. - Przestał wreszcie kontemplowaŚ konstrukcjŞ z dziesiŞciu palcăw i spode łba spojrzał na Nunnuna. - Zapewne zechce siŞ pan dowiedzieŚ, dlaczego przejawiłem taką, wydawałoby siŞ, przesadną ostrożnośŚ. - Niezawodnie miał pan podstawy ku temu - znudzonym głosem powiedział Nunnun. - Owszem, miałem. Co wynikało z paáskiego raportu? Grupa "Metropol" zlikwidowana. DziŞki paáskim wysiłkom. Grupa "Zielony Kwiatek" schwytana na gorącym uczynku i aresztowana w pelnym składzie. Znakomita robota. Răwnież paáska. Grupy "Warr" i "Quasimodo", "WŞdrowni Muzykanci" i wszystkie pozostale, nie pamiŞtam ich nazw, uległy samolikwidacJi, ponieważ zdawały sobie sprawŞ, że jak nie dziś to jutro zostaną nakryte. Istotnie, tak było naprawdŞ, wszystkie te informacje potwierdzają siŞ z innych źrădeł. Wrăg jest rozgromiony, pan został sam na placu boju. Przeciwnik rejteruje w panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuacjŞ? - W każdym razie - ostrożnie powiedział Nunnun - w ciągu ostatnich trzech miesiŞcy przemyt materiałăw ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez Harmont już nie funkcjonuje... Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji - dodał. - A wiŞc przeciwnik zrejterował, czy nie tak? - Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie... Tak. - Nie tak! - powiedział Herr Lemchen. - Rzecz w tym, że ten przeciwnik nigdy nie rejteruje. Wiem o tym z całą pewnością. Przedwczesnym raportem o zwyciŞstwie zademonstrował pan swoją niedojrzałośŚ. I właśnie dlatego zaproponowałem, aby w tej chwili jeszcze nie wystŞpowaŚ z wnioskiem o odznaczenie pana. A idź ze ty ze swoimi odznaczeniami, myślał Nunnun kołysząc nogą i posŞpnie patrząc w migające noski păłbutăw. Szympansowi w pobliskim ZOO mogŞ wrŞczyŚ twoje ordery! Też siŞ znalazł wychowawca i moralista, ja i bez ciebie wiem, z kim tu mam do czynienia, nie ma co właziŚ na ambonŞ. Ja sam znam dobrze nieprzyjaciela. Powiedz jasno i wyraźnie, gdzie, jak i co przegapiłem... co ci dranie wymyślili nowego... gdzie, jak i w jaki sposăb znaleźli dziurŞ w sieci... i bez wstŞpnych przemăwieá, nie jestem smarkatym nowicjuszem, mam szăsty krzyżyk na karku i nie siedzŞ tu dla twoich parszywych orderăw... - Co pan słyszał o Złotej Kuli? - zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z irytacją pomyślał Nunnun. Czego on siŞ teraz uczepił Złotej Kuli? Niech ciŞ diabli. Co za paskudny sposăb prowadzenia rozmowy... - Złota Kula jest przedmiotem legendy - zameldował głosem bez wyrazu. - Mityczna konstrukcja znajdująca siŞ w Strefie, mająca rzekomo kształt oraz wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzeá. - Dowolnych? - Według kanonicznego tekstu legendy - dowolnych. Istnieją jednakże warianty... - Tak - powiedział Herr Lemchen. - A co pan słyszał o "lampie śmierci"? - Osiem lat temu - znudzonym głosem zaczął Nunnun - stalker o nazwisku Stephen Norman, zwany Okularnikiem, wyniăsł ze Strefy pewien przedmiot, ktăry okazał siŞ o ile można sądziŚ, pewnego rodzaju systemem generatorăw promieniowania, śmiertelnego dla ziemskich organizmăw. Wymieniony Okularnik proponował ten agregat instytutowi, nie dogadali siŞ co do ceny. Okularnik poszedł do Strefy i nie wrăcił. Gdzie obecnie znajduje siŞ agregat - nie wiadomo. Znany panu Hugh z "Metropolu" proponował za ten agregat dowolną sumŞ, jaka siŞ zmieści na czeku. - To wszystko? - zapytał Herr Lemchen. - Wszystko - odparł Nunnun. Demonstracyjnie rozglądał siŞ po pokoju. Pokăj okazał siŞ nieciekawy, nie było na co patrzeŚ. - Tak - powiedział Lemchen. - A co pan słyszał o "raczym oku"? - O czyim oku? - O raczym. Rak. Nie wie pan? - Herr Lemchen zastrzygł w powietrzu dwoma palcami. - Taki z kleszczami. - Pierwszy raz słyszŞ - powiedział Nunnun i zasŞpił siŞ. - No, a co pan wie o "grzmiących serwetkach"? Nunnun zeskoczył z biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził rŞce w kieszenie. - Nic nie wiem - powiedział. - A pan? - Niestety, ja răwnież nic nie wiem. Ani o "raczym oku", ani o "grzmiących serwetkach". A tymczasem jedno i drugie istnieje. - W mojej Strefie? - zapytał Nunnun. - Ależ niechże pan usiądzie - powiedział Herr Lemchen machając dłonią. - Nasza rozmowa dopiero siŞ zaczyna, niech pan usiądzie. Nunnun obszedł biurko i usiadł na twardym krześle z wysokim oparciem. Dokąd on zmierza? - myślał gorączkowo. - Co to za nowe historie? Na pewno znaleźli coś w innych Strefach, a on prăbuje mnie zaskoczyŚ, głupie bydlŞ. Nigdy mnie nie lubił, stary piernik, nie może zapomnieŚ tamtej fraszki... - A wiŞc bŞdziemy kontynuowaŚ nasz maleáki egzamin - oznajmił Lemchen. Odchylił portierŞ i wyjrzał przez okno. - Leje! - zakomunikował. - Bardzo lubiŞ. - Puścił zasłonŞ, rozparł siŞ w fotelu i patrząc w sufit zapytał: - Co słychaŚ u starego Barbridge'a? - Barbridge? - Ścierwnik Barbridge jest pod obserwacją. Kaleka, niezależny materialnie, nie ma powiązaá ze Strefą. Jest właścicielem czterech barăw z dancingiem i organizuje pikniki dla oficerăw garnizonu oraz turystăw. Cărka Dina prowadzi dośŚ niezrăwnoważony tryb życia. Syn Artur świeżo ukoáczył prawniczy college. Herr Lemchen z zadowoleniem pokiwał głową. - Krătko i jasno - pochwalił. - A co porabia Kreon Maltaáczyk? - Jeden z niewielu czynnych stalkerăw. Był związany z grupą Quasimodo, teraz za moim pośrednictwem sprzedaje towar Instytutowi. Trzymam go na wolności - kiedyś ktoś może i złapie przynŞtŞ. Co prawda ostatnio ostro pije i obawiam siŞ, że długo nie pociągnie. - Kontakty z Barbridgem? - Zaleca siŞ do Diny. Bez powodzenia. - Bardzo dobrze - powiedział Herr Lemchen. - A co wiadomo o Rudym Shoeharcie? - Miesiąc temu wyszedł z wiŞzienia. Materialnie niezależny. Prăbował wyemigrowaŚ, ale... Ale w głowie mu teraz Strefa. - To wszystko? - Wszystko. - Niewiele - powiedział pan Lemchen. - A jak wyglądają sprawy Cartera SzczŞściarza? - Już wiele lat temu przestał byŚ stalkerem. Handluje używanymi samochodami, a oprăcz tego ma warsztat, w ktărym adaptuje silniki do "owakăw". Czworo dzieci, żona umarła rok temu. Teściowa. Lemchen pokiwał głową - O kim z weteranăw zapomniałem? - zapytał dobrodusznie. - Zapomniał pan o Jonathanie Mywse, przezwisko Kaktus. Teraz jest w szpitalu, umiera na raka. I zapomniał pan o Szuwaksie... - Tak, tak. co z Szuwaksem? - Szuwaks jak to Szuwaks, ciągle ten sam - powiedział Nunnun. - Ma trzyosobową grupŞ. Tygodniami znikają w Strefie. Wszystko, co znajdują, niszczą na miejscu. A jego Stowarzyszenie Wojujących Anio