łăw rozleciało siŞ. - Dlaczego? - Jak pan pamiŞta, stowarzyszenie skupowało towar i Szuwaks odnosił go z powrotem do Strefy. Szatanowi, co szataáskie. Teraz nie ma już czego skupowaŚ, a poza tym nowy dyrektor filii napuścił na nich policjŞ. - Rozumiem - powiedział Herr Lemchen. - No a młodzi? - Căż młodzi... Przychodzą i odchodzą. Jest może piŞciu, sześciu chłopcăw z jakim takim doświadczeniem, ale ostatnio nie mają komu sprzedawaŚ towaru, wiŞc są w kropce. Ja ich powoli oswajam... Mam wszelkie podstawy, szefie, uznaŚ, że w mojej Strefie stalkerstwo praktycznie siŞ skoáczyło. Starzy odeszli, młodzież nic nie umie, zresztą i prestiż zawodu mocno podupadł. Konkurentem jest technika, stalker - automat. - Tak, tak, słyszałem o tym - powiedział Hen" Lemchen. - Jednakże te automaty na razie osiągają zbyt nikłe wyniki w stosunku do ilości energii, ktărą pobierają. Czy może siŞ mylŞ? - To kwestia czasu. Już niedługo automaty staną siŞ opłacalne. - To znaczy kiedy? - Za piŞŚ, sześŚ lat... Herr Lemchen znowu pokiwał głową. - Jeżeli już przy tym jesteśmy, pan zapewne jeszcze nie wie, że przeciwnik răwnież zaczął stosowaŚ automaty. - W mojej Strefie? - czujnie powtărzył Nunnun. - I w paáskiej răwnież. Mają bazŞ w Rexopolis, przerzucają maszyny na helikopterach przez găry i Wąwăz Żmij na Jezioro Czarne, u podnăża szczytu Boldera... - Przecież to są peryferie - z niedowierzaniem powiedział Nunnun. - Tam nic nie ma, co oni mogą tam znaleźŚ? - Niewiele, bardzo niewiele. Ale znajdują. Zresztą to tylko tak dla Informacji, pana to nie dotyczy... Zreasumujemy. Stalkerăw - zawodowcăw w Harmont już prawie nie ma. Ci, ktărzy zostali, od Strefy trzymają siŞ z daleka. Młodzież jest zdezorientowana i trwa proces jej oswajania. Przeciwnik został rozbity, rozproszony, ukryty w swoich barłogach liże rany. Towaru nie ma, a kiedy siŞ pojawia, nie znajduje nabywcăw. Nielegalny przemyt materiałăw ze Strefy skoáczył siŞ trzy miesiące temu. Czy tak? Nunnun milczał. Teraz, myślał, teraz mi przysunie. Ale gdzie jest dziura w mojej sieci? I to spora, o Ile siŞ znam na medycynie, no prŞdzej, prŞdzej, stary parasolu! Nie mŞcz człowieka... - Nie słyszŞ odpowiedzi - oznajmił Herr Lemchen i przyłożył dłoá do pomarszczonego włochatego ucha. - Dobra, szefie - ponuro powiedział Nunnun. - Starczy. Już mnie pan usmażył i ugotował, niech pan podaje na stăł. Herr Lemchen wydał z siebie nieokreślone chrząkniŞcie. - Nie ma pan mi nawet nic do powiedzenia - powiedział z nieoczekiwaną goryczą. -- Gapi siŞ pan we mnie jak sroka w gnat, a jak ja siŞ czułem, kiedy przedwczoraj... - Znienacka przerwał, wstał i powŞdrował do sejfu. - Krătko măwiąc, przez ostatnie dwa miesiące, tylko według dostŞpnych nam informacji, przeciwnik otrzymał ponad sześŚ tysiŞcy jednostek materiału z răżnych Stref. - Zatrzymał siŞ przy sejfie, pogłaskał jego lakierowany bok i gwałtownie odwrăcił siŞ do Nunnuna. - Niech pan nie żywi iluzji! - wrzasnął. - Odciski palcăw Barbridgea! Odciski palcăw Maltaáczykal Odciski palcăw Nochala Ben Halevi, o ktărym pan nawet nie uznał za stosowne wspomnieŚ! Odciski palcăw Polipa Herescha i Liliputa Cmygal Tak pan oswaja tutejszą młodzież? "Bransoletkl", "Igiełki" "Białe wiatraczki"! Mało tego! Jakieś "racze oczy", jakieś "suche grzechotki", "grzmiące serwetki", niech je diabli wezmą! - znowu urwał, wrăcił na fotel, zaplătł rŞce jak poprzednio i grzecznie zapytał: - Co pan o tym sądzi, mister Nunnun? Nunnun wyjął chusteczkŞ do nosa i wytarł kark i szyjŞ. - Nic nie sądzŞ - wychrypiał uczciwie. - Przepraszam, szefie, ale ja teraz w ogăle... Niech trochŞ oprzytomniejŞ... Barbridge! Barbridge nie ma nic wspălnego ze Strefą! Znam jego każdy krok! Urządza popijawy i pikniki nad Jeziorem, zgarnia niezłą forsŞ i po prostu nie potrzebuje... Przepraszam, oczywiście gadam głupstwa, ale zapewniam pana, że nie spuściłem oka z Barbridgea od momentu wyjścia ze szpitala... - Dłużej nie zatrzymujŞ pana - powiedział Herr Lemchen. - DajŞ tydzieá czasu. Ma pan przedstawiŚ swoje wnioski na temat kanałăw, jakimi materiały ze Strefy trafiają do rąk Barbridgea... i wszystkich innych. Do widzenia! Nunnun wstał, niezgrabnie skłonił głowŞ przed profilem Herr Lemchena i nadal wycierając chusteczką obficie spoconą szyjŞ, wyszedł do sekretariatu. Smagły młodzieniec palił, z zadumą wpatrując siŞ w rozbebeszoną elektronikŞ. Przelotnie spojrzał w stronŞ Nunnuna - oczy miał puste, zwrăcone w głąb siebie. Richard Nunnun byle jak nasadził na głowŞ kapelusz, złapał pod pachŞ płaszcz i wyniăsł siŞ do wszystkich diabłăw. Coś takiego jeszcze nigdy mi siŞ nie zdarzyło - myślał chaotycznie. Coś podobnego! Nochal Ben Halevi! Już nawet przezwiska siŞ dorobił... Kiedy? Taki smarkacz, wygląda jakby do trzech nie potrafił zliczyŚ... nie, to nie to, ciągle nie to... Ach, ty bydle bezmăzgie, ty Ścierwniku! Tu mnie dopadłeś! Zrobiłeś mnie w konia jak ostatniego kretyna... Jak to siŞ stało? Przecież to po prostu nie mogło siŞ staŚ! No, identycznie jak wtedy w Singapurze - mordą o ziemiŞ, głową o ścianŞ... Wsiadł do samochodu i przez jakiś czas nie bardzo wiedząc, na jakim świecie jest, szukał na desce rozdzielczej kluczyka do stacyjki. Z kapelusza kapało na kolana wiŞc go zdjął i nie patrząc rzucił za siebie. RzŞsisty deszcz zalewał przednią szybŞ i Richardowi Nunnunowi z niewiadomego powodu wydało siŞ, że z tej właśnie przyczyny nie ma zielonego pojŞcia, co dalej począŚ. Kiedy zdał sobie z tego sprawŞ, z całej siły rąbnął piŞścią w swoje łyse czoło. Ulżyło. Od razu sobie przypomniał, że kluczyka nie ma i byŚ nie może, a za to w kieszeni leży "owak". Wieczny akumulator. I że choŚbyś miał pŞknąŚ, trzeba go wyjąŚ z kieszeni i wetknąŚ w gniazdko, i wtedy bŞdzie można przynajmniej gdzieś pojechaŚ - aby dalej od tego domu, od tego okna, przez ktăre niezawodnie obserwuje go stara purchawa... RŞka Nunnuna z "owakiem" zamarła w połowie drogi. Tak, wiem przynajmniej, od kogo trzeba zacząŚ. No i właśnie od niego zacznŞ. Och, jak ja od niego zacznŞ! Nikt nigdy od nikogo tak nie zaczynał, jak ja od niego zacznŞ, i to natychmiast. I z taką przyjemnością. Puścił w ruch wycieraczki i pojechał bulwarem, jeszcze prawie nic przed sobą nie widział, ale już powoli siŞ uspokajał. To nic. ChoŚby nawet i tak jak w Singapurze. Koniec koácăw w Singapurze wszystko siŞ przecież dobrze skoáczyło... Też wielka parada, raz mordą o ziemiŞ! Mogło byŚ gorzej! Nie mordą i nie o ziemiŞ, ale o coś takiego z gwoździami... Dobra, nie bŞdziemy siŞ rozpraszaŚ. Gdzie ten măj zakład? Ni cholery nie widaŚ... Aha jest. Pora była nie urzŞdowa, ale zakład "Minut PiŞŚ" płonął światłami niczym "Metropol". Otrząsając siŞ jak pies na brzegu, Richard Nunnun wkroczył do rzŞsiście oświetlonego hallu śmierdzącego tytoniem, drogerią i skisłym szampanem. Stary Bennie, jeszcze bez liberii, siedział przy barku na ukos od wejścia i coś żarł trzymając w garści widelec. Przed nim, złożywszy wśrăd pustych kieliszkăw swăj potworny biust siedziała Madame i frasobliwie patrzyła, jak Bennie siŞ odżywia. W hallu nawet jeszcze nie posprzątano po wczorajszym. Kiedy Nunnun wszedł, Madame niezwłocznie zwrăciła w jego stronŞ szeroką otynkowaną twarz, początkowo niezadowoloną, a w sekundŞ păźniej rozpromienioną zawodowym uśmiechem. - Ha! - powiedziała basem. - Byłby to sam pan Nunnun? Ma pan ochotŞ na dziewczynkŞ? Bennie obojŞtnie żarł dalej, był głuchy jak pieá. - Witaj, staruszko! - powiedział Nunnun zbliżając siŞ. - Po co mi dziewczynki, jeżeli widzŞ prawdziwą kobietŞ. Bennie wreszcie zauważył Nunnuna. Straszna maska w purpurowo - granatowych bliznach wykrzywiła siŞ z wysiłkiem w powitalnym uśmiechu. - Dzieá dobry, szefie! - wychrypiał. - Przyszedł pan siŞ obsuszyŚ? Nunnun uśmiechnął siŞ w odpowiedzi i skinął mu dłonią. Nie lubił rozmawiaŚ z Bennie - bez przerwy trzeba było krzyczeŚ. - Gdzie măj zarządca, nie wiecie? - zapytał. - U siebie - odparta Madame. - Jutro trzeba zapłaciŚ podatki. - Och, te podatki! - Powiedział Nunnun. - No dobra. Madame, proszŞ mi przygotowaŚ to, co lubiŞ, niedługo wrăcŞ. Bezszelestnie stąpając po grubym syntetycznym dywanie przeszedł korytarzem, minął zasłoniŞte portierami gabinety - na ścianie obok każdego gabinetu wisiała podobizna jakiegoś kwiatka - skrŞcił w niewidoczny korytarzyk i bez pukania otworzył obite skărą drzwi. Gnat Ratiusza siedział przy biurku i studiował w lusterku złowieszczy pryszcz na nosie. Miał głŞboko w dupie jutrzejsze podatki. Przed nim, na idealnie pustym stole, stał słoiczek z maścią rtŞciową i szklanka z przezroczystym płynem. Gnat Ratiusza podniăsł na Nunnun przekrwione oczy i zerwał siŞ na nogi wypuszczając lusterko, Nunnun bez słowa usiadł w fotelu naprzeciw, przez jakiś czas w milczeniu obserwował łajdaka i słuchał niewyraźnego mamrotania na temat przeklŞtego deszczu i reumatyzmu. Potem powiedział: - Zamknij no drzwi na klucz, pieseczku. Gnat łomocząc plaskostopymi nożyskami podbiegi do drzwi, szczŞknął kluczem i wrăcił do biurka. Włochatą bryłą wznosił siŞ nad Nunnunem, z oddaniem patrząc mu w usta. Nunnun ciągle jeszcze obserwował go przez zmrużone powieki, nie wiadomo dlaczego właśnie teraz przypomniał sobie, że Gnat Katiusza naprawdŞ nazywa siŞ Rafael. Gnatem przezwano go za potwornie kościste piŞści, nagie, sinoczerwone, wyzierające z jego gŞsto owłosionych rąk jak z mankietăw. Katiusza zaś nazwał siebie sam, świŞcie przekonany, że jest to tradycyjne imiŞ wielkich carăw mongolskich. Rafael. No căż, zaczniemy, Rafaelu. - Co słychaŚ? - zapytał serdecznie. - Wszystko w najlepszym porządku, szefie - spiesznie odpowiedział Rafael - Gnat. - W sprawie tamtego skandalu byłeś w komendanturze? - Dałem komu trzeba sto piŞŚdziesiąt. Wszyscy są zadowoleni. - Potrącisz sobie te sto piŞŚdziesiąt - powiedział Nunnun. - To twoja wina, pieseczku. Trzeba było pilnowaŚ. Gnat przybrał nieszczŞśliwy wyraz twarzy i z pokorą rozłożył wielkie łapy. - W hallu trzeba położyŚ nowy parkiet - powiedział Nunnun. - Zrobi siŞ. Nunnun pomilczał chwilŞ ściągając wargi. - Towar? - zapytał zniżając glos. - TrochŞ jest - răwnież zniżając głos powiedział Gnat. - Pokaż. Gnat skoczył do sejfu wyjął paczuszkŞ położył na biurku przed Nunnunem i rozpakował. Nunnun jednym palcem pogrzebał w kupce "czarnych bryzg", wziął do rŞki "bransoletkŞ", obejrzał ją ze wszystkich stron i odłożył z powrotem. - To wszystko? - zapytał. - Nie przynoszą - przepraszająco powiedział Gnat. - Nie przynoszą... - powtărzył Nunnun. Starannie przymierzył siŞ i z całej siły noskiem buta kopnął Gnata w goleá. Gnat jŞknął, nawet pochylił siŞ, żeby siŞ złapaŚ za bolące miejsce, ale zrezygnował i natychmiast stanął na bacznośŚ. Wtedy Nunnun zerwał siŞ z fotela odepchnął go, złapał Gnata za kołnierz koszuli i ruszył do niego, kopiąc, przewracając oczami i szepcząc straszliwe przekleástwa. Gnat, stŞkając i jŞcząc, zadzierał głowŞ jak spłoszony koá, cofał siŞ tyłem do chwili, kiedy runął na kanapŞ. - Na dwie strony pracujesz, ścierwo? - syczał Nunnun prosto w białe z przerażenia ślepia. - Ścierwnik kąpie siŞ w towarze, a ty mi przynosisz koraliki w papierku? - zamachnął siŞ i trzasnął Gnata w twarz, starając siŞ trafiŚ w pryszcz na nosie. - Ja ciŞ w kryminale zgnojŞ! Zgnijesz za życia, śmierdzielu... Na chleb i wodŞ... Pożałujesz, że ciŞ matka na świat wydała! - znowu trzasnął piŞścią w pryszcz na nosie. - Skąd Barbridge ma towar? Dlaczego jemu przynoszą, nie tobie? Kto przynosi? Dlaczego ja o niczym nie wiem? Dla kogo pracujesz, sukinsynu? Gadaj! Gnat bezdźwiŞcznie otwierał i zamykał usta. Nunnun zostawił go, wrăcił na fotel i położył nogi na biurku. - Jak Boga kocham, szefie... Co znowu! Jaki towar? Ścierwnik nie ma żadnego towaru. Teraz nikt nie ma towaru... - Ty co? Masz zamiar spieraŚ siŞ ze mną? - serdecznie zapytał Nunnun zdejmując nogi z biurka. - Ależ skąd szefie... Jak Boga... - spiesznie zaprzeczył Gnat. - Żebym tak zdrăw był! Ja, spieraŚ siŞ! nawet mi przez myśl nie przeszło... - WygoniŞ jak psa - ponuro oznajmił Nunnun. - Nie umiesz pracowaŚ. Na cholerŞ mi taki kretyn? Tacy jak ty na pŞczki poniewierają siŞ po śmietnikach. A mnie jest potrzebny facet z głową. - Momencik, szefie - rozsądnie powiedział Gnat, rozmazując krew po twarzy. - Po co od razu naskakiwaŚ?... Może jednak sprăbujemy pogadaŚ... - ostrożnie pomacał pryszcz koácem palca. - Że podobno Barbridge ma dużo towaru? nie wiem. ProszŞ siŞ nie gniewaŚ, ale ktoś pana ocyganił, nikt teraz towaru nie ma. Do Strefy sami smarkacze chodzą, no ale oni przecież nie wracają, nie, szefie, ktoś pana nabiera... Nunnun obserwował go spod oka. Wyglądało na to, że Gnat rzeczywiście nic nie wie. Zresztą łgaŚ mu było niewygodnie - przy Ścierwniku trudno siŞ było pożywiŚ. - Te pikniki to dobry interes? - zapytał. - Pikniki? Nie za bardzo, nie powiem, żeby to były takie kokosy... Ale teraz w mieście w ogăle skoáczyły siŞ dobre interesy... - Gdzie siŞ odbywają te pikniki? - Gdzie siŞ odbywają? Tak w răżnych miejscach. Pod Białą Gărą, czasami przy Gorących Źrădłach, na TŞczowych Jeziorach... - A jaka klientela? - Klientela? - Gnat pociągną! nosem, zamrugał i powiedział konfidencjonalnie: - Jeśli pan, szefie, chce siŞ za to zabraŚ, to ja bym panu nie radził. Ze Ścierwnikiem pan tu nie wygra. - A to dlaczego? - Ścierwnik ma stałą klientelŞ. BłŞkitne hełmy to raz - Gnat zagiął jeden palec. - Oficerowie z komendantury to dwa, turyści z "Metropolu", "Białej Lilii", z "Przybysza" - to trzy. Poza tym Ścierwnik ma już zorganizowaną reklamŞ, miejscowi chłopcy też do niego chodzą... Jak Boga kocham, szefie, nie warto z tym zaczynaŚ. Za dziewczynki nam płaci - nie powiem, żeby dużo... - Miejscowi też do niego chodzą? - Głăwnie młodzież. - No i co tam siŞ robi tych piknikach? - Co siŞ robi? Jedziemy tam autokarami, tak? Da miejscu już stoją namioty, bufet, muzyka... No to każdy zabawia siŞ jak ma ochotŞ. Oficerowie przeważnie z dziewczynkami, turyści lecą patrzeŚ na StrefŞ... Jeśli przy Gorących Źrădlach, to do Strefy tam jak rŞką siŞgnąŚ, zaraz za Siarkową Rozpadliną... Ścierwnik im nawoził koáskich kości, no i patrzą sobie przez lornetki... - A miejscowi? - Miejscowi? Miejscowych to oczywiście nie interesuje... Tak, zabawiają siŞ, jak kto potrafi... - A Barbridge? - A co Barbridge? Jak wszyscy, tak i Barbridge... - A ty? - Co ja? Jak wszyscy, tak i ja. PilnujŞ, żeby dziewcząt nie krzywdzili i... tego... no, tam... No, w ogăle jak wszyscy... - I jak długo to trwa? - Zależy jak kiedy. Czasami trzy dni, a czasami i tydzieá. - A ile ta przyjemnośŚ kosztuje? - zapytał Nunnun, myśląc zupełnie o czymś innym. Gnat coś odpowiedział, ale Nunnun go nie słyszał. Oto gdzie jest dziura, myślał. Kilka dni... kilka nocy. W tych warunkach po prostu nie sposăb upilnowaŚ Barbridnge'a, nawet wtedy, kiedy specjalne w tym celu przyjechałeś. I jednak pomimo to sprawa jest nadal niejasna. On przecież nie ma năg, a tamta rozpadlina... Nie, coś tu nie gra... - Kto z miejscowych jeździ tam stałe? - Z miejscowych? Przecież măwiŞ: przeważnie młodzież. No, Galevi, Razba... Szczurek Zappha... ten Cmyg... No, jeszcze Maltaáczyk tam bywa. Dobrane towarzystwo. Oni to nazywają "szkăłką niedzielną". Co, măwią, wpadniemy do "szkăłki niedzielnej"? Oni głăwnie zarabiają na starszych turystkach. Przyjeżdża z Europy jakaś starucha... - "Szkăłka niedzielna" - powtărzył Nunnun. Zaświtała mu nagle jakaś dziwna myśl. Szkoła. Wstał. - Dobra - powiedział. - Băg z nimi, z piknikami. To nie dla nas. Ale żebyś wiedział: Ścierwnik ma towar, a to już nasza sprawa, pieseczku. Tego nie możemy ot, tak sobie zostawiŚ. Szukaj, Gnat, szukaj, bo inaczej wygoniŞ ciŞ do wszystkich diabłăw. Skąd ścierwnik bierze towar, kto mu go dostarcza, masz siŞ dowiedzieŚ i dawaŚ o dwadzieścia procent wiŞcej. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem, szefie - Gnat już stał na bacznośŚ, na wysmarowanej mordzie malował siŞ wyraz psiego oddania. - I żebyś mi siŞ nie guzdrał! Ruszaj głową, bydlaku! - nagle wrzasnął Nunnun i wyszedł. W hallu, przy barze, bez pośpiechu wypił aperitif, porozmawiał z Madame na temat upadku obyczajăw, dał do zrozumienia, że w najbliższym czasie zamierza rozbudowaŚ zakład i dla wiŞkszej wagi, zniżywszy głos, poradził siŞ jej, co zrobiŚ z Bennim - zestarzał siŞ chłop, ogłuchł, refleks już nie ten, nie nadąża jak kiedyś... Była już szăsta, chciało mu siŞ jeśŚ, a măzg uporczywie drążyła, gryzła niespodziewana myśl, niesamowita, dzika i zarazem niezmiernie obiecująca. Zresztą już i tak to i owo stało siŞ jasne, znikł z całej sprawy irytujący i niesamowity posmak metafizyki, zestała tylko pretensja do samego siebie o to, że wcześniej nie pomyślał o takiej możliwości, ale nie to było najistotniejsze, najistotniejsze zawierało siŞ w tamtej myśli, ktăra ciągle drążyła, drążyła i nie dawała spokoju. Pożegnawszy siŞ z Madame i uścisnąwszy rŞkŞ Benniego, Nunnun pojechał prosto do "Barge". Całe nieszczŞście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak mijają lata. Co tam zresztą lata - nie dostrzegamy, jak wszystko siŞ zmienia. Wiemy, że wszystko siŞ zmienia, uczą nas od dzieciástwa, że wszystko siŞ zmienia, po wielokroŚ widzieliśmy na własne oczy, jak wszystko siŞ zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia tego momentu, kiedy zachodzi zmiana, albo też szukamy zmiany nie tam, gdzie należy. Oto mamy już nowych stalkerăw - uzbrojonych w cybernetykŞ. Dawny stalker był brudnym, ponurym facetem, ktăry ze zwierzŞcym uporem milimetr za milimetrem pełzał na brzuchu po Strefie zarabiając swoją dolŞ. Nowy stalker to playboy w krawacie, inżynier, siedzi sobie gdzieś o kilometr od Strefy, papieros w zŞbach, pod rŞką szklanka z orzeźwiającym płynem - siedzi i patrzy na ekrany. Dżentelmen na posadzie. Nader logiczny obrazek, do tego stopnia logiczny, że inne możliwości po prostu na myśl nie przychodzą. A przecież są i inne możliwości - na przykład szkăłka niedzielna. I nagle, jakby ni z tego, ni z owego, opadła go rozpacz. Wszystko było bez sensu. Wszystko było daremne. Boże măj, pomyślał, przecież nic z tego nie wyjdzie! Ale ma siły, ktăra utrzyma w dzieży to ciasto, pomyślał z przerażeniem. Nie dlatego, że źle pracujemy. I nie dlatego, że oni pracują lepiej. Po prostu właśnie taki jest nasz świat. I człowiek na tym świecie jest właśnie taki. Gdyby nie było Lądowania - byłoby coś innego. Świnia zawsze znajdzie błoto... W "Barge" było mnăstwo światła i bardzo smacznie pachniało."Barge" răwnież siŞ zmienił - ani nie potaáczysz, ani siŞ nie ubawisz jak niegdyś. Szuwaks już nie przychodzi, brzydzi siŞ, a Red Shoehart wsunął tu pewnie swăj piegowaty nos, skrzywił siŞ i wyszedł. Ernest ciągle jeszcze siedzi, interes prowadzi jego stara, dorwała siŞ nareszcie - stali, solidni klienci, cały Instytut przychodzi na obiady i wyżsi oficerowie răwnież - przytulne gabinety, smaczna kuchnia, niedrogo i zawsze świeże piwo. Dobra, stara gospoda. W jednym z gabinetăw Nunnun zauważył Walentina Pillmana. Laureat siedział nad filiżanką kawy i czytał złożony na połowŞ miesiŞcznik, Nunnun podszedł do stolika. - Czy można siŞ przysiąśŚ? - zapytał. Walentin podniăsł na niego czarne okulary. - A - powiedział. - ProszŞ bardzo. - Za chwilŞ, tylko rŞce umyjŞ - powiedział Nunnun przypomniawszy sobie nagle pryszcz. Znali go tu dobrze. Kiedy wrăcił i usiadł naprzeciw Walentina. Na stole już stał mały ruszt z dymiącym churasco i piwo w wysokim kuflu - nie za zimne, nie za ciepłe, takie, jakie lubił. Walentin odłożył miesiŞcznik i wypił łyczek kawy. - Słuchaj - powiedział Nunnun odkrawając kawałek miŞsa. - Jak sądzisz, czym siŞ to wszystko skoáczy? - Co masz na myśli? - Lądowanie, Strefy, stalkerzy, ośrodki wojskowo - przemysłowe, ta cała kasza... Czym to wszystko może siŞ skoáczyŚ? Walentin długo patrzył na Nunnuna ślepymi, czarnymi szkłami, nastŞpnie zapalił papierosa i powiedział: - Dla kogo? Skonkretyzuj. - No, powiedzmy, dla całej ludzkości. - To zależy od tego, czy bŞdziemy mieli szczŞście, czy nie - powiedział Walentin. - Teraz już wiemy, że dla ludzkości, pojmowanej jako całośŚ. Lądowanie przeszło w gruncie rzeczy bez śladu. Dla ludzkości zresztą wszystko mija bez śladu. Oczywiście, niewykluczone, że wyciągając na ślepo kasztany z tego ognia, koniec koácăw wyciągniemy coś takiego, co sprawi, że życie na naszej planecie stanie siŞ w ogăle niemożliwe. To naturalnie bŞdzie pech. Jednakże chyba zgodzisz siŞ ze mną, że coś podobnego zagrażało ludzkości zawsze. - Ruchem dłoni rozproszył dym z papierosa. - Widzisz, ja już dawno odwykłem od rozważaá na temat ludzkości jako takiej. LudzkośŚ, pojmowana jako całośŚ, jest zbyt stacjonarnym układem - nie ma sposobu, żeby ją ruszyŚ z miejsca. - Tak uważasz? - z rozczarowaniem zapytał Nunnun. - No căż, może i masz racjŞ... - Powiedz mi szczerze, Richard - wyraźnie zabawiając siŞ zaczął Walentin. - Na przykład dla ciebie, człowieka interesu, co siŞ zmieniło w związku z Lądowaniem? Dowiedziałeś siŞ, że we Wszechświecie istnieje co najmniej jeszcze jeden rozum oprăcz ludzkiego. No i co? - Jak by ci tu powiedzieŚ? - wykrztusił Nunnun. Już żałował, że zaczął tŞ rozmowŞ. Nie było o czym măwiŚ. - Co siŞ zmieniło dla mnie? Na przykład już od wielu lat czujŞ siŞ trochŞ nieswojo, może nawet niepewnie. Dobrze, tamci wpadli na chwilŞ i od razu siŞ wynieśli. A jeżeli przylecą znowu i przyjdzie im do głowy pozostaŚ? Dla mnie, człowieka interesu, to nie jest, widzisz, retoryczne pytanie - kim oni są, jak żyją i czego chcą? W najbardziej prymitywnym wariancie, muszŞ myśleŚ, jak w razie czego mam przestawiŚ produkcjŞ. MuszŞ byŚ przygotowany. A jeżeli w ogăle okażŞ siŞ zbyteczny w ich systemie? - Ożywił siŞ. - A jeżeli my wszyscy okażemy siŞ zbyteczni? Słuchaj, Walentin, jeżeli już rozmawiamy na ten temat, czy istnieją jakieś odpowiedzi na te pytania? Kim oni są, czego chcieli i czy wrăcą, czy nie? - Odpowiedzi istnieją - odparł Walentin uśmiechając siŞ. - Jest ich nawet bardzo wiele, możesz sobie wybraŚ dowolną, wedle gustu. - A jak ty sam uważasz? - Măwiąc szczerze nigdy nie pozwalałem sobie rozmyślaŚ poważnie na ten temat. Dla mnie Lądowanie to przede wszystkim unikalne wydarzenie, coś, co umożliwia przeskoczenie kilku stopni naraz w procesie poznania. Powiedzmy, coś w rodzaju podrăży w przyszłośŚ techniki. No, mniej wiŞcej tak, jakby w laboratorium Izaaka Newtona znalazł siŞ nagle wspăłczesny generator kwantowy... - Newton by nic nie zrozumiał. - Jesteś w błŞdzie! Newton był wyjątkowo bystrym człowiekiem. - Tak? no dobrze. Băg z nim, to znaczy z Newtonem. Ale jak ty sam, pomimo wszystko, interpretujesz Lądowanie? niechże to bŞdzie nawet niepoważna interpretacja... - Dobrze, odpowiem ci. Ale muszŞ ciŞ uprzedziŚ, Richard, że twoje pytanie leży w kompetencji pewnej pseudonauki, zwanej ksenologią. Ksenologia to sprzeczna z naturą krzyżăwka naukowej fantastyki z logiką formalną. U podstaw jej metodyki leży fałszywa przesłanka - przypisywanie pozaziemskiemu intelektowi ludzkiej psychiki. - Dlaczego fałszywa? - zapytał Nunnun. - A dlatego, że biolodzy już siŞ raz sparzyli, kiedy prăbowali przypisaŚ psychikŞ człowieka zwierzŞtom. Ziemskim zwierzŞtom, zauważ. - Przepraszam - powiedział Nunnun. - To zupełnie inna sprawa. Przecież măwimy o psychologii rozumnych istot. - Tak. Wszystko byłoby znakomicie, gdybyśmy wiedzieli, co to takiego rozum. - A czy nie wiemy? - zdziwił siŞ Nunnun. - Wyobraź sobie, że nie. Zwykle punktem wyjścia jest niezmiernie prymitywne założenie: rozum jest to ta właściwośŚ człowieka, ktăra răżni jego działanie od działania zwierząt. Taka, rozumiesz mnie prăba odgraniczenia właściciela od jego psa, ktăry jakoby wszystko rozumie, tylko nie potrafi powiedzieŚ. Zresztą z tej prymitywnej definicji wynikają logicznie inne, ciekawsze. Bazują one na gorzkich, wnioskach z obserwacji wspomnianej już działalności człowieka. Na przykład: rozumem nazywamy zdolnośŚ żywej istoty do popełniania uczynkăw niecelowych i pozbawionych wszelkiego sensu. - Tak, to o nas - zgodził siŞ Nunnun. - Niestety. Albo, powiedzmy, definicja - hipoteza. Rozum jest to skomplikowany instynkt, ktăry siŞ jeszcze ostatecznie nie ukształtował. Przyjmujemy, że instynktowna działalnośŚ jest zawsze racjonalna i celowa. Upłynie milion lat, instynkt ukształtuje siŞ ostatecznie i wtedy przestaniemy popełniaŚ błŞdy, ktăra to umiejŞtnośŚ stanowi zapewne immanentną cząstkŞ rozumu. I wăwczas, jeżeli coś siŞ zmieni we wszechświecie, spokojnie sobie wymrzemy - właśnie dlatego, że oduczyliśmy siŞ popełniaŚ błŞdy, to znaczy wyprăbowywaŚ răżne, nie przewidziane rygorystycznym programem warianty. - W twojej interpretacji to wszystko wygląda jakoś obraźliwie. - ProszŞ bardzo, służŞ ci nastŞpną definicją, niezmiernie wzniosłą i szlachetną. Rozum jest to umiejŞtnośŚ wykorzystywania potencjału otaczającego nas świata, bez uciekania siŞ zniszczenia tego świata. Nunnun skrzywił siŞ i pokrŞcił głową. - Nie - powiedział. - To nie o nas... no a co powiesz o twierdzeniu, że człowiek w odrăżnieniu od zwierząt odczuwa nieprzepartą potrzebŞ wiedzy? Gdzieś o tym czytałem. - Ja răwnież - powiedział Walentin. - Ale całe nieszczŞście polega na tym, że człowiek, a w każdym razie ludzkośŚ w swojej masie, bez trudu przezwyciŞża tŞ swoją potrzebŞ wiedzy. Moim zdaniem taka potrzeba w ogăle nie istnieje. Istnieje potrzeba zrozumienia świata, a do tego wiedza nie jest potrzebna. Dla przykładu -- hipoteza o Bogu daje z niczym nieporăwnywalną możliwośŚ zrozumienia absolutnie wszystkiego, absolutnie niczego siŞ nie dowiadując... Daj człowiekowi maksymalnie uproszczony model świata i interpretuj każde wydarzenie w oparciu o ten uproszczony system. Takie podejście do problemu nie wymaga żadnej wiedzy. Kilka wyuczonych formułek plus tak zwana intuicja, i tak zwany zmysł praktyczny, i tak zwany zdrowy rozsądek. - Poczekaj - powiedział Nunnun. Dopił piwo i z hałasem postawił pusty kufel na stole. - Nie odbiegajmy od tematu. Na przykład: człowiek spotyka istotŞ z innej planety. Jak poznają, że obaj są rozumni? - Nie mam pojŞcia - oświadczył ubawiony Walentin. - Wszystko, co czytałem na ten temat, sprowadza siŞ do błŞdnego koła. Jeżeli oboje są zdolni do nawiązania kontaktu, to znaczy, że są rozumni. I na odwrăt - jeżeli są rozumni, to są zdolni do nawiązania kontaktu. Uogălniając - jeżeli istota z innej planety ma honor posiadaŚ ludzką psychikŞ, to znaczy, że jest rozumna. Tak to wygląda. - Masz ci los - powiedział Nunnun. - A ja myślałem, że już wszystko jest posegregowane i leży na odpowiednich păłkach... - PosegregowaŚ nawet małpa potrafi - zauważył Walentin. - Nie, poczekaj - powiedział Nunnun. Nie wiadomo dlaczego czuł siŞ oszukany. - Ale jeżeli nie wiecie takich prostych rzeczy... Dobra, Băg z nim, z rozumem: widocznie sam diabeł w tym siŞ nie rozezna. No a Lądowanie? Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu? - ProszŞ bardzo - powiedział Walentin. - Wyobraź sobie piknik... br> Nunnun drgnął. - Jak powiedziałeś? - Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana. Z przesieki na polanŞ wjeżdża samochăd, z samochodu wysiada młodzież, butelki, koszyki z prowiantem, dziewczyny, tranzystory, kamery filmowe... Rozpalają ognisko, stawiają namioty, gra muzyka. A rankiem odjeżdżają. ZwierzŞta, ptaki i owady, ktăre przez całą noc ze zgrozą obserwowały to, co siŞ działo, wyłażą ze swoich kryjăwek. I căż widzą? Na trawie kałuża oleju, rozlana benzyna, leżą nieprzydatne już świece i olejowe filtry. Poniewierają siŞ stare szmaty, przepalone żarăwki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto przywiezione z niewiadomych bagien... no, sam rozumiesz, ślady ogniska, ogryzki jabłek, papierki od cukierkăw, puszki po konserwach, puste butelki, czyjaś chusteczka do nosa, czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety, bilon, zwiŞdłe kwiaty z innych lasăw... - Zrozumiałem - powiedział Nunnun. - Piknik na skraju drogi. - Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz, czy oni wrăcą, czy nie? - Daj no mi papierosa - powiedział Nunnun. - Niech diabli porwą waszą samozwaáczą naukŞ! Ja sobie to zupełnie inaczej wyobrażałem. - To twoje prawo - zauważył Walentin. - To znaczy, że co? Że oni nas nawet nie zauważyli? - Dlaczego? - No, w każdym razie nie zwrăcili na nas uwagi... - Wiesz, na twoim miejscu ja bym siŞ za bardzo nie martwił - poradził Walentin. Nunnun zaciągnął siŞ, zakasłał i zdusił papierosa. - Wszystko jedno - powiedział z uporem. - To niemożliwe, niech was diabli wezmą! Skąd, wy uczeni, tak gardzicie ludźmi? Dlaczego bez przerwy staracie siŞ ich poniżyŚ? - ChwileczkŞ - powiedział Walentin. - Posłuchaj... Zapytacie mnie: w czym jest wielkośŚ człowieka? W tym, że wyzwolił nieomal kosmiczne moce przyrody? Że w czasie tak krătkim zawładnął planetą i wyrąbał sobie okno na Wszechświat? Nie w tym, że mimo to przetrwał i zamierza przetrwaŚ răwnież w przyszłości. Zapanowało milczenie. Nunnun rozmyślał. - ByŚ może... - powiedział niepewnie. - Oczywiście, z takiego punktu widzenia... - Nie przejmuj siŞ - niefrasobliwie powiedział Walentin. - Piknik - to przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie hipoteza, szczerze măwiąc, tylko tak, obrazek... Tak zwani poważni ksenologowie prăbują uzasadniŚ znacznie solidniejsze i pochlebniejsze dla ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie wysoko rozwiniŞty Intelekt zrzucił na ZiemiŞ kontenery z prăbkami swoich osiągniŞŚ w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt ăw oczekuje, że po zapoznaniu siŞ z tymi prăbkami dokonamy skoku w dziedzinie techniki i wăwczas bŞdziemy w stanie posłaŚ w odpowiedzi sygnały oznaczające, że jesteśmy gotowi do nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada? - To już znacznie lepiej - powiedział Nunnun. - WidzŞ, że i miŞdzy uczonymi trafiają siŞ przyzwoici ludzie. - Albo jeszcze inaczej. Lądowanie istotnie miało miejsce, ale tamci wcale siŞ nie wynieśli. Faktycznie nadal jesteśmy z nimi w kontakcie, tylko o tym nie wiemy. Przybysze zagnieździli siŞ w Strefach i starannie nas studiują, przygotowując jednocześnie ludzi do okrutnych cudăw czasu, ktăry nadchodzi. - To rozumiem! - powiedział Nunnun. - Wtedy przynajmniej można pojąŚ, co oznacza ta tajemnicza krzątanina w ruinach fabryki. Nawiasem măwiąc, twăj piknik tej krzątaniny nie wyjaśnia. - Dlaczego nie wyjaśnia? - nie zgodził siŞ Walentin. - Czy ktăraś z dziewcząt nie mogła zapomnieŚ na polanie ulubionego mechanicznego niedźwiadka? - No nie, tego to za wiele - kategorycznie oświadczył Nunnun. - Ładny niedźwiadek! Aż ziemia siŞ trzŞsie... Zresztą, oczywiście, może byŚ i niedźwiadek. Piwa? Rozalia! Dwa piwa dla panăw ksenologăw!... A jednak przyjemnie z tobą pogawŞdziŚ - powiedział do Walentina. - Takie, wiesz, przeczyszczenie măzgu, jakby mi gorzkiej soli nasypano do czaszki. Bo to pracuje człowiek, pracuje, a po co, o czym nie wie, czego siŞ nie spodziewa, co serce zaspokoi... Przynieśli piwo. Nunnun upił tyk, obserwując znad piany Walentina, ktăry z powątpiewaniem i wstrŞtem wpatrywał siŞ w swăj kufel. - Nie masz ochoty? - zapytał Nunnum oblizując wargi. - Bo ja, prawdŞ măwiąc, nie pijŞ - niezdecydowanie powiedział Walentin. - NaprawdŞ? - zdumiał siŞ Nunnun. - Do diabła! - powiedział Walentin. - Musi przecież na tym świecie byŚ choŚ jeden niepijący... - zdecydowanym ruchem odsunął kufer - Zamăw dla mnie koniak, jeżeli już - powiedział. - Rozalia! - wrzasnął niezwłocznie już zupełnie rozweselony Nunnun. Kiedy przyniesiono koniak, powiedział: - Bez wzglŞdu na wszystko, bardzo mi siŞ to nie podoba. Już nie măwiŞ o tym twoim pikniku - to w ogăle zwyczajne świástwo! Ale jeżeli nawet przyjąŚ wersjŞ, że to, powiedzmy, tylko preludium do kontaktu, bardzo to nieładnie z ich strony. Jeszcze rozumiem "bransolety", "pustaki"... Ale po co "czarci pudding"? "Łysica" po co? I ten ohydny puch... - Przepraszam - powiedział Walentin wybierając plasterek cytryny. - Twoja terminologia nie jest dla mnie dostatecznie jasna. Jaka, przepraszam, łysica? Nunnun roześmiał siŞ. - To folklor - wyjaśnił. - Roboczy żargon stalkerăw. "Łysice" to obszary wzmożonej grawitacji. - Aha, grawikondensaty... Ukierunkowana grawitacja. O tym porozmawiałbym z przyjemnością, ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz. - A to dlaczego? Bądź co bądź jestem inżynierem... - A to dlatego, że ja sam nie rozumiem - odpowiedział Walentin. - Mam już układy răwnaá, ale jak je zinterpretowaŚ - nie mam zielonego wyobrażenia... A "czarci pudding" to zapewne koloidowy gaz? - Zgadza siŞ. Słyszałeś o katastrofie w laboratoriach Carryguna? - Coś niecoś - niechŞtnie odparł Walentin. - Ci idioci umieścili porcelanowy kontener z "puddingiem" w specjalnej komorze, szczelnie izolowanej... To znaczy oni myśleli, że komora jest szczelnie izolowana... a kiedy manipulatorami otworzyli kontener, "pudding" przesączył siŞ przez metal i plastyk jak woda przez bibułŞ, wykipiał na zewnątrz i wszystko, z czym wszedł w kontakt, zamienił răwnież w pudding. ZginŞło trzydziestu piŞciu ludzi, ponad stu jest okaleczonych, a całe laboratorium nie nadaje siŞ do niczego. Byłeś tam kiedyś? Wspaniały gmach! A teraz pudding spłynął do piwnic i na niższe piŞtra... Prześliczne preludium do kontaktu... Walentin okropnie siŞ skrzywił. - Tak, to wszystko wiem - powiedział. - Jednakże zgodzisz siŞ chyba ze mną, Richard, że przybysze nie mają z tym nic wspălnego. Skąd oni mogli wiedzieŚ, że u nas istnieje przemysł zbrojeniowy? - A należałoby wiedzieŚ! - pouczająco stwierdził Nunnun. - Oni zaś odpowiedzieliby na to: już dawno należało zlikwidowaŚ przemysł zbrojeniowy. - Też racja - przyznał Nunnun. - No wiŞc niechby siŞ tym zajŞli, jeżeli są tacy wszechpotŞżni. - To znaczy, że proponujesz im ingerencjŞ w wewnŞtrzne sprawy ludzkości? - Hm - powiedział Nunnun. - W ten sposăb oczywiście możemy zajśŚ bardzo daleko. Zostawmy to. Lepiej powrăŚmy do początku naszej rozmowy. Czym to wszystko siŞ skoáczy? No na przykład wy, uczeni. Czy macie nadziejŞ na znalezienie w Strefie czegoś naprawdŞ epokowego, czegoś co rzeczywiście pozwoliłoby na dokonanie przewrotu w nauce, w technice, w sposobie życia? Walentin wzruszył ramionami. - Zwracasz siŞ pod niewłaściwy adres, Richard. Ja nie lubiŞ jałowych spekulacji. Kiedy mowa o takich poważnych sprawach, jestem zwolennikiem ostrożnego sceptycyzmu. Jeżeli przyjąŚ za punkt wyjścia to, co już znajduje siŞ w naszych rŞkach, przed nami cały wachlarz możliwości i niczego określonego powiedzieŚ na razie nie można. - No dobrze, sprăbujemy z drugiego koáca. Co, twoim zdaniem, już mamy w rŞku? - Jak by to nie było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za to wiele zdumiewających zjawisk. W niektărych przypadkach nauczyliśmy siŞ nawet wykorzystywaŚ te zjawiska dla własnych potrzeb. I nawet przywykliśmy do nich... Małpa naciska czerwony guziczek - dostaje banana, naciska biały - dostaje pomaraáczŞ, ale jak zdobyŚ banany i pomaraácze bez naciskania guziczkăw - tego małpa nie wie. I jaki jest związek miŞdzy guziczkami a pomaraáczami i bananami, małpa nie rozumie. Weźmy, powiedzmy, "owaki". Znaleźliśmy dla nich zastosowanie. Odkryliśmy nawet warunki, w ktărych rozmnażają siŞ przez podział. Ale do dziś nie umiemy zrobiŚ ani jednego "owaka", nie znamy ich konstrukcji i sądząc po tym nieprŞdko zorientujemy siŞ w tym wszystkim... Sformułowałbym to nastŞpująco: istnieją obiekty, dla ktărych znaleźliśmy zastosowanie. Posługujemy siŞ nimi, chociaż prawie na pewno niezgodnie z ich prawdziwym przeznaczeniem. Jestem absolutnie przekonany, że w wiŞkszości wypadkăw wbijamy mikroskopami gwoździe. Ale jednak coś niecoś przydaje siŞ nam: "owaki", "bransolety" pobudzające procesy biologiczne... răżne typy quasi - biologicznych mas, ktăre dokonały takiego przewrotu w medycynie... Mamy do dyspozycji nowe trankwilizatory, nowe gatunki nawozăw sztucznych... rewolucja w agronomii... Zresztą po co ci to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej ode mnie, bransoletkŞ, jak widzŞ, sam nosisz... Obiekty tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedzieŚ, że w jakimś stopniu ludzkośŚ została nimi uszczŞśliwiona, chociaż nigdy nie należy zapominaŚ, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa koáce... - Niepożądane zastosowanie? - wtrącił Nunnun. - A tak. Powiedzmy zastosowanie "owakăw" w przemyśle zbrojeniowym... Ale ja nie o tym... Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub wiŞcej zbadaliśmy i mniej lub wiŞcej jesteśmy w stanie objaśniŚ. Obecnie jest to tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś piŞŚdziesiąt lat sami nauczymy siŞ produkowaŚ te krălewskie pieczŞcie i wtedy do woli bŞdziemy mogli nimi tłuc orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z drugą grupą obiektăw - bardziej właśnie dlatego, że żadnego zastosowania te obiekty u nas nie znajdują, a ich właściwości, w ramach naszych wspăłczesnych wyobrażeá, są kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne răżnych typăw. My już wiemy, że tu chodzi o pułapkŞ magnetyczną. Panow to bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdowaŚ siŞ źrădło tak potŞżnego pola magnetycznego i gdzie leży przyczyna jego superstabilności... nic nie rozumiemy. Możemy tylko stawiaŚ fantastyczne hipotezy zakładające takie właściwości przestrzeni, o ktărych nawet siŞ nam nie śniło. Albo weźmy K-25... Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z ktărych robi siŞ biżuteriŞ? - "Czarne bryzgi" - powiedział Nunnun. - O to, to, "czarne bryzgi"... Dobra nazwa... Jakie są ich właściwości, to wiesz. Jeśli przez taką kulkŞ przepuściŚ promieá światła, to światło wyjdzie z niej z opăźnieniem, przy czym to opăźnienie zależy od wagi kulki, od jej rozmiarăw, od jeszcze niektărych parametrăw, i długośŚ fali wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego... Co to jest? Dlaczego? Istnieje szaleácza teoria, według ktărej te twoje "czarne bryzgi" to gigantyczne obszary przestrzeni, ktăra posiada zupełnie inne właściwości niż nasza i ktăra pod działaniem naszej przestrzeni przyjŞła taką właśnie zwiniŞtą formŞ... Walentin wyjął papierosa l zapalił. - Krătko măwiąc, obiekty tej grupy dla obecnej praktyki ludzkiej są idealnie bezużyteczne, chociaż z czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania, ktărych jeszcze nie umiemy zadaŚ. Wspomniany wyżej sir Izaak, byŚ może, nie byłby w stanie pojąŚ zasady działania lasera, ale w każdym razie zrozumiałby, że skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie bŞdŞ siŞ wdawaŚ w szczegăły, ale istnienie takich obiektăw jak pułapki magnetyczne K-25, "biały pierścieá" - za jednym zamachem skosiło całe pole kwitnących jeszcze do niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież istnieje jeszcze trzecia grupa... - Tak - powiedział