ŽćĽ­¨âĽ íâŽâ ⼪áâ:


---------------------------------------------------------------
    © Copyright €ŕŞ ¤¨Š ¨ Žŕ¨á ‘âŕ㣠檨Ľ
    © Copyright Przełożyła: Irena Lewandowska
    WWW: http://rusf.ru/abs/
    Origin: http://www.scan-dal.prv.pl
---------------------------------------------------------------



     Pora Deszczăw

     Przełożyła: Irena Lewandowska

     Kiedy  Irma  wyszła,  chuda, długonoga,  uœmiechajNoc siŞ po  dorosłemu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor  zajNoł siŞ starannym  zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, myœlał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w  ten sposăb.  To nawet
nie brutalnoœŚ, to okrucieástwo i nawet nie okrucieástwo  - po  prostu  jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczyła,  przeanalizowała,  rzeczowo  zakomunikowała wynik  i oddaliła siŞ
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
     PrzezwyciŞżajNoc  zażenowanie Wiktor spojrzał na  LolŞ. Na twarzy miała
czerwone  plamy,  wargi  jej  drżały,   jakby  chciała  siŞ  rozpłakaŚ,  ale
oczywiœcie płakaŚ nie zamierzała, była rozwœcieczona do ostatecznoœci.
     - Widzisz? - zapytała Wysokim  głosem. - Taka smarkata... Găwniara! Nie
ma dla  niej  nic œwiŞtego, każde słowo  - zniewaga,  jakbym  nie  była  jej
matkNo,  tylko szmatNo do  podłogi,  o ktărNo  można wytrzeŚ buty. Wstyd  mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
     Tak, pomyœlał Wiktor, i  ja  z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z  niNo  w
găry, czytałem jej  Baudelairea,  drżałem od  jej dotkniŞcia,  pamiŞtam  jej
zapach., jzdaje siŞ, że nawet  biłem siŞ o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem,  o
czym  ona  myœlała,  kiedy  czytałem   jej  Baudelairea?  Nie,  to  doprawdy
zdumiewajNoce, że udało mi siŞ od niej  uciec. Po prostu  niepojŞte, jak  to
siŞ stało, że  mnie  wypuœciła?  Zapewne też  nie byłem bukiecikiem fiołkăw.
Pewnie  i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze wiŞcej niż obecnie, a do
tego uważałem siŞ za wielkiego poetŞ.
     -  Ty, oczywiœcie,  nie masz do  tego głowy, gdzie tam -  măwiła Lola -
życie  w  stolicy, răżne  tam primabaleriny, artystki... Wiem  wszystko. Nie
wyobrażaj sobie,  że  my  o  niczym nie wiemy. I ta  twoja ogromna  forsa, i
kochanki, i nie  koáczNoce  siŞ skandale... Jeœli chcesz  wiedzieŚ,  mnie to
jest doskonale obojŞtne, nie przeszkadzałam ci, robiłeœ co chciałeœ...
     W ogăle gubi  jNo  to,  że  bardzo dużo  măwi.  Jako panna  była cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, ktăre  od urodzenia wiedzNo, jak
siŞ  zachowaŚ.  Ona wiedziała. ZresztNo  i teraz właœciwie nieŸle  wyglNoda,
kiedy  na  przykład  siedzi  milczNoc na kanapie  z  papierosem  i  pokazuje
kolana...  albo  nagle  splecie  dłonie  na karku  i  siŞ przeciNognie... Na
prowincjonalnego  adwokata  to   powinno  nadzwyczajnie   działaŚ...  Wiktor
wyobraził sobie sympatyczny  wieczăr - ten stolik przysuniŞty tak do kanapy,
butelka,   szampan   pieni  siŞ  w   kielichach,  przewiNozana  wstNożeczkNo
bombonierka  czekolady  i sam adwokat  - wykrochmalony,  muszka  pod szyjNo.
Wszystko  jak u  ludzi i  nagle  wchodzi  Irma...  Koszmar, pomyœlał Wiktor,
nieszczŞsna kobieta.
     - Sam powinieneœ zrozumieŚ - măwiła  Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie  pieniNodze teraz o wszystkim  decydujNo. - Już siŞ uspokoiła,  czerwone
plamy  znikły. -  Wiem,  że na  swăj  sposăb  jesteœ  uczciwym  człowiekiem,
kapryœnym, rozpuszczonym,  ale  przecież  nie  złym. Zawsze nam pomagałeœ  i
jeżeli o to  chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest  mi teraz  potrzebna. Nie  mogŞ powiedzieŚ,  że jestem  szczŞœliwa, ale
unieszczŞœliwiŚ mnie  răwnież ci siŞ nie  udało. Masz swoje  życie, a ja mam
swoje. Nawiasem măwiNoc, jeszcze nie jestem stara  i niejedno jeszcze przede
mnNo...
     Dziecko  trzeba  bŞdzie zabraŚ, pomyœlał Wiktor. Jak widaŚ, Lola  już o
wszystkim zadecydowała. Jeżeli IrmŞ tu  zostawiŚ, w domu zacznie siŞ piekło.
Dobrze, ale  gdzie  ja  jNo podziejŞ? Sprăbuj byŚ uczciwy, zaproponował  sam
sobie,  po  prostu uczciwy. Tu trzeba  uczciwie, to  nie  zabawka...  Bardzo
uczciwie przypomniał sobie swoje życie  w  stolicy. -  Niedobrze,  pomyœlał.
Można  oczywiœcie najNoŚ gosposiŞ. To znaczy wynajNoŚ na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi  - Irma powinna byŚ ze mnNo, a nie z  gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane  przez ojcăw - to najlepsze dzieci. Poza tym  ona
mi siŞ podoba,  chociaż  to  bardzo  - dziwne  dziecko.  A  w  ogăle to  măj
obowiNozek. ObowiNozek  uczciwego  człowieka i ojca. I w tym wszystkim  jest
wiele mojej  winy.  Ale to  wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeœli
uczciwie  -  to  siŞ  bojŞ.  Dlatego,  że  ona  bŞdzie  stała  przede   mnNo
uœmiechajNoc siŞ szerokimi ustami, a co ja jej  potrafiŞ powiedzieŚ? Czytaj,
czytaj  codziennie, czytaj,  jak  możesz  najwiŞcej,  nie  musisz robiŚ  nic
innego, tylko czytaj. Ona to  wie i  beze mnie, a nic wiŞcej nie mam jej  do
powiedzenia. Dlatego właœnie siŞ bojŞ... Ale  to jeszcze nie wszystko, jeœli
zupełnie uczciwie. Ja nie chcŞ, i o to właœnie chodzi. Przyzwyczaiłem siŞ do
samotnoœci. I  lubiŞ samotnoœŚ.  Nie chcŞ,  żeby  było inaczej...  I tak  to
właœnie  wyglNoda,   jeœli  zupełnie  uczciwie.  Obrzydliwie  wyglNoda,  jak
zresztNo   każda  prawda.  Cynicznie   wyglNoda,   egoistycznie,  wstrŞtnie.
Uczciwie.
     -  Dlaczego milczysz? - zapytała  Lola. -  Masz zamiar tak milczeŚ  bez
koáca?
     - Nie, nie, słucham ciŞ - poœpiesznie powiedział Wiktor.
     -   NaprawdŞ  słuchasz?  Od  păł   godziny  czekam,  żebyœ  był  łaskaw
zareagowaŚ. Ostatecznie to nie tylko măj e dziecko...
     A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyœlał Wiktor. Z niNo to już zupełnie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje siŞ, wyobraziła sobie, że taki  problem
można rozwiNozaŚ w ciNogu  paru sekund, nie ruszajNoc  siŞ z miejsca, miŞdzy
jednym papierosem a drugim.
     - Zrozum -  powiedziała Lola -  przecież nie  proponujŞ, żebyœ siŞ  sam
niNo zajmował. Przecież wiem, że jej  nie  weŸmiesz  i dziŞki Bogu,  że  nie
weŸmiesz, zupełnie siŞ do tego nie  nadajesz.  Ale przecież masz znajomoœci,
kontakty,  pomimo wszystko jesteœ  doœŚ znanym  człowiekiem -  pomăż mi  jNo
jakoœ urzNodziŚ! SNo u nas  przecież jakieœ  szkoły  dla  uprzywilejowanych,
pensje, specjalne  gimnazja. Irma  jest  zdolnym,  muzykalnym  dzieckiem, ma
zdolnoœci matematyczne i do jŞzykăw.
     -   Pensja   -  powiedział  Wiktor.   -  Tak,  oczywiœcie...  pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartujŞ. Warto nad tym pomyœleŚ.
     -  O  czym tu myœleŚ?  Każdy by siŞ cieszył, gdyby măgł umieœciŚ  swoje
dziecko  na   dobrej  pensji  albo  w  specjalnym  gimnazjum.  Żona  naszego
dyrektora...
     - Słuchaj Lolu - powiedział  Wiktor. - To  jest dobry pomysł i postaram
siŞ coœ załatwiŚ. Ale  to nie takie  proste, i na  to  potrzebny jest  czas.
Oczywiœcie napiszŞ.
     -  NapiszŞ!  To  cały  ty. Nie trzeba  pisaŚ,  tylko jechaŚ,  osobiœcie
prosiŚ, kłaniaŚ siŞ! Tak  czy  inaczej nic  tu  nie  robisz! Tylko  pijesz i
włăczysz siŞ z dziwkami! Czy naprawdŞ tak trudno, dla rodzonej cărki...
     O do diabła,  pomyœlał Wiktor,  jak tu jej  wszystko wytłumaczyŚ? Znowu
zapalił   papierosa,   wstał  i  przespacerował  siŞ  po  pokoju.  Za  oknem
zmierzchało  siŞ i po dawnemu  lał  deszcz,  obfity,  ciŞżki,  niespieszny -
deszcz, ktărego było bardzo dużo i ktăry wyraŸnie donikNod siŞ nie spieszył.
     -  Ach, jak  ty  mi  obrzydłeœ!  -  powiedziała Lola  z  nieoczekiwanNo
złoœciNo - gdybyœ wiedział, jak mi obrzydłeœ...
     Czas  iœŚ,  pomyœlał  Wiktor. Zaczyna  siŞ  œwiŞty macierzyáski  gniew,
wœciekłoœŚ  porzuconej kobiety i temu podobne.  Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie bŞdŞ obiecywał...
     W niczym nie można na  ciebie liczyŚ -  măwiła  dalej Lola. -  Nieudany
mNoż, ojciec do  niczego.... modny pisarz, widzicie go!  Rodzonej  cărki nie
potrafił wychowaŚ... Pierwszy lepszy  kmiot zna siŞ na  ludziach lepiej  niż
ty! No i co ja  mam teraz robiŚ?  Z  ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama goniŞ  resztkNo sił i  nic z tego nie  wynika. Nic dla niej nie znaczŞ,
pierwszy lepszy  mokrzak  jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze  zobaczysz! Ty jej  niczego nie uczysz, doczekasz  siŞ, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz siŞ, że napluje ci w mordŞ tak jak mnie...
     - Przestaá, Lolu  -  powiedział Wiktor krzywiNoc siŞ.  -  Chyba  jednak
trochŞ przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteœ jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprăcz ciebie...
     - Wynoœ siŞ! - powiedziała Lola.
     - Wiesz, co ci powiem?  - powiedział Wiktor.  - Nie  mam  zamiaru siŞ z
tobNo kłăciŚ. BŞdŞ myœleŚ. A ty...
     Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała,  przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzuciŚ siŞ w kłătniŞ.
     - A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj siŞ nie denerwowaŚ. Coœ
wymyœlimy. ZadzwoniŞ do ciebie.
     Wszedł do przedpokoju  i  włożył  płaszcz. Płaszcz  był jeszcze  mokry.
Wiktor zajrzał  do pokoju  Irmy, żeby siŞ pożegnaŚ, ale  Irmy nie było. Okno
było  otwarte   na  oœcież,  deszcz  chlustał  na   parapet.  ŒcianŞ  zdobił
transparent - wielkie, œliczne litery żNodały ProszŞ nigdy nie zamykaŚ okna.
Transparent był pomiŞty, złachmaniony i  pokryty  ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi.
     - Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała.
     Na ulicy  było już  zupełnie  ciemno.  Deszcz zastukał po ramionach, po
kapturze.  Wiktor przygarbił  siŞ wepchnNoł  rŞce głŞbiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz  pierwszy pocałowaliœmy siŞ,  pomyœlał. A tego domu wtedy
jeszcze nie  było,  był  pusty  plac, a  za  placem - wysypisko œmieci,  tam
strzelaliœmy z procy do kotăw. W mieœcie było  diabelnie dużo kotăw, a teraz
nie widziałem ani jednego... Nie czytaliœmy tedy w ogăle, a Irma miała pełen
pokăj  ksiNożek.  Jakie były w  moich  czasach  dwunastoletnie  dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
krălewnNo  ŒnieżkNo, zawsze  we  dwie, we  trzy,  szepczNoce  sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zŞby. Czyœcioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
były  takie  same  jak  my -  podrapane  kolana,  oczy dzikie jak  u  rysia,
skłonnoœŚ do  odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły  nowe  czasy, czy  co?
Nie, pomyœlał.  To  nie czasy. To znaczy czasy oczywiœcie răwnież...  A może
mam cărkŞ  wunderkinda? Przecież  zdarzajNo  siŞ wunderkindy.  Jestem  ojcem
wunderkinda.  To  bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i  nie tyle zaszczytne,
ile kłopotliwe, zresztNo koniec koácăw wcale nie  zaszczytne... A tŞ uliczkŞ
zawsze  lubiłem, dlatego  że  jest najwŞższa ze  wszystkich.  Tak,  a oto  i
bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej  nie można. Tak  było u  nas  od
zarania dziejăw. A w dodatku dwăch na jednego...
     Na  rogu  stała  latarnia.  Na  granicy  oœwietlonej  przestrzeni  măkł
samochăd  z  brezentowNo  budNo,  a  obok samochodu  dwăch  w  błyszczNocych
płaszczach  przyginało  do jezdni  trzeciego  -  w  czymœ czarnym i  mokrym.
Wszyscy  troje  z wysiłkiem  niezgrabnie dreptali  po  kocich łbach.  Wiktor
zatrzymał  siŞ, a nastŞpnie podszedł bliżej.  Trudno było pojNoŚ, co  tu siŞ
właœciwie dzieje. Do băjki niepodobne - nikt nikogo  nie bije. Na zapasy dla
wyładowania  młodzieáczych  sił tym  bardziej nie  wyglNodało  - nie słychaŚ
zawadiackich okrzykăw, ani dziarskiego  rechotu...  Trzeci  - ten w czerni -
nagle  wyrwał  siŞ,  upadł  na  plecy,  a  dwaj  w  płaszczach  zwalili  siŞ
natychmiast na  niego.  I  wtedy Wiktor zauważył,  że  drzwi samochodu  były
szeroko otwarte i pomyœlał,  że czarnego albo właœnie wyciNogniŞto stamtNod,
albo prăbujNo go tam wepchnNoŚ. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
     - WrăŚ!
     Dwaj w płaszczach odwrăcili  siŞ  jednoczeœnie  i  przez  kilka  sekund
patrzyli  na  Wiktora  spod  nasuniŞtych na  oczy kapturăw.  Wiktor zauważył
tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a nastŞpnie obaj
z  niebywałNo szybkoœciNo  dali  nura  do  samochodu,  silnik  zawył,  drzwi
trzasnŞły i samochăd zniknNoł w ciemnoœciach. Człowiek w czerni powoli wstał
i przyjrzawszy mu siŞ Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak  ich nazywano z  powodu  żăłtych krŞgăw wokăł
oczu -  w opasce  z gŞstego grubego  materiału  zasłaniajNocej  dolnNo czŞœŚ
twarzy.  Oddychał  ciŞżko, z trudem  unoszNoc resztki brwi.  Po łysej głowie
spływała wăda.
     - Co siŞ stało? - zapytał Wiktor.
     Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch.
Wiktor  chciał  siŞ odwrăciŚ, i wtedy coœ go z chrzŞstem rNobnŞło w kark,  a
kiedy  oprzytomniał,  stwierdził, że leży twarzNo do găry  pod chlustajNocNo
rynnNo.  Woda  wpadała  mu do ust, była ciepława, o posmaku  rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNoł siŞ  i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, ktăra
nagromadziła siŞ w  kapturze  popłynŞła teraz za kołnierz,  moczNoc plecy. W
głowie huczały  dzwony,  trNobiły trNoby  i biły  bŞbny.  Przez tŞ orkiestrŞ
Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz.  ZnajomNo. Gdzieœ już  go
widział.  Jeszcze  przed tym zanim usłyszał szczŞk własnych zŞbăw... Pomacał
jŞzykiem, ruszył szczŞkNo. ZŞby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo
wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy.
     - Miły măj - powiedział Wiktor. - Wystarczy.
     -  Wydawało  mi  siŞ, że  pan jeszcze  nie  oprzytomniał  -  powiedział
chłopiec z powagNo.
     Wiktor ostrożnie wsunNoł dłoá pod kaptur i pomacał kark. Tam  był guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych koœci, nawet krwi nie było.
     - Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadziejŞ?
     - BŞdzie pan măgł iœŚ sam, panie Baniew?  - zapytał  chłopiec. - A może
kogoœ zawołaŚ? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciŞżki.
     Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
     - Znam ciŞ - powiedział. - Ty jesteœ Bol-Kunac, kolega mojej cărki.
     - Tak - powiedział chłopiec.
     - No i bardzo dobrze.  Nie trzeba nikogo wołaŚ i nikomu o niczym măwiŚ.
Może tylko posiedŸmy jeszcze chwilŞ i oprzytomnijmy.
     Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też  nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku  ciemniał  œwieży siniak,  a gărna  warga  była  spuchniŞta  i
krwawiła.
     - Może jednak kogoœ zawołam - powiedział Bol-Kunac.
     - A czy warto?
     - Widzi pan,  panie Baniew, nie podoba mi siŞ sposăb w jaki drga paáski
policzek.
     - NaprawdŞ? - Wiktor  obmacał twarz. PoliczŞ  k nie drgał. - To ci  siŞ
tylko wy  daj e... Tak. Teraz sprăbujemy wstaŚ. Co należy zrobiŚ w tym celu?
W  tym celu trzeba  podciNognNoŚ nogi pod siebie... - podciNognNoł  nogi pod
siebie  i  nogi  wydały  mu  siŞ   niezupełnie  własne.  -  NastŞpnie  lekko
odpychajNoc siŞ  od  œciany przenieœŚ œrodek  ciŞżkoœci w  taki sposăb...  -
nijak nie udawało mu siŞ przenieœŚ œrodka ciŞżkoœci, coœ przeszkadzało. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomyœlał. I to jak sprytnie...
     - Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już
sam  uporzNodkował  Swoje rŞce  i nogi, swăj płaszcz i swojNo  orkiestrŞ pod
czaszkNo.  Wstał. PoczNotkowo  trzeba było  trzymaŚ  siŞ trochŞ  œciany, ale
potem poszło lepiej.
     -  Aha - powiedział. - To  znaczy, że ciNognNołeœ mnie stamtNod  do tej
rynny. DziŞkujŞ.
     Latarnia była na  miejscu, ale nie było  ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo  nie  było. Tylko  maleáki  Bol-Kunac  ostrożnie  gładził swăj siniak
mokrNo dłoniNo.
     -  Gdzie siŞ  oni  wszyscy  podzieli? - zapytał  Wiktor.  Chłopiec  nie
odpowiedział.
     - Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo wiŞcej nie było?
     - ChodŸmy, odprowadzŞ, pana -  powiedział Bol-Kunac.  - DokNod pan woli
iœŚ? Do domu?
     - Poczekaj - powiedział  Wiktor. - Widziałeœ,  jak  oni  chcieli złapaŚ
okularnika?
     - Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac.
     - Kto?
     - Nie poznałem. Stał tyłem.
     - A ty gdzie byłeœ?
     - Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem...
     -  Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest coœ
nie w porzNodku... Dlaczego właœciwie leżałeœ za rogiem? Mieszkasz tam?
     - Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wczeœniej. Nie ten,  ktăry
pana uderzył, ten drugi.
     - Okularnik?
     Szli powoli, starajNoc trzymaŚ siŞ jezdni, żeby nie kapało z dachăw.
     -  N  - nie  - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem
żaden nie miał okularăw.
     - O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rŞkŞ pod kaptur i pomacał guza. -
MăwiŞ  o  tym  trŞdowatym,  nazywajNo  ich  okularnikami.  No  wiesz,  ci  z
leprozorium... Mokrzaki...
     - Nie wiem - powœciNogliwie odezwał siŞ Bol-Kunac.  - Moim  zdaniem oni
Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
     -  No  -  no  -  powiedział  Wiktor. Odczuł  pewien  niepokăj  i  nawet
przystanNoł. -  Ty co,  chcesz mi  wmăwiŚ, że  tam nie  było trŞdowatego?  Z
czarnNo opaskNo, cały na czarno...
     - On wcale nie  jest trŞdowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
     Po  raz  pierwszy   w  tym  chłopcu  pojawiło  siŞ  coœ  chłopiŞcego  i
natychmiast znikło.
     - Nie jest  dla  mnie zupełnie  jasne,  dokNod  idziemy - powiedział po
chwili  milczenia  poprzednim  beznamiŞtnym i  poważnym głosem.  -  Najpierw
wydało mi siŞ, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzŞ, że idziemy w
przeciwnNo stronŞ.
     Wiktor  wciNoż stał  patrzNoc na  niego z  găry  na  dăł.  Jedno  warte
drugiego, pomyœlał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił
nie informowaŚ mnie o rezultacie. I nie  zamierza mi opowiedzieŚ, co tu  siŞ
stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy siŞ zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytăw...
     - Wszystko siŞ zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
     Chłopiec,  wyprostowany,   mokry  i  surowy  szedł  obok.  PrzełamujNoc
niejakNo niezrŞcznoœŚ Wiktor położył mu rŞkŞ  na ramieniu.  Nic szczegălnego
nie zaszło -  chłopiec  jakoœ to œcierpiał. ZresztNo  bardzo  możliwe, że po
prostu  uznał,  iż  jego  ramiŞ  okazało  siŞ   przydatne  w  celach  œciœle
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
     - MuszŞ ci powiedzieŚ - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty
i  Irma  macie  dziwny  sposăb  prowadzenia  rozmowy.  My   w   dzieciástwie
rozmawialiœmy inaczej.
     - Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak?
     -  No,  na  przykład  twoje pytanie brzmiałoby  tak  - chyba  zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszył ramionami.
     - Chce pan powiedzieŚ, że tak byłoby lepiej?
     - Na Boga, nie! ChcŞ tylko powiedzieŚ, że byłoby naturalniej.
     - Właœnie  to  co  najnaturalniejsze  - zauważył  Bol-Kunac  - najmniej
przystoi człowiekowi.
     Wiktor poczuł jakiœ wewnŞtrzny chłăd. I  niepokăj. Może  nawet  strach.
Jakby kot parsknNoł mu œmiechem prosto w twarz.
     - To co  naturalne,  zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A  człowiek jest  istotNo skomplikowanNo,  naturalnoœŚ do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
     - Tak - powiedział Wiktor. - Oczywiœcie.
     Było coœ zdumiewajNoco  fałszywego w tym, jak po  ojcowsku trzymał rŞkŞ
na ramieniu tego dzieciaka, ktăry nie był dzieckiem. Aż mu łokieŚ zdrŞtwiał.
Ostrożnie cofnNoł rŞkŞ i wsadził jNo do kieszeni.
     - Ile masz lat? - zapytał.
     - Czternaœcie - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
     - A - a...
     Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby siŞ tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był  nie każdym. Nie
interesowały go  intrygujNoce  monosylaby. Bol-Kunac rozmyœlał nad relacjami
miŞdzy naturalnym i prymitywnym w naturze i  w społeczeástwie.  Żałował,  że
trafił  mu  siŞ  tak nieinteligentny rozmăwca i do  tego jeszcze rNobniŞty w
głowŞ.
     Wyszli teraz na  AlejŞ Prezydenta. Tu  było  już bardzo dużo  latarni i
nawet   trafiali  siŞ  przechodnie,  poœpieszni,  przygarbieni  wielodniowym
deszczem  mŞżczyŸni  i  kobiety.  Były  tu  oœwietlone  wystawy  sklepowe  i
rozjarzone neonowym  blaskiem wejœcie  do kina, gdzie pod daszkiem  tłoczyli
siŞ  bardzo  jednakowi  młodzi ludzie  nieokreœlonej  płci  w  błyszczNocych
płaszczach do  kostek.  A nad tym  wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i
niebieskie zaklŞcia Prezydent  jest ojcem  narodu,  Legionista Wolnoœci,  to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława...
     SiłNo inercji wciNoż  jeszcze szli jezdniNo  i przejeżdżajNocy samochăd
zatrNobiwszy gniewnie przepŞdził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo.
     - A  ja myœlałem, że masz co  najmniej  osiemdziesiNot lat - powiedział
Wiktor.
     - Chyba  pan  zasuwa -  wstrŞtnym  głosem zapytał  Bol-Kunac  i  Wiktor
rozeœmiał siŞ z  ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny
wunderkind,  co to  siŞ naczytał  Heibora,  Zurzmansona, Fromfha i byŚ  może
nawet przebrnNoł przez Spenglera.
     - Miałem w  dzieciástwie kolegŞ - powiedział Wiktor  - ktăry postanowił
przeczytaŚ  Hegla w oryginale i nawet w koácu przeczytał, tyle  że stał  siŞ
schizofrenikiem.  Ty, w twoim  wieku,  niewNotpliwie wiesz,  co  to  takiego
schizofrenik.
     - Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac.
     - I nie boisz siŞ?
     - Nie.
     Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
     - Może zajdziesz do mnie, żeby siŞ wysuszyŚ?
     - DziŞkujŞ.  Właœnie zamierzałem prosiŚ o pozwolenie odwiedzenia  pana.
Po pierwsze,  chcŞ  panu coœ  jeszcze  powiedzieŚ,  a po  drugie,  chciałbym
zadzwoniŚ. Pozwoli pan?
     Wiktor  pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, ktăry
na  widok  Wiktora   zdjNoł  czapkŞ..  Wiktor  poczuj  dobrze  sobie   znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można bŞdzie piŚ, gadaŚ
co œlina  na  jŞzyk  przyniesie  i  odsunNoŚ  łokciem  na  jutro to, co  tak
irytujNoco atakowało dzisiaj;  przedsmak Jula Golema i  doktora R. Kwadrygi,
byŚ  może  poznam  jeszcze kogoœ,  niewykluczone  że coœ siŞ wydarzy - jakaœ
awantura,  albo narodzi siŞ fabuła - i zamăwiŞ  sobie dzisiaj  minogi, niech
bŞdzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadŞ do Diany.
     Kiedy Wiktor  odbierał klucze  w recepcji, za jego plecami odbywała siŞ
rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze  szwajcarem. "Po co siŞ tu pchasz?" - syczał
portier. - "Przyszedłem porozmawiaŚ z panem Baniewem." "Ja ci pokażŞ rozmowy
z  panem Baniewem -  syczał portier. -  Włăczysz  siŞ  po restauracjach. .."
"Przyszedłem  porozmawiaŚ  z  panem  Baniewem  -  powtarzał   Bol-Kunac.   -
Restauracje mnie  nie interesujNo". "Tego brakowało  żeby takiego szczeniaka
interesowały  restauracje...  A ja ciŞ zaraz stNod wyrzucŞ..." Wiktor wziNoł
klucz i odwrăcił siŞ.
     - E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak  jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
     Portier nic nie odpowiedział, minŞ miał niezadowolonNo.
     Wiktor i Bol-Kunac weszli  na gărŞ. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił
płaszcz i pochylił siŞ, żeby rozsznurowaŚ buty. Krew uderzyła mu do  głowy i
poczuł  powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu,  gdzie znajdował siŞ  guz,
ciŞżki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował  siŞ,  oparł  o
futrynŞ  i  zaczai zdejmowaŚ but  przytrzymujNoc  piŞtŞ  czubkiem  drugiego.
Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
     - Rozbieraj siŞ - powiedział Wiktor. - Powieœ wszystko  na kaloryferze,
zaraz dam ci rŞcznik.
     -  Chciałbym  zadzwoniŚ,  jeżeli  pan pozwoli -  odparł  Bol-Kunac  nie
ruszajNoc siŞ z miejsca.
     - Bardzo proszŞ - Wiktor  œciNognNoł drugi but i w mokrych  skarpetkach
poszedł do łazienki. RozbierajNoc siŞ, słyszał  jak chłopiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyraŸnie. Tylko raz jasno i  dobitnie  powiedział "Nie wiem".
Wiktor   wytarł   siŞ   rŞcznikiem,   narzucił  szlafrok,  wyj  Noł   czyste
przeœcieradło  kNopielowe i wszedł do pokoju.  -  Masz  -  rzekł  i od  razu
zorientował  siŞ, że wszystko na nic. Bol-Kunac  nadal  stał pod drzwiami  i
nadal z niego kapało. .
     - DziŞkujŞ - powiedział. - Widzi pan, muszŞ już iœŚ. Chciałbym  jeszcze
tylko...
     - PrzeziŞbisz siŞ - rzekł Wiktor.
     - Nie, proszŞ siŞ nie  niepokoiŚ, dziŞkujŞ panu. Ja siŞ nie przeziŞbiŞ.
Chciałbym  tylko jeszcze omăwiŚ  z panem pewien problem.  Czy  Irma nic  nie
măwiła?
     Wiktor  rzucił  przeœcieradło  na  kanapŞ,  przykucnNoł przed  barkiem,
wyjNoł butelkŞ i szklankŞ.
     -  Irma  măwiła  mi mnăstwo rzeczy  -  odparł dosyŚ  ponuro.  Nalał  do
szklanki dżinu na wysokoœŚ palca i dolał trochŞ wody.
     - Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
     - Nie, żadnych zaproszeá mi nie przekazywała. Masz, wypij.
     - DziŞkujŞ panu, nie trzeba. Jeœli Irma nie przekazała, to ja przekażŞ.
Chcielibyœmy siŞ z panem spotkaŚ, jeœli można.
     - Jacy - my?
     -  Gimnazjaliœci. Widzi pan, czytaliœmy paáskie  ksiNożki  chcielibyœmy
zadaŚ panu kilka pytaá.
     -  Hm -  powiedział  Wiktor z powNotpiewaniem. -  Jesteœ  pewien, że to
bŞdzie dla wszystkich interesujNoce?
     - MyœlŞ, że tak.
     - Ale ja nie piszŞ dla gimnazjalistăw - przypomniał Wiktor.
     - To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym  uporem.  -  Czy pan by
siŞ zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
     -  A może  jednak siŞ  napijesz? -  zapytał.  - Najlepsze lekarstwo  na
przeziŞbienie.  Nie? W  takim  razie sam to  wypijŞ. - Wychylił  szklankŞ. -
Dobrze, zgadzam  siŞ. Tylko bez  żadnych afiszăw,  ogłoszeá  i  tak dalej. W
najwŞższym krŞgu. Wy i ja... Kiedy?
     - Kiedy panu bŞdzie wygodnie. NieŸle byłoby w tym tygodniu. Rano.
     - Powiedzmy za  dwa  -  trzy  dni. Tylko niezbyt  wczeœnie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze bŞdzie?
     - Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. PrzypomnieŚ panu?
     -  ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak răwnież o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram siŞ zapomnieŚ.
     -  Dobrze, przypomnŞ panu -  rzekł  Bol-Kunac.  -  A  teraz  jeżeli pan
pozwoli, to już păjdŞ. Do widzenia, panie Baniew.
     - Poczekaj, odprowadzŞ ciŞ  - powiedział  Wiktor.  - Bo  jeszcze ten...
portier coœ  ci zrobi. Dzisiaj jest w  wyjNotkowo  złym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
     - DziŞkujŞ panu, ale proszŞ siŞ nie niepokoiŚ - powiedział Bol-Kunac. -
To măj ojciec.
     I wyszedł.  Wiktor nalał sobie jeszcze  raz na palec  dżinu i  padł  na
fotel.  Tak,  pomyœlał.  Biedny  portier.  Jak  on siŞ  nazywa?  Głupio,  że
zapomniałem, bNodŸ co bNodŸ jesteœmy towarzyszami w  nieszczŞœciu, kolegami.
Trzeba bŞdzie z nim porozmawiaŚ, wymieniŚ doœwiadczenia. Na pewno ma dłuższy
staż...  Căż  za zdumiewajNoca koncentracja  wunderkindăw w  moim  zatŞchłym
ojczystym miasteczku. Może  to skutek podwyższonej  wilgotnoœci?... Odrzucił
głowŞ do tyłu i skrzywił  siŞ z  bălu. A to draá, czym on mnie tak?  Pomacał
guz. Najpewniej gumowNo  pałkNo. ZresztNo  skNod mam właœciwie wiedzieŚ, jak
skutkuje  gumowa pałka.  Jak  działa  modernistyczne  krzesło  w  "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rŞkojeœŚ pistoletu -
też  wiem. Butelka  po szampanie  i  butelka z  szampanem...  Trzeba  bŞdzie
zapytaŚ Golema... W ogăle, to jakaœ dziwna  historia, dobrze  byłoby  siŞ  w
niej zorientowaŚ...  I  zaczNoł orientowaŚ  siŞ w tej historii, żeby dogoniŚ
wypływajNocNo na drugim  planie myœl o Irmie, o koniecznoœci zrezygnowania z
czegoœ,  ograniczenia  siŞ w czymœ tam,  albo pisania do kogoœ, proszenia  o
coœ... "Daruj  stary,  że zawracam  ci  głowŞ,  ale nagle  objawiła siŞ moja
cărka,  mniej wiŞcej dwunastoletnia, bardzo  sympatyczne  stworzenie, ale ma
matkŞ  idiotkŞ  i  głupiego ojca a wiŞc trzeba  jNo umieœciŚ gdzieœ możliwie
daleko od głupich  ludzi..."  Nie chcŞ  dzisiaj o tym myœleŚ,  pomyœlŞ o tym
jutro. Spojrzał na zegarek. W ogăle dosyŚ tego myœlenia. Starczy.
     Wstał  i  zaczNoł  ubieraŚ siŞ przed  lustrem. Brzuch  mi  roœnie, co u
diabła,  skNod  u mnie nagle brzuch?  Taki  zawsze byłem  chudy i żylasty...
Właœciwie   nawet  nie  brzuch  -  szlachetny   wypracowany  kałdun,  skutek
uregulowanego  trybu  życia  i  dobrego  jedzenia  -  tylko  brzuszek  jakiœ
parszywiutki,  opozycyjny brzuszek.  Pan  prezydent  na pewno nie  ma czegoœ
podobnego.  Pan  prezydent  niezawodnie  posiada  szlachetny,  opiŞty  czymœ
czarnym i błyszczNocym sterowiec...
     ZawiNozujNoc  krawat przysunNoł twarz do lustra  i nagle pomyœlał - jak
też wyglNodała  ta pewna siebie, mocna twarz, tak  uwielbiana przez  kobiety
okreœlonej  konduity,  nieładna, lecz mŞżna  twarz  wojownika o  kwadratowym
podbrădku,  jak  wyglNodał a ta twarz  pod  koniec  historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, răwnież nie pozbawiona  mŞskoœci z  elementami kNotăw
prostych pod  koniec  historycznego spotkania  przypominała măwiNoc otwarcie
tylko miŞdzy nami, œwiáski ryj.  Pan prezydent  raczył podekscytowaŚ  siŞ do
najwyższego  stopnia,  z  zŞbatej paszczy  leciały  bryzgi,  a  ja  wyjNołem
chusteczkŞ  i  demonstracyjnie wytarłem  policzek  i  to  był  z  pewnoœciNo
najodważniejszy  postŞpek w moim  życiu,  jeœli  nie liczyŚ tamtego wypadku,
kiedy  walczyłem z  trzema czołgami  jednoczeœnie.  - Ale  jak  walczyłem  z
czołgami - nie pamiŞtam, wiem  tylko z opowiadaá  œwiadkăw, chusteczkŞ za to
wyjNołem œwiadomie i dobrze wiedziałem na co siŞ odważam... W gazetach o tym
nie pisano.  Gazety uczciwie  i po mŞsku, z surowNo prostotNo poinformowały,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podziŞkował panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjaœnienia jakie padły w trakcie rozmowy".
     Dziwne, jak dokładnie  to wszystko pamiŞtam.  Stwierdził, że zbielał mu
koniec nosa  i policzki. Tak właœnie wtedy wyglNodałem, a nie  wrzeszczeŚ na
takiego to  po prostu grzech. Przecież  nie wiedział  biedak,  że to nie  ze
strachu,  że blednŞ  ze złoœci, jak Ludwik XIV...  Tylko  raczej nie  jedzmy
musztardy  po  obiedzie. Co za  răżnica, od czego tam, u niego, pobladłem...
Dobrze, dosyŚ tego. Ale po to, żeby siŞ uspokoiŚ, po to żeby siŞ doprowadziŚ
do  porzNodku,  zanim siŞ pokażŞ  ludziom,  żeby  przywrăciŚ normalny  kolor
nieładnej ale mŞskiej twarzy, muszŞ panu przypomnieŚ, panie Baniew, że gdyby
pan  nie  zademonstrował  panu prezydentowi swojej  chusteczki  do  nosa, to
siedziałby pan  opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.

     *
     - Oczywiœcie,  byŚ  może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden  chuligan  nie  zadzierałby  z okularnikiem.  RzuciŚ  w  niego
kamieniem - proszŞ bardzo, ale łapaŚ, gdzieœ  ciNognNoŚ, w ogăle  dotykaŚ...
Baliœmy siŞ ich jak zarazy.
     - Przecież powtarzam panu  -  to  jest choroba genetyczna -  powiedział
Golem. - Oni w ogăle nie sNo zaraŸliwi.
     - Jak to, niezaraŸliwi - powiedział Wiktor - kiedy  dostaje siŞ od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
     - Od ropuchy nie dostaje siŞ brodawek -  dobrodusznie powiedział Golem.
-  I  od mokrzakăw  też  siŞ  nie  dostaje. Wstyd,  panie pisarzu.  ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
     - Jak  i cały narăd.  Narăd jest  ciemny,  ale  mNodry.  I  jeœli narăd
twierdzi, że od ropuch i okularnikăw dostaje siŞ brodawek.
     -  A oto nadchodzi măj inspektor -  powiedział  Golem. Prosto  z  ulicy
wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
     - Dobry wieczăr - powiedział. - Cały przemokłem, chcŞ siŞ napiŚ.
     - Znowu  œmierdzi  od niego  iłem  -  z  niezadowoleniem powiedział  R.
Kwadryga  zbudzony z alkoholowego  transu. - Wiecznie œmierdzi iłem.  Jak  w
stawie. RzŞsa.
     - Co panowie pijecie? - zapytał Pawor.
     - Ktărzy? - zainteresował  siŞ Golem. - Ja  na przykład jak zawsze pijŞ
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
     - Haába! -  z  oburzeniem  powiedział  doktor  R. Kwadryga.  - Łuska! I
głowy.
     - Podwăjny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera.
     Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gŞste włosy zlepiały siŞ i ze skroni
po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno  mu  zazdroœci. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego?  Twarda
twarz  to  znaczy  - leje  deszcz,  reflektory,  latajNo  cienie po  mokrych
wagonach, załamujNo siŞ...  wszystko  jest czarne,  błyszczNoce,  wyłNocznie
czarne  i wyłNocznie  błyszczNoce,  nie  ma żadnych rozmăw,  żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy siŞ  podporzNodkowujNo...  niekoniecznie wagony, byŚ
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł...
dziewczyny  padajNo  na  wznak,  a  mŞżczyŸni  majNo   ochotŞ  zachowaŚ  siŞ
prawdziwie po mŞsku - powiedzmy wyprostowaŚ  ramiona i wciNognNoŚ brzuch. Na
przykład  Goleniowi  przydałoby  siŞ wciNognNoŚ  brzuch, tylko raczej nic  z
tego,  gdzie on  go wciNognie, wszystko tam  ma zajŞte. Doktor R. Kwadryga -
tak,  ale  za to nie  rozprostuje  już  ramion,  od bardzo  wielu  dni  jest
zgarbiony  na wieki.  Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a
we  dnie przez chorNo wNotrobŞ.  A to  znaczy, że  tutaj  tylko ja  jestem w
stanie wciNognNoŚ brzuch i  rozprostowaŚ  ramiona,  ale  lepiej  golnŞ sobie
szklaneczkŞ dżinu.
     -  Nimfoman  -  smutnie powiedział  do  Pawora  doktor R.  Kwadryga.  -
Rusałkoman. I wodorosty.
     - Niech pan siŞ zamknie, doktorze  - powiedział Pawor.  Wycierał  twarz
papierowymi serwetkami, gniătł je i rzucał na podłogŞ. Potem zaczai wyciekaŚ
rŞce.
     - Z kim siŞ pan pobił? - zapytał Wiktor.
     - Zgwałcony  przez  okularnika  - oznajmił  doktor R. Kwadryga z  mŞkNo
starajNoc  siŞ rozprowadziŚ we właœciwym kierunku oczy, ktăre skupiły mu siŞ
u nasady nosa.
     -  Na razie jeszcze z  nikim  -  odparł  Pawor i uważnie  popatrzył  na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.
     Kelner przyniăsł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.
     - PăjdŞ siŞ umyŚ  - powiedział răwnym głosem. - Za  miastem błoto, cały
siŞ uœwiniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła.
     - Coœ siŞ dzieje z moim  inspektorem -  powiedział Golem. PrztykniŞciem
zrzucił ze stołu zmiŞtNo  serwetkŞ. - Coœ na wszechœwiatowNo skalŞ.  Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
     - Pan powinien lepiej  wiedzieŚ - odpowiedział  Wiktor.  -  Pawor  jest
paáskim inspektorem  a nie moim.  A poza tym  pan przecież wie  wszystko.  A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
     - Nikt nic  nie wie  - zaprzeczył  Golem.  -  Niektărzy siŞ domyœlajNo.
Bardzo niewielu  - tylko ci, ktărzy majNo ochotŞ. Ale tak nie można postawiŚ
pytania - skNod oni siŞ domyœlajNo - bo to jest  gwałt  nad jŞzykiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje  słoáce? Czy  wybaczyłby  pan  Szekspirowi,  gdyby
napisał  coœ podobnego? ZresztNo Szekspirowi  pan  by  wybaczył. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego  Baniew... Niech pan  posłucha, panie beletrysto,
mam pewien pomysł.  Ja siŞ  napijŞ koniaku, a  pan skoáczy z tym dżinem. Czy
może ma pan już doœŚ?
     -  Golem -  powiedział  Wiktor - przecież pan chyba wie,  że  ja jestem
człowiekiem z żelaza?
     - Domyœlam siŞ.
     - A co z tego wynika?
     - Że boi siŞ pan zardzewieŚ.
     - Załăżmy - powiedział Wiktor. -  Ale nie o  to mi chodzi. Chodzi mi  o
to, że mogŞ piŚ dużo i długo nie tracNoc răwnowagi moralnej.
     - Ach, wiŞc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc  sobie z karafki.
- No dobrze, wrăcimy jeszcze do tego tematu.
     - Nie pamiŞtam - odezwał  siŞ nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. -
Czy siŞ panom przedstawiłem już czy  jeszcze nie? Mam honor - Rem  Kwadryga,
malarz,  doktor  honoris  causa, członek  honorowy.  ..  Ciebie  pamiŞtam  -
powiedział do  Wiktora. - Myœmy z tobNo  razem studiowali i jeszcze coœ... A
;a to pana, proszŞ mi wybaczyŚ...
     - Nazywam siŞ Jul Golem - niedbale powiedział Golem.
     - Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
     - Nie. Lekarz.
     - Chirhurg?
     - Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaœnił Golem.
     -  Ach tak!  - powiedział  doktor R. Kwadryga  potrzNosajNoc głowNo jak
koá. - Oczywiœcie. ProszŞ mi  wysNoczyŚ  Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... ZałatwiŚ
panu  odznaczenie...  Tacy   ludzie  sNo  nam  potrzebni...   Przepraszam  -
powiedział znienacka. - Zaraz wracam.
     Wygrzebał  siŞ z  fotela  i ruszył w  stronŞ wyjœcia  błNodzNoc  miŞdzy
pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner  i doktor R. Kwadryga  objNoł go
za szyjŞ.
     -  To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy  wodNo.
Ale nie jesteœmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo  i
smutkiem popatrzył  na  Wiktora. -  A deszcz bŞdzie padaŚ  na puste  miasto,
podmywaŚ jezdnie, kapaŚ przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez koáca bŞdzie wciNoż
padaŚ i padaŚ...
     - Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieŚ.
     - Tak;  Apokalipsa... BŞdzie padaŚ i padaŚ, a potem ziemia przesyci siŞ
i wzejdzie  nowe ziarno,  jakiego  nigdy przedtem nie  było. Ale nas już nie
bŞdzie, żeby măc zachwycaŚ siŞ nowym wszechœwiatem...
     Gdyby  nie te  niebieskawe  worki  pod oczami,  gdyby  nie ten  obwisły
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeœli siŞ dobrze zastanowiŚ, wszyscy prorocy
byli  alkoholikami, ponieważ to  okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyŚ. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla prorokăw, to
powinni mieŚ  tytuł co najmniej  tajnego radcy -  dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło...
     - Za systematyczny  pesymizm - powiedział  Wiktor na głos - prowadzNocy
do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazujŞ na przyszłoœŚ:
tajnego radcŞ Golema ukamienowaŚ w prosektorium.
     Golem coœ mruknNoł.
     - Jestem  zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. -  A poza  tym, skNod
prorocy  w  naszych  czasach?  Ja osobiœcie nie  znam ani  jednego.  Mnăstwo
fałszywych  prorokăw  i ani  jednego proroka.  W  naszych czasach nie sposăb
przewidzieŚ  przyszłoœci  -  to  gwałt  na  jŞzyku.  Co  by  pan  powiedział
przeczytawszy   u   Szekspira  -  przewidzieŚ  teraŸniejszoœŚ?   Czy   można
przewidzieŚ szafŞ  we własnym mieszkaniu?... A oto i măj  inspektor. Jak pan
siŞ czuje, inspektorze?
     - Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwăjny  koniak.
Tam w holu naszego malarza  trzyma czterech - zawiadomił.  - WyjaœniajNo mu,
gdzie jest wejœcie  do restauracji. Postanowiłem siŞ  nie wtrNocaŚ, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie siŞ do bicia... O jakich szafach mowa?
     Był suchy, elegancki, odœwieżony, pachniał wodNo koloáskNo.
     - Măwimy o przyszłoœci - odpowiedział Golem,
     - Jaki sens ma măwienie o przyszłoœci? - zapytał Pawor. - O przyszłoœci
siŞ nie  măwi,  przyszłoœŚ siŞ  tworzy. Oto  kieliszek  koniaku. Jest pełny.
SprawiŞ,  że bŞdzie  pusty.  O  tak.  Pewien mNodry człowiek powiedział,  że
przyszłoœci nie sposăb przewidzieŚ, ale można jNo wynaleŸŚ.
     - Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłoœci  w
ogăle nie ma, jest tylko teraŸniejszoœŚ.
     - Nie lubiŞ  klasycznej filozofii -  powiedział Pawor. - Ci  ludzie nic
nie umieli i niczego nie  chcieli. Po prostu lubili filozofowaŚ  jak Golem -
piŚ. PrzyszłoœŚ - to dokładnie unieszkodliwiona teraŸniejszoœŚ.
     -  Zawsze  mam  dziwne  uczucie  -  powiedział  Golem -  kiedy w  mojej
obecnoœci cywil rozumuje jak wojskowy.
     -  Wojskowi w ogăle nie rozumujNo  - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo
wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje.
     - WiŞkszoœŚ cywilăw răwnież - powiedział Wiktor macajNoc kark.
     - Teraz nikt nie ma czasu  na rozmyœlania -  powiedział  Pawor.  -  Ani
cywile, ani wojskowi.  Teraz  trzeba umieŚ  szybko  zakrŞciŚ siŞ koło swoich
spraw.  Jeżeli  interesuje  ciŞ  przyszłoœŚ,  musisz tworzyŚ  jNo szybko,  z
marszu, odpowiednio do odruchăw i emocji.
     - Do diabła  z  twărcami i wynalazcami - oœwiadczył  Wiktor.  Czuł  siŞ
pijany  i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu siŞ nigdzie
iœŚ, chciał  siedzieŚ  tu  w tej  pustej przyciemnionej  sali,  jeszcze  nie
całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami  na  œcianach,  z rozchwierutanNo
podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczegălnie, jeœli pamiŞtaŚ o tym, że  na
zewnNotrz  na całym œwiecie  pada deszcz, na kocie łby  jezdni - deszcz,  na
strome  dachy - deszcz,  deszcz zalewa găry i răwniny,  kiedyœ tam  wszystko
rozmyje, ale bŞdzie to jeszcze nieprŞdko. Tak mili moi, jak dawno przeminŞły
te czasy, kiedy przyszłoœŚ była replikNo teraŸniejszoœci i  teraz nie sposăb
siŞ zorientowaŚ, gdzie co jest.
     -  Zgwałcony  przez   mokrzaka!   -  powiedział   Pawor  ze   złoœliwNo
satysfakcjNo.
     W  drzwiach  restauracji pojawił  siŞ  doktor R.  Kwadryga.  Stał kilka
sekund,  uważnym  i ciŞżkim  wzrokiem  przyglNodajNoc siŞ  szeregom  pustych
stolikăw,  nastŞpnie twarz mu siŞ  rozjaœniła,  gwałtownie  zatoczył siŞ  do
przodu i ruszył na swoje miejsce.
     -  Dlaczego  nazywa  ich  pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. -  Co  to -
zrobili siŞ mokrzy od deszczu?
     -  A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, paáskim zdaniem, mamy
nazywaŚ?
     - Okularnikami -  powiedział  Wiktor. - Stara, dobra  nazwa. Od stuleci
nazywaliœmy ich okularnikami.
     Zbliżał  siŞ  doktor R. Kwadryga.  Przăd  ubrania miał  całkiem  mokry,
najwidoczniej   zmywano   go   nad   umywalkNo.   WyglNodał   na   człowieka
rozczarowanego i zmŞczonego.
     -  Diabli  wiedzNo,  co to takiego - powiedział  zrzŞdliwie  jeszcze  z
daleka. - Nigdy dotNod  coœ takiego mi siŞ nie wydarzyło  -  nie ma wejœcia!
Gdzie  spojrzysz  -  wszŞdzie same  okna... Obawiam siŞ, że kazałem panom na
siebie czekaŚ. -  Padł na swăj fotel i ujrzał Pawora. - On  tu  znowu jest -
zawiadomił  Golema  poufnym  szeptem: -  Mam  nadziejŞ, że  nie  przeszkadza
panu...  A  ze  mnNo, nie  uwierzycie panowie,  zdarzyła  siŞ  zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie całego wodNo.
     Golem nalał mu koniaku.
     - DziŞkujŞ  panu  -  powiedział  R. Kwadryga - ale chyba lepiej bŞdzie,
jeżeli przepuszczŞ kilka kolejek. Chciałbym podeschnaŚ.
     -  W ogăle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre -  oznajmił
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w  ogăle niech wszystko
zostanie jak  było.  Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głoœno.  -
ProponujŞ  toast  za  konserwatyzm. Chwila,  moment... - nalał sobie  dżinu,
wstał i oparł dłoá na porŞczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział.
- I z  każdym  rokiem  stajŞ siŞ  konserwatywniejszy,  nie  dlatego  że  siŞ
starzejŞ, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebŞ...
     TrzeŸwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do găry
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R.  Kwadryga, jak
siŞ wydawało,  nadaremnie starał siŞ zrozumieŚ, skNod dobiega głos i czyj to
głos. NaprawdŞ było bardzo przyjemnie.
     - Ludzie  uwielbiajNo krytykowaŚ  rzNody  za  konserwatyzm  - ciNognNoł
Wiktor.  -  Ludzie  uwielbiajNo  postŞp,  przepadajNo  za  postŞpem. To  sNo
nowomodne pomysły, ale  bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie  powinni
błagaŚ Boga,  aby  zesłał im możliwie  najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo władzŞ...
     Teraz răwnież Golem podniăsł wzrok i  patrzył na Wiktora,  i  Teddy  za
swoim  kontuarem răwnież przestał wycieraŚ butelki i zaczNoł  słuchaŚ, tylko
że znowu zabolał kark i trzeba było odstawiŚ kieliszek i pogładziŚ guz.
     - Aparat paástwowy,  panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie  uważał zachowanie status  quo. Nie wiem, o ile było  to uzasadnione
poprzednio, ale teraz  funkcja paástwa jest  po prostu  niezbŞdna. Ja bym tŞ
funkcjŞ okreœlił nastŞpujNoco - na  wszelkie możliwe sposoby  przeciwdziałaŚ
temu,  by przyszłoœŚ mogła zapuszczaŚ  swoje  macki  w  nasze czasy.  Trzeba
odrNobywaŚ  te  macki,  przypalaŚ  je   rozpalonym  żelazem...  PrzeszkadzaŚ
wynalazcom,  popieraŚ  scholastykăw  i  tych  co  gadajNo  od  rzeczy...  Do
gimnazjăw  wprowadziŚ obowiNozkowe  i wyłNocznie  klasyczne  przedmioty.  Na
najwyższe  stanowiska   w  paástwie  -  starcăw   obciNożonych  rodzinami  i
zadłużonych, co najmniej szeœŚdziesiŞcioletnich, żeby  brali łapăwki i spali
na posiedzeniach...
     - Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem.
     -  Nie, dlaczego - powiedział  Golem.  - Niezmiernie przyjemnie słuchaŚ
takiego umiarkowanego, lojalnego przemăwienia.
     -  Jeszcze  nie  skoáczyłem,  panowie!  Utalentowanych uczonych  należy
mianowaŚ na stanowiska administracyjne i płaciŚ im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki  bez wyjNotku należy przyjmowaŚ, płaciŚ  za nie możliwie nŞdznie i
kłaœŚ pod sukno. WprowadziŚ drakoáskie podatki za każdNo nowoœŚ w gospodarce
i produkcji...  - A właœciwie dlaczego ja stojŞ? - pomyœlał Wiktor i usiadł.
- No i co pan o tym myœli? - zapytał Golema.
     - Ma  pan  całkowitNo racjŞ  -  odpowiedział  Golem. -  Jakoœ  ostatnio
wszyscy  u   nas   sNo  strasznie   radykalni.   Nawet  dyrektor  gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
     Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie:
     -  Żadnego  ratunku  nie  bŞdzie.  Dlatego,  że  ci  wszyscy  kretyáscy
radykałowie i radykalni kretyni nie tylko  wierzNo  w postŞp, ale na  domiar
złego ten postŞp kochajNo,  wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyŚ bez postŞpu.
Dlatego,  że postŞp  - poza  wszystkim innym - to tanie samochody,  użytkowa
elektronika i  w ogăle możnoœŚ robiŚ mniej, za to zarabiaŚ wiŞcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony  jednNo rŞkNo...  to znaczy  nie  rŞkNo,  rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskaŚ na hamulec, a drugNo na  gaz. Jak wyœcigowy kierowca
na zakrŞcie. Na hamulec - żeby nie straciŚ władzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie straciŚ szybkoœci, bo inaczej jakiœ tam demagog, entuzjasta postŞpu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
     - Trudno z panem dyskutowaŚ - uprzejmie powiedział Pawor.
     -  To  niech  pan  nie dyskutuje  - powiedział  Wiktor.  -  Nie  trzeba
dyskutowaŚ  - prawda  rodzi siŞ w  dyskusji, niech jNo  szlag trafi. - Czule
pogłaskał  guz i  uzupełnił.  -  ZresztNo,  pewnie  moje poglNody  to skutek
ignorancji.  Wszyscy  uczeni  sNo zwolennikami  postŞpu,  a  ja  nie  jestem
uczonym. Ja po prostu jestem doœŚ znanym kuplecistNo.
     - A dlaczego pan przez cały czas łapie siŞ za kark? - zapytał Pawor.
     - Jakiœ draá mi przyłożył  - powiedział Wiktor.  - Kastetem. Czy dobrze
măwiŞ, Golem? Kastetem?
     - Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem.  -  ZresztNo  może to  była
cegła.
     - O czym  wy  opowiadacie? - zdziwił siŞ Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatŞchłej dziurze?
     - No widzi pan - pouczajNoco powiedział  Wiktor.  -  PostŞp!...  Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
     Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota
i na  sali  pojawiła  siŞ  znana para  - młody  mŞżczyzna  w bardzo  silnych
okularach i jego długi jak żerdŸ wspăłtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili  stojNocNo  lampŞ,  pokornie   rozejrzeli  siŞ  dookoła  i  zaczŞli
studiowaŚ jadłospis. Młody mŞżczyzna znowu przyniăsł ze sobNo teczkŞ, teczkŞ
postawił na  wolne krzesło  obok siebie. Zawsze był  bardzo dobry dla swojej
teczki.  Podyktowali kelnerowi zamăwienie, wyprostowali  siŞ i  wpatrzyli  w
przestrzeá.
     Dziwna para, pomyœlał  Wiktor. ZdumiewajNoca  dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce -  jeden w ogniskowej, wtedy drugi siŞ rozpływa i na
odwrăt. Idealna niezgodnoœŚ. Z młodym mŞżczyznNo  w okularach można  by było
porozmawiaŚ o postŞpie,  a  z wysokim  - nie... Ale  ja  was zaraz uzgodniŞ.
Jakby mi was  uzgodniŚ? No na przykład powiedzmy... Jakiœ tam narodowy bank,
podziemia... cement,  beton,  sygnalizacja... ten  wysoki  nabiera  numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca  siŞ, wejœcie  do  skarbca  stoi otworem,
obaj  wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo siŞ drzwi
sejfu i młody po łokieŚ zanurza siŞ w brylantach.
     Doktor R. Kwadryga nagle siŞ rozpłakał i złapał Wiktora za rŞkŞ.
     - NocowaŚ - powiedział. - Do mnie. Co?
     Wiktor  niezwłocznie nalał  mu dżinu.  R.  Kwadryga  wypił,  otarł  nos
dłoniNo i kontynuował.
     - Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
     - Fontanna - to nieŸle pomyœlane - zauważył wymijajNoco  Wiktor. - A co
jeszcze?
     - Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Œlady. BojŞ siŞ. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
     - Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor.
     R. Kwadryga zamrugał powiekami. f
     - Kiedy szkoda - powiedział.
     - Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeœ od  dziecka. Willi
mu szkoda! No to siŞ udław swojNo willNo.
     - Ty mnie  nie kochasz  - gorzko skonstatował doktor R.  Kwadryga. -  I
nikt.
     - A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor.
     -  "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc siŞ powiedział R..Kwadryga.
-  Szkic  w  złotych  ramach... "Prezydent  na  pozycjach". Fragment  obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
     - I co jeszcze? - zainteresował siŞ Wiktor.
     -  "Prezydent  z  płaszczem" - powiedział  R. Kwadryga z gotowoœciNo. -
Panneau.  Panorama.  Wiktor,  znudzony,  odkroił  kawałek  minogi  i zaczNoł
słuchaŚ Golema.
     - A wiŞc Pawor - măwił Golem. - Niechże siŞ pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogŞ  zrobiŚ? Sprawozdanie  panu przedłożyłem.  Paáski  raport gotăw
jestem podpisaŚ. Chce siŞ paá skarżyŚ na wojskowych  - niech siŞ pan skarży.
Chce siŞ pan skarżyŚ na mnie...
     - Wcale nie chcŞ siŞ na pana skarżyŚ - odpowiedział Pawor przyciskajNoc
dłoá do piersi.
     - To niech siŞ pan nie skarży.
     -  Ale proszŞ mi  coœ poradziŚ!  Czy  naprawdŞ  nic  mi  pan  nie  może
poradziŚ?
     - Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idŞ.
     Nikt nie zwrăcił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał  i czujNoc, że
jest już  bardzo  pijany,  ruszył  w  kierunku  baru. Łysy Teddy  przecierał
butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
     - Jak zawsze? - zapytał.
     - Poczekaj - powiedział Wiktor.  -  O co to ja ciŞ chciałem  zapytaŚ...
Aha! Jak leci, Teddy?
     - Deszcz - krătko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
     - PrzeklŞta pogoda zrobiła siŞ w naszym mieœcie  -  powiedział Wiktor i
oparł siŞ o ladŞ. - Jak na twoim barometrze?
     Teddy wsunNoł rŞkŞ pod ladŞ i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
œciœle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
     - Beznadziejnie  -  powiedział Teddy uważnie  oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymysł. - NastŞpnie dodał po chwili namysłu. - A w ogăle, to jeden
Băg raczy wiedzieŚ, może  on już dawno siŞ zaciNoł - ktăry  to już  rok pada
deszcz, jak go sprawdziŚ?
     -  Można pojechaŚ na  SaharŞ - zaproponował  Wiktor.  Teddy uœmiechnNoł
siŞ.
     -  Œmieszne  -  powiedział.  - Ten  wasz  pan  Fawor, œmieszna  sprawa,
proponuj e mi za tŞ sztuczkŞ dwieœcie koron.
     - Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu...
     - Tak mu właœnie powiedziałem. - Teddy obrăcił "pogodnik" i podniăsł go
do prawego oka. - Nie  oddam -  oznajmił  kategorycznie.  - Niech  sobie sam
poszuka.  -  WsunNoł  "pogodnik"  pod ladŞ,  popatrzył  jak  Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała.
     - Dawno? - niedbale zapytał Wiktor.
     - Jakoœ tak  około piNotej.  WziŞła skrzynkŞ koniaku;  Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestaŚ.  Goni personel po koniak, nalana morda.
Poseł do parlamentu... Ty siŞ o niNo nie boisz?
     Wiktor wzruszył ramionami.  Nagle zobaczył DianŞ  obok siebie. Pojawiła
siŞ przy  barze  w mokrym  płaszczu  deszczowym  z  odrzuconym kapturem, nie
patrzyła  w  stronŞ  Wiktora,  widział  tylko  jej profil  i  myœlał,  że ze
wszystkich kobiet, ktăre znał do tej  pory, ta  jest najpiŞkniejsza i że już
nigdy wiŞcej nie bŞdzie takiej miał. Diana stała oparta o  ladŞ baru i twarz
miała bardzo bladNo  i bardzo obojŞtnNo i  była  najpiŞkniejsza - wszystko w
niej  było piŞkne. Zawsze.  I  kiedy płakała, i kiedy siŞ œmiała, kiedy  siŞ
złoœciła, kiedy  było jej wszystko jedno,  i nawet wtedy, kiedy marzła a już
szczegălnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale siŞ zalałem,  pomyœlał Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargŞ
i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł.
     - Drogi sNo mokre, œliskie - măwił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
     -  Roscheper   jest   impotentem   -  powiedział   Wiktor  nTachinalnie
przełykajNoc wădkŞ.
     - Ona ci tak powiedziała?
     - Przestaá Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep siŞ.
     Teddy  popatrzył  na niego uważnie,  potem  westchnNoł,  odchrzNoknNoł,
przysiadł  na piŞtach, poszukał czegoœ  pod ladNo  i postawił przed Wiktorem
buteleczkŞ  z amoniakiem  i napoczŞtNo  paczkŞ  herbaty. Wiktor spojrzał  na
zegarek  a potem  przyglNodał siŞ,  jak  Teddy niespiesznie  bierze  czystNo
szklankŞ, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
răwnie  niespiesznie  miesza  szklanNo  pałeczkNo.  Potem podsunNoł szklankŞ
Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił siŞ. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w  măzg i rozlał  siŞ gdzieœ  za
gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, ktăre nagle stało siŞ zimne
nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo...
     - Dobra, Teddy - powiedział. - DziŞkujŞ. Zapisz na măj rachunek  co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. IdŞ.
     Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrăcił do swojego  stolika. Młody
mŞżczyzna w okularach ze swoim długim wspăłtowarzyszem spiesznie pochłaniali
kolacjŞ.  Stała przed  nimi  jedna  jedyna  butelka  -  z  miejscowNo  wodNo
mineralnNo.  Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie  i grali w
koœci, a doktor R. Kwadryga objNoł  rozczochranNo głowŞ rŞkami i  monotonnie
mamrotał: "Legia Wolnoœci opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczŞœliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent  - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
     - IdŞ - powiedział Wiktor.
     - Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzŞ szczŞœcia.
     -  Pozdrowienia dla  Roschepera  - powiedział Pawor puszczajNoc perskie
oko.
     - "Poseł  do  parlamentu Roscheper  Nant" - ożywił  siŞ R.  Kwadryga. -
Portret.  Niedrogo.  Do  pasa.  Wiktor  wziNoł  swojNo  zapalniczkŞ,  paczkŞ
papierosăw i poszedł do wyjœcia. Za jego plecami doktor R.
     Kwadryga jasnym głosem, oœwiadczył: "Uważam panowie że czas, abyœmy siŞ
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor  honoris causa,  ale  na  przykład  pana
sobie nie przypominam..."  W  drzwiach  Wiktor zderzył siŞ z grubym trenerem
drużyny piłki  nożnej "Bracia w  sapiencji". Trener  był  bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.

     *

     Autobus zatrzymał siŞ i kierowca powiedział:
     - Jesteœmy na miejscu
     -  Sanatorium?  -  zapytał  Wiktor. Na  zewnNotrz  była mgła, gŞsta jak
mleko. Pochłaniała œwiatło reflektorăw i nic nie było widaŚ.
     -  Sanatorium,  sanatorium - wymruczał kierowca  zapalajNoc  papierosa.
Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział.
     - Co za mgła! NiŚ nie widzŞ.
     - Poradzi pan sobie - obojŞtnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno.
-  Też sobie znaleŸli miejsce  na  sanatorium.  W  dzieá - mgła, wieczorem -
mgła. . .
     - SzczŞœliwej drogi - powiedział Wiktor.
     Kierowca nie odpowiedział. Silnik  zawył i olbrzymi pusty autobus, cały
przeszklony,  oœwietlony  od  œrodka   jak  zamkniŞty  na  noc  supermarket,
zawrăcił, od  razu  przemienił  siŞ w plamŞ  mŞtnego œwiatła  i  odjechał  z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłoámi po siatce ogrodzenia
znalazł bramŞ  i na oœlep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do
ciemnoœci,  niezbyt  wyraŸnie  widział  przed sobNo oœwietlone  okna prawego
skrzydła  i  jakNoœ  szczegălnie głŞbokNo ciemnoœŚ na miejscu  lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni całym dniem  na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby  przez watŞ, przenikały  normalne  dŸwiŞki  - grał adapter,  brzŞczały
naczynia, ktoœ  ochryple  wrzeszczał. Wiktor  szedł,  starajNoc  siŞ trzymaŚ
œrodka piaszczystej alejki,  żeby nie wpaœŚ na jakNoœ gipsowNo wazŞ. ButelkŞ
z dżinem troskliwie tulił  do piersi i  był bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNoł siŞ o coœ miŞkkiego i parŞ krokăw przespacerował siŞ na czworakach.
Za  plecami  ktoœ ospale i  sennie zaklNoł,  że niby  należałoby  poœwieciŚ.
Wiktor wymacał w  mroku upuszczonNo butelkŞ, znowu przytulił jNo do piersi i
poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rŞkŞ... Po chwili zderzył siŞ
z  samochodem, po  omacku ominNoł go i wpadł na nastŞpny. Do diabła, tu jest
całe  stado samochodăw. Wiktor  przeklinajNoc błNokał  siŞ wœrăd nich  jak w
labiryncie i  długo nie măgł dotrzeŚ  do niewyraŸnych œwiateł oznaczajNocych
wejœcie  do  budynku. Gładkie boki samochodăw  były  wilgotne od  skroplonej
mgły. Gdzieœ obok ktoœ chichotał i prăbował siŞ wyrwaŚ.
     Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzŞsNoc tłustym zadem nie bawił
siŞ w  chowanego, ani w  komărki  do wynajŞcia,  nikt nie  spał  w fotelach.
WszŞdzie  poniewierały siŞ stłamszone  płaszcze, a jakiœ dowcipniœ  powiesił
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze  piŞtro.
Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentăw
posła  do  parlamentu  były  otwarte,  dolatywały  stamtNod  tłuste  zapachy
jedzenia, - papierosăw  i zgrzanych ciał. Wiktor skrŞcił  w lewo, zapukał do
pokoju Diany.  Nikt siŞ nie odezwał.  Drzwi  były  zamkniŞte, klucz  tkwił w
zamku. Wiktor  wszedł, zapalił  œwiatło i postawił butelkŞ  na stoliku  obok
telefonu. Usłyszał czyjeœ  kroki, wyjrzał wiŞc  na korytarz. Długim i pewnym
krokiem  oddalał siŞ  rosły mŞżczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podeœcie  zatrzymał siŞ  przed  lustrem ,  uniăsł głowŞ  i  poprawił  krawat
(Wiktor  zdNożył  zauważyŚ smagły, orli profil  i ostry podbrădek),  a potem
zaszła w nim  jakaœ  zmiana  - przygarbił siŞ - jakby przekrzywił  na bok  i
obrzydliwie krŞcNoc biodrami znikł w  jakichœ otwartych  drzwiach. Chłystek,
niepewnie pomyœlał  Wiktor.  Puszczał gdzieœ pawia...  Spojrzał  w lewo. Tam
było ciemno.
     ZdjNoł  płaszcz,  zamknNoł pokăj i poszedł szukaŚ  Diany. Trzeba bŞdzie
zajrzeŚ do Roschepera, pomyœlał. Bo gdzie jeszcze ona może byŚ?
     Roscheper  zajmował  trzy sale.  W  pierwsze j,  niedawno  odbywało siŞ
żarcie. Na stołach przykrytych  za  - œwinionymi  obrusami walały siŞ brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomiŞte serwetki i  nikogo nie  było,  jeœli
nie liczyŚ samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w păłmisku z galaretNo.
     SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesiŚ siekierŞ. Na
gigantycznym łożu  Roschepera skakały păłnagie nietutejsze panienki. Grały w
jakNoœ dziwnNo grŞ z apoplektycznie purpurowym  panem burmistrzem, ktăry rył
w nich  jak œwinia w  żołŞdziach i răwnież skakał chrzNokajNoc ze szczŞœcia.
Byli także  obecni:  pan  policmajster  bez  płaszcza,  pan sŞdzia  grodzki,
ktăremu  oczy  wyłaziły  z  orbit  na  skutek   nerwowej  zadyszki  i  jakaœ
nieznajoma, ruchliwa osobistoœŚ  w liliowych  barwach. Ta  trăjka z  zapałem
grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce,  a w kNocie, oparty o œcianŞ,
siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony  w utytłany galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z  kretyáskim uœmiechem na wargach. Wiktor  zamierzał już
odejœŚ, kiedy ktoœ złapał go  za nogawkŞ spodni. Spojrzał w dăł i odskoczył.
Pod nim  stał  na czworakach poseł do  parlamentu,  kawaler  orderăw,  autor
słynnego  projektu  zarybienia Kitchiganskich  zbiornikăw wodnych  Roscheper
Nant.
     - ChcŞ siŞ bawiŚ w koniki - proszNoco  zabeczał Roscheper. - Baw siŞ ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyraŸniej był niepoczytalny.
     Wiktor  delikatnie  siŞ  uwolnił  i zajrzał do ostatniej  sali.  I  tam
zobaczył  DianŞ. W  pierwszej  chwili nie  zrozumiał,  że to Diana,  a potem
kwaœno pomyœlał:  bardzo przyjemnie!  Było tu  pełno ludzi, jacyœ  pobieżnie
znajomi mŞżczyŸni i kobiety, wszyscy  stali  kołem i klaskali  w dłonie, a w
œrodku koła taáczyła  Diana z  tym  właœnie  żăłtym chłystkiem, właœcicielem
orlego  profilu. Oczy jej  płonŞły, płonŞły policzki,  włosy  powiewały  nad
ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał siŞ
byŚ na poziomie, dorăwnaŚ.
     Dziwne, pomyœlał Wiktor.  O co chodzi?...  Coœ tu było  nie tak. Taáczy
dobrze,  no, po  prostu wspaniale  taáczy. Jak nauczyciel taáca. Nie taáczy,
ale pokazuje jak należy taáczyŚ... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeá
na  egzaminie.  Strasznie  zależy  mu  na  piNotce... Nie, nie  to.  Słuchaj
kochany, przecież ty taáczysz  z DianNo! Czy tego nie  widzisz?  Wiktor  jak
zwykle  uruchomił  wyobraŸniŞ. Aktor  taáczy  na  scenie,  wszystko  dobrze,
wszystko piŞknie, wszystko idzie jak należy,  nikt siŞ  nie  sypie, a w domu
nieszczŞœcie...  nie, wcale niekoniecznie nieszczŞœcie,  zwyczajnie czekajNo
na  jego powrăt,  a  on  răwnież  czeka,  kiedy  spadnie kurtyna  i  zgasnNo
œwiatła...  i  nawet  wcale  nie  aktor, tylko  postronny człowiek  udajNocy
aktora, ktăry  sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego
nie  czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani,  odrobiny bliskoœci,  ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Coœ do siebie măwiNo i nie sposăb zrozumieŚ
- co. Nie  spocił  siŞ pan? Tak,  czytałem i to  nawet  dwa  razy... I wtedy
zobaczył, że Diana biegnie  do niego roztrNocajNoc goœci. - ChodŸ taáczyŚ! -
krzyczała z daleka.
     Ktoœ zagrodził jej drogŞ, ktoœ złapał za rŞkaw, wyrwała siŞ œmiejNoc, a
Wiktor  wciNoż   szukał  oczami  żăłtoskărego,  nie  măgł  znaleŸŚ   i  czul
nieprzyjemny niepokăj.
     Diana podbiegła do niego, schwyciła za rŞkaw i wciNognŞła w koło.
     - ChodŸ, chodŸ! Tu sNo sami  swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak siŞ to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
     WciNognŞła  go do  œrodka,  ktoœ w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje  pisarz
Baniew!".  Adapter,  ktăry zamilkł na chwilŞ,  znowu zagrzmiał i zaszczekał,
Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami  i
winem, była cała  rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział  - oprăcz jej
ożywionej przeœlicznej twarzy i rozwianych włosăw.
     - Taácz! - krzyknŞła i zaczŞła taáczyŚ. - Zuch jesteœ, że przyjechałeœ.
     - Tak. Tak.
     - Po co jesteœ trzeŸwy? Zawsze jesteœ trzeŸwy, kiedy nie trzeba.
     - Jeszcze bŞdŞ pijany.
     - Dzisiaj jesteœ mi potrzebny pijany.
     - BŞdŞ.
     - Żeby  robiŚ  z tobNo,  co  bŞdŞ chciała. Nie ty ze mnNo,  tylko ja  z
tobNo.
     - Tak.
     Œmiała siŞ zadowolona i oboje  taáczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie myœlNoc. Jak we œnie,.  Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KtărNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coœ
pokrzykiwali, jeszcze ktoœ prăbował taáczyŚ, Wiktor odepchnNoł go,  żeby nie
przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O măj biedny, pijany ludu!"
     - On jest impotentem?
     - Ja myœlŞ. Przecież go kNopiŞ.
     - No i jak?
     - Absolutnie.
     - O  măj  biedny,  pijany ludu!  - jŞczał Roscheper. -  ChodŸmy stNod -
powiedział Wiktor.
     WziNoł  jNo za rŞkŞ  i poprowadził. Pijaczyny i  sukinsyny rozstŞpowali
siŞ przed nimi œmierdzNoc czosnkiem i  spirytusem, a w drzwiach zagrodził im
drogŞ wielkousty  młokos o rumianych policzkach,  powiedział coœ chamskiego,
œwierzbiły go piŞœci, ale  Wiktor powiedział mu "PăŸniej, păŸniej" i  młokos
znikł. TrzymajNoc siŞ za rŞce przebiegli pustym korytarzem, nastŞpnie Wiktor
nie  wypuszczajNoc  jej  rŞki  otworzył  drzwi,  nie wypuszczajNoc  jej rŞki
zamknNoł  drzwi  od œrodka  i  było  gorNoco,  zrobiło  siŞ  gorNoco nie  do
wytrzymania,  duszno i pokăj na poczNotku był  wielki i przestronny, a potem
stał  siŞ  wNoski  i ciasny,  wtedy Wiktor wstał  i  otworzył  okno,  czarne
wilgotne powietrze  obmyło jego  pierœ i ramiona. Wrăcił do łăżka, namacał w
ciemnoœciach  butelkŞ  z dżinem, napił siŞ  i  oddał jNo Dianie.  Potem  siŞ
położył i znowu z lewej  płynŞło zimne powietrze, a  z prawej było  gorNoce,
jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaástwo trwa nadal - goœcie œpiewali
chărem.
     - To na długo? - zapytał.
     - Co? - zapytała sennie Diana.
     - Długo oni bŞdNo wyŚ?
     - Nie wiem.  Co nas to obchodzi? - odwrăciła siŞ  na bok  i  przytuliła
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła siŞ.
     PokrŞcili siŞ włażNoc pod kołdrŞ.
     - Nie œpij - powiedział Wiktor.
     - Aha - wymamrotała Diana.
     - Dobrze ci?
     - Aha.
     - A jeœli za ucho?
     - Aha... przestaá, boli.
     - Słuchaj, może măgłbym pomieszkaŚ tu przez tydzieá?
     - Măgłbyœ.
     - A gdzie?
     - Teraz chcŞ spaŚ. Daj pospaŚ biednej, pijanej kobiecie.
     Wiktor zamilkł i leżał bez  ruchu. Diana już spała. Właœnie tak zrobiŚ,
pomyœlał.  Tu  bŞdzie  dobrze  i spokojnie.  Tylko nie wieczorem. A  może  i
wieczorem. Nie bŞdzie chyba  chlał przez wszystkie  wieczory, przecież  musi
siŞ leczyŚ... PobŞdŞ tu ze trzy, cztery dni... piŞŚ, szeœŚ... i trzeba mniej
piŚ,  wcale nie  piŚ i popracowaŚ...  bardzo dawno  nie  pracowałem...  Żeby
zaczNoŚ pracowaŚ, trzeba zdrowo siŞ wynudziŚ, żeby już na nic poza tym nie -
mieŚ ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc.  A w  sprawie  Irmy... W  sprawie  Irmy
napiszŞ do Roc-Tusowa, oto co zrobiŞ. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchărzył, to
tchărz. Jest mi winien dziewiŞŚset  koron... Kiedy mowa o  panu prezydencie,
wszystko to  nie ma znaczenia, wszyscy stajemy  siŞ tchărzami. Dlaczego  tak
siŞ boimy? Czego  właœciwie siŞ boimy? Boimy siŞ zmian. Nie bŞdzie można iœŚ
do  knajpy  dla pisarzy,  żeby  golnNoŚ  kielicha...  portier przestanie siŞ
kłaniaŚ...  w ogăle nie  bŞdzie  portiera, sam bŞdziesz portierem.  Kiepsko,
jeœli do kopalni... to  rzeczywiœcie kiepsko... Ale  tak bywa bardzo rzadko,
nie  te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myœlałem i sto  razy
dochodziłem do wniosku, że nie ma siŞ czego baŚ, a wszystko  jedno siŞ bojŞ.
Dlatego, że to chamska siła, pomyœlał.  To  bardzo straszne, jeœli przeciwko
tobie  jest  bezmyœlna,  œwiáska,  szczeciniasta  siła  nie  poddajNoca  siŞ
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bŞdzie...
     ZdrzemnNoł siŞ i znowu siŞ obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyœ
głoœno rozmawiali i rżeli niczym zwierzŞta. Zatrzeszczały krzaki.
     - Nie  mogŞ ich sadzaŚ -  powiedział pijany głos  policmajstra - nie ma
takiego prawa...
     - BŞdzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie?
     -  A czy jest takie prawo, żeby  tuż za  miastem - rozsadnik  zarazy? -
zaryczał burmistrz.
     - BŞdzie! - z uporem powiedział Roscheper.
     - Oni  nie sNo zaraŸliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum.  - Mam
na myœli, że w sensie medycznym...
     - Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNoŚ.
     -  A  czy jest  takie  prawo, żeby rujnowaŚ uczciwych  ludzi? - ryknNoł
burmistrz. - Żeby rujnowaŚ, jest takie prawo?
     - A ja  ci măwiŞ,  że bŞdzie! - powiedział Roscheper. -  Jestem posłem,
czy nie? Czym by tu w nich rzuciŚ? - pomyœlał Wiktor.
     - Roscheper! -  powiedział policmajster. - Jesteœ moim przyjacielem? Ja
ciŞ,  draniu,  na  rŞkach nosiłem.  Ja ciŞ, draniu,  wybierałem.  A teraz te
zarazy łażNo po mieœcie, a ja nic nie mogŞ. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
     - BŞdzie - powiedział Roscheper. - Ja ci măwiŞ, że bŞdzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
     - Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
     -  Co?...  W  zwiNozku  măwiŞ...  z  zatruciem  atmosfery  i  z  powodu
niedostatecznego  obrybienia  przylegajNocych  zbiornikăw wodnych...  zarazŞ
zlikwidowaŚ i zorganizowaŚ w odległym miejscu. Tak bŞdzie dobrze?
     - Niechże ciŞ ucałujŞ - powiedział policmajster.
     - Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. ToijaciŞ...
     -   Drobnostka  -  powiedział  Roscheper.   -  Dlamnie  to  głupstwo...
Zaœpiewamy? Nie, nie mam ochoty. ChodŸmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
     - Słusznie. Po kielonku - i do domu.
     Znowu zaszeleœciły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieœ daleko  "Ej,
gimnazjum  zapomniałeœ  sobie zapiNoŚ!" i  pod oknem  zapadła cisza.  Wiktor
znowu zadrzemał, obejrzał jakiœ  nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek
telefonu.
     - Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnŞła. - To
nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co?
     Rozmawiała  leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i  nagle  poczuł
jak stŞżało jej ciało.
     -  Dziwne -  powiedziała.  - Dobrze, zaraz  zobaczŞ...  Tak...  Dobrze,
powiem  mu. Odłożyła słuchawkŞ,  przelazła  przez Wiktora  i zapaliła nocnNo
lampkŞ.
     - Co siŞ stało? - sennie zapytał Wiktor.
     - Nic. Œpij, ja zaraz wrăcŞ.
     Przez  przymrużone powieki patrzył,  jak  zbiera rozrzuconNo bieliznŞ i
jej twarz była taka poważna, że siŞ zaniepokoił. Szybko ubrała siŞ i wyszła,
po  drodze  już   obciNogajNoc   sukienkŞ.   Roscheper   zasłabł,   pomyœlał
nasłuchujNoc.  Zachlał siŞ,  stary baran. W  ogromnym budynku  było cicho  i
Wiktor wyraŸnie słyszał  kroki Diany  na korytarzu, ale poszła nie  na prawo
jak  oczekiwał,  tylko  na  lewo. Potem  skrzypnŞły drzwi  i  kroki ucichły.
Odwrăcił siŞ na bok i sprăbował z powrotem zasnNoŚ, ale sen nie przychodził.
Zrozumiał,  że  czeka  na DianŞ  i nie  zaœnie, păki ona nie wrăci. Usiadł i
zapalił. Guz  na  karku znowu zaczNoł pulsowaŚ i Wiktor  siŞ skrzywił. Diana
nie wracała.  Nie  wiadomo  dlaczego  przypomniał  sobie  tancerza  z  orlim
profilem. A ten  co maŸ tym wspălnego? - pomyœlał Wiktor. Artysta, ktăry gra
innego  artystŞ,  ktăry  gra trzeciego. Aha, wiŞc to  o  to  chodzi,  tamten
wyszedł właœnie  z  lewej strony, stamtNod dokNod  poszła  Diana. Doszedł do
podestu i przeistoczył siŞ w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem
zaczNoł graŚ nonszalanckiego dandysa...  Wiktor znowu  zaczNoł nadsłuchiwaŚ.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy œpiNo... ktoœ chrapie... Potem znowu skrzypnŞły
drzwi  i zaczŞły zbliżaŚ siŞ kroki. Weszła Diana i twarz  miała nadal bardzo
poważnNo. Nic siŞ  nie skoáczyło,  przeciwnie. Diana podeszła do  telefonu i
wykrŞciła numer.
     - Nie ma go - powiedziała. - Nie,  nie, wyszedł... Ja też... - Nic  nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
     Odłożyła  słuchawkŞ, chwilŞ stała patrzNoc  w ciemnoœŚ za oknem a potem
usiadła  na łăżku obok Wiktora. W rŞku  trzymała  okrNogłNo latarkŞ.  Wiktor
zapalił  papierosa  i  podał  jej. Paliła w  milczeniu  myœlNoc  o  czymœ ze
skupieniem, a potem zapytała.
     - Kiedy zasnNołeœ?
     - Nie wiem, trudno powiedzieŚ.
     - Ale już pomnie?
     - Tak.
     Odwrăciła siŞ do niego.
     - Nic nie słyszałeœ? Jakiejœ awantury, băjki?
     -  Nie  -  powiedział  Wiktor.  - Moim  zdaniem  wszystko  było  bardzo
spokojnie. Najpierw  œpiewali, potem Roscheper  z  kumplami odlewał siŞ  pod
naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechaŚ do domăw.
     Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
     - Ubieraj siŞ - powiedziała.
     Wiktor  uœmiechnNoł siŞ i wyciNognNoł  rŞkŞ  po slipy. Słucham i jestem
posłuszny, pomyœlał.  To  œwietna rzecz - posłuszeástwo. Tylko  nie trzeba o
nic pytaŚ. Zapytał:
     - Pojedziemy, czy păjdziemy?
     - Co... Najpierw păjdziemy, a potem siŞ zobaczy.
     - Ktoœ zginNoł?
     - Zdaje siŞ.
     - Roscheper?
     Nagle   poczuł   na   sobie  jej   spojrzenie.   Patrzyła  na  niego  z
powNotpiewaniem. TrochŞ już żałowała, że zabiera go ze  sobNo. Pytała siebie
- a kto to właœciwie taki, żeby go ze sobNo zabieraŚ?
     - Jestem gotăw - powiedział Wiktor.
     CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła siŞ latarkNo.
     - No dobra... w takim  razie chodŸmy - powiedziała, nie ruszajNoc siŞ z
miejsca.
     - Może oderwaŚ  nogŞ od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy
od łăżka... Diana ocknŞła siŞ.
     - .Nie.  Noga jest do  niczego.  - WysunŞła  szufladŞ  biurka i  wyjŞła
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. .
     Wiktor  w pierwszej  chwili  przeraził  siŞ,  ale okazało  siŞ,  że  to
małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
     - Daj mi naboje - powiedział.
     Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc,  potem spojrzała na pistolet i
powiedziała.
     - Nie. Naboje nie bŞdNo ci potrzebne. Idziemy.
     Wiktor wzruszył  ramionami i  wsunNoł  pistolet do kieszeni.  Zeszli do
westybulu  i  wyszli  przed  dom.  Mgła  zrzedła, siNopił  wNotły  deszczyk.
Samochodăw  przed domem nie  było. Diana skrŞciła w alejkŞ miŞdzy krzakami i
zaœwieciła  latarkNo.  Idiotyczna   sytuacja,  pomyœlał   Wiktor.   Okropnie
chciałbym zapytaŚ, o co chodzi, a  zapytaŚ nie wolno. Dobrze byłoby wymyœleŚ
jak zapytaŚ. Jakoœ  tak  podchwytliwie.  Nie zapytaŚ - tylko  ot  tak  sobie
rzuciŚ  uwagŞ z  pytaniem w podtekœcie. Może trzeba bŞdzie siŞ biŚ? Nie chce
mi siŞ. Dzisiaj mi siŞ  nie chce. WalnŞ kolbNo. Od razu miŞdzy oczy... a jak
tam măj guz? Guz był  na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry  miłosierdzia w  tym sanatorium...  A przecież  zawsze  uważałem, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie piŞŚ
dni... Co  za wilgoŚ, trzeba  było sobie golnNoŚ przed wyjœciem.  Jak  tylko
wrăcŞ, zaraz sobie golnŞ.."Dobry jestem, pomyœlał. Żadnych pytaá. Słucham  i
jestem posłuszny.
     Obeszli skrzydło budynku, przedarli siŞ przez krzaki bzu i znaleŸli siŞ
przed ogrodzeniem. Diana  poœwieciła. Jednego żelaznego  prŞta  w ogrodzeniu
brakowało.
     - Wiktor - powiedziała niegłoœno Diana. - Teraz păjdziemy  œcieżkNo. Ty
bŞdziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeœ?
     - Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
     Diana przelazła  pierwsza  i  poœwieciła Wiktorowi. Potem  bardzo wolno
szli pod gărŞ. To było wschodnie zbocze wzgărza, na ktărym stało sanatorium.
Wokăł szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana siŞ poœlizgnŞła i
Wiktor ledwie zdNożył  złapaŚ jNo  za  ramiona. Niecierpliwie  wyrwała siŞ i
szła  dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj  siŞ za mnNo".
Wiktor posłusznie patrzył  w dăł na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
krŞgu.  PoczNotkowo wciNoż  oczekiwał  ciosu w potylicŞ, prosto w  guz, albo
czegoœ w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej  nie. Nic do niczego nie
pasowało.  Po  prostu, najpewniej zwiał jakiœ  œwir - na przykład  Roscheper
dostał  delirium  tremens  i  trzeba  go  bŞdzie  doprowadziŚ  z   powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
     Diana nagle przystanŞła i coœ powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do
œwiadomoœci Wiktora, ponieważ  nieomal w tej  samej sekundzie  zobaczył obok
œcieżki czyjeœ błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypukłego czoła - tylko  czoło i oczy, i  nic wiŞcej, ani warg, ani
nosa,  ani  ciała  -  nic.  Wilgotna  mokra  ciemnoœŚ  i  w  krŞgu œwiatła -
błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło.
     -  Œcierwa  -   powiedziała  Diana  œciœniŞtym  głosem.  -  Wiedziałam.
ZezwierzŞcone œcierwa.
     Padła na kolana, promieá  latarki zeœlizgnNoł siŞ wzdłuż czarnego ciała
i Wiktor zobaczył jakieœ lœniNoce păłkoliste  żelazo, łaácuch  w  trawie,  a
Diana  rozkazała "Szybciej  Wiktor", a on  przysiadł  obok niej na  piŞty  i
dopiero wtedy zrozumiał,  że  to potrzask, a w  potrzasku - noga  człowieka.
OburNocz wczepił siŞ w żelazne  szczŞki, sprăbował rozerwaŚ je, poddały  siŞ
ledwie,   ledwie  i  znowu  zatrzasnŞły.  "Idiota!  -  krzyknŞła   Diana.  -
Pistoletem!"  ZacisnNoł  zŞby,  złapał  wygodniej, napiNoł  muskuły tak,  że
zachrzŞœciło i szczŞki siŞ rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga
znikła,  żelazne păłkola znowu siŞ  zwarły i  zacisnŞły mu palce. "Potrzymaj
latarkŞ"  - powiedziała Diana.  "Nie  mogŞ  - odpowiedział. - Złapałem  siŞ.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklŞła, wsadziła mu rŞkŞ  do kieszeni.
Wiktor znowu  otworzył  potrzask,  Diana  wstawiła  kolbŞ  pistoletu  miŞdzy
szczŞki i wtedy siŞ uwolnił.
     - Potrzymaj latarkŞ - powtărzyła Diana - a ja zobaczŞ co z nogNo.
     -  KoœŚ  jest zgruchotana  -  powiedział z  ciemnoœci  napiŞty głos.  -
Zanieœcie mnie do sanatorium i wezwijcie samochăd.
     - Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkŞ i podnieœ go.
     Poœwieciła.  Człowiek siedział  na  tym  samym miejscu  oparty  o  pieá
drzewa. DolnNo połowŞ  jego twarzy  zasłaniała czarna  przepaska. Okularnik,
pomyœlał Wiktor. Mokrzak. SkNod on siŞ tutaj wziNoł?
     - Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy.
     - Zaraz -  odpowiedział.  Przypomniał  sobie  żăłte  krŞgi  wokăł oczu.
ŻołNodek  podszedł mu  do  gardła. - Zaraz... -  przysiadł  obok  mokrzaka i
odwrăcił siŞ do niego plecami - proszŞ mnie objNoŚ za szyjŞ - powiedział.
     Mokrzak okazał siŞ  chudy i lekki. Nie ruszał siŞ  i  nawet można  było
sNodziŚ, że nie oddycha. Nie  jŞczał, kiedy  Wiktor siŞ poœlizgnNoł, ale  za
każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz.  Œcieżka  była znacznie bardziej
stroma  niż Wiktor przypuszczał  i  kiedy  dotarli do ogrodzenia był  nieŸle
zasapany. Trudno było  przecisnNoŚ mokrzaka przez dziurŞ  w  ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radŞ.
     - DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejœcia.
     - Na razie do holu - odpowiedziała Diana.
     - Nie  trzeba  - tym samym pełnym wysiłku  głosem powiedział mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
     - Przecież pada deszcz - zdziwił siŞ Wiktor.
     - Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - ZostajŞ tutaj.
     Wiktor zmilczał i zaczai wchodziŚ po stopniach.
     - Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał siŞ.
     - Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz.
     - Niech  pan siŞ nie  wygłupia - powiedział mokrzak.  -  ProszŞ mnie...
zostawiŚ tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie,  podszedł
do drzwi i wszedł do holu.
     - Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramiŞ Wiktora.
     - Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rŞkaw.
-  Zabijesz   go,  idioto!  Natychmiast  wynieœ  go  i   połăż  na  deszczu!
Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
     - Wszyscyœcie tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
     Zawrăcił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł  przed dom.  Deszcz jakby tylko
na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz  nagle lunNoł jak z cebra.
Mokrzak jŞknNoł cichutko, podniăsł głowŞ i nagle zaczNoł szybko,
     szybko   oddychaŚ  jak  po   biegu.   Wiktor  wciNoż  jeszcze  zwlekał,
instynktownie rozglNodajNoc siŞ w poszukiwaniu jakiejœ osłony.
     - Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak.
     - W kałużŞ? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
     - To bez znaczenia... niech pan kładzie.
     Wiktor ostrożnie  położył  go na ceramiczne kafelki  przed wejœciem,  a
mokrzak od  razu wyciNognNoł  siŞ i rozkrzyżował  rŞce. Jego prawa noga była
nienaturalnie wykrŞcona, ogonfne  czoło w œwietle nocnej lampy  wydawało siŞ
sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na  schodku.  Miał ogromnNo ochotŞ wrăciŚ do
holu, ale  to było niemożliwe  -  zostawiŚ  rannego  na  deszczu,  a  Samemu
schroniŚ siŞ w cieple.  Ile razy nazwano mnie dzisiaj  głupcem?  - pomyœlał,
ocierajNoc twarz  dłoniNo.  Oj. dużo razy.  I zdaje siŞ, jest w  tym  trochŞ
prawdy,  ponieważ głupiec,  czyli  bałwan,  a także kretyn i  tak  dalej, to
ignorant  upierajNocy  siŞ  przy swojej  ignorancji.  A  przecież,  jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomyœlał. Tak, właœciwie raczej mokrzak niż  okularnik.
Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty...
     W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał siŞ:
     -  Noga!...  Tak,  zgruchotane  koœci... Dobrze...  W  porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
     Przez szklane drzwi Wiktor  zobaczył, że odwiesiła słuchawkŞ i pobiegła
schodami na gărŞ. ZaczŞły siŞ jakieœ nieprzyjemnoœci  z mokrzakami  w naszym
mieœcie.  Coœ  siŞ  wokăł  nich  dzieje.  Jakby   nagle  zaczŞli   wszystkim
przeszkadzaŚ, nawet  dyrektorowi gimnazjum.  Nawet  Loli, przypomniał  sobie
nagle.  Zdaje  siŞ, że też coœ  o nich wspomniała...  Spojrzał  na mokrzaka.
Mokrzak patrzył na niego.
     - Jak pan siŞ czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
     -  Może panu czegoœ trzeba?  - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - TrochŞ
dżinu?
     - Niech pan siŞ nie drze - powiedział mokrzak. - SłyszŞ.
     - Boli? - zapytał Wiktor wspăłczujNoco.
     - A jak pan myœli?
     WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyœlał Wiktor. ZresztNo Băg z nim -
widzŞ go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
     -  To  nic... -  rzekł. -  Jeszcze tylko  kilka minut.  Zaraz  po  pana
przyjadNo.
     Mokrzak nic nie odpowiedział,  jego czoło  pokryły  bruzdy,  przymknNoł
oczy.  Przypominał teraz  trupa - płaski, nieruchomy  pod ulewnym  deszczem.
Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok  i zaczŞła coœ robiŚ
z   poharatanNo  nogNo.  Mokrzak  cicho  krzyknNoł,  ale  Diana  nie  măwiła
uspokajajNocych słăw jak zwykle  w takich wypadkach  lekarze.  "Pomăc ci?" -
zapytał  Wiktor. Diana  nie odpowiedziała. Wstał, wtedy  Diana  nie unoszNoc
głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodŸ".
     - Nigdzie nie idŞ - odparł Wiktor. Patrzył jak zrŞcznie zakłada szynŞ.
     - BŞdziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana.
     - Nigdzie nie idŞ, - powtărzył Wiktor.
     Potem gdzieœ za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnŞły reflektory.
Wiktor zobaczył  jeepa,  ktăry ostrożnie skrŞcał w bramŞ.  Jeep podjechał do
wejœcia i  niezgrabnie  wyładował siŞ z niego  Jul Golem w swoim niezgrabnym
płaszczu.  Wszedł po  schodkach, pochylił siŞ nad mokrzakiem i  wziNoł go za
rŞkŞ. Mokrzak powiedział głucho:
     - Żadnych zastrzykăw.
     -  Dobra  - powiedział  Golem  i spojrzał  na Wiktora.  - Niech go  pan
podniesie.
     Wiktor wziNoł mokrzaka na rŞce i zaniăsł go  do jeepa. Golem wyprzedził
go, otworzył drzwi i wsiadł do œrodka.
     - Niech pan go  daj e  tutaj - powiedział z ciemnoœci. - Nie, nogami do
przodu... Œmielej... PrzytrzymaŚ za ramiona...
     Sapał  i krzNotał siŞ  w samochodzie.  Mokrzak znowu  krzyknNoł i Golem
powiedział coœ  niezrozumiałego,  coœ w  rodzaju "SzeœŚ  kNotăw  na szyi..."
Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał DianŞ:
     - Dzwoniłaœ do nich?
     - Nie - powiedziała Diana. - ZadzwoniŚ?
     - Teraz  już  nie  warto  -  powiedział  Golem -  bo  inaczej  wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo.
     - No, to idziemy - powiedziała Diana.
     - Płyniemy - poprawił jNo  Wiktor. Teraz, kiedy wszystko siŞ skoáczyło,
nie czuł nic oprăcz irytacji. W holu Diana wziŞła go pod rŞkŞ.
     - To  nic  - powiedziała  - zaraz  przebierzesz  siŞ  w  suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko bŞdzie dobrze.
     - Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył siŞ Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co siŞ tu stało?
     Diana westchnŞła ze znużeniem.
     - Nic szczegălnego siŞ nie stało. Nie trzeba było zapominaŚ latarki.
     - A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
     - Burmistrz je stawia, kanalia...
     Weszli na pierwsze piŞtro i szli teraz korytarzem.
     -  Zwariował?  - zapytał Wiktor.  - To przecież kryminalna sprawa.  Czy
może naprawdŞ oszalał?
     -  Nie.  To zwykła kanalia i  nienawidzi  mokrzakăw. Jak  zresztNo całe
miasto.
     - To już zauważyłem. My  ich  też  nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobiły?
     -  Przecież trzeba kogoœ nienawidziŚ  - powiedziała Diana. -  W jednych
miejscach nienawidzNo Żydăw, gdzie indziej - Murzynăw, a u nas - mokrzakăw.
     Zatrzymali  siŞ  przed  drzwiami,  Diana  przekrŞciła  klucz,  weszła i
zapaliła œwiatło.
     - Poczekaj -  powiedział  Wiktor  rozglNodajNoc siŞ. - Gdzieœ  ty  mnie
przyprowadziła?
     - To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz...
     Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po  ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
     - A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor.
     - Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc siŞ.
     - Na œcieżce... Przecież wiedziałaœ, że on tu jest?
     - No,  bo  wiesz  - powiedziała - w leprozorium  jest  nie  najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
     ZamknŞła ostatnie okno, przespacerowała siŞ po laboratorium oglNodajNoc
stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
     - Wszystko to jest  obrzydliwe -  powiedział Wiktor. - Co  to za  kraj!
Gdzie siŞ człowiek ruszy - wszŞdzie jakieœ œwiástwa... ChodŸmy, bo zmarzłem.
     - Zaraz - powiedziała Diana.
     ZdjŞła ze stołu jakieœ ciemne mŞskie ubranie i potrzNosnŞła nim. Był to
ciemny, wieczorowy  garnitur.  Starannie powiesiła  go w  szafie na  ubrania
robocze.  SkNod  tu  garnitur? -  pomyœlał Wiktor.  I  do  tego taki znajomy
garnitur...
     - No tak  - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale  ja  zaraz włażŞ  do
gorNocej wanny.
     - Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był  ten... z
takim nosem... żăłty na twarzy? Z ktărym taáczyłaœ...
     Diana wziŞła go za rŞkŞ.
     - Widzisz  - odpowiedziała  po  chwili milczenia - to măj mNoż,  ...Măj
były mNoż.

     *

     Dawno  nie  widziałem  pana w mieœcie -  powiedział  Pawor zakatarzonym
głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor  - wszystkiego dwa dni temu.
Można siŞ do was przysiNoœŚ, czy wolicie byŚ sami? - .zapytał Pawor.
     - Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana.
     Pawor usiadł  naprzeciw niej i krzyknNoł:  "Kelner,  podwăjny  koniak!"
Zmierzchało siŞ, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo
lampŞ.
     - Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrăcił siŞ do Diany - żyŚ w
takim klimacie  i zachowaŚ tak wspaniałNo cerŞ... - kichnNoł. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykoácza... - Jak siŞ pracuje? - zapytał Wiktora.
     - Kiepsko. Nie mogŞ pracowaŚ, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam  ochotŞ
czegoœ siŞ napiŚ.
     - Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor.
     - A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwoœci.
     - Ale co siŞ stało?
     -  Ten  bydlak  burmistrz  zastawia potrzaski na mokrzakăw.  Jeden  siŞ
złapał, zmiażdżyło mu nogŞ.  Zabrałem ten potrzask,  poszedłem na  policjŞ i
zażNodałem dochodzenia.
     - Tak - powiedział Pawor. - I co dalej?
     -  W  tym  mieœcie  sNo  dziwne   prawa.   Ponieważ  nie  było  wniosku
poszkodowanego,  uważa   siŞ,   że   nie  było  także   przestŞpstwa,  tylko
nieszczŞœliwy  wypadek,  ktăremu   nikt   nie   jest   winien  z  wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedziałem  policmajstrowi,  że przyjmŞ to do wiadomoœci i
wtedy on oznajmił mi, że jest to groŸba i na tym siŞ rozstaliœmy. t
     - A gdzie to siŞ stało? - zapytał Pawor.
     - Niedaleko sanatorium.
     - Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?
     - To nikogo nie powinno obchodziŚ - ostro powiedziała Diana.
     - Oczywiœcie  - odparł Pawor. - Ja siŞ tylko zdziwiłem -  skrzywił siŞ,
zmrużył oczy i dŸwiŞcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam.
     Wsadził rŞkŞ do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo  chustkŞ do nosa. Coœ z
hałasem  upadk)  na  podłogŞ.  Wiktor nachylił  siŞ. To  był kastet.  Wiktor
podniăsł go i podał Faworowi.
     - I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał.
     Pawor  z  twarzNo  ukrytNo  w  chustce   do   nosa  patrzył  na  kastet
zaczerwienionymi oczami.
     - To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos.
- To pan mnie przestraszył swojNo  opowieœciNo... A tak przy okazji,  ludzie
powiadajNo,  że  grasuje tu jakaœ  miejscowa  banda. Ni to  bandyci,  ni  to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubiŞ, kiedy mnie bijNo.
     - A czŞsto pana bijNo? - zapytała Diana.
     Wiktor spojrzał na niNo.  Siedziała w  fotelu założywszy nogŞ na nogŞ i
paliła  papierosa  nie  patrzNoc na  nikogo. Biedny  Pawor, pomyœlał Wiktor.
Zaraz  coœ  usłyszy...  WyciNognNoł  rŞkŞ  i  obciNognNoł  spădnicŞ  na  jej
kolanach.
     -  Mnie? -  zapytał Pawor.  - Czyżbym wyglNodał na  człowieka,  ktărego
czŞsto bijNo? To trzeba poprawiŚ. Kelner, jeszcze  raz podwăjny koniak! Tak,
a wiŞc nastŞpnego dnia poszedłem do warsztatu œlusarskiego i raz dwa zrobili
mi  tŞ zabawkŞ... - z zadowoleniem obejrzał  kastet. - Niezła  rzecz,  nawet
Golemowi siŞ spodobała...
     - Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor.
     - Nie. Nie  wpuszczajNo i jak  należy sNodziŚ,  nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzŞ. Napisałem skargi do trzech departamentăw, a teraz
siedzŞ i piszŞ sprawozdanie. Na jakNo sumŞ leprozorium  otrzymało w minionym
roku  kalesony. Oddzielnie dla kobiet,  oddzielnie  dla mŞżczyzn.  Diabelnie
pasjonujNoce.
     - Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniăsł brwi, a Diana powiedziała leniwie.
     - Lepiej niech pan zostawi tŞ swojNo pisaninŞ i zamiast tego napije siŞ
grzanego wina i położy do łăżka.
     -  Zrozumiałem  aluzjŞ  -  powiedział Pawor z  westchnieniem.  - Trzeba
bŞdzie  iœŚ... Czy pan wie,  w ktărym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. -
Wpadłby pan kiedyœ.
     -  W  dwieœcie  dwudziestym  trzecim  -  powiedział  Wiktor.  - Z całNo
pewnoœciNo.
     -  Do  widzenia  -  powiedział  Pawor  wstajNoc.  -  ŻyczŞ  przyjemnego
wieczoru.
     Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł  butelkŞ czerwonego wina  i
skierował siŞ do wyjœcia.
     - Masz za długi jŞzyk - powiedziała Diana.
     -  Tak - zgodził siŞ  Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi siŞ w jakiœ
sposăb podoba.
     - A mnie nie - powiedziała Diana.
     - I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
     - Ma wstrŞtny pysk -  odpowiedziała  Diana.  - Blond bestia.  Znam  ten
gatunek. Prawdziwi mŞżczyŸni. Bez czci i wiary. Atamani głupcăw.
     - Masz ci los - zdziwił siŞ Wiktor. - A ja myœlałem, że  tacy mŞżczyŸni
powinni ci siŞ podobaŚ.
     -  Teraz już  nie ma  mŞżczyzn -  zaprzeczyła Diana.  - Teraz sNo  albo
faszyœci, albo baby.
     - A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem.
     -  Ty?  Ty  za  bardzo  lubisz  marynowane  minogi.  I  jednoczeœnie  -
sprawiedliwoœŚ.
     - Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieŸle.
     - Nie najgorzej. Ale gdybyœ musiał wybieraŚ, wybrałbyœ minogi, a to już
niedobrze. PoszczŞœciło ci siŞ, że masz talent.
     - Coœ ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor.
     - A ja w ogăle jestem zła. Ty masz talent, a  ja -  złoœŚ. Jeżeli tobie
odebraŚ talent, a mnie złoœŚ to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
     -  Zero  zeru  nierăwne  -  zauważył  Wiktor.  -  Ty  nawet  jako  zero
wyglNodałabyœ nieŸle  -  przystojne, œwietnie zbudowane  zero.  A poza  tym,
gdyby ci odebraŚ twojNo  złoœŚ, staniesz  siŞ dobra, co w koácu też nie jest
najgorsze...
     - Jeœli odebraŚ mi  złoœŚ, to stanŞ siŞ meduzNo. Żebym stała siŞ dobra,
należałoby zastNopiŚ złoœŚ dobrociNo.
     -  Zabawne  -  powiedział   Wiktor  -  przeważnie  kobiety  nie  lubiNo
dyskutowaŚ. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo siŞ zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci siŞ właœciwie wziŞło, że jesteœ wyłNocznie  zła i ani trochŞ dobra.
Tak  nigdy  nie  jest.  Masz  w  sobie dobroŚ,  tylko że jej nie widaŚ spoza
złoœci.  W  każdym  człowieku  jest wszystkiego po  trochu,  a  życie z  tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
     Na  salŞ  wtoczyło siŞ  towarzystwo młodych ludzi jod razu  zrobiło siŞ
głoœniej.  Młodzi  ludzie  zachowywali  siŞ  doœŚ  swobodnie  -  nawymyœlali
kelnerowi, pogonili go  po piwo,  sami  obsiedli  stolik  w odległym kNocie,
zaczŞli głoœno rozmawiaŚ i œmiaŚ  siŞ na całe gardło. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych  policzkach  pstrykajNoc palcami skierował siŞ tanecznym
krokiem do baru. Teddy coœ  mu podał i  drab odstawiajNoc mały  palec  ujNoł
dwoma  palcami  kieliszek, odwrăcił  siŞ  plecami do  lady, oparł siŞ o niNo
łokciami, skrzyżował nogi i zwyciŞsko rozejrzał siŞ  po  pustej sali. "Witam
DianŞ! - wrzasnNoł. - Co słychaŚ?" Diana uœmiechnŞła siŞ do niego obojŞtnie.
     - Co to za cudo? - zapytał Wiktor.
     - Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra.
     - Gdzieœ go już widziałem - powiedział Wiktor.
     - Do diabła z  nim - niecierpliwie powiedziała Diana. -  Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo siŞ prawdziwi,
tacy ktărzy majNo coœ  własnego - dobroŚ, talent, złoœŚ... ale  jeœli  im to
zabraŚ, nic  z nich nie pozostanie, zostanNo  meduzami  jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie  wyobraziłeœ  sobie,  że  podoba  mi  siŞ twoje  umiłowanie minăg i
sprawiedliwoœci?  Zawracanie  głowy! Masz talent,  masz swoje ksiNożki, masz
sławŞ, ale  jeœli chodzi  o resztŞ, to jesteœ taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
     - To, co teraz măwisz -  oznajmił Wiktor - jest tak  bardzo niesłuszne,
że nawet  nie czujŞ siŞ urażony. Ale măw dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci siŞ wyraz twarzy, kiedy măwisz -  zapalił  papierosa i  podał  jej. - Măw
dalej.
     -  Meduzy  -  powiedziała  Diana  gorzko.  - Oœlizgłe,  głupie  meduzy.
KotłujNo  siŞ,  pełzajNo, strzelajNo,  same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdŞ nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
     - To  nieprzyzwoite  -  powiedział  Wiktor.  Obraz  niewNotpliwie  jest
wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w  ogăle  to sNo  banały,  Diano,
moja  najmilsza,  nie  jesteœ  myœlicielem.  W  ubiegłym  wieku,  gdzieœ  na
prowincji może by to nieŸle wyglNodało... w każdym  razie towarzystwo byłoby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieácy o gorejNocych oczach łaziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robiŚ - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewałkowany do znudzenia.
     - A co robiNo z meduzami?
     - Kto? Meduzy?
     - My.
     - O ile wiem - nic. Zdaje siŞ, że robiNo z nich konserwy.
     - No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coœ zdziałałeœ przez
ten czas?
     -   No  a  jak!  Napisałem  potwornie   wzruszajNocy  list  do  swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeœli po tym liœcie  nie załatwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
     - I to wszystko?
     - Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztŞ wyrzuciłem.
     - O Boże  - powiedziała Diana. - A ja  opiekowałam siŞ tobNo,  starałam
siŞ nie przeszkadzaŚ, odganiałam Roschepera...
     - KNopałaœ mnie w wannie - przypomniał Wiktor.
     - KNopałam w wannie, poiłam kawNo...
     - Poczekaj - powiedział  Wiktor  -  ale przecież ja też  kNopałem ciŞ w
wannie...
     - Wszystko jedno.
     - Jak to wszystko  jedno? Myœlisz, że łatwo pracowaŚ, kiedy siŞ  ciebie
kNopie  w wannie? Opisałem szeœŚ  wariantăw tego procesu, wszystkie  sNo  do
niczego.
     - Daj przeczytaŚ.
     - Tylko dla mŞżczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy
ci  nie  powiedziałem?  I  w  ogăle  było w  nich  tak  mało  patriotyzmu  i
œwiadomoœci  narodowej,  że  tak  czy inaczej  nikomu  nie można byłoby  ich
pokazaŚ.
     -  Powiedz,  jak  ty  to  robisz -  najpierw piszesz, a  dopiero  potem
wstawiasz œwiadomoœŚ narodowNo?
     - Nie  - odpowiedział  Wiktor. - Na  poczNotek nasiNokam  œwiadomoœciNo
narodowNo  do głŞbi duszy: czytam  przemăwienie pana prezydenta, wykuwam  na
pamiŞŚ  eposy bohaterskie, uczŞszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygaŚ  -  kiedy już  mnie nie mdli,  tylko  rzygam - biorŞ  siŞ do
dzieła... Wiesz, porozmawiajmy  lepiej o czymœ  innym. Na przykład o tym, co
bŞdziemy robili jutro.
     - Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
     - To păjdzie szybko. A potem?
     Diana  nie  odpowiedziała.  Patrzyła na  niego.  Wiktor  odwrăcił  siŞ.
Zbliżał siŞ  do  nich mokrzak - w  całej swojej  krasie  -  czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
     - Dzieá dobry - przywitał siŞ z DianNo. - Golem jeszcze nie wrăcił?
     Twarz Diany  wstrzNosnŞła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie  - na ikonie. Dziwna nieruchomoœŚ rysăw,  i już nie wiesz - czy to
zamysł   mistrza  czy  bezradnoœŚ  rzezimieszka.  Diana  nie  odpowiedziała.
Milczała  i mokrzak răwnież patrzył  na niNo w milczeniu,  i  nie było w tym
milczeniu  żadnej  niezrŞcznoœci  -  oni  po  prostu byli razem, a  Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo siŞ to nie podobało.
     - Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głoœno.
     - Tak - powiedziała Diana. - ProszŞ, niech pan usiNodzie i zaczeka.
     Jej  głos  był  zwyczajny  i  uœmiechała   siŞ  do  mokrzaka  obojŞtnym
uœmiechem.  Wszystko  było  jak zwykle  -  Wiktor  był z  DianNo, a  wszyscy
pozostali byli osobno.
     -  ProszŞ  -  wesoło  powiedział Wiktor wskazujNoc na  fotel doktora R.
Kwadrygi.
     Mokrzak   usiadł,   położył  na   kolanach   obie  dłonie  w   czarnych
rŞkawiczkach. Wiktor  nalał mu  koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem
wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagŞ i odstawił na stăł.
     - Mam nadziejŞ, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany.
     -  Tak - powiedziała  Diana. - Tak. Zaraz przyniosŞ.  Wiktorze, daj  mi
klucz do pokoju, za chwilŞ wrăcŞ.
     WziŞła klucz i szybko poszła do wyjœcia. Wiktor zapalił papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedział do  siebie. Jakoœ  za  dużo ci  siŞ  zwiduje w
ostatnich  czasach.  Jakiœ  taki przeczulony siŞ zrobiłeœ  i  nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to  w ogăle nie dotyczy - ci wszyscy byli
mŞżowie, te wszystkie dziwne  znajomoœci... Diana - to Diana,  a ty - to ty.
Roscheper  jest  impotentem?  Impotentem.  I  to  ci  powinno  wystarczyŚ...
Wiedział,  że to wszystko nie jest takie  proste, że  już połknNoł truciznŞ,
ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilŞ -  i udało
mu siŞ przekonaŚ siebie, że naprawdŞ wystarczy.
     Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognŞło
od  niego  wilgociNo  i jeszcze  czymœ jakby  medycznym.  Czy  mogłem  sobie
wyobraziŚ,  że  bŞdŞ  kiedyœ  siedział z  mokrzakiem  w knajpie przy  jednym
stoliku? Jednak postŞp, chłopcy, nastŞpuje  powoli. Albo też my staliœmy siŞ
tacy  wszystko  - żerni i wreszcie do nas dotarło,  że  wszyscy  ludzie  sNo
braŚmi? Ludzkoœci,  moja przyjaciăłko, jestem z ciebie  dumny... A czy  pan,
măj drogi, wydałby swojNo cărkŞ za mokrzaka?...
     - Nazywam siŞ Baniew  - przedstawił siŞ Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, ktăry wpadł w potrzask?
     Mokrzak szybko odwrăcił ku niemu twarz.  Patrzy jak  z okopu,  pomyœlał
Wiktor.
     - ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak.
     - Na jego miejscu zawiadomiłbym policjŞ.
     - To nie ma sensu - powiedział mokrzak.
     - A  dlaczego?  -  zapytał  Wiktor.  - Niekoniecznie  musi  zgłaszaŚ na
miejscowej policji, można zwrăciŚ siŞ do okrŞgowej...
     - Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.
     -   Każde  przestŞpstwo,   ktăre   pozostaje   bezkarne,   rodzi   nowe
przestŞpstwo.
     - Tak. Ale nas to nie interesuje.
     Przez chwilŞ obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:
     - Moje nazwisko - Zurtzmansor.
     - Słynne nazwisko  - uprzejmie  powiedział  Wiktor. - Czy nie  jest pan
krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?
     Mokrzak zmrużył oczy.
     - Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
     Wiktor nie zdNożył odpowiedzieŚ. Za  jego plecami ktoœ przesunNoł fotel
i dziarski baryton powiedział:
     - Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
     Wiktor odwrăcił siŞ. Wznosił  siŞ  nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy  jak  mu  tam,  słowem -  bratanek. Wiktor  patrzył na niego dłużej  niż
sekundŞ, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytacjŞ.
     - Do kogo pan măwi, młody człowieku? - zainteresował siŞ.
     - Do paáskiego  przyjaciela -  grzecznie wyjaœnił mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNoł. - Do kogo măwiŞ, ty mokra szmato!
     -  ChwileczkŞ  -  powiedział   Wiktor   i  wstał.  Flamenco  Juventa  z
uœmieszkiem  patrzył na  niego z găry. Taki młody  Goliat w sportowej kurtce
błyskajNocej niezliczonymi emblematami,  nasz prosty, ojczysty  sturmfuerer,
opoka   narodu   z   gumowNo  pałkNo  w  tylnej  kieszeni  spodni,  postrach
prawicowcăw,  lewicowcăw i  umiarkowanych. Wiktor  siŞgnNoł  rŞkNo  do  jego
krawata  i zapytał z  troskNo i zainteresowaniem "Co  pan tu  ma?".  I kiedy
młody  Goliat automatycznie pochylił głowŞ, żeby zobaczyŚ  co tam ma, Wiktor
mocno  złapał go  za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody
Goliat  kompletnie oszołomiony  i sprăbował  siŞ wyrwaŚ,  ale Wiktor go  nie
wypuœcił i  przez  jakiœ czas bardzo  starannie,  z lodowatNo  zawziŞtoœciNo
zakrŞcał i  obracał ten bezczelny, mocny nos  przygadujNoc  "NastŞpnym razem
zachowuj siŞ przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojăwkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody  Goliat rozpaczliwie
wierzgał,  ale  miŞdzy  nimi  stał fotel i  młody  Goliat  piŞœciami  ubijał
powietrze, za to Wiktor miał dłuższe rŞce  i ciNogle  wykrŞcał,  rozgniatał,
obracał i wyciNogał do
     chwili, kiedy nad  głowNo przeleciała mu  butelka. Wtedy obejrzał siŞ -
odsuwajNoc   stoliki   i   przewracajNoc  fotele   pŞdziła  na   niego  cała
piŞcioosobowa banda, dwăch w niej  było wyjNotkowo rosłych. Na  mgnienie oka
wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladŞ baru, Diana z białym
pakunkiem na œrodku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz  portiera,  i  tuż  obok  wœciekłe  pyski  z  rozwartymi  paszczŞkami.
NastŞpnie skoáczyła siŞ fotografia i zaczŞło siŞ kino. . .
     Pierwszego  dryblasa  Wiktor  nadzwyczaj  fartownie  powalił  ciosem  w
policzek. Ten przepadł i przez jakiœ czas siŞ nie pojawił. Ale drugi dryblas
trafił Wiktora  w  ucho. Ktoœ  inny  uderzył go  kantem  dłoni  w policzek -
chybił, widocznie  celował w gardło. A  jeszcze ktoœ - wyzwolony  Goliat?  -
skoczył mu na  plecy.  To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko
jeden  z  nich znał boks,  a  pozostali  chcieli  nie  : tyle  walczyŚ,  ile
okaleczyŚ - wyłupiŚ oko, rozerwaŚ usta, kopnNoŚ w pachwinŞ. Gdyby Wiktor nie
był  sam,  na pewno by  go zmasakrowali, ale  od tyłu zaatakował  ich Teddy,
ktăry œwiŞcie  przestrzegał  złotej  zasady  wszystkich wikidajłăw -  tłumiŚ
każdNo băjkŞ w zarodku, z flanki zaœ pojawiła siŞ Diana, Diana Wœcieklica, z
zŞbami wyszczerzonymi z nienawiœci,  niepodobna  do siebie,  już bez białego
pakunku,  tylko  z  ciŞżkim oplatanym  gNosiorem  w  rŞku,  nadciNognNoł też
portier - niemłody  już mŞżczyzna,  ale sNodzNoc  po  metodach  walki,  były
żołnierz  - walczył pŞkiem kluczy, jakby  to był pas  z  bagnetem w pochwie.
Kiedy wiŞc z kuchni przybiegło dwăch kelnerăw, nie mieli już  nic do roboty.
Bratanek  zwiał,  nawet  zapomniał  na  stoliku  swăj  tranzystor.  Jeden  z
chłopaczkăw leżał pod stołem - był to ten, ktărego Diana powaliła oplecionym
gNosiorem,  pozostałych zaœ czterech  Wiktor  z Teddym dosłownie wynieœli na
piŞœciach z sali, przepŞdzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpŞdu sami też wylecieli na  ulicŞ i dopiero tam, na deszczu uœwiadomili
sobie całkowite zwyciŞstwo i trochŞ siŞ uspokoili.
     -  Parszywi smarkacze  -  powiedział Teddy, zapalajNoc jednoczeœnie dwa
papierosy,  dla siebie  i  dla Wiktora.  - Przyzwyczaili  siŞ,  co  czwartek
rozrăba.  Zeszłym  razem zagapiłem  siŞ i  połamali dwa fotele. A  kto potem
płaci? Ja!
     Wiktor macał puchnNoce ucho.
     -  Bratanek uciekł - powiedział z żalem.  - Nie  dobrałem siŞ do niego,
niestety.
     - To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego  lepiej siŞ trzymaŚ
z  daleka.  Jego stryjek jest  sam wiesz  kim, zresztNo  i  on  sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy  jak tam oni siŞ nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzŞ nauczyłeœ siŞ biŚ. PamiŞtam kiedyœ byłeœ taki smarkacz, słaby  jak
mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stăł. Zuch.
     -  Taki mam zawăd  - westchnNoł  Wiktor.  - Produkt  walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
     - I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił siŞ Teddy.
     -  No a jak myœlisz!  NapiszNo  na ciebie pochwalny artykuł, że  jesteœ
przepełniony  œwiadomoœciNo narodowNo, idziesz szukaŚ  krytyka, a on  już  w
towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
     - Coœ podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
     - Răżnie. Bywa i tak, i nie tak.
     Pod  wejœcie  podjechał  jeep,  drzwi siŞ otworzyły i na deszcz wysiadł
młody człowiek w okularach i z  teczkNo oraz jego wysoki wspăłtowarzysz. Zza
kierownicy  wygrzebał siŞ  Golem.  Wysoki  z  intensywnym, można  powiedzieŚ
zawodowym  zainteresowaniem patrzył,  jak  portier wykopuje  przez  obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, ktăry jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie.
"Szkoda,  że tego z nami  nie  było  -  szeptem  powiedział Teddy wskazujNoc
oczami  na wysokiego. -  To  jest  specjalista  z  klasNo! Nie  to,  co  ty.
Zawodowiec, rozumiesz?  "Rozumiem" - răwnież  szeptem  odpowiedział  Wiktor.
Młody  człowiek  z  teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem  w pierwszej  chwili ruszył za nimi  niespiesznie, już z daleka
uœmiechajNoc siŞ do Wiktora, ale zastNopił mu drogŞ pan Zurtzmansor z białNo
paczkNo  pod  pachNo. Powiedział coœ păłgłosem, a wtedy  Golem  przestał siŞ
uœmiechaŚ  i  wrăcił  do  samochodu.  Zurtzmansor  wgramolił  siŞ  na  tylne
siedzenie i jeep odjechał.
     - Ech -  powiedział  Teddy  - biliœmy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie  za niego  krew przelewajNo,  a  ten wsiada  do  cudzego samochodu  i
odjeżdża.
     - Chyba  nie  masz racji -  powiedział Wiktor. -  Chory,  nieszczŞœliwy
człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz păjdziemy siŞ napiŚ, a jego
zawieŸli do leprozorium.
     -  Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
     - Oderwałem siŞ od narodu?
     - Od narodu, nie od narodu, ale życia  nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
ktăry to już rok  tylko deszcze i deszcze,  na polach  wszystko  wygniło,  z
dzieŚmi nie można dojœŚ do  ładu... ZresztNo,  co tu gadaŚ - w całym mieœcie
nie  ma  ani jednego  kota,  myszy  niedługo nas  zagryzNo...  E  -  ech!  -
powiedział i machnNoł rŞkNo. - No, to chodŸmy.
     Wrăcili do  holu i Teddy  zapytał portiera,  ktăry  już wrăcił  na swăj
posterunek:
     - No i jak? Dużo połamali?
     - E, nie - odpowiedział  portier. - Można powiedzieŚ, że wyszliœmy  bez
szwanku.  JednNo lampŞ pokaleczyli, œcianŞ  uœwinili, ale  pieniNodze  to ja
temu... ostatniemu odebrałem, masz, weŸ.
     Teddy skierował siŞ do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokăj. Młody mŞżczyzna  w okularach
i  wysoki   już  nudzili   siŞ   nad   butelkNo   mineralnej,   przeżuwajNoc
melancholijnie   firmowNo  kolacjŞ.  Diana  siedziała   na  dawnym  miejscu,
przeœliczna, ogromnie ożywiona i nawet uœmiechała siŞ  do siedzNocego  już w
swoim  fotelu doktora R.  Kwadrygi,  ktărego zwykle nie tolerowała. Przed R.
KwadrygNo  stała  butelka rumu, ale  doktor był jeszcze  trzeŸwy  i  dlatego
wyglNodał, dziwnie.
     - GratulujŞ! - ponuro przywitał Wiktora. - ŻałujŞ, że nie byłem obecny,
choŚby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel.
     -  Jakie  piŞkne  ucho  - powiedział R. KwadrygNo. -  Gdzieœ  ty  takie
dostał? Jak koguci grzebieá.
     - Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała  mu koniaku.  - Jej i  tylko
jej  zawdziŞczani  WiktoriŞ  swNo  -  powiedział  wskazujNoc   na  DianŞ.  -
Zapłaciłaœ za gNosior?
     - GNosior wcale siŞ nie stłukł - powiedziała  Diana. - Za kogo  ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upadł! Măj Boże, jak on cudownie siŞ  zwalił! Żeby oni
tak wszyscy....
     -  Zaczynamy  - ponuro powiedział  R.  KwadrygNo  i nalał sobie  pełnNo
szklankŞ rumu.
     -  Potoczył siŞ  jak manekin - powiedziała Diana. - Jak krŞgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak ciŞ kopali.
     - To, co najważniejsze - w porzNodku  - powiedział Wiktor. - Specjalnie
broniłem.
     Doktor  R. KwadrygNo z  .bulgotem wyssał  ze  szklanki  ostatnie krople
rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po  myciu naczyá.
Oczy mu z miejsca zmŞtniały.
     - My siŞ  znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty  jesteœ doktor  Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
     - Przestaá - powiedział R. KwadrygNo. -  Jestem absolutnie trzeŸwy. Ale
siŞ  spijŞ. To jedyne,  czego  jestem  teraz pewny. Nie  uwierzycie  mi, ale
przyjechałem tu păł roku temu jako zupełnie  niepijNocy człowiek. Mam chorNo
wNotrobŞ, katar kiszek i jeszcze coœ  tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno
mi piŚ, a pijŞ przez dwadzieœcia cztery godziny na dobŞ... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coœ  takiego  mi siŞ nie wydarzyło. Nawet
listăw  nie  dostajŞ,  dlatego  że  starzy  przyjaciele  siedzNo  bez  prawa
korespondencji, a nowi sNo niepiœmienni...
     - Nie chcŞ  słyszeŚ żadnych tajemnic paástwowych - powiedział Wiktor. -
Jestem  nieprawomyœlny.  R.  KwadrygNo  znowu napełnił  szklankŞ  i  zaczNoł
popijaŚ rum małymi łykami jak wystygłNo herbatŞ.
     - Tak  prŞdzej podziała - oznajmił.  - Prăbuj, Baniew. Przyda siŞ...  I
nie  ma  co  siŞ  na   mnie  gapiŚ!  -  znienacka  powiedział   do  Diany  z
wœciekłoœciNo.  - ProszŞ nie  ujawniaŚ  swoich uczuŚ! A jeżeli  siŞ  wam nie
podoba...
     - Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł.
     - Oni  ni cholery mnie nie rozumiejNo  - powiedział  żałoœnie. -  Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkŞ rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeœ. Tyle, że  jesteœ
bardzo ordynarny,  Baniew,  i  zawsze  raniłeœ  moje  uczucia.  Cały  jestem
poraniony... Oni  teraz bojNo  siŞ urnie zjeżdżaŚ, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie  jakieœ  œcierwo  pochwali  -  rana.  NastŞpne  œcierwo pochwali  -
nastŞpna  rana.  Ale  teraz już  to wszystko jest  za  mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo...  Słuchaj,  Baniew!  Masz takNo  wspaniałNo  dziewczynŞ...  ProszŞ
ciŞ...  Poproœ jNo, żeby przyszła  do  mojego  studia...  Ależ nie,  idioto!
Modelka!  Ty nic nie rozumiesz,  a  ja  takiej  modelki szukam już  dziesiŞŚ
lat...
     - Portret - alegoria -  wyjaœnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
Młody Narăd".
     - Dureá - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myœlicie, że
siŞ  sprzedałem... No i  słusznie, tak było!  Ale ja  już  wiŞcej nie malujŞ
prezydentăw... Autoportret! Rozumiesz?
     - Nie - przyznał siŞ Wiktor -  nie rozumiem. Chcesz malowaŚ autoportret
z DianNo jako modelkNo?
     - Dureá - powiedział R. Kwadryga. - To bŞdzie twarz artysty.
     - Măj tyłek - wyjaœniła Diana Wiktorowi.
     - Twarz artysty!  - powtărzył  R.  Kwadryga. - Przecież ty  też  jesteœ
artystNo... I wszyscy, ktărzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
ktărzy  mieszkajNo w  moim  domu... to  znaczy  nie mieszkajNo... Ty  wiesz,
Baniew,  ja  siŞ  bojŞ. Przecież ciŞ  prosiłem - przyjdŸ, pomieszkaj  u mnie
chociaż trochŞ. Mam willŞ, fontannŞ... A ogrodnik uciekł. Tchărz... Nie mogŞ
sam tam mieszkaŚ, lepiej  w  hotelu... Myœlisz, że pijŞ, bo  siŞ sprzedałem?
Zawracanie głowy,  to nie nowomodna  powieœŚ...  Pomieszkasz u mnie trochŞ i
sam siŞ zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogăle nie
sNo  moi  znajomi,  tylko  twoi. Wtedy zrozumiałbym,  dlaczego oni  mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... œmiejNo siŞ... -  nagle jego oczy napełniły
siŞ łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczŞœcie, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
     - I  twoje  - powiedział Wiktor i  wymienił spojrzenia z DianNo.  Diana
patrzyła  na  R.  KwadrygŞ z  odrazNo i lŞkiem. - Nikt tu  nie lubi Pawora -
powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczŞsny odmieniec.
     - StojNoca woda - oœwiadczył R.  Kwadryga. - I skaczNoca żaba.  Gaduła.
Zawsze milczy.
     -  Po  prostu on już  jest gotăw  - powiedział  Wiktor  do Diany. - Nic
strasznego...
     - Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam  za
swăj obowiNozek przedstawiŚ siŞ! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...

     Wiktor  przyszedł do gimnazjum na păł godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już  na  niego czekał.  ZresztNo był  on  chłopcem  taktownym,
poinformował wiŞc Wiktora, że spotkanie odbŞdzie siŞ  w auli i poszedł sobie
powołujNoc  siŞ na  jakieœ nie cierpiNoce  zwłoki  sprawy... Zostawszy  sam,
Wiktor   powŞdrował  korytarzami,  zaglNodajNoc  do  pustych  klas,  wdychał
zapomniany zapach  atramentu, kredy, wiecznie  wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy  băjek  "do  pierwszej   krwi",  wyniszczajNocych  przesłuchaá  przy
tablicy,  zapachy wiŞzienia,  bezprawia,  kłamstwa  podniesionego  do  rangi
przykazania.  WciNoż   miał  nadziejŞ   wywołaŚ  w  pamiŞci  jakieœ  słodkie
wspomnienia  dzieciástwa  i  młodoœci,  rycerstwa,  koleżeástwa,   pierwszej
czystej miłoœci, ale  nic z tego  nie wychodziło,  chociaż  tak  bardzo  siŞ
starał,  gotăw rozczuliŚ  siŞ przy pierwszej stosownej  okazji. Wszystko  tu
było jak dawniej - i jasne, zatŞchłe klasy, podrapane tablice, ławki pociŞte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi  sentencjami o żonie, prawej
rŞce  i  œciany jak w kazamatach  pomalowane  do połowy  wysokoœci  wesołNo,
zielonNo farbNo i tynk obtłuczony  na krawŞdziach œcian  - wszystko było jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wœciekłoœŚ i beznadziejnoœŚ.
     Znalazł swojNo  klasŞ, chociaż  nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy
oknie, ale ławka była inna,  tylko na  parapecie ciNogle jeszcze  było widaŚ
głŞboko wyciŞty emblemat Legii Wolnoœci i Wiktor bardzo wyraŸnie przypomniał
sobie  odurzajNocy  entuzjazm  tamtych  czasăw,  czerwono  -  białe  opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz  Legii", krwawe băjki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach,  we wszystkich podrŞcznikach, na wszystkich murach -
twarz, ktăra wtedy wydawała siŞ  piŞkna i niezwykła, a teraz stała siŞ tŞpa,
obwisła, podobna do œwiáskiego ryja z ogromnNo, zŞbatNo, bryzgajNocNo œlinNo
paszczNo.  Tacy młodzi,  tacy  bezbarwni, tacy  jednakowi... I głupi.  A  ta
głupota  teraz już nie  cieszy, nie  cieszysz siŞ, że  zmNodrzałeœ,  czujesz
tylko  palNocy   wstyd  za  siebie,  za  tamtego,  bezbarwnego,   rzeczowego
żăłtodzioba,  ktăry  wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo,  o  ktărej  już tyle  naopowiadałem,  że już w żaden sposăb nie
mogłem siŞ wycofaŚ, a nastŞpnego dnia  - dziki gniew ojca, płonNoce  uszy, i
to wszystko nazywa siŞ najszczŞœliwszym czasem -  bezbarwnoœŚ i  pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyœlał. Ľ jeżeli nagle, za piŞtnaœcie lat okaże
siŞ,  że  ja  dzisiejszy,  jestem  răwnie  przeciŞtny  i  zniewolony  jak  w
dzieciástwie, może nawet bardziej, ponieważ  teraz uważam siŞ  za dorosłego,
ktăry wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco  dużo przeżył  wiŞc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
     SkromnoœŚ  i  tylko  skromnoœŚ do pokory włNocznie...  i  tylko prawda,
nigdy  nie  okłamuj,  przynajmniej  samego  siebie,  ale  to okropne  -  byŚ
pokornym, kiedy dookoła tylu  idiotăw, rozpustnikăw,  interesownych kłamcăw,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trŞdowaci... Czy chcesz  znowu
byŚ młodym? Nie. A czy chcesz pożyŚ jeszcze z  piŞtnaœcie lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet  kiedy otrzymujesz  cios  za  ciosem.
Żeby tylko  można było oddaŚ uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy siŞ
tego,  że  prawdziwe życie jest  sposobem  istnienia  pozwalajNocym  oddawaŚ
ciosy, A teraz păjdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło...
     Na sali było dosyŚ dużo dzieci i panował  normalny hałas, ktăry ucichł,
kiedy  Bol-Kunac  wprowadził  Wiktora  na  scenŞ  i  usadowił  pod  ogromnym
portretem prezydenta  -  darem doktora  R. Kwadrygi -  za stołem  przykrytym
czerwono  -  białym  obrusem.  Potem  Bol-Kunac wyszedł  na  brzeg  sceny  i
powiedział:
     - Dziœ  bŞdzie  z  nami rozmawiaŚ  znany  pisarz  Wiktor Baniew,  ktăry
urodził siŞ w naszym  mieœcie. - Odwrăcił siŞ  do  Wiktora. -  Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
     - Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyœlnie. - Żeby tylko było
ich dużo.
     - W takim razie, proszŞ.
     Bol-Kunac  zeskoczył ze sceny  i  usiadł w  pierwszym  rzŞdzie.  Wiktor
poskrobał brew oglNodajNoc salŞ. Było ich około  piŞŚdziesiŞciu - dziewczNot
i  chłopcăw  w wieku od  dziesiŞciu do  czternastu  lat -  patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje  siŞ, że tu  sNo same  wunderkindy, pomyœlał
mimochodem. W drugim  rzŞdzie z  prawej  zauważył IrmŞ i uœmiechnNoł  siŞ do
niej. Irma odpowiedziała uœmiechem.
     - Uczyłem  siŞ w tym samym  gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej  samej
scenie wypadło mi kiedyœ  graŚ Ozryka.  Roli nie umiałem, wiŞc  musiałem jNo
wymyœliŚ w trakcie przedstawienia.  To  był  pierwszy wypadek  w moim życiu,
kiedy  musiałem wymyœliŚ coœ nie pod groŸbNo dwăjki. Podobno  teraz trudniej
siŞ uczyŚ niż w moich czasach. Podobno  macie teraz nowe przedmioty i to, co
my  przerabialiœmy  w  trzy lata,  musicie przerabiaŚ w  ciNogu roku.  A  wy
zapewne nawet  nie zauważacie, że jest wam  trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że  ludzki  măzg jest w stanie  pomieœciŚ znacznie wiŞcej informacji, niż to
siŞ wydaje na pierwszy rzut oka przeciŞtnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieŚ
te informacje wtłoczyŚ... - Aha, pomyœlał,  zaraz im  opowiem  o hypnopedii.
Ale w tym  momencie  Bol-Kunac przekazał mu karteczkŞ: Prosimy nie opowiadaŚ
nam o osiNogniŞciach nauki. ProszŞ rozmawiaŚ z nami jak z răwnymi. Walerians
kl. 6
     -  Tak -  powiedział Wiktor.  -  Tu niejaki  Walerians z szăstej  klasy
proponuje  mi, żebym rozmawiał z wami jak  z răwnymi, i  ostrzega mnie przed
referowaniem  wam  osiNogniŞŚ  nauki...  MuszŞ  siŞ  przyznaŚ, Walerians, że
istotnie  zamierzałem  porozmawiaŚ  z   wami  o  osiNogniŞciach  hypnopedii.
Jednakże chŞtnie zrezygnujŞ  ze swojego zamierzenia,  chociaż uważam za swăj
obowiNozek poinformowaŚ ciŞ, że wiŞkszoœŚ  răwnych mi,  dorosłych  ludzi  ma
nadzwyczaj  umiarkowane  wyobrażenie  o  hypnopedii.  -  Poczuł, że  jest mu
niewygodnie măwiŚ  na  siedzNoco,  wstał i przespacerował  siŞ  po scenie. -
MuszŞ  siŞ wam  zwierzyŚ,  moi drodzy,  że  niespecjalnie  lubiŞ spotkania z
czytelnikami. Z reguły nie  sposăb zrozumieŚ, z jakim czytelnikiem ma siŞ do
czynienia,  czego  on chce  od ciebie i co  go właœciwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram siŞ  zmieniŚ w  wieczăr pytaá i  odpowiedzi.
Czasami  wychodzi dosyŚ zabawnie. Wiecie  co,  może na poczNotek  ja  zacznŞ
zadawaŚ pytania. A wiŞc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
     - Tak - rozległy siŞ dzieciŞce głosy. - Czytaliœmy... Wszyscy...
     -  Œwietnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedŸmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszeŚ
historiŞ napisania jakiejœ mojej powieœci?
     NastNopiło  niedługie milczenie,  nastŞpnie ze œrodka sali wstał chudy,
pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł.
     - To  œwietnie - stwierdził Wiktor.  -  Tym bardziej œwietnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym  poglNodom w takich historiach  nie ma na ogăł nic
ciekawego.  IdŸmy  jeszcze  dalej...  Czy  szanowni  słuchacze  życzNo sobie
usłyszeŚ o moich planach twărczych?
     Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:
     - Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane  bezpoœrednio z technikNo
paáskiej twărczoœci lepiej byłoby  przedyskutowaŚ pod koniec rozmowy,  kiedy
ogălny obraz bŞdzie bardziej jasny.
     Usiadł. Wiktor wsadził rŞce  w kieszenie i  znowu przespacerował siŞ po
estradzie. Robiło siŞ interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
     - A  może interesujNo was  anegdoty literackie? - zapytał podstŞpnie. -
Jak  polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliœmy tramwajem...
     - NaprawdŞ znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali.
     - Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co wiŞc  bŞdzie z literackimi
anegdotami?
     - Czy można zadaŚ  pytanie? - rzekł, unoszNoc  siŞ z miejsca pryszczaty
chłopiec.
     - Tak, oczywiœcie.
     - Jakimi chciałby pan nas widzieŚ w przyszłoœci?
     Bez pryszczy, przeleciało  przez głowŞ  Wiktorowi, ale odgonił tŞ myœl,
ponieważ zrozumiał  - robi  siŞ  gorNoco.  Pytanie było  dobre.  Bardzo  bym
chciał,   żeby  ktokolwiek  mi  powiedział,   jak  chcŞ  widzieŚ  siebie   w
teraŸniejszoœci, pomyœlał. Jednak trzeba było odpowiadaŚ.
     -  Żebyœcie byli  mNodrzy  - powiedział na chybił  trafił.  -  Uczciwi.
Dobrzy.  Chciałbym, żebyœcie  lubili  swojNo pracŞ... i  pracowali tylko dla
szczŞœcia innych  ludzi...  (TrujŞ, pomyœlał. Ale jak tu  nie  truŚ?)  Mniej
wiŞcej tak...
     Sala cichutko zaszumiała, potem ktoœ zapytał nie wstajNoc z miejsca:
     - Czy rzeczywiœcie pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?
     - Ja?! - oburzył siŞ Wiktor.
     - Tak zrozumiałem  paáskNo ksiNożkŞ "NieszczŞœcie przychodzi nocNo".  -
Był   to   jasnowłosy   skrzat,   mniej   wiŞcej   dziesiŞcioletni.   Wiktor
odchrzNoknNoł.  "NieszczŞœcie" mogło byŚ  dobrNo ksiNożkNo,  mogło  byŚ złNo
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie  mogło byŚ  ksiNożkNo dla  dzieci.  Do
takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci,  że  nie zdołał jej zrozumieŚ
ani jeden  krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytadło obrażajNoce œwiadomoœŚ narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy
skrzat  miał  pewne  podstawy przypuszczaŚ, że  autor  "NieszczŞœcia"  uważa
żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektărych aspektach.
     -  Chodzi  o to - powiedział Wiktor  sugestywnie - że...  jak by ci  tu
powiedzieŚ... Răżnie bywa,
     - Wcale nie  mam na myœli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat.
-  MăwiŞ o  ogălnej  koncepcji  ksiNożki, byŚ  może  "ważniejszy"  nie  jest
odpowiednim słowem...
     -  Ja  też  nie  mam  na  myœli  fizjologii  -  odparł  Wiktor. -  ChcŞ
powiedzieŚ, że bywajNo sytuacje, w ktărych poziom erudycji nie ma znaczenia.
     Bol-Kunac  przyjNoł z  sali i przekazał dwie  karteczki.  Czy człowiek,
ktăry pracuje  dla wojny  może siŞ uważaŚ  za  uczciwego? i  Co  to  takiego
człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze.
     - MNodry  człowiek  - rzekł - to taki  człowiek, ktăry uœwiadamia sobie
własnNo niedoskonałoœŚ, ograniczonoœŚ swojej wiedzy, stara siŞ je  uzupełniŚ
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie siŞ ze mnNo?
     - Nie - powiedziała przeœliczna dziewczynka wstajNoc.
     - A o co chodzi?
     -  Paáska definicja jest niefunkcjonalna.  Każdy głupiec wykorzystujNoc
tŞ definicjŞ może uważaŚ siŞ za mNodrego. Szczegălnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
     Tak,  pomyœlał  Wiktor.  OgarnŞła  go  lekka  panika.  To  zupełnie nie
pogawŞdka z kolegami pisarzami.
     -  W  jakimœ sensie masz racjŞ  - powiedział. - Ale chodzi  o  to, że w
ogăle  "mNodry"  i   "głupi"   -  to  pojŞcia  historyczne  i  chyba  raczej
subiektywne.
     - To znaczy, że pan sam nie podejmuje siŞ odrăżniŚ  głupca od człowieka
mNodrego? - zapytało z tylnych rzŞdăw przeœliczne stworzenie o przepiŞknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
     - Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - PodejmujŞ siŞ. Ale nie  jestem
pewien, czy zawsze siŞ ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec,
to  ten,  ktăry  myœli inaczej... -  zwykle to  porzekadło wywoływało œmiech
słuchaczy,  ale  teraz  sala w milczeniu  oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - dodał Wiktor.
     Ostro odczuwał  rozczarowanie sali, ale  nie wiedział, co by tu jeszcze
powiedzieŚ.  Kontaktu nie  było.  Audytorium z  reguły  łatwo  przechodzi na
stronŞ tego, kto wystŞpuje, zgadza siŞ z jego sNodami i dla wszystkich staje
siŞ jasne,  kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie siŞ  samo przez siŞ,  że
tu, na tej sali głupcăw nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało
siŞ,  ogarniał  je wrogi  nastrăj,  ale  i wtedy  było  łatwo,  dlatego,  że
pozostała  możliwoœŚ  sarkastycznego  oœmieszania,  a  jednemu  nie  sprawia
trudnoœci dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie siŞ wœrăd nich jeden najhałaœliwszy i najgłupszy,
po ktărym można siŞ przejechaŚ ku ogălnemu zadowoleniu.
     - Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała przeœliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebyœmy byli mNodrzy, to znaczy  zgodnie z paáskim  aforyzmem myœleli i
czuli dokładnie tak  jak  pan. Ale przeczytałam wszystkie paáskie ksiNożki i
znalazłam w nich wyłNocznie negacjŞ. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony  chciałby pan,  abyœmy  pracowali dla dobra innych  ludzi. To  znaczy
faktycznie  dla  dobra  tych  brudnych  i  antypatycznych  facetăw,  ktărymi
przepełnione sNo paáskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistoœŚ,
prawda?
     Wiktorowi wydało siŞ, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.
     - Widzicie - rzekł -  przez  pracŞ  dla dobra  ludzi  rozumiem  właœnie
przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak siŞ
nie ma do  mojej  twărczoœci. W ksiNożkach prăbujŞ pokazaŚ wszystko  tak jak
jest naprawdŞ  i  nie prăbujŞ uczyŚ, czy też pokazywaŚ,  co należy robiŚ.  W
najlepszym  razie  wskazujŞ punkt przyłożenia siły, zwracam  uwagŞ  na to, z
czym  trzeba walczyŚ.  Ja  nie wiem,  jak należy  zmieniaŚ ludzi,  a  gdybym
wiedział,  to nie byłbym  modnym  pisarzem,  tylko  wielkim pedagogiem  albo
sławnym   psychosocjologiem.   Dla   literatury   piŞknej   w   ogăle   jest
przeciwwskazane  pouczaŚ,  przewodziŚ, proponowaŚ  konkretne  drogi wyjœcia,
albo  tworzyŚ  konkretnNo metodologiŞ.  Można  to  zobaczyŚ  na  przykładzie
najwiŞkszych  pisarzy. ChylŞ czoło  przed Lwem Tołstojem,  ale tylko dopăty,
dopăki jest jedynym w  swoim rodzaju, unikatowym jeœli chodzi o siłŞ talentu
zwierciadłem rzeczywistoœci. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyŚ chodzenia boso
czy  też  podstawiania drugiego policzka,  ogarnia  mnie litoœŚ i  trwoga...
Pisarz  -  to instrument  ukazujNocy  stan społeczeástwa i tylko w  mizernym
stopniu  narzŞdzie do  jego  zmieniania.  Historia poucza, że  społeczeástwa
zmienia  siŞ nie  za  poœrednictwem  literatury, tylko  za pomocNo karabinăw
maszynowych  lub reform, a obecnie jeszcze i nauki.  Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelaŚ lub  też co wymaga zreformowania...
zrobił pauzŞ, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale păki zastanawiał siŞ jakby tu coœ wtrNociŚ na temat roli literatury przy
poznawaniu wnŞtrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
     -  Daruje pan,  ale to  wszystko jest dosyŚ banalne. Przecież  nie o to
chodzi.  Chodzi o to, że  przedstawiane  przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby ktoœ  je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne,  do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma  siŞ  ochoty ich zmieniaŚ.  Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo  - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. WiŞc dla czyjego dobra paáskim zdaniem powinniœmy pracowaŚ?
     - Ach, wiŞc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor.
     Nagle dotarło do  niego:  măj  Boże,  przecież  ci  smarkacze  poważnie
myœlNo, że piszŞ tylko o kanaliach,  że wszystkich  uważam za  łajdakăw, nic
nie  rozumiejNo, zresztNo  skNod  majNo rozumieŚ, to sNo  dzieci,  dziwaczne
dzieci,   chorobliwie  mNodre  dzieci,  ale  tylko   dzieci,   z  dziecinnym
doœwiadczeniem  życiowym,  z  dziecinnNo  znajomoœciNo  ludzi  plus  stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym  idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko  poukładaŚ w  szufladkach  z napisami  "dobrze"  i "Ÿle".
Dokładnie jak koledzy literaci...
     - Wprowadziło mnie w błNod to, że măwicie jak doroœli - rzekł Wiktor. -
I  nawet  zapomniałem,  że   jednak  nie  jesteœcie  doroœli.  Rozumiem,  że
niepedagogicznie jest tak măwiŚ,  ale niestety trzeba to powiedzieŚ, inaczej
nigdy siŞ nie wypłaczemy.  Cała  rzecz w tym,  że wy  najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie  pijany mŞżczyzna może byŚ
wspaniałym człowiekiem,  ktărego  nie sposăb  nie kochaŚ, dla ktărego  można
mieŚ najwyższe uznanie i uważaŚ za zaszczyt  uœciœniŞcie jego rŞki. Ponieważ
przeszedł przez takie piekło, że strach pomyœleŚ, ale mimo wszystko pozostał
człowiekiem.  Wszystkich bohaterăw moich ksiNożek uważacie  za łajdakăw, ale
to  dopiero połowa nieszczŞœcia.  Uważacie jednak,  że i ja traktujŞ ich tak
samo jak i  wy. A to już jest całe nieszczŞœcie.  NieszczŞœcie, ktăre polega
na tym, że w ten sposăb nigdy nie zrozumiemy siŞ nawzajem.
     Diabli wiedzNo  jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe  wystNopienie.  Speszonych  spojrzeá,  twarzy  rozjaœnionych nagłym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak,  że nieporozumienie zostało
szczŞœliwie  wyjaœnione i  teraz wszystko  można zaczynaŚ  od poczNotku,  na
nowej,  bardziej realistycznej podstawie... W  każdym razie  nic takiego nie
zaszło. Z tylnych rzŞdăw znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:
     - Czy nie măgłby nam pan powiedzieŚ, czym jest postŞp?
     Wiktor poczuł siŞ obrażony. No oczywiœcie, pomyœlał. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myœleŚ  i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
     - PostŞp - powiedział - jest  to rozwăj społeczeástwa w takim kierunku,
ktărego cel stanowi doprowadzenie  go do stanu, kiedy  ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie mŞczNo siŞ nawzajem.
     - A  czym  siŞ zajmujNo?  -  zapytał tŞgi chłopiec  siedzNocy po prawej
stronie.
     - PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoœ z lewej.
     -  A dlaczego by nie?  -  spytał Wiktor.  - Historia  ludzkoœci nie zna
znowu  tak wiele  epok, w  ktărych ludzie mogli  sobie  popijaŚ i  zakNoszaŚ
quantum satis.  Dla mnie postŞp - to dNożenie do stanu, w ktărym nie depczNo
i nie  zabijajNo. A  czym siŞ wtedy bŞdNo  ludzie zajmowaŚ - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede  wszystkim  konieczne warunki postŞpu, a  wystarczajNoce  - to  rzecz
nabyta...
     -  Pan   pozwoli  -   powiedział  Bol-Kunac.  -  Sprăbujemy  rozpatrzeŚ
nastŞpujNocy schemat. Załăżmy,  że automatyzacja  rozwija siŞ w takim tempie
jak obecnie. W takim razie  za kilkadziesiNot  lat  przeważajNoca  wiŞkszoœŚ
aktywnej  ludzkoœci zostanie  wyrzucona poza nawias procesăw produkcyjnych i
sfery  usług ze wzglŞdu  na  nieprzydatnoœŚ.  BŞdzie po  prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i  nie ma powodu  zadeptywaŚ  siŞ nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza...  i  nikt nikogo  nie  potrzebuje.  Jest  oczywiœcie  kilkaset
tysiŞcy   ludzi  zabezpieczajNocych   ciNogłoœŚ   pracy  starych   maszyn  i
powstawanie  maszyn nowych,  ale  pozostałe  miliardy  sNo  sobie po  prostu
niepotrzebne. To dobrze?
     - Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właœciwie, może nie całkiem dobrze...
I w jakiœ sposăb  przykre... Ale  muszŞ wam  powiedzieŚ,  że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. WiŞc pewien postŞp jest chyba oczywisty.
     - A czy pan sam chciałby żyŚ w takim œwiecie? Wiktor pomyœlał.
     - Wiecie  -  rzekł -ja  ten œwiat  jakoœ  słabo  sobie  wyobrażam,  ale
szczerze măwiNoc, może warto byłoby sprăbowaŚ.
     -  A  czy potrafi  pan wyobraziŚ sobie człowieka,  ktăry  kategorycznie
odmawia życia w takim œwiecie?
     - Oczywiœcie,  że potrafiŞ. SNo ludzie,  sam znam takich, ktărym byłoby
tam okropnie nudno. Władza jest tam  niepotrzebna,  nie ma  komu rozkazywaŚ,
rozpychaŚ  siŞ, iœŚ po  trupach  nie ma  po co. Co  prawda, tacy  raczej nie
odmăwiNo-jednak  to  wyjNotkowa  okazja,  aby  sprăbowaŚ  raj  przerobiŚ  na
chlew...  albo na  koszary.  Z najwiŞkszNo  przyjemnoœciNo  zburzyliby  taki
œwiat... Tak, że chyba raczej nie potrafiŞ.
     -  A bohaterăw paáskich ksiNożek, ktărych  pan  tak kocha, urzNodziłaby
taka przyszłoœŚ?
     - Tak, oczywiœcie. ZnaleŸliby wreszcie zasłużony spokăj.
     Bol-Kunac usiadł,  za to wstał pryszczaty nastolatek i  kiwajNoc głowNo
powiedział z goryczNo:
     -  No i właœnie o to  chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe  życie,
czy  nie, lecz o to, że dla pana i paáskich  bohaterăw taka  przyszłoœŚ jest
całkowicie do przyjŞcia, a dla nas -  to trupiarnia. Koniec  nadziei. Koniec
ludzkoœci. Właœciwie dlatego nie mamy ochoty marnowaŚ sił, żeby pracowaŚ dla
dobra paáskich uœwinionych od stăp do głăw  i marzNocych o spokoju  facetăw.
NaładowaŚ ich energiNo,  żeby mogli żyŚ, naprawdŞ już nie  sposăb. I jak tam
pan sobie chce, panie  Baniew, ale  pokazał  pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych  ksiNożkach, jestem  całkowicie "za" -  pokazał pan  nam nie punkt
przyłożenia  siły  ale  to,  że  punkty przyłożenia  siły,  jeżeli chodzi  o
ludzkoœŚ nie  istniejNo,  przynajmniej  jeżeli  mowa  o paáskim pokoleniu...
ProszŞ mi darowaŚ, ale zagryŸliœcie siŞ, roztrwoniliœcie  siŞ na  wewnŞtrzne
waœnie, na kłamstwa i  na walkŞ z kłamstwem,  ktărNo prowadzicie wymyœlajNoc
nowe kłamstwa... Jak w paáskiej piosence:

     Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni
     i prawda wczorajsza dziœ w kłamstwo siŞ zmieni.
     A kłamstwo wczorajsze przemienia siŞ żywo
     dziœ w prawdŞ powszedniNo i prawdŞ prawdziwNo

     Właœnie tak  siŞ miotacie od kłamstwa do kłamstwa.  Po prostu, w  żaden
sposăb  nie  możecie uwierzyŚ,  że jesteœcie już  martwi,  że  własnorŞcznie
zbudowaliœcie œwiat, ktăry stał siŞ dla was kamieniem nagrobnym. Gniliœcie w
okopach,  rzucaliœcie siŞ z granatami pod  czołgi,  a komu od  tego  lepiej?
Narzekaliœcie na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyœcie nie  wiedzieli, że
na  lepszy  rzNod,  na  inne  porzNodki  wasze  pokolenie... po  prostu  nie
zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliœcie z uporem,
że człowiek  z natury  jest dobry...  albo  co gorsza, że człowiek  to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywaliœcie człowiekiem!...
     Pryszczaty  măwca   machnNoł  rŞkNo  i  usiadł.  Zapanowało  milczenie,
nastŞpnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:
     -  Kiedy  măwiłem "wy",  nie miałem  na myœli  personalnie  pana, panie
Baniew.
     - DziŞkujŞ - powiedział gniewnie Wiktor.
     Był  zirytowany  -  pryszczaty  smarkacz  nie  miał   prawa  măwiŚ  tak
bezapelacyjnie, to  bezczelnoœŚ i brak wychowania... daŚ w łeb i wyprowadziŚ
za ucho z sali.  Czuł siŞ głupio - wiele z  tego, co powiedział chłopak było
prawdNo,  sam  tak myœlał, a  teraz znalazł  siŞ w sytuacji człowieka, ktăry
musi broniŚ czegoœ,  czego nienawidzi, a poza tym - nie było  całkiem jasne,
jak  siŞ zachowaŚ  dalej, jak kontynuowaŚ rozmowŞ i czy  w  ogăle  warto jNo
kontynuowaŚ...  Rozejrzał  siŞ  po sali  i  zobaczył,  że czekajNo  na  jego
odpowiedŸ,  że  Irma  czeka na  jego  odpowiedŸ, że  wszystkie te rumiane  i
piegowate  potwory  myœlNo  jednakowo,  a pryszczaty arogant  tylko  wyraził
wspălnNo opiniŞ i wyraził  jNo  szczerze,  z  głŞbokim  przekonaniem, a  nie
dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurŞ. Że oni rzeczywiœcie nie
czujNo nawet odrobiny wdziŞcznoœci albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa,  za  to,  że  na  ochotnika  zaciNognNoł  siŞ  do  ułanăw  i
uczestniczył  w szarżach kawalerii na  "rheinmetale", że omal nie  zdechł na
dezynteriŞ w okrNożeniu i  zabił wartownika  samodzielnie wykonanym nożem, a
potem,  już  w  cywilu,  dał  po  mordzie  oficerowi tajnej  policji,  ktăry
zaproponował mu  podpisanie donosu, łaził  bez  pracy z  dziurNo  w płucach,
spekulował  owocami,  chociaż proponowano  mu  bardzo  wygodne  posady...  A
właœciwie, dlaczego  oni powinni mnie  szanowaŚ za to wszystko? Że szedłem z
szablNo na czołgi? Przecież  trzeba  byŚ  idiotNo,  żeby  mieŚ  rzNod, ktăry
doprowadził  armiŞ do  takiego stanu...  Aż siŞ wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił
sobie, jak  ogromnNo pracŞ myœli musiały wykonaŚ te dzieciaki, żeby dojœŚ do
wnioskăw, do ktărych  doroœli dochodzNo,  kiedy duszŞ majNo już w strzŞpach,
zrujnowane życie, nie tylko  własne  oraz  przetrNocony grzbiet...  zresztNo
nawet  i  to dotyczy nie wszystkich, zaledwie  nielicznych, zaœ wiŞkszoœŚ do
tej pory uważa, że wszystko jest jak  należy, bardzo  fajnie i jeœli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNoŚ wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nastały nowe  czasy?  Patrzył  na  salŞ  nieomal  ze strachem. Zdaje siŞ, że
pomimo  wszystko  przyszłoœci udało  siŞ zapuœciŚ macki w  samo serce  czasu
teraŸniejszego i ta przyszłoœŚ była zimna, pozbawiona litoœci i miała gdzieœ
wszystkie zasługi przeszłoœci - prawdziwe i domniemane.
     - Dzieci  - powiedział Wiktor. -  Zapewne sami tego nie  widzicie,  ale
jesteœcie okrutne. Jesteœcie okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieástwo
- to zawsze okrucieástwo. I nie może przynieœŚ nic oprăcz nowego cierpienia,
nowych łez i nowych podłoœci. Miejcie to  na  wzglŞdzie.  I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyœliłyœcie coœ szczegălnie  nowego.  ZburzyŚ  stary œwiat i  na
jego koœciach zbudowaŚ nowy - to bardzo stary  pomysł. I jak  dotychczas ani
razu nie udało siŞ osiNognNoŚ oczekiwanych rezultatăw. To samo,  co w starym
œwiecie   wywołuje   pragnienie,   aby  burzyŚ  bez   najmniejszej  litoœci,
szczegălnie łatwo przystosowuje siŞ do procesu burzenia, do okrucieástwa, do
bezwzglŞdnoœci, okazuje siŞ dla tego procesu  niezbŞdne,  trwa nienaruszone,
staje  siŞ  gospodarzem  nowego  œwiata  i  w ostatecznym  rachunku  morduje
œmiałych  burzycieli. Kruk krukowi  oka nie  wykolŞ, okrucieástwa nie  można
zniszczyŚ okrucieástwem. Ironia i litoœŚ! Ironia i litoœŚ, dzieci!
     I  nagle  wszyscy  wstali.  Było  to  tak nieoczekiwane,  że  Wiktorowi
przeleciała przez głowŞ  szalona myœl,  że udało  mu siŞ wreszcie powiedzieŚ
coœ takiego,  co wstrzNosnŞło wyobraŸniNo  słuchaczy. Ale już widział, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cieá i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego,  a mokrzak
powœciNogliwie  ukłonił  siŞ Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł
na brzegu, obok Irmy, wszystkie  dzieci răwnież usiadły, a Wiktor patrzył na
IrmŞ  i widział, że  jest szczŞœliwa, że stara siŞ tego nie  okazaŚ,  ale po
prostu promienieje radoœciNo i zadowoleniem. Zanim  zdNożył  siŞ  opamiŞtaŚ,
zabrał głos Bol-Kunac.
     -  Obawiam siŞ,  że pan nas  Ÿle zrozumiał,  panie Baniew - oznajmił. -
Wcale  nie jesteœmy okrutni, a jeżeli z  paáskiego punktu widzenia  jesteœmy
okrutni,  to wyłNocznie  teoretycznie.  Przecież my wcale  nie chcemy burzyŚ
waszego  starego œwiata, tylko zamierzamy zbudowaŚ nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego œwiata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyŚ
ten wasz raj, popijajcie i jedŸcie na zdrowie. BudowaŚ, panie  Baniew, tylko
budowaŚ. Niczego nie burzyŚ, tylko budowaŚ.
     Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myœli.
     - Tak  - powiedział. -  Jasne. No,  to budujcie.  Jestem całkowicie  po
waszej stronie.  Zaskoczyliœcie mnie  dzisiaj, ale i  tak  jestem  z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnujŞ z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie,  że  stare  œwiaty  trzeba  było  burzyŚ właœnie  dlatego,  że
przeszkadzały... przeszkadzały  budowaŚ  nowe,  nie  lubiły  tego  co  nowe,
hamowały...
     - Dzisiejszy stary œwiat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac  - nie bŞdzie
nam przeszkadzał. BŞdzie nam  nawet pomagaŚ. Poprzednia  historia zakoáczyła
swăj bieg, nie trzeba siŞ na niNo powoływaŚ.
     - No căż, tym lepiej  - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko siŞ wam tak szczŞœliwie układa.
     Fajni chłopcy i dziewczŞta,  pomyœlał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, bŞdNo siŞ zagryzaŚ, rozmnażaŚ i rozpocznie siŞ praca na chleb nasz
powszedni...  Nie, pomyœlał z rozpaczNo. ByŚ może jakoœ siŞ uda... ZagarnNoł
ze  stołu  karteczki.  Zebrało  siŞ ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można  uważaŚ  za  dobrego i  uczciwego człowieka, ktăry pracuje dla  wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
     - Przysłano mi kilka pytaá - powiedział. - Tylko  nie  wiem,  czy teraz
warto...
     Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:
     -  Widzi  pan, panie  Baniew, nie  wiem,  jakie  tam  sNo pytania,  ale
właœciwie  to   nie   jest  takie   ważne.  Po   prostu   chcieliœmy  poznaŚ
wspăłczesnego,  znanego  pisarza.   Każdy  znany  pisarz  jest  wyrazicielem
ideologii społeczeástwa, czy też czŞœci społeczeástwa, a  my powinniœmy znaŚ
ideologăw  wspăłczesnego społeczeástwa. Teraz wiemy wiŞcej, niż wiedzieliœmy
przed spotkaniem z panem. DziŞkujemy.
     Na sali zaczNoł siŞ ruch, słychaŚ było "DziŞkujemy... DziŞkujemy, panie
Baniew" dzieci  zaczŞły wstawaŚ,  opuszczaŚ  swoje  miejsca,  a Wiktor  stał
zaciskajNoc  w piŞœci karteczki,  czuł  siŞ jak kretyn,  wiedział,  że  jest
purpurowy, że minŞ ma speszonNo  i żałosnNo, ale wziNoł  siŞ w garœŚ, kartki
wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.
     Najgorsze było to, że nie zrozumiał w koácu jak ma traktowaŚ te dzieci.
One  były irrealne, były nieprawdopodobne,  ich wypowiedzi, ich  stosunek do
tego,  co  Wiktor pisał  i do  tego,  co măwił,  nie  miał  żadnych  punktăw
stycznych   ze   sterczNocymi   warkoczykami,   rozczochranymi   czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gŞsiNo skărkNo na chudych rŞkach, z piskliwym hałasem
dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy  zespoliła w przestrzeni przedszkole
i dyskusjŞ w instytucie  naukowym. PołNoczyła  niepołNoczalne.  Zapewne  tak
czuł siŞ doœwiadczalny kot, ktăremu dano kawałek ryby, podrapano za  uchem i
w  tej  samej  chwili eksplodowano pod  nosem  ładunek,  porażono prNodem  i
oœlepiono reflektorem...  Tak,  ze wspăłczuciem  powiedział Wiktor  do kota,
ktărego  stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeŚ...
     I w  tym momencie uœwiadomił  sobie, że  ugrzNozł. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejœŚ.  Na sekundŞ ogarnŞła go straszliwa panika.  Nie zdziwiłby
siŞ,  gdyby  teraz spokojnie  i w  milczeniu powalono  go na podłogŞ w  celu
przeprowadzenia sekcji na okolicznoœŚ przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie  zamierzały  go preparowaŚ. WyciNogały  do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szeptały: "ProszŞ o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan bŞdzie łaskaw!".
     I  Wiktor  wyjNoł wieczne  piăro,  zdjNoł  nakrŞtkŞ,  z  zaciekawieniem
postronnego  człowieka  przysłuchał  siŞ swoim  odczuciom  i  wcale  siŞ nie
zdziwił,  czujNoc  wzbierajNocNo dumŞ. To były upiory  przyszłoœci i cieszyŚ
siŞ ich uznaniem było jednak przyjemnie.

     *

     W numerze  hotelowym natychmiast otworzył  barek, nalał sobie  dżinu  i
wypił  jednym  haustem  jak  lekarstwo.  Z włosăw, po  twarzy i za  kołnierz
spływała woda -  okazało siŞ, że zapomniał włożyŚ kaptur.  Spodnie przemokły
do kolan  - prawdopodobnie  szedł wprost  po kałużach na nic  nie zważajNoc.
Straszliwie chciało mu siŞ paliŚ  - zdaje siŞ, że ani razu nie zapalił przez
te dwie godziny z hakiem...
     Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogŞ mokry
płaszcz, przebierał siŞ, wycierał  głowŞ rŞcznikiem.  To  tylko akceleracja,
uspokajał  siŞ, zapalajNoc  papierosa  i zaciNogajNoc  siŞ chciwie. To  jest
właœnie akceleracja  w  praktyce, myœlał z przerażeniem, wspominajNoc  pewne
siebie  dzieciŞce  głosy  wypowiadajNoce  niemożliwe  teksty.   Boże,  ratuj
dorosłych, Boże  ratuj ich rodzicăw, oœwieŚ  ich,  spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment...  Ze wzglŞdu na Ciebie samego błagam  ciŞ, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżŞ  Babel,  kamieá  nagrobny dla wszystkich głupcăw,  ktărych
wypuœciłeœ na tŞ ZiemiŞ, aby siŞ płodzili i rozmnażali nie przemyœlawszy jak
należy skutkăw akceleracji... Okazałeœ siŞ prostaczkiem, bracie Boże...
     Wiktor  wypluł niedopałek  na  dywan  i  zapalił  nowego  papierosa.  A
właœciwie  dlaczego tak  siŞ  zdenerwowałem?  -  pomyœlał. Rozhulała mi  siŞ
wyobraŸnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwiniŞte
ponad wiek. Co to, nie widziałem  dzieci ponad wiek rozwiniŞtych?  SkNod  mi
przyszło  do głowy,  że  one same to wszystko  wymyœliły?  Napatrzyły siŞ  w
mieœcie wszelakiego paskudztwa, naczytały siŞ ksiNożek, wszystko uproœciły i
naturalnie doszły do wniosku,  że należy zbudowaŚ  nowy œwiat.  I wcale  nie
wszystkie  sNo  takie.  MajNo  przywădcăw,  krzykaczy  -  Bol-Kunac...   ten
pryszczaty... i jeszcze ta œliczna dziewczynka. Liderzy.  A reszta -  dzieci
jak  dzieci, siedziały, słuchały, nudziły siŞ... Wiedział, że to  nieprawda.
No,  powiedzmy,  nie  nudziły  siŞ,  słuchały  z  ciekawoœciNo  - to  jednak
prowincja,  znany  pisarz...  Diabła tam,  w ich wieku nie  czytałbym  moich
ksiNożek. Diabła tam,  w ich wieku poszedłbym  gdzieœ - tylko nie na film ze
strzelaninNo  albo  do wŞdrownego cyrku -  oglNodaŚ  gołe  nogi  tancerki na
linie. Răwno  zwisał mi stary œwiat i nowy œwiat, nie miałem o tym zielonego
pojŞcia  - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykrŞciŚ gdzieœ żarăwkŞ i
trzasnNoŚ niNo o œcianŞ, albo dorwaŚ gdzieœ  jakiegoœ eleganta  i nakłaœŚ mu
po  ryju...  Wiktor  rozwalił  siŞ w  fotelu  i  wyciNognNoł  nogi.  Wszyscy
wspominamy  z  rozczuleniem szczŞœliwe dzieciástwo i jesteœmy przekonani, że
od czasăw  Tomka Sawyera tak było, jest i bŞdzie. Powinno  byŚ.  A jeœli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeœli popatrzeŚ na nie z
boku, lekkNo litoœŚ a przy bezpoœrednim zderzeniu -  pedagogiczne oburzenie.
A  dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myœli: ty oczywiœcie jesteœ  dorosły,
duży, możesz  mi  przyłożyŚ, jednakże jak  od najwczeœniejszego  dzieciástwa
byłeœ  głuptakiem,  tak  głuptakiem  pozostaniesz i  głuptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobiŚ głuptaka...
     Wiktor  nalał nowNo  porcjŞ dżinu i zaczNoł  wspominaŚ, jak to wszystko
wyglNodało i musiał poœpiesznie sobie golnNoŚ, żeby nie zawyŚ ze wstydu. Jak
przyszedł  do tych  dzieciakăw zadowolony i pewny siebie, patrzNocy  z găry,
modny  bŞcwał,  jak  na  dzieá  dobry  uczŞstował  je szlachetnNo  głupotNo,
płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoił siŞ i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolnoœŚ intelektualnNo,
jak uczciwie prăbowano skierowaŚ go na właœciwNo drogŞ i ostrzegano go, a on
nadal plătł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoœ  wyjdzie na swoje, że
co  tam, nie ma co  siŞ  przesadnie wysilaŚ  -  a kiedy wreszcie  straciwszy
cierpliwoœŚ dali  mu po mordzie,  małodusznie zaczai szlochaŚ i skarżyŚ siŞ,
że  go Ÿle potraktowano... kiedy zaœ z  litoœci poproszono  go  o autografy,
wpadł w takNo euforiŞ, że aż  wstyd pomyœleŚ... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc,
że o tym, co  siŞ dziœ wydarzyło, bez  wzglŞdu na swojNo wysilonNo uczciwoœŚ
nigdy nikomu nie oœmieli siŞ opowiedzieŚ, że za jakieœ  păł godziny przekona
sam siebie  o  koniecznoœci zachowania răwnowagi  duchowej  i  tak  wszystko
sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obrăciło siŞ w najwiŞkszy triumf jego  życia albo ostatecznie w zwyczajne  i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami,  ktăre - a
niby  czego siŞ po nich spodziewaŚ? - sNo dzieŚmi  i  dlatego  nie najlepiej
orientujNo  siŞ  w  literaturze  i w  życiu...  Należałoby  posłaŚ  mnie  do
departamentu  oœwiaty,   pomyœlał  z   nienawiœciNo.  Tacy  zawsze  sNo  tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechŞ, pomyœlał. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo mało i jeżeli akceleracja bŞdzie siŞ rozwijaŚ  w takim  samym tempie,
to do tego czasu kiedy bŞdzie ich dużo, ja już dziŞki Bogu szczŞœliwie umrŞ.
Jak to dobrze - umrzeŚ we właœciwym czasie!
     Ktoœ  zapukał do drzwi.  Wiktor  krzyknNoł  "ProszŞ!".  Wszedł Pawor  w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniŞtym nosem.
     -  Nareszcie  -  powiedział  zakatarzonym  głosem,  usiadł naprzeciwko,
wydobył  zza  pazuchy  wielkNo, mokrNo chustkŞ  do nosa i zaczNoł smarkaŚ  i
kichaŚ. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora.
     - Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu?
     -  Och,  nie wiem... -  odparł  Pawor siNokajNoc  i pochlipujNoc.  - To
miasto mnie wykoáczy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
     - Na zdrowie - powiedział Wiktor.
     Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.
     - Gdzie siŞ pan podziewał? - zapytał kapryœnie. - Trzy  razy pukałem do
pana, chciałem wziNoŚ coœ do czytania. Ja tu przepadnŞ, jedyne  moje zajŞcie
-  to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha,  poszedłem
do portiera, to ten  stary idiota zaproponował mi  ksiNożkŞ telefonicznNo  i
jakieœ prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieœcie". Ma  pan
coœ do czytania?
     - Raczej wNotpiŞ - rzekł Wiktor.
     -  Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem,  kolegăw  pan
nie czyta,  ale siebie  chyba  pan  od czasu  do czasu przeglNoda... Wszyscy
dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew,  Baniew... Jak to tam u pana siŞ nazywa?
"ŒmierŚ po południu"? "Păłnoc po œmierci"? Nie pamiŞtam...
     - "NieszczŞœcie przychodzi o păłnocy" - powiedział Wiktor.
     - O to to. Niech pan da poczytaŚ.
     - Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i
tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkŞ. I do tego nic nie zrozumiał.
     - A  to  dlaczego - nie  zrozumiałbym?  -  zainteresował  siŞ  Pawor  z
oburzeniem.  - podobno  to coœ  z życia  homoseksualistăw, co  tu można  nie
zrozumieŚ?
     - Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy siŞ dżinu. Z wodNo?
     Pawor  kichnNoł,  coœ  mruknNoł,  rozpaczliwie  rozejrzał siŞ  dookoła,
odrzucił głowŞ do tyłu i znowu kichnNoł.
     - Głowa mi pŞka - poskarżył siŞ. - O w  tym miejscu... A gdzie pan był?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
     -  Gorzej  -  powiedział  Wiktor.  -  Miałem  spotkanie  z  miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
     - Akceleracja? To coœ, co jest zwiNozane z  przedwczesnym dojrzewaniem.
Słyszałem, jakiœ  czas  temu było o tym  bardzo głoœno, ale potem  w  naszym
departamencie  powołano komisjŞ i  ta  komisja udowodniła,  że  to  rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwăw i marzycieli,
tak że wszystko znalazło siŞ na swoim  miejscu. Aleja wiem, o czym pan măwi,
bo  widziałem  tych  miejscowych  wunderkindăw. Zachowaj nas Boże  od takich
lwăw, ponieważ ich właœciwe miejsce jest w gabinecie osobliwoœci.
     - A może  to  moje i  pana  miejsce  jest  w  gabinecie  osobliwoœci? -
zaprotestował Wiktor.
     -  Niewykluczone  - zgodził  siŞ Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspălnego. Akceleracja - to  problem  biologiczny  i  fizjologiczny.
Wzrost wagi  noworodkăw, a  one potem nieprzytomnie rosnNo,  gdzieœ do dwăch
metrăw,  jak  żyrafy,  a  kiedy  majNo  dwanaœcie  lat,  już  potrafiNo  siŞ
rozmnażaŚ. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
     - Co - nauczyciele?
     Pawor kichnNoł.
     -  Za  to nauczyciele -  niezwyczajni - powiedział  przez  nos.  Wiktor
przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.
     -  Co też niezwykłego jest  w tutejszych  nauczycielach? - zapytał - że
zapominajNo rozpiNoŚ rozporka?
     - Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc siŞ na Wiktora. -
Oni w ogăle nie majNo rozporkăw.
     - I co jeszcze? - zapytał Wiktor.
     - W jakim sensie?
     - Co jeszcze jest w nich niezwykle?
     Pawor długo wycierał nos, a  Wiktor popijał  dżin i patrzył na  niego z
litoœciNo.
     - Jak widzŞ,  nie ma pan  o  niczym pojŞcia  - rzekł  Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo  chustkŞ.  -  Jak  słusznie   twierdzi  pan  prezydent,  głăwnNo
właœciwoœciNo  naszych  pisarzy  jest  nieznajomoœŚ  życia  i  oderwanie  od
interesăw narodu...  Jest pan już tu ponad tydzieá. Czy był pan gdziekolwiek
oprăcz  knajpy  i  sanatorium? Rozmawiał  pan  z  kimœ  oprăcz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
     -  Dobra,  dosyŚ tego - powiedział  Wiktor.  -  WystarczNo  mi  gazety.
Znalazł siŞ usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
     - A  - a -  a, nie podoba siŞ?  -  stwierdził  Pawor z  zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie bŞdŞ... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
     -  Nie  ma  o  czym  opowiadaŚ  -  odparł Wiktor.  -  Wunderkindy,  jak
wunderkindy...
     - A jednak?
     - No wiŞc przyszedłem. Zadali mi kilka pytaá. Ciekawe pytania, zupełnie
dorosłe. .. - Wiktor umilkł.
     - No wiŞc, jeœli mam byŚ całkiem szczery, nieŸle mi dali popaliŚ.
     -  A  jakie  były  pytania?  -  zapytał  Pawor.  Patrzył na  Wiktora  z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje siŞ ze wspăłczuciem.
     -  Nie  chodzi  o  pytania  -  westchnNoł  Wiktor. -  Jeżeli  mam măwiŚ
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnŞło,  że te dzieci sNo jak doroœli, i
to nie zwyczajni doroœli, ale jak doroœli najwyższej klasy... Jakaœ choroba,
piekielna dysproporcja...  -  Pawor ze wspăłczuciem  kiwał głowNo. - Słowem,
Ÿle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym măwiŚ.
     - Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. MuszŞ
panu powiedzieŚ,  że  rodzice dwunastoletniego  dziecka -  to zawsze  istoty
godne  litoœci z  tysiNocem kłopotăw na  głowie. Ale  tutejsi rodzice to coœ
szczegălnego. PrzypominajNo mi  tyły  armii okupacyjnej  w rejonie aktywnych
działaá partyzantăw... No wiŞc, o co pana pytano?
     - No, na przykład, co to jest postŞp.
     - Tak. WiŞc, ich zdaniem, co to takiego postŞp?
     -  Ich  zdaniem, postŞp to nadzwyczaj proste. PosłaŚ nas  wszystkich do
rezerwatăw, żebyœmy siŞ nie plNotali  pod nogami, a  wăwczas oni na wolnoœci
bŞdNo mogli spokojnie studiowaŚ  Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odniosłem takie wrażenie.
     - No căż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan,  co na
ten temat măwi narăd?
     - Kto?!
     - Narăd!...  Narăd măwi, że wszystkie nieszczŞœcia sNo przez mokrzakăw.
Dzieci zeœwirowały - przez mokrzakăw...
     -  To  dlatego,  że  w mieœcie  nie ma Żydăw  - zauważył Wiktor.  Potem
przypomniał sobie mokrzaka, ktăry wszedł  na salŞ, jak dzieci wstały i jakNo
twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał.
     - To nie  ja  -  oznajmił  Fawor. - To glos narodu.  Vox  populi.  Koty
uciekły  z miasta,  a dzieciaki  uwielbiajNo  mokrzakăw,  łażNo za  nimi  do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodzicăw  majNo za nic, nikogo nie
słuchajNo.  KradnNo  w  domu  pieniNodze  i kupujNo  ksiNożki...  Podobno na
poczNotku  rodzice bardzo siŞ cieszyli, że  dzieci zamiast  drzeŚ spodnie na
płotach,  cicho siedzNo w  domu  i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już  wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło
i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt siŞ nie cieszy. Jednakże bojNo siŞ
mokrzakăw jak dawniej i tylko warczNo im w œlad...
     Głos narodu,  pomyœlał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliœmy
ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrzeœcijaáskich niemowlNot...
     - Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nudăw?
     - To nie ja! - powtărzył Pawor z uczuciem. - Tak măwiNo w mieœcie.
     - Co  măwiNo w mieœcie,  jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan
sam o tym myœli? Pawor wzruszył ramionami.
     - Życie płynie - powiedział mgliœcie. - Plotki păł na  păł z prawdNo. -
Popatrzył na  Wiktora  znad chustki. - ProszŞ  mnie nie  uważaŚ  za idiotŞ -
powiedział. - Niech  pan lepiej przypornni sobie te  dzieci -  gdzie jeszcze
widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
     Fakt, pomyœlał Wiktor, takie  dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali -  to już nie koty  păł na  păł z  deszczem... Jest  takie okreœlenie -
twarz  rozœwietlona  od  wewnNotrz. Właœnie  takNo twarz miała Inna, a kiedy
rozmawia  ze mnNo, jej twarz oœwietlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaœ
w ogăle nie  rozmawia -  cedzi coœ przez  zŞby z pobłażliwNo odrazNo...  Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie  wstrŞtne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci?  To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogăle to  œwiástwo podjudzaŚ dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent -  narăd
jest ważniejszy niż macierzyástwo i ojcostwo, Legia Wolnoœci waszNo matkNo i
ojcem, wiŞc dzieciak biegnie do  najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwał  pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała  wyprawy  Legii
rujnujNocym  przedsiŞwziŞciem.  A teraz jeszcze  na domiar złego pojawia siŞ
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w  bawełnŞ oznajmia, że twăj ojciec - to
pijak  i bezmăzgie bydlŞ, a matka - kretynka  i  dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdŞ, ale to  wszystko jedno œwiástwo, należy to robiŚ inaczej,
nie ich  pieski interes, nie  oni za  to  odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali siŞ tego rodzaju oœwiatNo... Patologia jakaœ i tyle... Jeżeli
to  tylko  oœwiata  i  nic poza tym.  A jeœli coœ  gorszego? DzieciŞ zaczyna
răżanymi usteczkami szczebiotaŚ o postŞpie, zaczyna  măwiŚ straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc  co  szczebiocze, ale już  od  pieluch przyucza siŞ  do
intelektualnego  okrucieástwa,   najgorszego   okrucieástwa,   jakie   można
wymyœliŚ,  a tamci,  zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce siŞ fizjonomie,
stojNo  za scenNo  i pociNogajNo  za  sznurki...  to  zaœ znaczy, że nie  ma
żadnego nowego pokolenia, za to  jest stara i brudna  zabawa w marionetki, a
ja byłem  podwăjnym osłem,  kiedy zamierałem  dziœ na tej scenie...  Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
     - ...kto ma oczy niechaj  zobaczy - măwił Pawor.  - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coœ niecoœ można
zobaczyŚ i tutaj wmieœcie. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z  dzieŚmi  i
jak siŞ przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo siŞ nieomal w anioły,
a  zapytaj  takiego  jak siŞ  idzie  do  fabryki -  wyleje na  ciebie  kubeł
pogardy...
     Nie wpuszczajNo nas do  leprozorium,  myœlał Wiktor.  Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieœcie.  Ale przecież nie  Golem  to
wymyœlił... Ojciec narodu. Co za œcierwo, pomyœlał.  Co za kanalia.  WiŞc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo
do  niego  podobne.  A  wie  pan,  panie  prezydencie,  na  paáskim  miejscu
urozmaiciłbym,  a przynajmniej  prăbowałbym urozmaiciŚ  swoje sztuczki. Zbyt
łatwo odrăżniŚ  paáski  ogon od  wszystkich  innych ogonăw. Drut  kolczasty,
żołnierze,  przepustki  -  czyli  pan  prezydent,  czyli  bez   najmniejszej
wNotpliwoœci jakieœ paskudztwo...
     - Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor.
     - A skNod  ja  mogŞ  wiedzieŚ? - odparł Pawor.  - Nigdy  przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie było.
     - To znaczy, że pan tam już kiedyœ był?
     -  Dlaczego?  Nie  byłem.  Ale  nie  jestem  tu  pierwszym  inspektorem
sanitarnym...  zresztNo nie chodzi  o drut kolczasty, czy to mało na œwiecie
kolczastego drutu?  Dzieci tam  wpuszczajNo bez żadnych przeszkăd, mokrzakăw
wypuszczajNo  bez przeszkăd, ale ani  pana, ani mnie nie wpuszczajNo  - i to
jest dziwne.
     Nie, to chyba jednak nie prezydent, myœlał Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a  może jeszcze i Baniewa -  to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego  ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja  coœ takiego  napisał, chyba by
mnie  ukrzyżowali - NiepojŞte,  niezrozumiałe...  Nieczysta sprawa... Trzeba
bŞdzie zapytaŚ Irmy, pomyœlał. Po prostu zapytam i zobaczŞ,  co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna coœ niecoœ wiedzieŚ.
     - Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor.
     - Przepraszam, zamyœliłem siŞ.
     - MăwiŞ, że wcale  bym siŞ nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieœ
œrodki. ZresztNo, jak przystoi miastu, œrodki okrutne.
     -  Ja też bym  siŞ nie zdziwił - wymamrotał  Wiktor. - Nie zdziwiŞ siŞ,
nawet jeœli ja sam zechcŞ zastosowaŚ jakieœ œrodki.
     Pawor wstał i podszedł do okna.
     -  Ale  pogoda  -   powiedział  zgnŞbiony.  -  WyjechaŚ  by  stNod  jak
najprŞdzej... Da mi pan ksiNożkŞ, czy nie?
     -  Nie  mam  żadnych  ksiNożek  -  powiedział  Wiktor.  -  Wszystko  co
przywiozłem,  jest w sanatorium...  Niech  pan posłucha,  a po  co mokrzakom
nasze dzieci?
     Pawor wzruszył ramionami.
     - To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedzieŚ? My
przecież jesteœmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - ciŞżki i mokry.
     - Zapytamy  Golema - powiedział  Pawor. - Golem,  po co mokrzakom nasze
dzieci?
     - Wasze dzieci?  - zapytał  Golem,  uważnie  oglNodajNoc  etykietkŞ  na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
     - Pawor twierdzi -  odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
     - Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo  dzieci?  No  căż... Nie  oni  pierwsi,  nie  oni  ostatni.  -  Nie
zdejmujNoc płaszcza opadł  na kozetkŞ i powNochał dżin w szklance. - A  niby
dlaczego w  naszych  czasach nie  buntowaŚ dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
białych szczuje siŞ na czarnych, żăłtych na białych, a  głupich  szczujNo na
mNodrych... Co pana właœciwie dziwi?
     - Pawor twierdzi - powtărzył Wiktor - że paáscy pacjenci włăczNo siŞ po
mieœcie  i  uczNo  dzieci  răżnych dziwnych  rzeczy. Ja też  zauważyłem  coœ
podobnego,  chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzŞ. Tak wiŞc, niczemu
siŞ nie dziwiŞ, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
     -  O ile wiem - powiedział Golem  odpijajNoc ze szklanki -  mokrzaki od
wiekăw mieli prawo  chodziŚ po mieœcie. Nie wiem, co pan ma na myœli măwiNoc
o  uczeniu  dziwnych rzeczy, ale  niech mi  bŞdzie  wolno zapytaŚ  pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkŞ, ktăra nazywa siŞ "zła fryga"?
     - No, oczywiœcie - odrzekł Wiktor.
     - Miał pan takNo zabawkŞ?
     - r  Ja  oczywiœcie nie miałem... ale  koledzy, o  ile  pamiŞtam, chyba
tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiœcie - powiedział. - Chłopcy măwili,
że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?
     - Tak, właœnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rŞkŞ"...
     - Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja,  przybysz ze stolicy, măgłbym  siŞ
dowiedzieŚ, o czym rozmawiajNo tubylcy?
     - Nie măgłby pan - odparł Golem. - To nie leży w paáskiej kompetencji.
     -  SkNod pan wie, co leży,  a  cc)  nie leży w  moich kompetencjach?  -
zapytał Pawor urażonym tonem.
     -  Wiem - powiedział Golem. - ZgadujŞ, bo tak mi siŞ podoba,... i niech
pan przestanie łgaŚ, przecież prăbował pan kupiŚ u Teddyego "pogodnik", wiŞc
œwietnie pan wie, co to takiego.
     - Niech pan idzie do diabła - kapryœnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
     - ChwileczkŞ,  Pawor  - niecierpliwie przerwał  mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedział pan na moje pytanie.
     -  Czyżby?  A  mnie  siŞ  wydawało,  że  odpowiedziałem...  Widzi  pan,
Wiktorze, mokrzaki to  ciŞżko  i  beznadziejnie chorzy  ludzie. To  straszna
rzecz  -  choroba  genetyczna.  Ale  pomimo  wszystko  zachowujNo  dobroŚ  i
mNodroœŚ, wiŞc nie trzeba ich krzywdziŚ.
     - Kto ich krzywdzi?
     - Czyżby pan ich nie krzywdził?
     - Na razie nie. Na razie nawet wrŞcz przeciwnie.
     -  No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.
     - DokNod jedziemy?
     - Do sanatorium. JadŞ do sanatorium,  pan  jak widzŞ też siŞ wybiera do
sanatorium, a Pawor niech siŞ kładzie do łăżka. DoœŚ zarażania grypNo. l
     Wiktor spojrzał na zegarek.
     - Czy nie jest za wczeœnie?
     -  Jak pan  chce.  Tylko  niech  pan pamiŞta, że  od  dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
     - A może najpierw zjemy obiad?
     - Jak pan chce - powtărzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiadăw. I panu
nie radzŞ. Wiktor pomacał siŞ po brzuchu.
     - Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadŞ.
     - Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
     - Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł siŞ ubieraŚ.
     Kiedy  wsiedli  do  samochodu,  pod  wilgotny  brezent,  do  wilgotnej,
œmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:
     - Czy rozumie pan aluzje?
     - Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
     - A wiŞc zwracam panu uwagŞ: aluzja. Niech pan mniej gada.
     - Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumieŚ?
     - Jako aluzjŞ. Niech pan przestanie trzaskaŚ dziobem.
     - Z przyjemnoœciNo - powiedział Wiktor i popadł w zamyœlenie.
     Przejechali  miasto, minŞli  fabrykŞ konserw,  przeciŞli  pusty miejski
park, zapuszczony,  mizerny,  na  wpăł zgniły  z  wilgoci,  przemknŞli  obok
stadionu,  na ktărym  umorusani,  w błotnych cŞtkach  jak  żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napŞczniałymi butami napŞczniałNo piłkŞ i
wytoczyli siŞ  na  szosŞ  prowadzNocNo  do sanatorium. Dookoła, za  kurtynNo
deszczu  leżał  mokry,  płaski  jak  stăł  step,  niegdyœ suchy, wypalony  i
kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy siŞ w grzNoskie mokradła.
     - Pana  aluzja - rzekł  Wiktor - przypomniała  mi pewnNo rozmowŞ, mojNo
rozmowŞ z  jego  ekscelencjNo  panem  referentem  pana  prezydenta do  spraw
paástwowej  ideologii.  Jego  ekscelencja wezwał  mnie  do swego skromnego -
trzydzieœci metrăw na dwadzieœcia - gabinetu i  zainteresował siŞ:  "Wiktor,
czy  chce pan nadal mieŚ  swăj  kawałek  chleba  z masłem?"  Ja,  naturalnie
odpowiedziałem  twierdzNoco.  "No  to  niech  pan przestanie  brzdNokaŚ!"  -
ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.
     Golem uœmiechnNoł siŞ. ,
     - A właœciwie na czym pan brzdNokał?
     -   Jego  ekscelencja  miał   na  myœli   moje  Świczenia  na  banjo  w
młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.
     - A właœciwie skNod pan ma pewnoœŚ, że nie jestem szpiclem?
     -  A ja wcale nie mam takiej  pewnoœci - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz  nie măwi  siŞ "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie măwiNo "kabel".
     - Nie wyczuwam răżnicy - zauważył Golem.
     -  Praktycznie,  ja răwnież - powiedział Wiktor. -  A wiŞc  przestajemy
trzaskaŚ dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?
     - Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
     - Pan  ma  wspaniałNo opiniŞ! Ale ja pytam  o tego nieszczŞœnika, ktăry
wpadł w potrzask. Jak jego noga?
     Golem milczał chwilŞ, a potem zapytał:
     - Ktărego z nich ma pan na myœli?
     - Nie rozumiem  - odparł Wiktor. -  Naturalnie, że tego, ktăry  wpadł w
potrzask.
     -  Było ich  czterech  -  stwierdził Golem wpatrzony  w  drogŞ  zalanNo
deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niăsł pan na plecach, trzeciego
zabrałem  samochodem,   a  z   powodu   czwartego   niedawno  rozpŞtał   pan
skandalicznNo băjkŞ w restauracji.
     Wiktor  milczał, oszołomiony. Golem milczał răwnież. Œwietnie prowadził
samochăd, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
     -  No,  no, niech  siŞ pan tak  nie mŞczy - oznajmił wreszcie Golem.  -
Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła siŞ tej samej nocy.
     - To  także żart?  - zapytał  Wiktor. - Ha - ha -  ha. Teraz  rozumiem,
dlaczego paáscy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
     - Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwăch
powodăw. Po  pierwsze,  ja,  jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyŚ genetycznych chorăb. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowieŚ.
     -  Zabawne  - wymamrotał  Wiktor -  Tyle  już  siŞ  nasłuchałem  o tych
paáskich mokrzakach, że teraz, jak  Boga kocham, jestem w stanie uwierzyŚ we
wszystko -  i  w  deszcze, i w koty,  i w to, że  zgruchotana koœŚ  może siŞ
zrosnNoŚ w ciNogu jednej nocy.
     - No  tak  -  rzekł  Wiktor. -  Dlaczego w mieœcie nie  ma kotăw? Przez
mokrzaki. A  Teddyego  niedługo  zjedzNo  myszy...  Măgłby pan  zaproponowaŚ
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta răwnież i myszy.
     - A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem.
     -  Tak  - lekkomyœlnie  potwierdził  Wiktor. -  Właœnie  a  la  - potem
przypomniał sobie czym skoáczyła siŞ  historia  ze szczurołapem z Hamelin. -
Nie  ma  w tym  nic  œmiesznego -  powiedział.  - Byłem dzisiaj w gimnazjum.
Widziałem dzieci.  -  I widziałem, jak  siŞ  zachowywały, kiedy pojawił  siŞ
jakiœ tam mokrzak. Teraz wcale siŞ nie zdziwiŞ, jeœli pewnego  piŞknego dnia
wyjdzie  na miejski rynek mokrzak  z  akordeonem  i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
     - Nie zdziwi siŞ pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
     - Nie wiem... może zabiorŞ mu akordeon.
     - I sam pan zagra?
     - Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNoŚ tych
dzieci,  zrozumiałem  to  dzisiaj  . Ciekawe,  czym  oni  je  przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
     - Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaŚ - powiedział Golem.
     - Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo  starannie, i mniej lub
bardziej  zrŞcznie uchyla siŞ pan od odpowiedzi na moje pytania, œwietnie to
zauważyłem. Bez sensu. Dowiem siŞ tak  czy inaczej, a pan straci sposobnoœŚ,
aby nadaŚ informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
     - Tajemnica lekarska!  - wyrzekł Golem. - A poza  tym, ja nic nie wiem.
MogŞ siŞ tylko domyœlaŚ.
     Przyhamował.  Przed nimi, za  welonem deszczu, pojawiły  siŞ na  drodze
jakieœ sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium  -  6  km" i "Sanatorium  GorNoce  Ÿrădła  - 2,5  km". Sylwetki
cofnŞły siŞ na pobocze - dorosły mŞżczyzna i dwoje dzieci.
     - Niech siŞ pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.
     - Co siŞ stało? - Golem zahamował.
     Wiktor  nie odpowiedział.  Patrzył  na  ludzi  obok  słupa, na  rosłego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniŞtym  wodNo, na chłopca, ktăry răwnież
był  bez  płaszcza i na dziewczynkŞ, bosNo, w  sukience oblepiajNocej ciało.
NastŞpnie gwałtownie  otworzył  drzwi  i wyskoczył na szosŞ. Deszcz  i wiatr
uderzyły  go po  twarzy,  aż siŞ zachłysnNoł, ale  nie  zauważył  tego. Czuł
niepohamowanNo wœciekłoœŚ, kiedy "na siŞ ochotŞ tłuc i łamaŚ, ale jeszcze ma
siŞ  œwiadomoœŚ  własnego   szaleástwa.  Na  sztywnych  nogach  podszedł  do
mokrzaka. "
     - Co tu siŞ dzieje? - wycedził przez zŞby. A  potem do cărki patrzNocej
na  niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A  potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo măwiŞ!
     Irma  nie  ruszyła  siŞ  z  miejsca. Wszyscy  troje  stali  nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo  opaskNo spokojnie mrugały.  A potem Irma powiedziała z
niepojŞtNo  intonacjNo "To  măj  ojciec" i  Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem
pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczeŚ, wymachiwaŚ piŞœciami, nie
można groziŚ, chwytaŚ za  kołnierz, ciNognNoŚ...  i  w ogăle nie  można  siŞ
wœciekaŚ. Powiedział bardzo spokojnie:
     -  Irma,  idŸ  do  samochodu, jesteœ  cała mokra.  Bol-Kunac, na  twoim
miejscu też poszedłbym do samochodu.
     Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiœcie posłuchała.  Ale niezupełnie
tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby choŚby spojrzeniem poprosiła
mokrzaka  o zgodŞ,  ale powstał cieá wrażenia,  że jednak coœ  zaszło, jakaœ
wymiana poglNodăw, jakaœ krătka narada, w  wyniku ktărej podjŞto decyzjŞ  na
jego korzyœŚ.  Irma zadarła  nos i  poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odparł grzecznie:
     - Jestem  panu niezmiernie wdziŞczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
bŞdzie jeżeli zostanŞ.
     - Jak chcesz - stwierdził Wiktor. -  Bol-Kunac mało go  wzruszał. Teraz
trzeba jeszcze było  powiedzieŚ coœ na pożegnanie  temu mokrzakowi. Wiktor z
găry wiedział, że  to  bŞdzie  coœ bardzo głupiego,  ale  căż poczNoŚ? - tak
zwyczajnie odejœŚ po prostu nie  măgł. Ze  wzglŞdăw  czysto prestiżowych.  I
powiedział.
     - Pana zaœ, łaskawco - oznajmił wynioœle - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje siŞ pan tu jak ryba w wodzie.
     NastŞpnie odwrăcił siŞ i  rzuciwszy wyobrażonNo rŞkawicŞ, odmaszerował.
Wypowiedziawszy  te  słowa,  myœlał z  obrzydzeniem, hrabia  oddalił  siŞ  z
godnoœciNo...
     Inna  wlazła  z  nogami  na  przednie  siedzenie  i  wyżymała  wodŞ   z
warkoczykăw. Wiktor wcisnNoł siŞ do  tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszył, powiedział:
     -  Wypowiedziawszy  te słowa, hrabia oddalił siŞ...  Wsuá  tutaj  nogi,
Irma, to ci je rozetrŞ.
     - Po co? - z ciekawoœciNo zapytała Irma.
     - Chcesz złapaŚ zapalenie płuc? Daj tu nogi!
     - Bardzo  proszŞ - odrzekła Irma, zwinŞła siŞ na siedzeniu i przesunŞła
do tyłu jednNo nogŞ.
     Już z găry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coœ pożytecznego
i właœciwego, Wiktor  ujNoł obiema rŞkami  tŞ chudNo,  dziewczyáskNo nogŞ  -
mokrNo  i wzruszajNocNo, już  przymierzył  siŞ,  żeby  jNo  rozcieraŚ  -  do
czerwonoœci,   do   purpury,  dobrymi   ojcowskimi   dłoámi,   tŞ   brudnNo,
zlodowaciałNo  nogŞ, odwieczne  Ÿrădło katarăw, gryp, stanăw zapalnych  drăg
oddechowych  i obustronnych  zapaleá płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie
sNo chłodniejsze niż jej stopy.  SiłNo  inercji wykonał jeszcze kilka ruchăw
masujNocych,  a nastŞpnie ostrożnie tŞ stopŞ wypuœcił. Przecież  wiedziałem,
pomyœlał  nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed
nimi, wiedziałem, że tu siŞ kryje jakiœ podstŞp, że dzieciom  nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem  w  to  uwierzyŚ,  ale chciałem
ratowaŚ,  wyrywaŚ   ze  szponăw,  płonNoŚ  sprawiedliwym  gniewem,  spełniaŚ
obowiNozek  i  znowu  napuœcili mnie na wodŞ, i  znowu wyszedłem  na idiotŞ,
drugi raz tego samego dnia...
     - Zabieraj swojNo nogŞ - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogŞ i zapytała:
     - DokNod jedziemy - do sanatorium?
     - Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył
jego  haáby.  Ale  Golem z  niewzruszonym spokojem patrzył na drogŞ, ciŞżki,
rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
     - A po co? - zapytała Irma.
     - Przebierzesz siŞ w suche ubranie i położysz do łăżka.
     - Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Coœ ty wymyœlił?
     -  Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor.  - Dam ci ksiNożki  i  bŞdziesz
sobie czytaŚ.
     Rzeczywiœcie, po jakiego diabla wiozŞ jNo tam? - pomyœlał. Diana... No,
to siŞ jeszcze zobaczy. Żadnego picia i  w ogăle  nic z tych rzeczy, ale jak
ja  jNo  odwiozŞ z powrotem?  E tam, wezmŞ jakikolwiek samochăd i odwiozŞ...
Dobrze by było coœ sobie łyknNoŚ
     - Golem... - zaczNoł, ale siŞ opamiŞtał. Nie wypada, do diabla.
     - Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc siŞ.
     - Nie, nic - westchnNoł Wiktor,  wpatrzony w szyjkŞ butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedział  znużonym głosem. -  Co robiliœcie na
tych rozstajach?
     - Myœleliœmy mgłŞ - odpowiedziała Irma.
     - Co?
     - Myœleliœmy mgłŞ - powtărzyła Irma.
     - O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły.
     - A to po co - o mgle? - zapytała Irma.
     - MyœleŚ - to czasownik nieprzechodni - objaœnił Wiktor - a wiŞc wymaga
przyimka. Czy przerabialiœcie czasowniki przechodnie?
     - Zależy, jak na to popatrzeŚ - odparła Irma. - MyœleŚ mgłŞ - to jedno,
a myœleŚ o mgle  - to zupełnie coœ innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myœleŚ o mgle.
     Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił.
     - Poczekaj  - powiedział.  -  MyœleŚ  mgłŞ  -  tak  siŞ  nie  măwi,  to
niegramatycznie. SNo  takie  czasowniki  -  nieprzechodnie,  myœleŚ, biegaŚ,
chodziŚ... Zawsze wymagajNo przyimka. ChodziŚ  po ulicy.  MyœleŚ o...  no  o
czymœ tam...
     - MyœleŚ głupstwa - podpowiedział Golem.
     - No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony.
     - Szybko chodziŚ - powiedział Golem.
     - Szybko  -  to nie jest  rzeczownik - zapalczywie  oznajmił Wiktor.  -
Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem.
     - Tato, czy możesz nie paliŚ? - zainteresowała siŞ Irma.
     Zdaje siŞ, że Golem wydał z siebie  jakiœ  dŸwiŞk, a byŚ może to silnik
kichnNoł wspinajNoc siŞ pod gărŞ. Wiktor  zgniătł  papierosa  i rozdeptał go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium,  a z boku  od stepu na spotkanie deszczu
sunŞła nieprzejrzysta biała œciana.
     - No i masz mgłŞ - rzekł  Wiktor. - Możesz jNo myœleŚ. A także wNochaŚ,
biegaŚ i chodziŚ. Irma chciała coœ powiedzieŚ, ale wtrNocił siŞ Golem.
     -  Nawiasem măwiNoc  - stwierdził  - czasownik "myœleŚ"  wystŞpuje jako
przechodni także w zdaniach podrzŞdnie złożonych. Na przykład - myœlŞ, że...
i tak dalej.
     - To zupełnie inna  sprawa  - nie zgodził siŞ Wiktor. Obrzydło mu. Miał
okropnNo ochotŞ wypiŚ i zapaliŚ. Zachłannie popatrzył na szyjkŞ butelki.
     - Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo.
     - Nie. A tobie?
     - TrochŞ mnie trzŞsie - przyznał siŞ Wiktor.
     - Trzeba wypiŚ dżinu - zauważył Golem.
     - Tak, byłoby nieŸle... A może pan ma?
     - Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jesteœmy na miejscu.
     Jeep  wjechał  w bramŞ  i  zaczŞło  siŞ  to, o  czym  Wiktor jakoœ  nie
pomyœlał.  Pierwsze smugi mgły  dopiero zaczŞły przesNoczaŚ  siŞ przez kratŞ
ogrodzenia i widocznoœŚ  była znakomita.  Na drodze przed  samochodem leżała
postaŚ w przemokniŞtej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało,  minNoł gipsowNo  wazŞ
ozdobionNo   nieskomplikowanymi   rysunkami   i   odpowiednimi   napisami  i
przyłNoczył siŞ  do stada  samochodăw  stłoczonych przed wejœciem do prawego
skrzydła. Irma otworzyła drzwi i  natychmiast  jakaœ  zapita morda wychyliła
siŞ  z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci siŞ
oddam?"  Wiktor  wysiadł  zamierajNoc.  Irma z ciekawoœciNo  rozglNodała siŞ
dookoła. Wiktor  mocno ujNoł  jNo  za  rŞkŞ  i  poprowadził  do wejœcia.  Na
schodkach,  pod deszczem  siedziały  dwie  dziwki w  bieliŸnie  i  ulicznymi
głosami  œpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce  im sprzedaŚ heroiny.
Na  widok  Wiktora  umilkły,  ale  kiedy  przechodził  obok,  jedna  z  nich
sprăbowała złapaŚ  go za  spodnie.  Wiktor wepchnNoł  IrmŞ do holu. Było  tu
ciemno,  okna  zasłoniŞte, œmierdziało  dymem  tytoniowym i jakimœ kwaskiem,
trzeszczał projektor i na białej œcianie podskakiwały pornograficze obrazki.
Wiktor  z  zaciœniŞtymi zŞbami deptał  po cudzych nogach  ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo siŞ  IrmŞ,  a za  nimi  biegły gniewne, niecenzuralne  okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i  Wiktor, przeskakujNoc po  trzy stopnie,  pobiegł po
pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał siŞ na niNo spojrzeŚ.
"
     Na  podeœcie czekał już na  niego z otwartymi objŞciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypiał - Przy  - yyjacielu! - w tym momencie zauważył  IrmŞ i
wpadł w  entuzjazm. - Wiktor! I ty  też!  Na  małoletnie małolatki!"  Wiktor
przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł  mu na nogŞ  i  pchnNoł w pierœ - Roscheper
upadł na plecy przewracajNoc kosz na œmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował
korytarzem.  Irma bezszelestnymi susami sadziła obok.  PchnNoł drzwi Diany -
były zamkniŞte, klucza nie było. Załomotał wœciekle, i Diana natychmiast siŞ
odezwała: "Wynoœ  siŞ  do  wszystkich  diabłăw!  -  wrzasnŞła  z  furiNo.  -
ŒmierdzNocy  impotent! Găwniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi siŞ otwarły. Stała na progu z importowanym
parasolem  w  pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł  IrmŞ  do  pokoju  i
zatrzasnNoł za sobNo drzwi.
     - A, to ty -  powiedziała Diana. - A ja myœlałam, że znowu Roscheper. -
CzuŚ było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogoœ ty przyprowadził?
     - To jest  moja cărka - z trudem  odparł Wiktor. -  Irma. Irmo, to jest
Diana.
     Patrzył Dianie  w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. DziŞki Bogu, zdaje siŞ,
że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeŸwiała.
     - Ty chyba oszalałeœ - rzekła cicho.
     - Irma przemokła  -  wydusił z siebie. - Przebierz jNo w  suche rzeczy,
połăż do łăżka i w ogăle...
     - Nie położŞ siŞ - oznajmiła Irma.
     - Irma - powiedział Wiktor.  - BNodŸ łaskawa słuchaŚ,  bo inaczej zaraz
kogoœ spiorŞ...
     - Niektărych  z tu obecnych rzeczywiœcie należałoby spraŚ - stwierdziła
Diana beznadziejnym głosem.
     - Diano - rzekł Wiktor. - ProszŞ ciŞ.
     - Dobra - powiedziała Diana. - IdŸ do siebie. Damy sobie radŞ.
     Wiktor wyszedł z ogromnNo  ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale
i tam  nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzuciŚ na korytarz absolutnie
nieznanNo  parŞ,  ktăra  siŞ   tam  zagnieŸdziła  oraz  uœwinionNo  bieliznŞ
poœcielowNo.  Potem  zamknNoł  drzwi, zwalił siŞ  na goły  materac,  zapalił
wilgotnego   papierosa  i  zaczNoł   siŞ   zastanawiaŚ,  co   też  właœciwie
narozrabiał.

     *

     Wiktor obudził siŞ păŸno,  była  pora obiadu. TrochŞ bolała  głowa, ale
nastrăj okazał siŞ nieoczekiwanie dobry.
     Wieczorem,  wypaliwszy  paczkŞ  papierosăw,  zszedł   na  dăł,  damskNo
szpilkNo  do włosăw  otworzył  czyjœ samochăd,  wyprowadził  IrmŞ  służbowym
wyjœciem i odwiăzł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skrŞcało,  tak paskudnie siŞ  czuł,  Irma zaœ  siedziała  obok,  czyœciutka,
schludna, uczesana  według najnowszej mody  -  żadnych tam  warkoczykăw -  i
zdaje siŞ miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotŞ na nawiNozanie
rozmowy, ale musiałby  zaczynaŚ od przyznania siŞ do niebotycznej głupoty, a
to wydało mu siŞ niepedagogiczne. Skoáczyło siŞ na tym,  że Irma nagle, ni z
tego  ni z  owego,  pozwoliła mu zapaliŚ (pod  warunkiem, że wszystkie  okna
bŞdNo otwarte) i zaczŞła opowiadaŚ, jakie to wszystko było dla niej ciekawe,
jakie to  podobne do tego, o  czym poprzednio czytała,  ale  w co nie bardzo
wierzyła,  jak to  znakomicie  z  jego  strony,  że  zorganizował jej  takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodŞ, że w ogăle jako
ojciec jest całkiem do przyjŞcia, nie zanudza i nie  gada głupstw, że  Diana
jest  "prawie nasza",  wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że  tak niewiele
wie i za bardzo  lubi wypiŚ, ale to  akurat w koácu nie jest takie straszne,
ty  też  lubisz wypiŚ,  a wszystkim  siŞ  spodobałeœ,  dlatego,  że  măwiłeœ
uczciwie, nie udawałeœ jakiegoœ  tam strażnika  elitarnej  wiedzy i  całkiem
słusznie,  ponieważ  nie   jesteœ  żadnym  strażnikiem,  i  nawet  Bol-Kunac
powiedział, że  w całym  mieœcie  jesteœ jedynym  człowiekiem  wartoœciowym,
jeœli oczywiœcie  nie liczyŚ  doktora  Golema,  ale Golem właœciwie nie ma z
miastem nic wspălnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy  ideologia jest w ogăle  potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
     W  rezultacie odbyła  siŞ  znakomita rozmowa,  obie  strony były  pełne
szacunku  jedna  dla  drugiej i po powrocie do hotelu  (samochăd postawił na
jakimœ  zagraconym  podwărzu), Wiktor uważał już, że  ojcostwo  nie jest tak
bardzo  niewdziŞcznym zajŞciem, szczegălnie jeœli  zna  siŞ życie i umie siŞ
wykorzystaŚ  w celach wychowawczych nawet jego  ciemne  strony. W zwiNozku z
tym wypił z Teddym, ktăry także był ojcem i także interesował siŞ problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejœciowy,
twoja jeszcze  da ci do wiwatu... to znaczy wnuk  Teddyego  miał  I4 lat,  a
wychowaniem syna nie măgł siŞ zajmowaŚ dlatego, że syn spŞdził dzieciástwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno biŚ dzieci, twierdził Teddy. I  bez ciebie
przez całe życie bŞdzie je biŚ każdy, kto ma rŞce i  nogi, a jeœli masz chŞŚ
uderzyŚ dzieciaka,  lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie wiŞkszym
pożytkiem dla sprawy.
     Po  ktărymœ z  rzŞdu  kieliszku Wiktor  przypomniał sobie, że Irma  ani
słowem nie  wspomniała o jego okropnym zachowaniu  na rozstajnych drogach  i
doszedł  do  wniosku, że jego  cărka jest przebiegłym  stworzeniem i w ogăle
uciekaŚ  siŞ  za  każdym razem  do  pomocy kochanki, kiedy  nie  wiadomo jak
wykaraskaŚ  siŞ  z  trudnej sytuacji, w  ktărNo sam  siŞ  uwikłałeœ - to  co
najmniej nieuczciwe.  Te wnioski zmartwiły go,  ale właœnie przyszedł doktor
R.  Kwadryga i zamăwił  swojNo  codziennNo  butelkŞ  rumu,  wiŞc  wypili  tŞ
butelkŞ, na skutek czego  Wiktor znowu zobaczył wszystko w răżowych barwach,
ponieważ  stało siŞ  jasne, że  Irma po prostu nie  chciała  go  martwiŚ, co
oznacza, że szanuje  ojca, a byŚ  może nawet  go  kocha. ..  Potem przyszedł
jeszcze  ktoœ, i coœ  zamăwił. Potem  prawdopodobnie Wiktor poszedł  spaŚ...
Prawdopodobnie...  Należy przypuszczaŚ, że spaŚ... Co prawda  zachowało  siŞ
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była
za podłoga i  co to była za woda, nie sposăb było odtworzyŚ... I  lepiej nie
odtwarzaŚ...
     Doprowadziwszy siŞ do porzNodku Wiktor zszedł na dăł, zabrał z recepcji
œwieże gazety i porozmawiał o przeklŞtej pogodzie.
     - Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo?
     - Właœciwie  nie za  bardzo  -  powiedział uprzejmie  recepcjonista.  -
Rachunek da panu Teddy.
     -  Aha  -  powiedział  Wiktor  i  postanowiwszy  chwilowo  niczego  nie
precyzowaŚ,  poszedł do  restauracji. Wydało  mu  siŞ, że lamp na sali  jest
jakby  mniej. -  O, do diabła - pomyœlał  ze  strachem. Teddyego jeszcze nie
było.   Wiktor  skłonił   siŞ   młodemu  człowiekowi  w  okularach  i   jego
towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku  i rozłożył gazetŞ. Na  œwiecie  nic
siŞ nie  zmieniło.  Jedno paástwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to
drugie paástwo wysyłało kategoryczne  protesty. Paástwa, ktăre  podobały siŞ
panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich  narodăw i
demokracji.   Paástwa,  ktăre  z  jakiegoœ  powodu  nie  podobały  siŞ  panu
prezydentowi,  prowadziły wojny zaborcze, a właœciwie  nie prowadziły wojen,
tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne
przemăwienie   o  koniecznoœci  skoáczenia  z  korupcjNo  raz  na  zawsze  i
szczŞœliwie  przeszedł  operacjŞ  usuniŞcia   migdałăw.  Znajomy  krytyk   -
wyjNotkowe œcierwo  - wychwalał nowNo  powieœŚ Roc-Tusowa  i było  to  nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdŞ dobra.
     Podszedł  kelner,  jakiœ  nowy,  nieznajomy, po przyjacielsku  doradził
ostrygi, przyjNoł zamăwienie,  pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił siŞ.
Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł  wygodniej i zaczNoł  myœleŚ o pracy.
Po  dobrym  pijaástwie  zawsze z ochotNo  rozmyœlał o pracy.  Dobrze  byłoby
napisaŚ optymistycznNo, wesołNo ksiNożkŞ... O tym, jak żyje sobie na œwiecie
człowiek,  kocha  swojNo pracŞ, niegłupi, lubi  przyjaciăł, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak  mu z tym  dobrze  - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochŞ
dziwak. Nie ma  fabuły.  A jeœli  nie ma  fabuły,  to  znaczy, że nudne. A w
ogăle,  jeœli  już  usiNoœŚ  do  takiej powieœci,  to trzeba siŞ zastanowiŚ,
dlaczego temu miłemu  człowiekowi  jest tak  dobrze, a  wtedy  niewNotpliwie
dojdzie siŞ  do  wniosku,  że  dobrze  jest  mu wyłNocznie  dlatego,  że  ma
ukochanNo pracŞ, a wszystko inne mu po prostu zwisa.  A w takim razie  co to
za człowiek, jeœli wszystko ma gdzieœ oprăcz swojej pracy.  Można oczywiœcie
napisaŚ o człowieku, ktărego sensem  życia jest miłoœŚ  bliŸniego  i jest mu
dobrze na œwiecie, ponieważ kocha swoich bliŸnich i kocha  swojNo pracŞ, ale
o  takim  człowieku  parŞ  tysiŞcy  lat temu napisali  już  panowie  Łukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze  jakiœ - w  sumie było  ich czterech. Tak w ogăle, to
było  ich  znacznie wiŞcej,  ale  tylko  ci  czterej  pisali odpowiednio,  a
pozostali byli pozbawieni răżnych rzeczy, jeden œwiadomoœci narodowej, drugi
prawa korespondencji... a człowiek, o ktărym pisali, niestety był szalony...
Właœciwie  byłoby  zajmujNoce  opisaŚ,  jak Chrystus  przychodzi  na  ZiemiŞ
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten  Łukasz
z  kumplami...  Chrystus  przychodzi  do  sztabu  generalnego  i  proponuje:
kochajcie  swoich  bliŸnich.  A  w  sztabie,  rzecz   jasna,  siedzi   jakiœ
antysemita...
     -  Pan  pozwoli, panie Baniew?  - zahuczał nad  nim  sympatyczny, mŞski
głos.
     Był  to pan  burmistrz  we  własnej osobie. Nie  tamten  apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy  z  niezdrowego  podniecenia  wieprz  na  ogromnym łożu
Roschepera,  lecz  elegancko  zaokrNoglony, idealnie  wygolony,  ubrany  bez
zarzutu  imponujNocy  mŞżczyzna  ze  skromnNo  wstNożeczkNo  w  klapie  i  z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
     - ProszŞ - powiedział Wiktor bez cienia radoœci.
     Pan burmistrz usiadł, rozejrzał siŞ i położył dłonie na stole.
     -  Postaram siŞ  nie  dokuczaŚ  panu zbyt  długo  swojNo  obecnoœciNo -
oznajmił  - i  sprăbujŞ  nie  przeszkodziŚ  w paáskiej  biesiadzie, jednakże
problem, z  ktărym  zamierzam siŞ do pana zwrăciŚ, dojrzał już  ostatecznie,
abyœmy wszyscy, wielcy i mali, ci ktărym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta  byli  gotowi  odłożyŚ  własne  sprawy,  aby  go  jak  najszybciej  i
najefektywniej rozwiNozaŚ.
     - Słucham pana - rzekł Wiktor.
     - Spotykamy siŞ tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawŞ z tego, że  jest pan nadzwyczaj zajŞty, nie chciałem  niepokoiŚ
pana w  czasie pracy, szczegălnie  biorNoc pod uwagŞ jej specyfikŞ. Jednakże
zwracajNoc siŞ obecnie do pana jako osobistoœŚ oficjalna - i w swoim własnym
imieniu i w imieniu całego magistratu...
     Kelner przyniăsł butelkŞ białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go
wzniesionym palcem.
     - Przyjacielu  - powiedział. -  Păl porcji  kitchigaáskiej i  kieliszek
miŞtăwki. Jesiotr bez  sosu... A wiŞc  pozwolŞ sobie kontynuowaŚ - oznajmił,
ponownie zwracajNoc  siŞ  do  Wiktora. -  Obawiam siŞ  co  prawda, że naszNo
rozmowŞ  trudno bŞdzie uznaŚ za pogawŞdkŞ przy stole, ponieważ mowa bŞdzie o
sprawach   i  okolicznoœciach  nie   tylko  smutnych,  ale,   powiedziałbym,
nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiaŚ z panem o  tak zwanych mokrzakach, o
tym złoœliwym nowotworze,  ktăry już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczŞsny
region.
     - Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesowaŚ.
     Burmistrz  niezbyt głoœno  wygłosił dobrze przemyœlane  i nieskazitelne
stylistycznie  przemăwienie. Opowiedział, jak dwadzieœcia  lat temu, od razu
po okupacji, w Koáskim WNowozie  zbudowano leprozorium,  obăz -  kwarantannŞ
dla osăb cierpiNocych  na tak zwany  żăłty trNod czyli chorobŞ okularniczNo.
ZresztNo prawdŞ  măwiNoc  choroba  ta,  jak  dobrze wiadomo  panu Baniewowi,
pojawiła siŞ w naszym kraju  jeszcze w niepamiŞtnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczegălnie czŞsto atakowała ona
nie wiedzieŚ czemu mieszkaácăw właœnie naszego regionu. Jednakże  wyłNocznie
dziŞki wysiłkom  pana prezydenta, chorobie tej  poœwiŞcono niezmiernie wiele
uwagi  i  tylko  na  skutek  jego  osobistego  zalecenia  pozbawieni  opieki
lekarskiej,  rozproszeni  po   całym  kraju  i  czŞstokroŚ  niesprawiedliwie
przeœladowani przez  zacofane grupy ludnoœci, zaœ przez okupantăw  fizycznie
likwidowani, nieszczŞœnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie  stworzono  im   warunki  znoœnej  egzystencji,  odpowiedniej  do  ich
sytuacji.  Wszystko to nie  budzi żadnego sprzeciwu,  przedsiŞwziŞte  œrodki
można jedynie  pochwalaŚ,  jednakże,  jak  to  u  nas  czasami  siŞ  zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo siŞ przeciwko  nam.  Nie
bŞdziemy  w  tej  chwili szukaŚ winnych.  Nie  bŞdziemy prowadziŚ œledztwa w
sprawie  działalnoœci  niejakiego  doktora  Golema,  działalnoœci  byŚ  może
ofiarnej,  ale  jednak  brzemiennej,  jak  siŞ  teraz okazało, w  nadzwyczaj
nieprzyjemne   skutki.   Nie  bŞdziemy  także  zajmowaŚ  siŞ   przedwczesnym
krytykanctwem,   chociaż   stanowisko  niektărych   wystarczajNoco  wysokich
instancji uporczywie  ignorujNocych nasze  protesty nam osobiœcie wydaje siŞ
doœŚ  zagadkowe.  PrzejdŸmy  do  faktăw... -  Burmistrz  wypił  miŞtăwkŞ, ze
smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał siŞ jeszcze  bardziej aksamitny,
nie sposăb  było wyobraziŚ  sobie,  że ten  człowiek zastawia  potrzaski  na
ludzi. Wielosłownie  wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi  pana Baniewa
krNożNocymi po  mieœcie plotkami, ktăre  to plotki, jak musi  wyznaŚ wprost,
sNo rezultatem  niedostatecznie  precyzyjnego i  jednoznacznego  wykonywania
zaleceá  pana prezydenta przez wszystkie szczeble  administracyjne,  mamy na
myœli  nadzwyczaj rozpowszechniony  poglNod  o  fatalnej  roli  tak  zwanych
mokrzakăw, obciNożanie ich odpowiedzialnoœciNo za gwałtownNo zmianŞ klimatu,
zwiŞkszenie liczby poronieá i procentu bezpłodnych  małżeástw,  za gwałtowny
exodus  niektărych  zwierzNot  domowych,  za  inwazjŞ  szczegălnego  rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
     - Panie burmistrzu - powiedział  z westchnieniem  Wiktor. -  MuszŞ panu
wyznaŚ,  że jest mi niezmiernie trudno  œledziŚ paáskie  długie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy  synowie jednego  narodu. Może nie bŞdziemy
măwiŚ, o czym nie bŞdziemy măwiŚ, a bŞdziemy - o czym bŞdziemy.
     Burmistrz  obrzucił go szybkim  spojrzeniem,  coœ  sobie  obliczył, coœ
pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor  pił z Roscheperem i to, że w ogăle pił, hałaœliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały  kraj, i to, że Irma jest  wunderkindem, i
to, że jest na œwiecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza  po prostu w oczach mocno przyblakł  i pan
burmistrz  krzyknNoł, żeby  mu  przynieœli  kieliszek  koniaku.  Wiktor  też
poprosił o  koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salŞ, leciutko
uderzył piŞœciNo w stăł i oznajmił.
     -  Rzeczywiœcie,  co  ja  tu bŞdŞ  krŞcił.  Życie w  mieœcie stało  siŞ
niemożliwe  -  może pan za  to  podziŞkowaŚ paáskiemu  Golemowi  -  nawiasem
măwiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo  na niego  materiały... ten  paáski  Golem wisi  na  włosku...  A  wiŞc,
powiadam  -  na  naszych  oczach  demoralizujNo  nasze  dzieci.  Te  œcierwa
przenikły do  szkăł i doszczŞtnie  zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niektărzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna  siŞ  ferment,  tylko
patrzeŚ, jak rozpocznNo siŞ samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. -  Osuszył
kieliszek.  - MuszŞ siŞ panu przyznaŚ, że ja ich nienawidzŞ, zabijałbym  jak
szczury, tylko  nie chcŞ  sobie brudziŚ rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszedłem   do   tego,  że   zastawiam  na  nich   potrzaski...  No  dobrze,
zdemoralizowali  dzieci,  măwi  siŞ  trudno.  Dzieci  to  dzieci,  można  je
demoralizowaŚ dzieá  i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan siŞ postawi
w  mojej sytuacji. Te deszcze,  to jednak ich  robota, chociaż nie wiem, jak
oni  to robiNo.  Zbudowaliœmy  sanatorium,  lecznicze wody,  cudowny klimat,
spaliœmy  na pieniNodzach.  Przyjeżdżali  do  nas ze stolicy, a  jak  siŞ to
wszystko skoáczyło?  Deszcze,  mgły,  kuracjusze  zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej,  przyjechał  tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na
pewno  go zna...  pomieszkał  dwa tygodnie i gotowe  - choroba  okularnicza,
marsz do  leprozorium.  Œwietna reklama dla sanatorium!  Potem jeszcze jeden
przypadek i  jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilŞ zbankrutuje, sanatorium  ledwie dyszy -  Bogu dziŞki  znalazł  siŞ
trener kretyn,  trenuje specjalnNo drużynŞ do gry  w kraj ach  o  deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywiœcie pomaga nam w jakimœ stopniu... Pan
mnie rozumie? Prăbowałem dogadaŚ siŞ z tym Golemem -  jak  groch o œcianŞ  -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na  gărŞ - żadnych rezultatăw. Pisałem
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjŞli do  wiadomoœci  i
skierowali  sprawŞ do  rozpatrzenia  we  właœciwych  instancjach na  dole...
NienawidzŞ  ich,  ale  siŞ  przemogłem  i  sam  pojechałem  do  leprozorium.
Wpuœcili. Prosiłem, udowadniałem...  Co za  wstrŞtne  typy! MrugajNo  swoimi
wyliniałymi  œlepiami  jak na  jakiegoœ wrăbla, jakbym  był powietrzem...  -
pochylił siŞ do Wiktora i  wyszeptał. - BojŞ siŞ buntu, krew siŞ poleje. Pan
mnie rozumie?
     - Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspălnego?
     Burmistrz rozparł siŞ  w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału,
zapalił.
     -  W  mojej  sytuacji  -  oznajmił - zostaje tylko  jedno  -  uruchomiŚ
wszystkie  dŸwignie. Potrzebna jest jawnoœŚ. Magistrat uchwalił  petycjŞ  do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze  jNo pan Roscheper, mam  nadziejŞ pan
răwnież,  ale to jeszcze  niewiele  daje.  Potrzebna jest jawnoœŚ! Potrzebny
jest  dobry  artykuł  w  stołecznej gazecie  podpisany  głoœnym  nazwiskiem.
Paáskim  nazwiskiem,  panie  Baniew. A problem jest  palNocy,  wymarzony dla
takiego trybuna jak  pan.  Bardzo pana proszŞ. I w swoim własnym imieniu i w
imieniu magistratu,  i w imieniu  nieszczŞœliwych  rodzicăw... Trzeba zrobiŚ
wszystko  co  w  naszej mocy, żeby  leprozorium zabrali stNod do  wszystkich
diabłăw!  DokNodkolwiek,  ale  żeby  z mokrzakăw  nie zostało  tu ani œladu,
żebyœmy mogli zapomnieŚ o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedzieŚ.
     - Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
     Ty bydlaku, myœlał,  ty  gruba œwinio, naprawdŞ mogŞ ciŞ zrozumieŚ. Ale
co siŞ stało  z  mokrzakami?  Byli  cisi,  przygarbieni,  chodzili boczkiem,
niczego takiego siŞ o nich nie słyszało, tylko niektărzy măwili, że  podobno
mokrzaki  œmierdzNo,  że podobno  sNo  zaraŸliwi, podobno  robiNo  niezwykłe
zabawki  i  w  ogăle  răżne  rzeczy z drzewa...  matka Fryda  măwiła, o  ile
pamiŞtam, że umiejNo rzucaŚ uroki,  i przez nich mleko kwaœnieje,  że  mogNo
œciNognNoŚ na nas wojnŞ, măr i głăd... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i  co też oni  robiNo  tam  u siebie? Oj, robiNo, robiNo  i to dużo.  PogodŞ
robiNo,  i  dzieci  zwabiajNo  do  siebie  (po  co?), koty  przepŞdzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
     -  Pewnie  pan  sNodzi,  że  my tutaj siedzimy z  założonymi  rŞkami  -
powiedział burmistrz.  -  W  żadnym wypadku. Ale  co my możemy? PrzygotowujŞ
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan  zgodził siŞ
zostaŚ konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjnoœŚ choroby - w tej sprawie
nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista
oczywiœcie ten fakt wykorzystuje. To jedno. NastŞpnie prăbujemy odpowiedzieŚ
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza  duma,  chłopcy jak złoto jeden w
drugiego,  no,  po  prostu  orły...  ale  to  jakoœ  nie  to.  Przecież  nie
otrzymujemy żadnych  instrukcji  z găry... Policja znajduje siŞ w  fałszywej
sytuacji...   i  w  ogăle...  A  wiŞc  przeciwdziałamy  jak  tylko   możemy.
Zatrzymujemy  ładunki,  ktăre  do  nich idNo...  prywatne,  oczywiœcie,  nie
żywnoœŚ  i nie  poœciel rzecz  jasna,  ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo  ksiNożek... Dzisiaj na  przykład zatrzymaliœmy ciŞżarăwkŞ, i od
razu jakoœ lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi,  żeby  siŞ pocieszyŚ, a
należałoby radykalnie...
     - Tak - powiedział Wiktor.  - WiŞc orły jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
     - Famenco Juventa - oznajmił  burmistrz. - Măj zastŞpca do spraw Legii,
orzeł! Pan go już poznał?
     - TrochŞ poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
     -  Jak  to po  co?  To  oczywiœcie  głupota,  ale człowiek  jest  tylko
człowiekiem i  w ktărymœ momencie  nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
uœmiechnNoł siŞ wstydliwie.  -  Œmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni  bez  ksiNożek  nie  mogNo...  jak  normalni ludzie bez  jedzenia i  tak
dalej...
     Zapadła  cisza.  Wiktor  bez  apetytu  dłubał  widelcem  w befsztyku  i
rozmyœlał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
ByŚ  może  chodzi o to, że  niezbyt lubiłem  ich  w dzieciástwie.  Ale za to
burmistrza  i jego  bandŞ  znam dobrze -  sadło  i œmietanka  narodu,  sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeœli wy jesteœcie przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że  w mokrzakach coœ jednak jest...  Z drugiej  strony mogŞ  napisaŚ
artykuł,  choŚby nie  wiem jak rozpasany, to i  tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz  bŞdzie zadowolony,  miałbym przynajmniej  z tego  jakNoœ
korzyœŚ,  żyłbym sobie tutaj  œpiewajNoco... Jaki prawdziwy  pisarz może siŞ
pochwaliŚ,  że  żyje  jak pNoczek w maœle? Măgłbym siŞ  tu urzNodziŚ, dostaŚ
synekurŞ, zostaŚ  na  przykład  jakimœ  inspektorem  magistrackim  do  spraw
miejskich plaż i pisaŚ sobie na  zdrowie...  o tym jak  wspaniale  żyje  siŞ
człowiekowi  pochłoniŞtemu  ukochanNo  pracNo...  i wygłaszaŚ na  ten  temat
odczyty  dla wunderkindăw... E tam, wszystka  polega na  tym,  żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawaŚ, że to deszcz i spokojnie siŞ wytrzeŚ. Na poczNotku ze
wstydem,  potem ze  zdziwieniem, a  wreszcie, zanim  siŞ  człowiek  obejrzy,
zacznie siŞ wycieraŚ z godnoœciNo i nawet bŞdzie miał z tego satysfakcjŞ.
     - My, rzecz  jasna, w żadnym  razie nie  nakłaniamy pana do poœpiechu -
powiedział burmistrz.  -  Jest pan  człowiekiem  zapracowanym  i  tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie  materiały otrzyma pan od nas,
możemy  nawet  dostarczyŚ  coœ  w rodzaju  schematu,  planu, według  ktărego
życzylibyœmy sobie...  a pan tylko  wygładzi wprawnNo rŞkNo i rzecz nabierze
właœciwego blasku. A podpisaliby siŞ pod tym artykułem trzej wybitni synowie
naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew  i
paástwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
     NieŸle  mu  to idzie, pomyœlał  Wiktor. A my, ci z drugiej  strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwałoœci. Byłoby  bicie piany, chodzenie dookoła
Wojtek - żeby tylko nie uraziŚ człowieka, nie poddawaŚ go przesadnej presji,
żeby  tylko, nie daj Boże, nie  posNodził nas  o  prywatŞ... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszŞ i
podpiszŞ, że nie mam wyjœcia, że zesłany Baniew bŞdzie  musiał podnieœŚ rŞce
do  găry  i  w  pocie duszy  odpracowaŚ  swăj  beztroski pobyt  w  rodzinnym
mieœcie...  I  o  schemacie  wspomniał...  dobrze wiemy,  jaki to  musi  byŚ
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo œlinNo Baniewa nawet teraz można było
wydrukowaŚ. Ta - ak, panie  Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane  minogi  z cebulkNo też  pan lubi,  wiŞc  musisz pan polubiŚ pana
burmistrza...
     - ZastanowiŞ  siŞ  nad paáskNo  propozycjNo - powiedział,  uœmiechajNoc
siŞ. - Pomysł wydaje mi  siŞ wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleœnie mrugnNoł do burmistrza.
     Burmistrz zarechotał.
     -  No a jak!  "Sumienie narodu,  precyzyjne zwierciadło" i tak dalej...
PamiŞtam,  jakże  inaczej... -  ponownie  nachylił siŞ  do  Wiktora z  minNo
spiskowca.  -  Zapraszam  pana  na  jutro  do  siebie  -  zahuczał.  - BŞdNo
wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
     -  Tu - oznajmił  Wiktor wstajNoc  - jestem zmuszony stanowczo odrzuciŚ
paáskNo  propozycjŞ.  Mam  ważne  sprawy  -  znowu  obleœnie  mrugnNoł. -  W
sanatorium.
     Rozstali siŞ nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do
miejscowej  elity  i  żeby  doprowadziŚ  do  porzNodku  roztrzŞsione   takim
zaszczytem nerwy, zmuszony  był  wychłeptaŚ szklaneczkŞ koniaku natychmiast,
jak  tylko  plecy  pana  burmistrza  znikły  za  drzwiami.  Można oczywiœcie
wyjechaŚ stNod  do wszystkich diabłăw, myœlał Wiktor.  Za granicŞ  mnie  nie
wypuszczNo, zresztNo nie chcŞ  wyjeżdżaŚ  za granicŞ, co ja tam  bŞdŞ robił,
wszŞdzie  jest  tak  samo. Ale  i w  tym kraju znajdzie siŞ sporo  miejsc, w
ktărych  można  siŞ  schowaŚ  i  przesiedzieŚ.  Wyobraził  sobie   słoneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze,  milczNocych farmerăw,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smrăd wychodka, i straszliwNo
nudŞ... staroœwieckie  telewizory oraz miejscowNo inteligencjŞ: cwany  pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadaŚ, jest
gdzie  pojechaŚ. Ale przecież  tylko tego  im trzeba, żebym gdzieœ wyjechał,
żebym zszedł  z oczu, skrył  siŞ w mysiej  dziurze, i to z własnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniăsłby  siŞ krzyk, hałas, mieliby
kłopoty... na tym polega cały kłopot, że bŞdNo bardzo zadowoleni - wyjechał,
zamknNoł siŞ, nikt o nim nie pamiŞta, przestał brzdNokaŚ...
     Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz.  Ni  stNod  ni zowNod nagle  bardzo zapragnNoł znowu zobaczyŚ  IrmŞ,
porozmawiaŚ  z  niNo  o   postŞpie,  wyjaœniŚ  dlaczego  tak  dużo  pije  (a
rzeczywiœcie, dlaczego  ja  tak  dużo pijŞ?) i byŚ  może  siedzi tam  u niej
Bol-Kunac,  ale  Loli z pewnoœciNo  nie  bŞdzie...  Ulice były mokre, szare,
puste,  w  ogrădkach  spokojnie  konały  jabłonie.  Wiktor po  raz  pierwszy
zauważył, że niektăre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak  miasto
bardzo siŞ  zmieniło - pochylone  płoty,  pod gzymsy  zapełzła  biała pleœá,
wypłowiały kolory, a na ulicach  niepodzielnie krălował deszcz. Deszcz padał
po  prostu jak deszcz, deszcz  kropił  z  dachăw drobniutkim  wodnym  pyłem,
deszcz zbierał siŞ na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wŞdrujNoce od œciany
do œciany, deszcz rozlewał  siŞ po  jezdni i  pomykał po wyżłobionych miŞdzy
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury  powoli  pełzły  tuż  nad dachami.
Człowiek  był  nieproszonym goœciem na  ulicach i  deszcz  nie  okazywał  mu
żadnych wzglŞdăw.
     Wiktor  wyszedł  na plac  i zobaczył ludzi,  ktărzy stali pod  daszkiem
przed  wejœciem  na  komendŞ  policji  -  dwăch  policjantăw  w  mundurowych
płaszczach  i  niziutki,  umorusany chłopak w roboczym  kombinezonie.  Przed
wejœciem, lewymi kołami  na  trotuarze stał niezgrabny furgon z  brezentowNo
budNo. Jednym  z  policjantăw  był policmajster,  patrzył  w  bok wysuwajNoc
naprzăd potŞżnNo szczŞkŞ, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymœ go
przekonywał  płaczliwym  głosem.   Drugi   policjant   răwnież   milczał   z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył siŞ  do nich
i  kiedy  pozostało mu  jeszcze  mniej  wiŞcej  piŞtnaœcie  krokăw,  zaczNoł
słyszeŚ, co măwi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
     - A co ja mam z tym wspălnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W  porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
     Policmajster zauważył Wiktora  i na jego twarzy pojawił siŞ  wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. Odwrăcił siŞ, i jakby w ogăle nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
     - A wiŞc zostajesz tutaj. Pilnuj,  żeby wszystko  było w porzNodku. Nie
właŸ do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno  zbliżaŚ siŞ do
samochodu. Jasne?
     - Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
     Szef  policji  zszedł  ze  schodkăw,  wsiadł  do  swojego  samochodu  i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złoœciNo i odwołał siŞ do Wiktora.
     -  Niech  chociaż  pan powie, czy  ja jestem winny,  czy  nie? - Wiktor
przystanNoł  i  chłopca  to  zdopingowało.  -  Normalnie sobie  jadŞ.  WiozŞ
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już  tysiNoce  razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo  mnie i  każNo jechaŚ  na  policjŞ. Za co? Jechałem  prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w  porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. LicencjŞ
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekaŚ?
     -  Przestaá już  siŞ  wydzieraŚ  - powiedział  policjant. Chłopiec żywo
odwrăcił siŞ do niego.
     -  WiŞc  co ja  takiego  zrobiłem? Niech pan  powie,  czy przekroczyłem
szybkoœŚ? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestăj. I papiery mi
zabraliœcie...
     - Wszystko siŞ wyjaœni - oznajmił policjant. - Słowo dajŞ, czego ty siŞ
denerwujesz? IdŸ, posiedŸ sobie w knajpie i radzŞ ci, pilnuj swego nosa.
     -  Ech, władzuchna kochana! -  zawołał  chłopak i z  rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowŞ. - Nie ma sprawiedliwoœci na œwiecie! JeŸdzisz  na lewo  -
zatrzymujNo,  na prawo  jeŸdzisz  -  też  zatrzymujNo  - zaczNoł schodziŚ ze
stopni,  ale  przystanNoł  i  zwrăcił  siŞ do policjanta. - Może  mandat pan
weŸmie, albo jakoœ inaczej?
     - IdŸ, już idŸ - powiedział policjant.
     - Bo mnie obiecali premiŞ za poœpiech! CałNo noc jechałem.
     - IdŸ stNod, powiedziałem! - powtărzył milicjant.
     Chłopak  ponownie splunNoł, podszedł do  swojej  furgonetki,  dwa  razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił siŞ, wsunNoł rŞce do  kieszeni
i pobiegł przez plac.
     Policjant spojrzał  na  Wiktora, spojrzał  na  ciŞżarăwkŞ,  spojrzał na
niebo, papieros  mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
     Wiktor  stał  przez  czas  jakiœ,  nastŞpnie powoli  obszedł ciŞżarăwkŞ
dookoła. CiŞżarăwka była ogromna, potŞżna, kiedyœ na takich  wożono piechotŞ
zmotoryzowanNo. Wiktor  rozejrzał  siŞ. Kilka  metrăw przed  samochodem stał
skrŞciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic wiŞcej w pobliżu nie było. DogoniŚ,  to  mnie dogoniNo, pomyœlał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeœli mnie  zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu  siŞ wesoło. A
co,  pomyœlał  znany pisarz  Baniew  znowu  siŞ  schlał i  porwał  w  celach
rozrywkowych cudzy samochăd, na szczŞœcie obeszło siŞ bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie  wyglNoda tak prosto, że  nie  bŞdzie  pierwszym,  ktăry
dostarczy  władzom  eleganckiego  pretekstu,  aby   przymknNoŚ  niewygodnego
człowieka, ale nie  miał  ochoty  siŞ zastanawiaŚ, miał  ochotŞ  poddaŚ  siŞ
impulsowi.  W  ostatecznym  razie  napiszŞ  tej  kanalii  artykuł,  pomyœlał
mimochodem.
     Szybko otworzył drzwi do szoferki  i usiadł przy  kierownicy. Klucza  w
stacyjce nie było,  musiał zerwaŚ kable zapłonu  i  połNoczyŚ  druty.  Kiedy
silnik  zapalił,  Wiktor zanim  zatrzasnNoł  drzwi,  spojrzał za  siebie  na
wejœcie  do  komendy.  Stał tam  ten  sam  policjant  z  tym  samym  wyrazem
niezadowolenia  na twarzy  i z  papierosem w kNociku  warg. Było  jasne,  że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdniŞ, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicŞ.
     To było bardzo  przyjemne - pŞdziŚ po  pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głŞbokich kałuż,  obracaŚ ciŞżkNo kierownicŞ napierajNoc
na niNo  całym  ciałem -  obok fabryki konserw,  obok  stadionu,  na  ktărym
"Bracia w sapiencji"  jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo,  po  wyrwach,  podskakujNoc  na siedzeniu i słyszNoc jak  z tyłu,  w
skrzyni  ciŞżarăwki,  za każdym razem ciŞżko opada Ÿle  umocowany ładunek. W
lusterku nie widaŚ było pogoni, zresztNo trudno  byłoby jNo zauważyŚ w takim
deszczu. Wiktor czul siŞ bardzo młody, bardzo komuœ potrzebny i nawet trochŞ
pijany. Z  dachu  szoferki mrugały  do  niego  œliczne dziewczyny wyciŞte  z
ilustrowanych  pism, w  schowku znalazł  paczkŞ  papierosăw  i  było  mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porŞ przyhamował i skrŞcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł siŞ jak odkrywca
nieznanych  drăg, ponieważ  nigdy  tŞdy nie  jeŸdził i  nie chodził. A droga
okazała siŞ dobra,  zupełnie  inaczej  niż magistracka szosa  -  poczNotkowo
bardzo răwny  i zadbany asfalt,  potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu  przypomniał  sobie  o  żołnierzach i drucie kolczastym  a po
piŞciu minutach to zobaczył.
     Ogrodzenie  -  jeden  rzNod  drutăw - ciNognŞło  siŞ  po  obu  stronach
betonowej drogi i  znikało gdzieœ w deszczu. Zamykała  drogŞ wysoka brania z
budkNo  strażniczNo,  drzwi  budki  były  otwarte i na  jej  progu stał  już
żołnierz w  hełmie,  w długich butach i  w wojskowej pelerynie,  spod ktărej
wysuwała siŞ  lufa automatu.  Jeszcze  jeden żołnierz, bez  hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie măwcie - podziŞkuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz  wyszedł z  budki i podszedł do  ciŞżarăwki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, măgł mieŚ najwyżej osiemnaœcie lat.
     - Dzieá dobry - powiedział. - Czemu tak păŸno?
     -  Wynikły  pewne  okolicznoœci  - odpowiedział  Wiktor  zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał siŞ Wiktorowi i nagle zesztywniał.
     - Paáskie dokumenty - rzekł sucho.
     - Jakie tam dokumenty  -  odparł  wesoło Wiktor.  -  MăwiŞ  przecież  -
zaistniały okolicznoœci. Żołnierz zacisnNoł wargi.
     - Co pan przywiăzł? - zapytał.
     - KsiNożki - oznajmił Wiktor.
     - A przepustkŞ pan ma?
     - Jasne, że nie mam.
     -  Aha -  powiedział żołnierz i jego  twarz siŞ  rozjaœniła.  -  Ja też
patrzŞ...  W  takim  razie  proszŞ  poczekaŚ.  W  takim razie  trzeba bŞdzie
poczekaŚ.
     - Niech pan weŸmie pod uwagŞ - rzekł  Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie œcigaŚ.
     -  Nie szkodzi,  ja szybko  -  odpowiedział  żołnierz i  przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
     Wiktor  wysiadł  z kabiny i stojNoc na  stopniu obejrzał siŞ za siebie.
Przez deszcz  nie było  nic widaŚ. Wobec tego wrăcił za kierownicŞ i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie.  Przed nim, za drutami  i za
bramNo  także wirował deszcz, można było domyœleŚ siŞ, że stojNo tam  jakieœ
ciemne  budowle  -  ni  to  domy,  ni  to  wieże,  ale  wypatrzyŚ  cokolwiek
konkretnego było nie sposăb.  Czyżby mieli mnie nie zaprosiŚ  do  œrodka?  -
pomyœlał  Wiktor.  To bŞdzie  œwiástwo,  jeœli  mnie  nie  zaproszNo.  Można
wprawdzie sprăbowaŚ odwołaŚ siŞ do Golema, on na pewno gdzieœ tu jest... Tak
właœnie zrobiŞ, pomyœlał. Czyżbym nadaremnie okazał siŞ bohaterem?...
     Żołnierz  znowu wyszedł  z  wartowni, a  za nim wybiegł  stary znajomy,
pryszczaty chłopiec  nihilista w samych kNopielăwkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych œladăw wszechœwiatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopieá ciŞżarăwki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał siŞ i rozeœmiał.
     -  Dzieá  dobry,  panie  Baniew! To  pan? Jak  fajnie... Przywiăzł  pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
     - No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy siŞ żołnierz.
     - Tak, to nasz samochăd.
     -  Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz.  -  A pan niestety bŞdzie
musiał wyjœŚ i zaczekaŚ.
     - Chciałbym zobaczyŚ siŞ z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
     - Można go wywołaŚ tutaj - zaproponował żołnierz.
     -  Hm  - mruknNoł  Wiktor  i  znaczNoco popatrzył  na chłopca. Chłopiec
rozłożył rŞce ze skruchNo.
     - Nie ma pan  przepustki - wyjaœnił. - A oni bez przepustki  nikogo nie
wpuszczajNo. My byœmy z radoœciNo....
     Nie  pozostało nic innego, jak  wyleŸŚ  na deszcz.  Wiktor zeskoczył na
drogŞ, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła siŞ brama, ciŞżarăwka szarpnŞła
i podrygujNoc  wpełzła za  ogrodzenie. I  brama  zamknŞła  siŞ.  Czas  jakiœ
jeszcze Wiktor słyszał wycie  silnika i  skowyt  hamulcăw, a  potem nie było
słychaŚ już  nic oprăcz plusku i szmeru. A wiŞc tak, pomyœlał Wiktor.  A ja?
Poczuł  rozczarowanie.  Dopiero  teraz  zrozumiał,  że   zdecydował  siŞ  na
bohaterstwo  nie całkiem bezinteresownie, że  miał nadziejŞ dużo  zobaczyŚ i
dużo zrozumieŚ... przeniknNoŚ, jeœli można tak powiedzieŚ, do epicentrum. No
i  diabli z  wami,  pomyœlał.  Popatrzył na  drogŞ.  Do  skrzyżowania  szeœŚ
kilometrăw,   od  skrzyżowania  do  miasta   kilometrăw  dwadzieœcia.  Można
oczywiœcie  od skrzyżowania  do  sanatorium -  dwa  kilometry.  NiewdziŞczne
œwinie...  Na deszczu... W tym  momencie  zauważył, że deszcz osłabł. DziŞki
Bogu choŚ za to, pomyœlał.
     - WiŞc mam wywołaŚ pana Golema? - zapytał żołnierz.
     - Golema? - Wiktor siŞ ożywił. Właœciwie dobrze by było  przegoniŚ tego
starego grzyba pod deszczem tam i z  powrotem, a poza tym Golem ma samochăd.
I flaszkŞ. - A tak, poproszŞ.
     - To jest do zrobienia -  powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go.  Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajŞty.
     - To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
     - Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie  przyjdzie. Ale dla mnie  to
żaden  kłopot. Znaczy, Banie w...  - i  żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
     Wiktor  zapalił papierosa  i wtedy rozległ  siŞ  trzask  motocykla. Zza
mgielnej   zasłony  z  obłNokanNo   szybkoœciNo  wynurzył  siŞ  "Harley"   z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramŞ i zahamował. Na  siodełku siedział ten
sam policjant  z niezadowolonNo twarzNo, drugi,  zakutany  w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz siŞ zacznie, pomyœlał  Wiktor naciNogajNoc
głŞbiej  kaptur. Ale  nic  mu to  nie  pomogło.  Policjant  z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
     - Gdzie ciŞżarăwka?
     -  Jaka  ciŞżarăwka? -  ze zdumieniem zapytał  Wiktor,  żeby  zyskaŚ na
czasie.
     - Niech  pan  nie udaje! -  wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
siŞ panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
     - ProszŞ na mnie nie wrzeszczeŚ! - zaprotestował Wiktor z godnoœciNo. -
Co to za chamstwo? ZłożŞ na pana skargŞ.
     Drugi  policjant  wyplNotujNoc siŞ po drodze z  brezentowych  pokrowcăw
podszedł i zapytał:
     - Ten?
     -  Jasne, że  ten!  -  stwierdził policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
     -  No  - no!  - powiedział Wiktor  cofajNoc  siŞ o krok.  -  Co  to  za
samowola? Jak pan œmie?!
     -  Niech pan nie pogarsza  swojej sytuacji stawianiem oporu  - poradził
drugi policjant.
     - A ja nie poczuwam siŞ do żadnej winy - bezczelnie oœwiadczył Wiktor i
wsadził rŞce do kieszeni. - Chyba mnie z kimœ pomyliliœcie panowie.
     - Uprowadził pan ciŞżarăwkŞ - powiedział drugi policjant.
     -  JakNo  ciŞżarăwkŞ? - krzyknNoł  Wiktor.  - JakNo  znowu  ciŞżarăwkŞ?
Przyszedłem  tu  w  goœci do  pana  Golema, naczelnego  lekarza.  Zapytajcie
wartownikăw. Co ma z tym wspălnego jakaœ ciŞżarăwka?
     - A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
     - Jak to  nie ten? - zaprotestował  policjant z  niezadowolonNo  minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu  kajdanki ruszył  na  Wiktora.  -  No, dawaŚ  rŞce! -
polecił rzeczowym tonem.
     W tym  momencie  trzasnŞły  drzwi wartowni i wysoki,  przeraŸliwy  głos
zawołał:
     - RozejœŚ siŞ!
     Wiktor  i policjant wzdrygnŞli siŞ.  Na progu wartowni  stał  piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
     - OdejœŚ od bramy! - krzyknNoł.
     - Ej, ty, spokojniej! -  powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
     - Gromadzenie  siŞ przed bramNo strefy specjalnej  w iloœci wiŞkszej od
jednego  postronnego  jest   zabronione!  Po  trzykrotnym  ostrzeżeniu  bŞdŞ
strzelaŚ! CofnNoŚ siŞ od bramy!
     - Lepiej odejdŸcie  panowie  - z zatroskaniem  poradził  Wiktor,  lekko
popychajNoc obu policjantăw. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rŞkŞ i zrobił krok w kierunku żołnierza.
     - Czyœ ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciŞżarăwkŞ.
     -   Żadnych   ciŞżarăwek!   -  przeciNogle  i  przeraŸliwie   wrzasnNoł
sympatyczny i  serdeczny  żołnierzyk.  -  Ostatnie ostrzeżenie!  Dwaj  majNo
odejœŚ na sto metrăw od bramy!
     -  Słuchaj,  Roch - powiedział  drugi policjant.  - ChodŸ,  odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
     Policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo,  purpurowy  z  wœciekłoœci nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w  drzwiach pojawił siŞ gruby  sierżant  z
ogryzionNo kanapkNo w jednym rŞku i ze szklankNo w drugiej.
     -  Szeregowy Dżura  - zapytał  przeżuwajNoc.  - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
     Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło siŞ zezwierzŞcenie. Policjanci
rzucili  siŞ  do  motocykla,  osiodłali go,  zawrăcili obok  Wiktora,  ktăry
stanNoł  w pozie regulujNocego ruch i  odjechali. Purpurowy policjant coœ do
niego krzyknNoł,  czego nie sposăb  było  usłyszeŚ w  trzeszczeniu  silnika.
Odjechali o piŞŚdziesiNot krokăw i zatrzymali siŞ.
     - Blisko -  powiedział sierżant  z - dezaprobatNo.  - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
     -  Dalej!  -  przeraŸliwym  głosem   krzyknNoł  żołnierzyk  wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
     -  Nauczyli siŞ  postronni gromadziŚ pod bramNo  - zawiadomił  sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbŞ. - Wrăcił na
wartowniŞ, a  piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc  siŞ z  wolna, kilkakrotnie
przespacerował siŞ tam i z powrotem przed bramNo.
     Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
     - Przepraszam bardzo, ale co słychaŚ z doktorem Golemem.
     - Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
     - Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie păjdŞ...
- popatrzył na mgłŞ i deszcz, w ktărej skryli siŞ policjanci.
     - Jak to - păjdzie sobie pan? - zaniepokoił siŞ żołnierz.
     - A co - nie można? - răwnież niespokojnie zapytał Wiktor.
     -  Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. -  A co z  ciŞżarăwkNo?
Pan odejdzie, a ciŞżarăwka? CiŞżarăwki należy odprowadzaŚ od bramy.
     - A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
     - Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze siŞ tak
robi, jakże inaczej?
     Do diabła, pomyœlał Wiktor, co ja z nim zrobiŞ. Z odległoœci stu metrăw
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
     - Pan jNo naprawdŞ porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawoœciNo.
     -  A tak! Policja zatrzymała kierowcŞ,  a ja jak głupi postanowiłem wam
pomăc...
     - Ta - aak... - wspăłczujNoco powiedział żołnierz. - NaprawdŞ nie wiem,
co panu poradziŚ.
     - A jeœli, powiedzmy, teraz sobie păjdŞ?  - chytrze  zapytał  Wiktor. -
Nie bŞdzie pan strzelaŚ?
     - Nie wiem  - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
ZapytaŚ? ,
     - ZapytaŚ -  przytaknNoł Wiktor  zastanawiajNoc siŞ,  czy  zdNoży uciec
poza granicŞ  widocznoœci czy nie. W tej  samej chwili za bramNo odezwał siŞ
klakson.  Brama  otwarła  siŞ  i  ze  strefy  powoli  wytoczyła siŞ  pechowa
ciŞżarăwka.  Zatrzymała  siŞ  obok  Wiktora,  drzwi  siŞ  uchyliły  i Wiktor
zobaczył,  że za kierownicNo siedzi już nie  chłopiec, jak  oczekiwał,  lecz
łysy,  przygarbiony mokrzak  i  patrzy  na niego.  Wiktor  nie ruszył  siŞ z
miejsca,  wtedy  mokrzak zdjNoł z  kierownicy rŞkŞ  w czarnej  rŞkawiczce  i
zapraszajNoco  poklepał  siedzenie obok siebie.  Raczyli siŞ  zniżyŚ, gorzko
pomyœlał Wiktor. Żołnierzyk radoœnie oznajmił:
     - No wiŞc wszystko dobrze siŞ skoáczyło, niech pan jedzie z Bogiem.
     Wiktorowi  przeleciała przez  głowŞ  myœl, że  jeœli  już  mokrzak  sam
zamierza odstawiŚ samochăd  do miasta, czy gdzieœ tam jeszcze, słowem, jeœli
zamierza  wdaŚ siŞ w konflikt z policjNo,  to dobrze byłoby siŞ  natychmiast
pożegnaŚ i prosto przez pole daŚ nogŞ do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
     - Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
     - Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
     -  Rzecz  polega  na tym, że ja  ukradłem  tŞ  ciŞżarăwkŞ, chociaż była
zatrzymana.
     - Wiem - cierpliwie wyjaœnił mokrzak. - Niech pan siada.
     Okazja była stracona.  Wiktor  uprzejmie  i  serdecznie pożegnał  siŞ z
żołnierzem, wdrapał siŞ na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. CiŞżarăwka ruszyła
i  po  minucie  zobaczyli "Harleya". "Harley"  stał  w  poprzek szosy,  obaj
policjanci stali obok  i  gestami nakazywali  zjechaŚ  na  pobocze.  Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc siŞ z szoferki powiedział:
     - ProszŞ zabraŚ motocykl, panowie zagrodziliœcie drogŞ.
     - ZjechaŚ na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazaŚ dokumenty.
     - JadŞ na komendŞ  policji -  powiedział mokrzak. -  ByŚ może tam sobie
porozmawiamy?  Policjant nieco siŞ stropił i wymruczał coœ w  rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
     -  Dobrze  - powiedział  wreszcie  policjant.  -  Tylko  ja  poprowadzŞ
samochăd, a tamten niech siŞ przesiNodzie do motocykla.
     - ProszŞ bardzo - zgodził siŞ  mokrzak. - Ale  jeœli  można, motocyklem
pojadŞ ja.
     - Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
siŞ rozjaœnił. - Niech pan wysiada.
     Zamienili  siŞ miejscami.  Policjant  złowieszczo zezujNoc  na  Wiktora
zaczai  siŞ  krŞciŚ i wierciŚ na  siedzeniu  poprawiajNoc płaszcz,  a Wiktor
zezujNoc na  policjanta patrzył  jak mokrzak,  podobny z tyłu do wielkiej  ,
chudej małpy, garbiNoc  siŞ  jeszcze  bardziej  i człapiNoc  idzie  w stronŞ
motocykla  i usadawia  siŞ w przyczepie. Deszcz  znowu lunNoł jak z  cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
     Chciałbym wiedzieŚ, czym to wszystko siŞ skoáczy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo  pomyœlał Wiktor. NiewyraŸnNo  nadziejŞ  budził  zamiar mokrzaka
pojawienia siŞ na policji. Jakieœ rozwydrzone sNo te  dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnŞ  w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknŞ. Nie ma takiej
policji, ktăra  nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli  tylko ma okazjŞ... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej  bŞdŞ  musiał zwijaŚ żagle. Wszystko bŞdzie
dobrze.  W ostatecznoœci chociażby  jest  mi lżej  na  duszy...  WyciNognNoł
paczkŞ  papierosăw  i  poczŞstował  policjanta.   Policjant  chrzNoknNoł   z
oburzeniem,  ale  papierosa  wziNoł. Zapalniczka mu siŞ popsuła, wiŞc musiał
chrzNoknNoŚ po  raz wtăry, kiedy Wiktor  podał mu ogieá.  Właœciwie można go
było  zrozumieŚ,  tego  niemłodego,  gdzieœ  tak  czterdziestopiŞcioletniego
człowieka,  ktăry ciNogle jeszcze był  młodszym  policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał  nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupŞ, zresztNo, skNod taki może siŞ znaŚ na cudzych dupach - ktăra właœciwa,
a   ktăjra  nie...   Policjant  palił   papierosa  i  minŞ  miał  już  mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkŞ, pomyœlał Wiktor. Dałbym
mu golnNoŚ, opowiedziałbym kilka  irlandzkich kawałăw, naurNogałbym  władzy,
co to wyłNocznie  swoich protegowanych awansuje,  studentom bym naubliżał  i
kto wie, może facet by siŞ rozchmurzył.
     - Ależ leje, coœ niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miarŞ neutralnie, bez złoœci.
     - Przecież  jaki tu  kiedyœ był klimat  -  ciNognNoł  Wiktor  - i w tym
momencie go olœniło. - A zauważył  pan?  U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża siŞ do miasta, od razu ulewa.
     -  Szkoda słăw -  powiedział policjant.  - Oni  siŞ  tam  w leprozorium
nieŸle urzNodzili.
     Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o  pogodzie - jaka kiedyœ była i
jaka  siŞ,  do wszystkich  diabłăw, zrobiła. Odkopali  wspălnych znajomych w
mieœcie.  Pogadali o  życiu  w stolicy, o mini -  spădniczkach,  o  trNodzie
homoseksualizmu,  o   importowanej   brandy  i  o  narkotykach  z  przemytu.
Naturalnie zgodzili siŞ,  że nie ma  teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo  i zaraz po wojnie.  Że  policjant  ma pieskie  życie,  chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi străże porzNodku, niezastNopione koło
napŞdowe  paástwowego  mechanizmu.  A  tymczasem  znowu   podwyższyli   wiek
emerytalny,  za  to  obniżyli   emerytury,   za  zranienie  przy   pełnieniu
obowiNozkăw służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broá - komu  w
takich warunkach chce siŞ wyłaziŚ ze skăry... Słowem powstała taka sytuacja,
że  gdyby  jeszcze  parŞ dobrych  łykăw  to  policjant  powiedziałby  "Dobra
chłopie,  Băg z  tobNo, ja ciebie nie  widziałem  i  ty mnie nie widziałeœ".
Jednakże paru łykăw nie było, a chwila dla wrŞczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak  że kiedy ciŞżarăwka podjechała pod  komendŞ,  policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iœŚ za sobNo i to szybko.
     Mokrzak odmăwił udzielenia wyjaœnieá  dyżurnemu  oficerowi  i zażNodał,
aby niezwłocznie  zaprowadzono ich  do  komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszŞ  bardzo, naczelnik  z  pewnoœciNo  osobiœcie  pana przyjmie,  co  zaœ
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, wiŞc do
naczelnika  iœŚ nie ma po co, natomiast należy go przesłuchaŚ i  sporzNodziŚ
odpowiedni protokăł.  Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan  Baniew nie bŞdzie musiał odpowiadaŚ na żadne pytania, i żadnych
protokăłăw  pan  Baniew nie bŞdzie  podpisywał,  ponieważ  istniejNo  w  tej
sprawie  okolicznoœci  dotyczNoce  wyłNocznie  pana  policmajstra.  Dyżurny,
ktăremu  było  dokładnie  wszystko  jedno,  wzruszył   ramionami  i  poszedł
zameldowaŚ.  W  czasie,  kiedy  meldował,  zjawił siŞ  kierowca  w  roboczym
kombinezonie, ktăry  o niczym  nie wiedział  i był  na niezłej bani,  wiŞc z
miejsca zaczNoł krzyczeŚ o sprawiedliwoœci,  niewinnoœci i innych  okropnych
rzeczach.  Mokrzak ostrożnie  zabrał mu  fakturŞ, ktărNo szofer  wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalnoœci. Szofer
tak siŞ zdumiał,  że aż  zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
     Policmajster   przyjNoł   ich   surowo.   Na   mokrzaka    patrzył    z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał siŞ nie patrzeŚ w ogăle.
     - Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
     - Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował siŞ mokrzak.
     -  ProszŞ -  z  przymusem powiedział  policmajster po  krătkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
     -  Panie policmajstrze  -  oznajmił  mokrzak. -  Jestem upoważniony  do
złożenia  na  paáskie   rŞce  stanowczego  protestu  z   powodu  powtărnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunkăw adresowanych do leprozorium.
     -  Tak, słyszałem  o tym  -  stwierdził  policmajster.  -  Kierowca był
pijany, i byliœmy  zmuszeni  zatrzymaŚ go.  Przypuszczam, że w  najbliższych
dniach Wszystko siŞ wyjaœni.
     - Policja zatrzymała nie kierowcŞ,  tylko ładunek - oœwiadczył mokrzak.
-  Jednakże nie  jest  to takie  istotne. DziŞki  uprzejmoœci  pana  Baniewa
ładunek został dostarczony z  niewielkim zaledwie  opăŸnienie i powinien pan
byŚ zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi,  ponieważ  istotnie  opăŸnienie
ładunku  z  paáskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby staŚ siŞ przyczynNo
poważnych nieprzyjemnoœci dla pana osobiœcie.
     - To  zabawne -  powiedział  policmajster.  -  Nie rozumiem i nie życzŞ
sobie rozumieŚ, o czym pan măwi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchaŚ pogrăżek.  Co  zaœ  dotyczy  pana  Baniewa,  to  na  tŞ  okolicznoœŚ
istniejNo okreœlone artykuły kodeksu karnego, w ktărych  takie przypadki sNo
przewidziane. - WyraŸnie unikał patrzenia na Wiktora.
     -  WidzŞ,  że  pan  naprawdŞ  nie  rozumie swojej  sytuacji -  oznajmił
mokrzak.  -  Ale jestem  upoważniony do zawiadomienia  pana, że w  przypadku
kolejnego zatrzymania  naszych  ładunkăw  bŞdzie  pan  miał  do czynienia  z
generałem Pferdem.
     Zapadło  milczenie.  Wiktor nie wiedział,  kto to taki  generał  Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
     - Wydaje mi siŞ, że to jest groŸba - stwierdził niepewnie.
     - Owszem - zgodził siŞ mokrzak - i do tego  groŸba  wiŞcej  niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak răwnież.
     - PrzyjmujŞ  do wiadomoœci  wszystko,  co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - Paáski ton  pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecujŞ  osobom,  ktăre  pana  upoważniły, że  zajmŞ siŞ sprawNo  i  jeżeli
znajdNo siŞ winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to răwnież
pana Baniewa.
     -  Panie  Baniew - rzekł mokrzak.  - Jeœli policja bŞdzie  panu  robiła
wstrŞty  z  powodu tego  incydentu,  proszŞ niezwłocznie zawiadomiŚ  doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
     - Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
     O ăsmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udaŚ siŞ
do swojego stolika, przy ktărym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
     - Czołem  Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc siŞ o ladŞ. - Co słychaŚ
-  i  w tym  momencie przypomniał  sobie. -  A!  Rachunek... Czy  ja wczoraj
bardzo?
     - Rachunek to  głupstwo -  wymruczał  Teddy. - Nic  poważnego, rozbiłeœ
lustro i wyrwałeœ umywalkŞ. Ale czy pamiŞtasz policmajstra?
     - A co takiego? - zdziwił siŞ Wiktor.
     - No  tak, wiedziałem, że nie zapamiŞtasz.  Oczy miałeœ, bracie, niczym
gotowany  prosiak,  nic nie  kombinowałeœ.  A wiŞc  ty  - wycelował  w pierœ
Wiktora palec wskazujNocy -  zamknNołeœ biedaka  w  kiblu,  podparłeœ  drzwi
miotłNo i  nie wypuszczałeœ.  A  myœmy  nie  wiedzieli,  kto  tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodziliœmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my œlimy,
niech  sobie  posiedzi....  A  potem  go  stamtNod  wyciNognNołeœ, zaczNołeœ
krzyczeŚ, ach, biedak, jak on siŞ uœwinił! - i wsadziłeœ mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała siŞ, a my ledwie ciŞ odciNognŞliœmy.
     - Serio? - zapytał  Wiktor. - No, no.  To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspăłczujNoco pokiwał głowNo.
     - O, do diabła - powiedział Wiktor. -  Głupia historia.  Chyba muszŞ go
przeprosiŚ... Ale jak mi siŞ udało? Taki silny chłop...
     - BojŞ siŞ, żeby ciŞ nie  wrobili - rzekł Teddy.  - Dziœ  rano łaził tu
jeden tajniak,  spisywał zeznania... szeœŚdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godnoœci osobistej w obciNożajNocych okolicznoœciach. A
może byŚ jeszcze gorzej. Akt  terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokrŞcił głowNo.
     - Co? - zapytał Wiktor.
     - Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
     - Tak.
     - No i co?
     - Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
     - Aha! - powiedział  Teddy i  ożywił  siŞ.  -  No,  to  w  takim  razie
rzeczywiœcie głupstwo. Napisz mu  ten artykuł i wszystko bŞdzie w porzNodku.
Jeœli  burmistrz  bŞdzie  zadowolony,  policmajster  nie  odważy  siŞ  słowa
pisnNoŚ, choŚbyœ go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo koœcistNo piŞœŚ. - WiŞc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji nalejŞ ci na rachunek zakładu. Czystej?
     - Może byŚ czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
     Wizyta burmistrza  objawiła mu siŞ teraz w nowym  œwietle.  WiŞc oni ze
mnNo w ten sposăb, pomyœlał Wiktor.  Ta - ak... Albo siŞ wynoœ, albo  răb co
ci  każNo, albo ciŞ wykoáczymy. Nawiasem măwiNoc, wynieœŚ siŞ też nie bŞdzie
łatwo.  Akt  terrorystyczny  -  bŞdNo  szukaŚ  i  znajdNo.  Jesteœ,  bracie,
alkoholikiem,  aż  przykro   patrzeŚ.  I  żeby   chociaż  byle   kogo,   ale
policmajstra. MăwiNoc szczerze, wymyœlone i zrealizowane całkiem nieŸle. Nie
pamiŞtał nic  oprăcz zalanych wodNo  kafelkăw na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tŞ scenŞ. Tak, kochany măj  Wiktorze Baniew, măj ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twăj czas i pora, że tak
powiem, siŞ sprzedaŚ... Roc-Tusow, człowiek doœwiadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawaŚ  należy siŞ łatwo i drogo - im  uczciwsze  jest  twoje
piăro, tym drożej za  nie zapłacNo dzierżNocy władzŞ, wiŞc nawet sprzedajNoc
siŞ przynosisz straty przeciwnikowi i należy  staraŚ siŞ, aby straty te były
maksymalne...   Wychylił   kieliszek  czystej,   nie   czujNoc  najmniejszej
satysfakcji.
     - Dobra, Teddy - powiedział. - DziŞkujŞ. Daj rachunek. Dużo tam tego?
     - Twoja kieszeá wytrzyma - uœmiechnNoł siŞ Teddy. WyjNoł z kasy kartkŞ.
- Należy siŞ od  ciebie: za  lustro w toalecie -  siedemdziesiNot siedem, za
umywalkŞ,  porcelanowNo, dużNo  -  szeœŚdziesiNot  cztery,  razem,  jak  sam
rozumiesz, sto  czterdzieœci jeden. A lampŞ zapisaliœmy na  tamtNo awanturŞ.
Jednego  tylko nie  rozumiem  -  ciNognNoł,  patrzNoc,  jak  Wiktor  odlicza
pieniNodze  - czym to  lustro  rozbiłeœ?  Wielka tafla gruba  na  dwa palce.
GłowNo w nie tłukłeœ, czy co?
     - CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
     - Dobra, nie przejmuj siŞ - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł,  zrehabilitujesz siŞ, jeszcze honorarium  podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
     - Nie  trzeba, păŸniej... PrzyjdŞ, jak zjem  kolacjŞ -  odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
     W restauracji wszystko  było  jak  zwykle -  păłmrok,  zapachy,  dŸwiŞk
naczyá w kuchni; młody mŞżczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej;  zgarbiony doktor  R.  Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy siŞ w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
     - Minogi - rzucił Wiktor. - ButelkŞ piwa. I jakieœ miŞso.
     - No  i  doigrał siŞ pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Măwiłem, żeby
pan przestał piŚ. .
     - Kiedy mi pan to măwił? Bo jakoœ nie pamiŞtam.
     - A  czego siŞ  doigrałeœ? -  zainteresował siŞ doktor R.  Kwadryga.  -
Nareszcie zamordowałeœ kogoœ?
     - A ty nic nie pamiŞtasz? - zapytał Wiktor.
     - Pytasz o wczoraj?
     - Tak, o wczoraj... Spiłem  siŞ jak pszczoła - wyjaœnił Wiktor Golemowi
- zapŞdziłem pana policmajstra do klozetu...
     -  A -  a - a! - stwierdził R.  Kwadryga.  - To wszystko kłamstwo.  Tak
właœnie  powiedziałem  œledczemu.  Dziœ  rano  przyszedł  do  mnie  œledczy.
Rozumiecie panowie,  straszliwa zgaga,  głowa  pŞka, siedzŞ, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia siŞ ten  wał i  zaczyna wrabiaŚ człowieka,  fastrygowaŚ
przestŞpstwo...
     - Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - FastrygowaŚ?
     -  No tak, fastrygowaŚ - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo  wyobrażony   materiał.  -  Tylko  nie   spodnie,   a  przestŞpstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczăr przesiedziałem w
restauracji, było  cicho, przyzwoicie jak  zawsze,  żadnych skandali, jednym
słowem  okropna nuda... BŞdzie  dobrze - pocieszał  Wiktora.  - Nie przejmuj
siŞ... A dlaczego to zrobiłeœ? Nie lubisz go?
     - Może nie măwmy już o tym - zaproponował Wiktor.
     - To o czym mamy măwiŚ?  - zapytał  urażony R. Kwadryga. - Ci  dwaj bez
przerwy siŞ spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz  na
sto lat wydarzyło siŞ coœ ciekawego - to od razu - nie măwmy.
     Wiktor odgryzł połowŞ minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
     - Kto to jest generał Pferd?
     - Koá - odpowiedział R. Kwadryga. - Koá. Der Pferd. Albo das.
     - A jednak - rzekł Wiktor - czy ktăryœ z panăw zna takiego generała?
     - Kiedy służyłem  w  wojsku - powiedział  doktor  R.  Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
     - No i co z tego? - zapytał Wiktor.
     - Arsch po niemiecku dupa - oznajmił  milczNocy do  tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
     - A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
     - W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
     - No i co dalej?
     -  Nic. WiŞc  nikt  nie  wie?  I  bardzo  dobrze. Ja  tylko  tak  sobie
zapytałem.
     - A feldfebel nazywał siŞ Buttock - oznajmił R. Kwadryga.  -  Feldfebel
Buttock.
     - Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
     - Lepiej napijmy siŞ - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkŞ koniaku!
     - Po co butelkŞ? - zapytał Pawor.
     - Żeby starczyło dla wszystkich.
     - Znowu wywoła pan jakiœ skandal.
     - Niech pan przestanie,  Pawor -  powiedział Wiktor.  -  Abstynent  siŞ
znalazł.
     -  Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor.  - LubiŞ wypiŚ i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby  wypiŚ, jak zresztNo przystało  na prawdziwego
mŞżczyznŞ. Ale nie rozumiem, po co  siŞ upijaŚ. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijaŚ siŞ co wieczăr.
     - On tu znowu jest  - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
     - Nie bŞdziemy siŞ upijaŚ - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi  w  tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija siŞ, no i Băg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
     - I  na tym właœnie wszystko  polega  -  stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie  w wădzie, i  to  nie tylko  kraj, ale  cały  œwiat,  każdy przyzwoity
człowiek powinien zachowaŚ zdrowy rozsNodek.
     - Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
     - W każdym razie za kulturalnych.
     - Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie wiŞcej
powodăw, żeby siŞ upijaŚ niż niekulturalni.
     -  Możliwe  - zgodził siŞ  Pawor.  - Jednakże człowiek kulturalny  jest
obowiNozany trzymaŚ siŞ w ryzach. Kultura zobowiNozuje...  My tu na przykład
siedzimy każdego  wieczora, rozmawiamy,  pijemy, gramy w koœci. A czy ktoœ z
nas  przez  cały  ten czas  powiedział  coœ  jeżeli nawet nie  mNodrego,  to
chociażby na serio? Œmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i œmiechy.
     - A po co - serio? - zapytał Golem.
     - A po to, że wszystko  leci w przepaœŚ, a my siŞ œmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
     - No  dobrze, Pawor  - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coœ
serio. Może nie byŚ mNodre, ale chociażby na serio.
     - Nie  życzŞ  sobie  niczego na  serio -  zakomunikował  R. Kwadryga. -
Pijawki. SŞpy. Tfu!
     - Cicho  -  powiedział mu  Wiktor. - Œpij jak  ci  dobrze...  Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymœ poważnym.  Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaœci.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
     -  Nie  - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartujŞ.  ByŚ może  jestem
ironiczny.  Ale  to dlatego, że przez całe  swoje  życie  słucham  gadania o
przepaœciach.  Wszyscy powtarzajNo,  że ludzkoœŚ stoi  nad  przepaœciNo, ale
udowodniŚ tego  nikt  nie potrafi.  A kiedy przychodzi do konkretăw, okazuje
siŞ, że ten cały filozoficzny  pesymizm  jest wynikiem  kłopotăw rodzinnych,
lub braku œrodkăw finansowych...
     -  Nie - powiedział  Pawor.  - Nie...  LudzkoœŚ stoi  nad  przepaœciNo,
ponieważ ludzkoœŚ zbankrutowała.
     - Brak œrodkăw finansowych - wymamrotał Golem.
     Pawor  zignorował  go.  Pochylił  głowŞ  i  măwił  patrzNoc  spode  łba
zwracajNoc siŞ wyłNocznie do Wiktora.
     -  LudzkoœŚ  zbankrutowała biologicznie  - wskaŸnik urodzeá jest  coraz
niższy, wzrasta czŞstotliwoœŚ raka, niedorozwăj, nerwice, ludzie  stajNo siŞ
narkomanami.  PołykajNo setki  hektolitrăw  alkoholu,  nikotyny,  po  prostu
narkotykăw,  poczNowszy  od haszyszu i kokainy, a  skoáczywszy  na  LSD.  Po
prostu  degenerujemy  siŞ.  NaturalnNo  przyrodŞ zniszczyliœmy,  a  sztuczna
zniszczy  nas.  Dalej.   Zbankrutowaliœmy  ideologicznie  -  roztrzNosaliœmy
wszystkie    systemy    filozoficzne,   i   wszystkie    zdyskredytowaliœmy,
wyprăbowaliœmy   wszystkie   możliwe  rodzaje   moralnoœci  i   etyki,   ale
pozostaliœmy   tak   samo   amoralnymi   bydlakami   jak   troglodyci.   Ale
najstraszniejsze jest to, że cała  ta  szara ludzka  masa w naszych  czasach
jest  răwnie łajdacka, jak zawsze była.  Nieustannie  pragnie i  domaga  siŞ
bogăw, wodzăw i porzNodku,  i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogăw, wodzăw
i porzNodek, jest  niezadowolona,  ponieważ  tak  naprawdŞ  niczego  jej nie
trzeba ani bogăw, ani  porzNodku, tylko  chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spŞtana jest żelaznNo koniecznoœciNo otrzymywania co tydzieá koperty z
wypłatNo, ale ta koniecznoœŚ jest jej wstrŞtna, wiŞc ucieka od niej  każdego
wieczora  w alkohol i  narkotyki.  ZresztNo  diabli  z  niNo,  z  tNo  kupNo
gnijNocego găwna, ktăre cuchnie już dziewiŞŚ tysiŞcy lat i do niczego innego
siŞ nie nadaje - może tylko œmierdzieŚ i cuchnNoŚ. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z  dużej  litery, prawdziwe osobowoœci. Widzimy
ten  rozkład i wydaje siŞ nam,  że nas on nie dotyczy,  ale  przecież  i nas
zatruwa beznadziejnoœciNo, osłabia naszNo wolŞ, powoli wchłania... A do tego
nowe przekleástwo -  demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite,  wszyscy
ludzie  sNo  braŚmi,  wszyscy  ulepieni  z  tej  samej gliny...  Nieustannie
utożsamiamy siŞ z  motłochem, i mamy do  siebie pretensjŞ, jeœli przypadkiem
odkrywamy, że jesteœmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumieŚ i wyciNognNoŚ wnioski - pora siŞ ratowaŚ.
     - Pora  siŞ napiŚ - oznajmił Wiktor.  Już żałował,  że zgodził  siŞ  na
poważnNo  rozmowŞ z inspektorem  sanitarnym. Na  Pawora  nieprzyjemnie  było
patrzeŚ. Za bardzo siŞ gorNoczkował, zaczNoł nawet zezowaŚ. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaœci măwił straszliwe  banały.  Aż  prosiło  siŞ,
żeby mu powiedzieŚ - niech siŞ  pan przestanie  kompromitowaŚ, Pawor, lepiej
niech pan siŞ ustawi profilem i ironicznie uœmiechnie.
     - To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
     - MogŞ jeszcze daŚ  panu radŞ. WiŞcej ironii, Pawor. Niech siŞ  pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic  pan nie może zrobiŚ. A nawet gdyby pan  măgł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
     Power uœmiechnNoł siŞ ironicznie.
     - A właœnie, że akurat wiem - powiedział.
     - No?
     - Jest tylko jeden sposăb, żeby powstrzymaŚ rozkład.
     -  Wiemy, wiemy  -  lekkomyœlnie powiedział Wiktor  - włożyŚ  wszystkim
idiotom złote koszule i kazaŚ im maszerowaŚ. Cała Europa pod stopami. To już
było.
     - Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjœcie jest jedno -
zlikwidowaŚ masŞ.
     - Jest pan dzisiaj w wyœmienitym nastroju - powiedział Wiktor.
     - ZlikwidowaŚ dziewiŞŚdziesiNot procent ludnoœci  - ciNognNoł  Pawor. -
ByŚ może nawet dziewiŞŚdziesiNot piŞŚ. Masy wypełniły swoje  przeznaczenie -
zrodziły kwiat ludzkoœci,  twărcăw  cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła
bulwa kartofla, ktăra  dała życie roœlinie. A  kiedy  trup zaczyna gniŚ,  to
znaczy, że pora go pogrzebaŚ.
     - O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
     - Niech pan nie udaje  głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowiŚ siŞ nad sprawami, o ktărych panu œwietnie wiadomo? Z  jakiego
powodu  ulegajNo  degeneracji  najwspanialsze idee? Z powodu tŞpoty  mas.  Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne  obrzydliwoœci? Z powodu tŞpoty mas,
ktăre  wybierajNo  rzNody godne siebie. Z  jakiego  powodu Złoty  Wiek  jest
răwnie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu  mas. W
zasadzie Hitler miał słusznoœŚ, podœwiadomNo słusznoœŚ, czuł,  że na œwiecie
jest wielu  zbytecznych.  Ale  był z krwi  i koœci motłochu,  wiŞc  wszystko
zepsuł.  Głupie było likwidowanie według  przynależnoœci rasowej. A poza tym
nie miał w dyspozycji odpowiednich œrodkăw masowej zagłady.
     - A według jakich  cech pan zamierza  przeprowadziŚ selekcjŞ? - zapytał
Wiktor.
     - Według nijakoœci -  odparł Pawor.  - Jeœli człowiek jest  przeciŞtny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidowaŚ.
     - A kto bŞdzie decydowaŚ, czy człowiek jest przeciŞtny, czy nie?
     - Niech pan siŞ nie martwi, to sNo szczegăły. Ja panu formułujŞ zasadŞ,
a kto, co i jak - to sNo szczegăły.
     - A  po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, ktărego Pawor
znudził.
     - To znaczy?
     - Na diabła panu ten proces? Rozmienia siŞ pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak  koáczycie, wy, nadludzie. Zamierzacie  przebudowaŚ œwiat, nie zgadzacie
siŞ na  mniej  niż trzy miliardy  trupăw, a  tymczasem albo  martwicie siŞ o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom załatwiaŚ ich ciemne sprawy.
     -  Może jednak trochŞ ostrożniej na zakrŞtach - powiedział Pawor. WidaŚ
było, że jest straszliwie wœciekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
     - Ale przynajmniej nie organizujŞ dŞtych  procesăw politycznych  i  nie
zamierzam przebudowaŚ œwiata.
     -  Tak  - oznajmił Pawor.  - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan  to  przecież  zaledwie  bohema,  czyli  krătko  măwiNoc,  łajdak,  tani
opozycjonista, wichrzyciel i  găwno. Sam pan nie wie czego  chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od  pana. DogadzajNoc gustom łajdakăw podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo,  co to rusza  z posad  œwiat, a
nie  po prostu obrzydliwym  wierszokletNo  z tych,  co to piszNo na œcianach
publicznych szaletăw.
     - To prawda - zgodził siŞ Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan
tego wczeœniej. Musiałem pana obraziŚ, żeby to usłyszeŚ. No i wynika z tego,
że  jest  pan nikczemnym typkiem,  Pawor.  Jednym  z wielu.  I  jeœli  bŞdNo
likwidowaŚ,   to  pana   też   zlikwidujNo.  Na   podstawie   przeciŞtnoœci.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
     Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyœlał. Pawor jest odrażajNocy. Co
za uœmieszek! Co mu siŞ dzisiaj stało? Kwadrygaœpi, co mu tam kłătnie,  masy
i  cała ta filozofia... A  Golem rozwalił  siŞ w fotelu  niczym  w  teatrze,
kieliszek  w palcach, rŞka  za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoœ Pawor
trochŞ za długo milczy. Argumentăw szuka, czy co?
     - No dobrze - rzekł w koácu Pawor. - Porozmawialiœmy i wystarczy.
     Uœmieszek znikł mu z  twarzy,  i  oczy miał znowu  jak sturmbahnfuhrer.
Rzucił banknot na stăł, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł
przyjemne rozczarowanie.
     -  Jednak  jak na pisarza fatalnie zna siŞ pan na ludziach  -  oznajmił
Golem.
     - To nie moja  rzecz  -  lekko  powiedział  Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo  siŞ  psychologowie  i departament  bezpieczeástwa.  Moja  rzecz,  to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwoœciNo artysty...  A w zwiNozku z
czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokaŚ"?
     - Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora.
     - Co  u diabła?  -  zaprotestował  Wiktor - po pierwsze,  wcale  go nie
zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to œwinia.  Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, ktăry chce pana przymknNoŚ?
     - Domyœlam siŞ.
     - I nie jest pan zaniepokojony?
     - Nie. MajNo za krătkie rŞce. To znaczy burmistrz ma za krătkie rŞce. I
sNod.
     - A Pawor?
     - A Pawor  ma  rŞce długie -  powiedział Golem.  -  I dlatego niech pan
przestanie  przy  nim  brzdNokaŚ.  Widzi  pan przecież, że ja przy  nim  nie
brzdNokam.
     - Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor.
     -  Czasami brzdNokam przy panu. Mam do  pana  słaboœŚ. ProszŞ mi  nalaŚ
koniaku.
     -  Z  przyjemnoœciNo -  Wiktor nalał.  -  Może obudzimy KwadrygŞ? Co on
sobie myœli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
     - Nie,  nie trzeba go budziŚ. Lepiej porozmawiajmy. Po co  pan siŞ w to
miesza? Kto pana prosił o porywanie ciŞżarăwki?
     - Tak mi siŞ spodobało - oznajmił Wiktor - To œwiástwo, żeby aresztowaŚ
ksiNożki. A  oprăcz tego zdenerwował mnie  burmistrz. To był zamach na mojNo
wolnoœŚ.  Zawsze,  kiedy  ktoœ  prăbuje  dokonaŚ  zamachu  na mojNo wolnoœŚ,
zmieniam  siŞ  w chuligana...  A nawiasem măwiNoc, Golem, czy generał  Pferd
wstawi siŞ za mnNo u burmistrza?
     - Generał Pferd kicha na pana razem  z burmistrzem - odparł Golem. - Ma
wiŞksze zmartwienia.
     -  No  to proszŞ  mu powiedzieŚ, żeby siŞ za  mnNo wstawił. Bo  inaczej
napiszŞ  pogromowy   artykuł  przeciwko  waszemu  leprozorium:   o  tym  jak
wykorzystujecie   krew   chrzeœcijaáskich   niemowlNot   w   celu   leczenia
okularniczej choroby.  Myœli  pan, że  nie  wiem, po  co  mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
OkryjŞ was  haábNo  przed całym œwiatem. Krwiopijca i zboczeniec pod  maskNo
lekarza.  - Wiktor  stuknNoł  siŞ z  Goleniem  i wypił. - Bez  żartăw, măwiŞ
poważnie.  Burmistrz  zmusza   mnie  do  napisania  takiego  artykułu.  Pan,
oczywiœcie, răwnież o tym wie.
     - Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne.
     - Jak widzŞ, dla pana  wszystko  jest  nieważne  - powiedział Wiktor. -
Całe miasto  jest przeciwko  panu - nieważne.  ChcNo  pana oddaŚ pod sNod  -
nieważne.  Inspektora  sanitarnego  Pawora   irytuje  paáskie  zachowanie  -
nieważne. A może generał Pferd to pseudonim  pana  Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotŞżny generał wie, że pan jest komunistNo?
     - A  dlaczego irytuje siŞ pisarz Baniew? -  spokojnie zapytał Golem.  -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy siŞ oglNoda.
     -  Teddy to nasz człowiek  -  wyjaœnił Wiktor.  - On zresztNo  też jest
zirytowany - myszy mu  żyŚ nie dajNo.  -  Wiktor zmarszczył brwi  i  zapalił
papierosa. - ChwileczkŞ, o co mnie  pan pytał?... A,  tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpuœcił mnie pan  do leprozorium.  A  ja przecież zachowałem
siŞ bardzo  szlachetnie. Powiedzmy  nawet,  że głupio, ale każdy  szlachetny
uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
     - I bił siŞ pan w jego obronie - dodał Golem.
     - O właœnie. Biłem siŞ.
     - Z faszystami - powiedział Golem.
     - Właœnie z faszystami.
     - A przepustkŞ pan ma? - zapytał Golem.
     -  PrzepustkŞ...  Pawora  też  nie  wpuszczacie i  on  na moich  oczach
przemienił siŞ w demofoba.
     - Tak,  Faworowi tu siŞ  nie wiedzie -  przytaknNoł Golem.  - Właœciwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie popełniaŚ głupstwa. Zdaje siŞ, że już zaczyna.
     Doktor R. Kwadryga podniăsł rozkudłanNo głowŞ i rzekł:
     - Mocno. WejdŞ tam, a potem siŞ zobaczy. Dach wybijŞ - Jego głowa znowu
ze stukiem upadła na stăł.
     -  MiŞdzy nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos.  - To prawda, że
jest pan komunistNo?
     - O ile pamiŞtam, partia  komunistyczna jest u nas zakazana -  zauważył
Golem.
     - O Boże - powiedział Wiktor.  - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partiŞ pytam, tylko o pana...
     - Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem.
     - ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale  burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma  pan gdzieœ. Ale jeżeli  to
dojdzie do generała Pferda...
     - Ale my mu  przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. -
Po  co  generałowi  zawracaŚ   głowŞ  drobiazgami?  Generał  wie,  że   jest
leprozorium, a w leprozorium jakiœ Golem, jakieœ mokrzaki - no i wystarczy.
     - Dziwny generał - rzekł z  zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A
nawiasem  măwiNoc,  z  powodu  mokrzakăw  już  niedługo  czekajNo  go  spore
nieprzyjemnoœci, CzujŞ to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym  mieœcie
mokrzaki stały siŞ po prostu pŞpkiem œwiata.
     - Gdyby tylko w mieœcie - powiedział Golem.
     - A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje siŞ, nie
sNo zaraŸliwi.
     - Niech pan nie bŞdzie taki chytry. Wiktor. Œwietnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraŸliwi nie sNo tak zwyczajnie.
     - To znaczy?
     - To  znaczy,  że na przykład  Teddy nie  może  siŞ  od nich zaraziŚ. I
burmistrz nie może, nie măwiNoc już o policmajstrze. A ktoœ inny - może.
     - Na przykład pan.
     - Ja też nie mogŞ. Już.
     - A ja?
     - Nie  wiem. ZresztNo, to tylko  moja hipoteza.  Niech  pan  nie zwraca
uwagi.
     - Nie zwracam  - smutnie powiedział  Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwykłego?
     -  Co  jest  w  nich niezwykłego  -  powtărzył Golem. -  Sam  pan  măgł
zauważyŚ, że wszyscy ludzie dzielNo siŞ  na trzy wielkie grupy.  Dokładniej,
na  dwie duże i jednNo  małNo....  SNo  ludzie,  ktărzy nie  mogNo  żyŚ  bez
przeszłoœci,  cali  sNo  w  przeszłoœci mniej  lub bardziej odległej.  ŻyjNo
tradycjNo,  obyczajem,  przykazaniami,  czerpiNo  z  przeszłoœci   radoœŚ  i
przykład. Powiedzmy jak pan prezydent.  Co by on poczNoł, gdybyœmy nie mieli
naszej wielkiej przeszłoœci? Do czego by siŞ odwoływał  i w  ogăle  skNod by
siŞ  wziNoł?  NastŞpnie sNo ludzie,  ktărzy żyjNo teraŸniejszoœciNo, i nawet
słyszeŚ nie  chcNo ani  o  przeszłoœci ani  o  przyszłoœci,  i  nic  ich nie
obchodzi  ani przeszłoœŚ, ani  przyszłoœŚ.  Jak na  przykład  pan. Wszystkie
wyobrażenia o przeszłoœci zepsuł panu  prezydent, w jakNokolwiek  przeszłoœŚ
by  pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaœ chodzi
o przyszłoœŚ, to nie ma pan o niej  zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
siŞ  pan  mieŚ... No i wreszcie  sNo ludzie, ktărzy żyjNo przyszłoœciNo.  Po
przeszłoœci  nie  oczekujNo,  i   zupełnie  słusznie,  niczego  dobrego,   a
teraŸniejszoœŚ   to   dla  nich   wyłNocznie  materiał,  z  ktărego  budujNo
przyszłoœŚ,   surowiec.  ..   ZresztNo   tak  naprawdŞ,  oni  już  żyjNo   w
przyszłoœci...  na  wysepkach  przyszłoœci, ktăre  powstajNo dokoła  nich  w
czasie teraŸniejszym... - Golem uœmiechajNoc siŞ jakoœ dziwnie, wzniăsł oczy
do sufitu. - Oni  sNo  mNodrzy -  powiedział z czułoœciNo.  -  SNo diabelnie
mNodrzy  w  odrăżnieniu  od   wiŞkszoœci  ludzi.  Wszyscy   co  do   jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich  pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnieá w
ogăle nie majNo.
     - Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety...
     - W pewnym sensie - tak...
     - Wădka, igrzyska?
     - Bez wNotpienia.
     - Straszna choroba -  stwierdził Wiktor - ja nie chcŞ... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic  nie  rozumiem.  No, to że mNodrych ludzi  wsadza siŞ za
druty kolczaste -  to oczywiœcie rozumiem. Ale dlaczego ich siŞ wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
     -  A może to  nie oni siedzNo  za  drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
uœmiechnNoł siŞ.
     - ChwileczkŞ  -  powiedział.  -  To  jeszcze  nie  wszystko, czego  nie
rozumiem.  Co  tu  na  przykład  robi Pawor? Mnie siŞ nie wpuszcza  - zgoda,
jestem  człowiekiem  postronnym.  Ale  przecież  ktoœ  musi  sprawdziŚ  stan
bielizny poœcielowej i wychodkăw? Może macie tam antysanitarne warunki?
     - A jeżeli  interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzył na Golema.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał.
     - Znowu nie - odpowiedział Golem.
     - WiŞc kto to jest według pana - szpieg?
     - Szpieg to zbyt ogălnikowe pojŞcie - zaprotestował Golem.
     -  ChwileczkŞ  -  rzekł  Wiktor. -  ProszŞ  măwiŚ  wprost.  Kto otoczył
leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
     -  Och, ten  drut  kolczasty -  westchnNoł Golem.  - Ile  ubraá na  nim
porwano,  a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkŞ. Wie pan,  jakie jest
najlepsze lekarstwo  na biegunkŞ? Tytoá z  portweinem, a  raczej  portwein z
tytoniem.
     -  Dobra -  powiedział  Wiktor. -  To znaczy  generał  Pferd. Aha...  -
powiedział - i ten młody  człowiek z teczkNo... A wiŞc to tak! To znaczy, że
to jest normalny  wojskowy instytut naukowy.  Jasne... A  Pawor, znaczy siŞ,
nie  jest wojskowym. Z  innego, znaczy siŞ, resortu. Albo  byŚ  może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
     - Niech Băg broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowało!
     - Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
     - MyœlŞ, że tak - stwierdził Golem.
     - A ten facet wie, kim jest Pawor?
     - MyœlŞ, że nie - stwierdził Golem.
     - Pan mu nic nie powiedział?
     - A co mnie to obchodzi?
     - I generałowi też pan nie powiedział?
     - Nawet mi do głowy nie przyszło.
     - To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedzieŚ.
     - Niech  pan  posłucha,  Wiktor -  powiedział  Golem.  - Tylko  dlatego
pozwoliłem panu gadaŚ na  ten temat, żeby pan  siŞ  przestraszył i  przestał
pchaŚ palce w cudze drzwi. Nie jest to do  niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony,  mogNo pana  uciszyŚ  i to tak, że nawet  nie zdNoży siŞ pan
zdziwiŚ.
     - Mnie  akurat jest łatwo wystraszyŚ - rzekł  Wiktor z westchnieniem. -
Jestem  wystraszony  od dziecka.  Ale pomimo  wszystko nie  mogŞ zrozumieŚ -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzakăw?
     - Jacy - oni? - zmŞczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
     - Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
     -  Boże  - odparł  Golem.  -  No, czego w naszych  czasach mogNo chcieŚ
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za  to  ja nie rozumiem, czego
pan od nich  chce.  Po co pan siŞ wtrNoca w  to wszystko? Mało panu własnych
kłopotăw? Mało panu prezydenta?
     - Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod.
     - No i œwietnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weŸmie ze  sobNo  ryzŞ
papieru... MogŞ panu podarowaŚ maszynŞ do pisania, chce pan?
     - Ja piszŞ starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway.
     - No  i œwietnie. PodarujŞ panu ogryzek ołăwka. ProszŞ pracowaŚ, kochaŚ
DianŞ. Może jeszcze daŚ panu fabułŞ? Może pan siŞ już wypisał?
     -  Fabuły  rodzNo siŞ  z tematu -  dostojnie  oznajmił Wiktor.  -  A ja
studiujŞ życie.
     -  ProszŞ bardzo  - powiedział Golem. -  Niech  pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech siŞ pan nie wtrNoca do procesăw.
     - To niemożliwe - oœwiadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony  sposăb
wpływa  na  obraz  eksperymentu.  Czyżby pan  zapomniał  o  prawach  fizyki?
Przecież  my  obserwujemy  nie  œwiat  jako  taki,  tylko œwiat  plus  wpływ
obserwatora.
     - Już raz  dostał  pan kastetem po głowie, a nastŞpnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzeliŚ.
     - No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, byŚ  może  wcale nie kastetem,
tylko cegłNo. A  po drugie - czy mało jest miejsc, w ktărych można dostaŚ po
głowie? W  każdej chwili mogNo  mnie  wrobiŚ,  wiŞc co - mam nie wychodziŚ z
pokoju?
     Goleni przygryzł dolnNo wargŞ. Miał żăłte, koáskie zŞby.
     - Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił siŞ pan wtedy
w  eksperyment najzupełniej  przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie.
Jeœli teraz wtrNoci siŞ pan œwiadomie...
     - Nie wtrNocałem siŞ w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem
sobie spokojnie do Loli i nagle widzŞ...
     - Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejœŚ
na drugNo stronŞ, wymăżdżona gapo!
     - Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodziŚ na drugNo stronŞ?
     -  A  dlatego,  że  jeden  paáski  dobry znajomy  zajmował  siŞ  akurat
wypełnianiem swoich bezpoœrednich obowiNozkăw, a pan tam wlazł jak baran.
     Wiktor wyprostował siŞ.
     - Jaki znowu măj dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
     - Znajomy znalazł siŞ z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
     Wiktor   jednym   haustem   dopił   swăj   koniak.  Ze   zdumiewajNocNo
wyrazistoœciNo  przypomniał  sobie - Pawor,  z  czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkŞ i kastet ze stukiem spada na podłogŞ - ciŞżki,
matowy, porŞczny.
     - Wykluczone - zaprotestował Wiktor  i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy.
Pawor nie măgł...
     - Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł siŞ Golem. Wiktor położył
rŞce na stole i popatrzył na swoje zaciœniŞte piŞœci.
     - Co majNo z tym wspălnego jego bezpoœrednie obowiNozki? - zapytał.
     - Najwidoczniej komuœ potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
     - A ja w tym przeszkodziłem?
     - Prăbował pan przeszkodziŚ.
     - To znaczy, że oni go jednak porwali?
     - I wywieŸli.  Może pan dziŞkowaŚ Bogu,  że nie zabrali i pana - w celu
unikniŞcia   przeciekăw  informacji.  Ich  przecież  nie  interesujNo   losy
literatury.
     - To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor.
     - Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem.
     -  Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze  zobaczymy... A po co
był im potrzebny mokrzak?
     - Jak to  - po co? Informacja... SkNod wziNoŚ informacjŞ? Sam pan wie -
druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd...
     - To znaczy, że  teraz go  przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo
milczał. Potem rzekł:
     - On nie żyje.
     - Zatłukli go?
     - Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu
czytaŚ, wiŞc umarł z głodu.
     Wiktor szybko  popatrzył  na niego. Golem  uœmiechał  siŞ smutnie. Albo
płakał.  Wiktor  poczuł  nagłe  przerażenie   i  żałoœŚ,  duszNocNo  żałoœŚ.
Przygasło œwiatło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrakło powietrza i z  trudem rozluŸnił  wŞzeł krawata. Boże măj, pomyœlał,
jakaż  to kanalia,  co  za szubrawiec, bandyta,  zimny morderca..  a  po tym
wszystkim, po godzinie, umył rŞce, uperfumował  siŞ, wstŞpnie obliczył,  ile
bŞdzie warta  wdziŞcznoœŚ zwierzchnikăw, siedział obok, pił  ze mnNo  jak  z
kolegNo,  łajdak,  łgał,  œmiał  siŞ ze mnie w  kułak,  szydził, a kiedy siŞ
odwracałem,  sam do siebie  puszczał oko, potem zaœ wspăłczujNoco pytał  jak
tam  moja  głowa... Niby  przez czarnNo mgłŞ Wiktor  widział, jak doktor  R.
Kwadryga  powoli podniăsł głowŞ, rozciNogał w bezgłoœnym  krzyku  spierzchłe
wargi i zaczNoł konwulsyjnie macaŚ  drżNocymi rŞkami  po  obrusie jak œlepy.
Oczy  miał  jak  œlepiec,  kiedy  potrzNosał  głowNo  i wciNoż  krzyczał,  i
krzyczał,  a  Wiktor nic  nie słyszał...  Dobrze  mi tak, sam jestem  găwno,
nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc  przy
tym  za rŞce, nie pozwalaŚ  mi siŞ obetrzeŚ, na jakiego diabła  jestem komuœ
potrzebny, trzeba  było biŚ jeszcze mocniej,  żebym już nie  wstał. a ja jak
przez sen,  piŞœci z waty, i Boże măj, po jakiego diabła ja w ogăle żyjŞ, po
jakiego diabła żyjNo  wszyscy,  przecież to takie  proste,  podejœŚ z tyłu i
rNobnNoŚ  w głowŞ żelazem,  i nic siŞ  nie  zmieni,  nic  na œwiecie siŞ nie
zmieni,  tysiNoc  kilometrăw  stNod, w tej samej sekundzie, urodził siŞ taki
sam  szubrawiec...  Tłusta  twarz  Golema  obrzmiała   jeszcze  bardziej   i
poczerwieniała do ciemnej szczeciny,  oczy mu zapłonŞły. Leżał nieruchomo  w
fotelu  jak bukłak  ze zjełczałNo  oliwNo, poruszały siŞ  tylko palce, kiedy
powoli  brał  kieliszek  za  kieliszkiem,  bezdŸwiŞcznie  odłamywał   năżkŞ,
wypuszczał i znowu brał, znowu  łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie
mogŞ pokochaŚ Diany, mało z kim sypiam, spaŚ  wszyscy umiejNo, ale czy można
kochaŚ kobietŞ, ktăra ciebie nie kocha, a kobieta nie może  kochaŚ, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko siŞ krŞci w przeklŞtym, nieludzkim kole, tak
jak  krŞci  siŞ  żmija,  jak  goni za  swoim  własnym  ogonem, jak zwierzŞta
kopulujNo  i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzŞta  nie wymyœlajNo  słăw i
nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i  uciekajNo od siebie... A
Teddy  płakał  oparty łokciami  o  ladŞ  baru,  oparł koœcisty podbrădek  na
koœcistych  piŞœciach,  jego łysa głowa  szafranowe lœniła pod lampNo, a  po
zapadniŞtych policzkach nieustannie płynŞły łzy i też lœniły pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem găwnem, a nie pisarzem,  jaki  ze  mnie u diabła
pisarz, jeœli nienawidzŞ pisania, jeœli pisanie to dla mnie mŞka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajŞcie, coœ w rodzaju  bolesnego fizjologicznego wyprăżnienia,
coœ w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzŞ,
strach  pomyœleŚ,  że  bŞdŞ musiał  to robiŚ przez całe życie, że już jestem
skazany, że  teraz już  mnie  nie zwolniNo, tylko wciNoż bŞdNo siŞ domagaŚ -
daj, daj  i  ja bŞdŞ dawaŚ, ale teraz nie mogŞ, nawet myœleŚ o tym nie mogŞ,
bo  zwymiotujŞ.  ..  Bol-Kunac stał  za  plecami R. Kwadrygi  i  patrzył  na
zegarek, smukły, mokry,  z mokrNo, œwieżNo twarzNo o  przepiŞknych  ciemnych
oczach  i wiało  od  niego,  rozrywajNoc  gŞstNo gorNocNo  duchotŞ,  rzeœkim
zapachem - zapachem trawy i Ÿrădlanej wody, zapachem lilii, słoáca i konikăw
polnych nad jeziorem... I œwiat powrăcił. Tylko jakieœ niejasne wspomnienie,
albo  odczucie, czy może wspomnienie odczucia  znikało za  zakrŞtem  - czyjœ
rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojŞty zgrzyt, brzŞk, chrzŞst szkła...
     Wiktor oblizał wargi  i siŞgnNoł po butelkŞ. Doktor R.  Kwadryga leżNoc
głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..."  Zatroskany  Golem  zmiatał   ze   stołu  kawałki  szkła.  Bol-Kunac
powiedział:
     - Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem
kopertŞ  i  znowu spojrzał  na zegarek. - Dzieá  dobry panu, panie Baniew  -
rzekł.
     - Dobry wieczăr - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
     Golem uważnie czytał  list.  Teddy  za ladNo  hałaœliwie  wycierał  nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
     - Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy  widziałeœ,  kto mnie
wtedy uderzył?
     - Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
     - Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył siŞ.
     - Stał do mnie plecami - wyjaœnił Bol-Kunac.
     - Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był?
     Golem wydał z  siebie nieokreœlony dŸwiŞk. Wiktor  obejrzał siŞ szybko.
Golem, nie  zwracajNoc  na  nikogo  uwagi,  z  zadumNo  rwał  list na drobne
kawałki. StrzŞpy schował do kieszeni.
     - Jest pan w błŞdzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go.
     -  Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - ProszŞ ciŞ...  Ja tam nie mogŞ  sam
jeden. JedŸ ze mnNo... Bardzo okropnie...
     Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł:
     -  Teddy! ProszŞ zapisaŚ na măj  rachunek...  i  pamiŞtaj,  że stłukłem
cztery kieliszki...  No,  to ja  idŞ -  rzekł do Wiktora.  - Niech  pan  siŞ
zastanowi i  radzŞ podjNoŚ rozsNodnNo decyzjŞ. ByŚ może lepiej bŞdzie, jeœli
pan stNod wyjedzie.
     - Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi
wydało siŞ, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokrŞcił przeczNoco głowNo.
     - Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia.
     Tamci  wyszli.  Wiktor w  zadumie dopił  koniak. Podszedł kelner, twarz
miał opuchniŞtNo, w  czerwonych plamach.  ZaczNoł sprzNotaŚ ze stołu i  jego
ruchy były zaskakujNoco niezrŞczne i niepewne.
     - Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor.
     - Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
     - A co z Peterem? Zachorował?
     - Nie, proszŞ  pana. Peter  wyjechał.  Nie  wytrzymał.  Ja  pewnie  też
wyjadŞ... Wiktor spojrzał na R. KwadrygŞ.
     - ProszŞ go păŸniej odprowadziŚ do pokoju.
     - Tak, oczywiœcie, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner.
     Wiktor zapłacił, pomachał  Teddyemu na pożegnanie  i wyszedł  do hallu.
Wszedł  na  pierwsze  piŞtro, znalazł  drzwi  Pawora,  podniăsł  rŞkŞ,  żeby
zapukaŚ, stał  tak przez  chwilŞ i nie zapukawszy,  ponownie zszedł na  dăł.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie
miał  mokre,  oblepione kosmykami  włosăw, a  na twarzy,  na obu  policzkach
nabrzmiewały  œwieże  zadrapania.  Spojrzał  na  Wiktora  -  w  oczach  miał
szaleástwo. Ale teraz nie wolno było  dostrzegaŚ tych niepojŞtych rzeczy, to
byłoby nietaktowne  i  okrutne, i tym  bardziej nie wolno było o tym  măwiŚ,
koniecznie należało udawaŚ, że nic siŞ nie stało, wszystko trzeba odłożyŚ na
păŸniej, na jutro, albo byŚ może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
     - Gdzie zatrzymał siŞ ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co
zawsze  chodzi  z  teczkNo.  Recepcjonista  nieco  siŞ  spłoszył.  Jakby   w
poszukiwaniu  wyjœcia   popatrzył   na  tablicŞ  z  kluczami,  potem  jednak
powiedział:
     - W trzysta szesnastym, panie Baniew.
     - DziŞkujŞ - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetŞ.
     - Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzaŚ.
     - Wiem - odparł  Wiktor. -  Nie mam zamiaru im przeszkadzaŚ. Po prostu,
tak  sobie  zapytałem...  chciałem,  wie  pan,  powrăżyŚ  sobie  -  jeœli  w
parzystym, to wszystko bŞdzie dobrze.
     Recepcjonista uœmiechnNoł siŞ blado.
     -  Ależ  jakie  może  pan  mieŚ  kłopoty,  panie  Baniew  -  powiedział
uprzejmie.
     - Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I wiŞksze, i mniejsze. Dobrej nocy.
     Wszedł na trzecie piŞtro i kroczył niespiesznie,  celowo  niespiesznie,
jakby  po  to  aby  wszystko   przemyœleŚ,  rozważyŚ,  zastanowiŚ   siŞ  nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyŚ trzy ruchy naprzăd, w  rzeczywistoœci
jednak myœlał tylko o tym,  że dawno  już  pora  zmieniŚ bardzo wyliniały  i
wytarty chodnik  na  schodach. I  dopiero wtedy,  kiedy miał już  zapukaŚ do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, lodăwka i  barek), omal nie  powiedział  na
głos: "Czy  mam przyjemnoœŚ z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. DziŞki mnie
zaraz zaczniecie siŞ wzajemnie zjadaŚ".
     PukaŚ  musiał  dosyŚ  długo -  najpierw delikatnie, kostkami palcăw,  a
kiedy nikt nie  reagował - bardziej zdecydowanie, piŞœciNo, a kiedy i to nie
poskutkowało -  tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoœ zasapał w dziurkŞ do
klucza - wtedy odwrăciwszy siŞ tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
     - Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami.
     - SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilŞ.
     - Czego pan chce?
     - Mam panu do powiedzenia parŞ słăw.
     - ProszŞ przyjœŚ rano - odezwał siŞ głos za drzwiami. - My już œpimy.
     - Niech  to diabli wezmNo - powiedział Wiktor  rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie ktoœ tu zobaczył? ProszŞ otworzyŚ, czego siŞ pan boi?
     SzczŞknNoł klucz, drzwi siŞ uchyliły i  w szczelinie ukazało siŞ  mŞtne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
     - ParŞ słăw - powiedział.
     - Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupăw.
     Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim  drzwi  i  zapalił
œwiatło. Przedpokăj był ciasny i we dwăch z trudem siŞ w nim mieœcili.
     -  No, to niech pan  măwi - powiedział wysoki. Był w piżamie  wymazanej
czymœ na samym przodzie. Wiktor zdumiał siŞ - poczuł zapach alkoholu. PrawNo
rŞkŞ wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
     - BŞdziemy tu tak staŚ i rozmawiaŚ? - rzekł Wiktor.
     - Tak.
     - Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiaŚ nie bŞdŞ.
     - Jak pan chce - powiedział wysoki.
     - Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy.
     Przez  chwilŞ  milczeli.  Wysoki  już całkiem jawnie  obmacywał Wiktora
oczami.
     - Zdaje siŞ, że nazywa siŞ pan Baniew? - zapytał.
     - Zdaje siŞ.
     - Aha - powiedział ponuro  wysoki  - To jaki  z pana  sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piŞtrze.
     - SNosiad z hotelu - wyjaœnił Wiktor.
     - Aha... no wiŞc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
     - ŻyczŞ sobie pana o czymœ zawiadomiŚ - powiedział Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam siŞ zastanawiaŚ, czy warto.
     - No dobra - rzekł wysoki. - ChodŸmy do łazienki.
     - Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie păjdŞ.
     - A dlaczego nie chce pan iœŚ do łazienki? Co to za kaprysy?
     -  Wie  pan - oznajmił Wiktor  - rozmyœliłem siŞ.  Chyba jednak  păjdŞ.
Koniec koácăw to nie moja sprawa - ruszył do drzwi.
     Wysoki aż zastŞkał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
     - Pan jest, jaki mi siŞ zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimœ
pana mylŞ?
     - Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia.
     - Ależ niech pan  poczeka. Trzeba było od razu  tak măwiŚ.  ProszŞ.  O,
tutaj.
     Weszli do  salonu dokładnie obwieszonego portierami  - z prawej  strony
portiery,  z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie  błyskał  kolorowym ekranem, dŸwiŞk był wyłNoczony.  W  przeciwległym
kNocie  patrzył na Wiktora  z miŞkkiego  fotela pod lampNo  młody człowiek w
okularach  - răwnież  ubrany  w piżamŞ  i kapcie.  Obok niego, na stoliku do
gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widaŚ.
     -  Dobry wieczăr  -  powiedział  Wiktor."  Młody  człowiek  w milczeniu
skłonił głowŞ.
     - To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
     - ProszŞ tutaj - rzekł wysoki.  Weszli do  sypialni po prawej stronie i
wysoki usiadł na łăżku.  -  Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i
măwi.
     Wiktor usiadł. W sypialni ciŞżko œmierdziało zastałym tytoniowym  dymem
i oficerskNo wodNo  koloáskNo. Wysoki siedział na łăżku i patrzył na Wiktora
nie wyjmujNoc rŞki z kieszeni. W salonie szeleœciła gazeta.
     -  Dobra  -  oznajmił  Wiktor.  Czuł,  że nie  udało mu siŞ  całkowicie
przezwyciŞżyŚ obrzydzenia ale jeœli już  tu przyszedł,  trzeba było măwiŚ. -
Mniej wiŞcej domyœlam siŞ, kim panowie jesteœcie.  ByŚ może  siŞ  mylŞ,  i w
takim razie wszystko  w porzNodku. Ale jeżeli siŞ  nie mylŞ, może przyda siŞ
wam wiadomoœŚ, że was œledzNo i starajNo siŞ wam przeszkodziŚ.
     - Załăżmy - stwierdził wysoki. - A wiŞc kto nas œledzi?
     - Bardzo siŞ wami interesuje niejaki Pawor Summan.
     - Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
     - On nie jest inspektorem sanitarnym. I to  jest właœciwie wszystko, co
chciałem panu powiedzieŚ. - Wiktor wstał, ale wysoki siŞ nie ruszył.
     - Załăżmy - powtărzył. - A skNod właœciwie pan to wie?
     - To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiœ rozmyœlał.
     - Załăżmy, że nieważne - odparł w koácu.
     - Sprawdzanie to  wasza  rzecz -  rzekł  Wiktor. - A ja  nic wiŞcej nie
wiem. Do widzenia.
     -  Ależ dokNod siŞ pan œpieszy - powiedział  wysoki. Pochylił  siŞ  nad
nocnym  stolikiem,  wyjNoł  butelkŞ i  szklankŞ -  Najpierw  chciał  pan  za
wszelkNo  cenŞ wejœŚ, a teraz już  pan chce iœŚ... Nie szkodzi, że z  jednej
szklanki?
     - Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
     - Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje?
     - Prawdziwa szkocka?
     - Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wrŞczył Wiktorowi szklankŞ.
     - NieŸle siŞ wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił.
     - Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. -  Opowiedziałby mi
pan wszystko dokładnie...
     - Mowy nie  ma - zaoponował  Wiktor  - za to płacNo wam pensje. Podałem
wam nazwisko, adres  znacie sami,  wiŞc  siŞ nim  zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdŞ nic  już wiŞcej nie  wiem. Może tylko...  - przerwał i udał,  że go
nagle olœniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk.
     - No? - zapytał. - No?
     -  Wiem, że  porwał  jednego  mokrzaka  i  że organizował  to  razem  z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
     - Flamento Juventa - podsunNoł wysoki.
     - O to, to.
     - O tym mokrzaku - to pewna wiadomoœŚ?
     - Tak. Prăbowałem im przeszkodziŚ i  pan inspektor  sanitarny trzasnNoł
mnie  po  głowie kastetem.  A  potem, kiedy  leżałem nieprzytomny,  wywieŸli
mokrzaka samochodem.
     -  Tak,  tak  -  powiedział wysoki.  - WiŞc to  był Summan... Niech pan
posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
     - ChcŞ - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by siŞ
nie podkrŞcał, jak by siŞ  nie podbechtywał, czuł siŞ wstrŞtnie. No i bardzo
dobrze  -  pomyœlał.  DziŞki  chociaż  za  to,  że  przyna  jmniej  nie  mam
kwalifikacji  na  kapusia.  Żadnej przyjemnoœci, chociaż teraz  rzeczywiœcie
zacznNo  siŞ wzajemnie zagryzaŚ.  Golem miał racjŞ - niepotrzebnie siŞ  w to
wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
     - ProszŞ - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankŞ.

     *

     - Ktăra godzina? - zapytała sennie Diana.
     Wiktor  starannie  zdjNoł  brzytwNo pasemko  mydła z  lewego  policzka,
spojrzał w lustro, a potem powiedział.
     - Œpij, mała, œpij. Jest jeszcze wczeœnie.
     - Rzeczywiœcie - przytaknŞła Diana. Kanapa zaskrzypiała.  - DziewiNota.
A co ty robisz?
     - GolŞ siŞ -  oznajmił Wiktor,  zdejmujNoc  nastŞpne  pasemko mydła.  -
Nagle zachciało mi siŞ ogoliŚ. Co tam, myœlŞ. WezmŞ i siŞ ogolŞ.
     -  Wariat  -  stwierdziła Diana  ziewajNoc.  - Trzeba  siŞ  było ogoliŚ
wieczorem. CałNo mnie podrapałeœ swăj No szczecinNo. Kaktus.
     Widział  w  lustrze  jak Diana  niepewnym  krokiem  podeszła do fotela,
wlazła na niego z nogami i zaczŞła  patrzeŚ  na Wiktora. Wiktor mrugnNoł  do
niej.  Znowu  była inna  -  czuła,  miŞkka, serdeczna,  zwinŞła siŞ jak syta
kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, ktăra wpadła
wczoraj wieczorem do pokoju.
     - Dzisiaj jesteœ podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego siŞ uœmiechasz?
     - Nie z twojego powodu. Po prostu coœ sobie przypomniałam.
     Słodko  ziewnŞła  i  przeciNognŞła  siŞ.  TonŞła w piżamie  Wiktora,  z
bezkształtnych zwojăw jedwabiu w  fotelu  wyglNodała  tylko  jej przeœliczna
twarz i smukłe rŞce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai goliŚ siŞ szybciej.
     - Nie œpiesz siŞ  - powiedziała. - Pokaleczysz siŞ.  I tak już na  mnie
czas, muszŞ jechaŚ.
     - Dlatego siŞ œpieszŞ - rzekł Wiktor.
     - Nie, ja tak nie .lubiŞ. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
     Wiktor  wyciNognNoł rŞkŞ, pomacał jej sukienkŞ i poáczochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wyschło.
     - Gdzie siŞ œpieszysz?
     - Przecież ci măwiłam. Do Roschepera.
     - Jakoœ nic nie pamiŞtam. Co tam z Roscheperem?
     - No, bo przecież siŞ uszkodził - oznajmiła Diana.
     -  Ach tak!  -  stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coœ măwiłaœ.  SkNodœ tam
wypadł. Bardzo siŞ potłukł?
     -  Ten głupek -  rzekła Diana  - nagle  postanowił skoáczyŚ ze  sobNo i
wyskoczył  przez okno. Rzucił siŞ jak byk, głowNo naprzăd, wyłamał  futrynŞ,
ale przy tym  zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczeŚ,
a teraz leży.
     - Co mu siŞ stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka?
     - Coœ w tym rodzaju.
     - Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdżałaœ do mnie? Przez tego wołu?
     - No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedzieŚ, dlatego że on, to
znaczy Roscheper,  nie măgł beze  mnie. Nie  măgł i już. Nic nie măgł, nawet
siŞ odlaŚ. Musiałam udawaŚ szmer wody i opowiadaŚ mu o pisuarach.
     - Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaœ o pisuarach,
a  ja siŞ  tu mŞczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie
napisałem.  Wiesz, ja w  ogăle nie lubiŞ  pisaŚ, a już  ostatnio.... W ogăle
moje życie ostatnio... -  zamilkł. Co to jNo obchodzi,  pomyœlał.  Przespali
siŞ  i  pobiegli  każde  w  swojNo stronŞ.  - Ale,  ale,  słuchaj.... Kiedy,
powiedziałaœ, Roscheper wypadł?
     - Trzy dni temu - odparła Diana.
     - Wieczorem?
     - Uhm - przytaknŞła Diana gryzNoc herbatnik.
     - O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. -  MiŞdzy dziesiNotNo  a
jedenastNo. Diana przestała gryŸŚ.
     -  Zgadza   siŞ  -  oznajmiła.   -  A  skNod  wiesz?  PrzyjNołeœ   jego
nekrobiotycznNo depeszŞ?
     -  Poczekaj  -  powiedział  Wiktor.  -  Zaraz  opowiem  ci  coœ  bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaœ?
     -  Co robiłam?  Ach,  tak. Tego  wieczoru, o  ile  pamiŞtam, wpadłam  w
okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki  smutek, że  nic,
tylko siŞ powiesiŚ. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczŞ,
     I to  jak  ryczŞ  -  jakby  mnie  kto  zarzynał,  od  dziecka  tak  nie
ryczałam...
     - I nagle wszystko minŞło - powiedział Wiktor. Diana zamyœliła siŞ.
     - Tak...  Nie...  Wtedy  nagle  Roscheper  jak  nie  zawyje  na  ulicy,
przestraszyłam siŞ i wybiegłam...
     Chciała  jeszcze  coœ  dodaŚ,  ale znienacka  ktoœ  zapukał  do  drzwi,
szarpnNoł klamkŞ i  głos Teddyego  zachrypiał  z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
ObudŸ  siŞ! Otwieraj,  Wiktor!" Wiktor zamarł  z brzytwNo w rŞku.  "Wiktor -
chrypiał Teddy  - Otwieraj!" i wœciekle szarpał klamkŞ. Diana  zeskoczyła  z
fotela i przekrŞciła  klucz. Drzwi  siŞ  rozwarły, wpadł  do œrodka Teddy  -
mokry, złachmaniony i z obrzynem w rŞku.
     - Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki.
     - Co siŞ stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna...
     - Dzieci odeszły - dyszNoc ciŞżko, odparł Teddy. - Zbieraj siŞ,  dzieci
odeszły!
     - Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci?
     Teddy  rzucił  obrzyn  na  stăł,  na  stosy zapisanych  i  pokreœlonych
papierăw.
     -  Zwabili dzieci  dranie! -  wrzasnNoł. - Zwabili,  szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! DosyŚ siŞ nacierpieliœmy... Koniec!
     Wiktor  nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego  Teddyego widział tylko raz,  kiedy w  czasie straszliwej awantury w
restauracji, ktoœ wykorzystał okazjŞ i włamał siŞ do kasy.
     Wiktor,  kompletnie zagubiony, gapił  siŞ  jak sroka  w gnat, Diana zaœ
schwyciła  bieliznŞ  wiszNocNo na  oparciu krzesła, przemknŞła do łazienki i
zatrzasnŞła  za  sobNo  drzwi.  W tym samym  momencie  nerwowo  i gwałtownie
zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkŞ. To była Lola.
     - Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie  rozumiem,  Irma gdzieœ  przepadła,
zostawiła list, że już nigdy  nie wrăci, a wszyscy măwiNo, że dzieci odeszły
z miasta... BojŞ siŞ! Zrăb coœ... - prawie płakała.
     -  Dobrze,  dobrze,  zaraz - odparł Wiktor. -  Dajcie  mi  przynajmniej
włożyŚ spodnie.  -  Rzucił  słuchawkŞ i obejrzał  siŞ  na  Teddyego.  Barman
siedział na rozgrzebanym łăżku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki
resztki  z butelek. - Poczekaj  - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki.  Ja
zaraz...
     Wrăcił  do  łazienki  i  zaczNoł  spiesznie  goliŚ namydlony podbrădek,
kilkakrotnie  zaciNoł  siŞ,  nie  miał  czasu  naostrzyŚ  brzytwy,  a  Diana
tymczasem  wyskoczyła spod prysznica i szeleœciła ubraniem za jego  plecami,
twarz  miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała siŞ do  walki, ale była
absolutnie spokojna.
     ... A  dzieci szły  nie koáczNocNo  siŞ,  szarNo  kolumnNo  po  szarych
rozmytych drogach,  szły potykajNoc siŞ  i œlizgajNoc, padajNoc pod  ulewnym
deszczem,  szły zgarbione, przemoczone na  wskroœ, œciskajNoc  w posiniałych
łapkach   żałosne,   mokre  tobołki,  szły   maleákie,   bezradne,  nic  nie
rozumiejNoce,  szły  płaczNoc, szły  milczNoc,  szły  oglNodajNoc siŞ,  szły
trzymajNoc  siŞ  za rŞce i za szelki, a po bokach drogi  maszerowały mroczne
czarne postacie  bez  twarzy,  zamiast  twarzy  miały czarne  przepaski, nad
przepaskami  zimno i bezlitoœnie patrzyły nieludzkie oczy,  rŞce w  czarnych
rŞkawiczkach  œciskały automaty,  deszcz padał na  oksydowanNo stal,  krople
wody drżały  i  spływały  po stali...  Co  za  głupstwa,  myœlał  Wiktor, to
zupełnie coœ innego, to  nie teraz, widziałem tamto,  ale tamto  było bardzo
dawno, teraz jest zupełnie inaczej...
     ...Odchodziły radoœnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po
kałużach ciepłymi,  bosymi  stopami,  wesoło  rozmawiały i  œpiewały, i  nie
oglNodały siŞ, ponieważ  o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko
przyszłoœŚ dlatego zapomniały na zawsze  o swoim  stŞkajNocym, chrapiNocym w
przedrannej  godzinie   mieœcie,   o  tym   skupisku   pluskiew,   gnieŸdzie
małostkowych intryg i nikczemnych pragnieá, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym  z siebie zbrodnie i  zbrodnicze zamierzenia,  tak
jak  krălowa   mrăwek   nieprzerwanie  wyrzuca  z   siebie  jajka,   odeszły
szczebioczNoc  i  rozmawiajNoc,  i  znikły  we mgle,  a  my,  pijani,  nadal
zachłystujemy siŞ  stŞchłym powietrzem wœrăd obrzydliwych koszmarăw, ktărych
one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo...
     WciNognNoł  spodnie, skaczNoc na jednej  nodze, kiedy  zadrżały szyby i
niskie, mechaniczne  wycie  dotarło do pokoju. Teddy rzucił siŞ do okna, ale
za  oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysiłkiem  poruszajNocy  pedałami. A szyby drżały i
podzwaniały  nadal,  a  niski,  żałoœliwy  ryk  nie  ustawał  i  po  minucie
dołNoczyło do niego urywane, smŞtne buczenie.
     - Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
     - Nie,  poczekaj - powiedział Teddy. -  Wiktor, masz  broá? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
     Wiktor nie odpowiedział,  złapał swăj  płaszcz  i we  trăjkŞ zbiegli po
schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało
siŞ, że w hotelu  nie ma już żywej  duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedział R.  Kwadryga, ktăry ze zdumieniem krŞcił głowNo i najwidoczniej  od
dawna oczekiwał œniadania. Wybiegli na ulicŞ, gdzie stała ciŞżarăwka Diany i
wszyscy troje wsiedli do  kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i  popŞdzili
przez  miasto. Diana milczała, Wiktor  palił,  starajNoc  siŞ  zebraŚ myœli,
Teddy  zaœ  păłgłosem wciNoż  wyrzucał  z  siebie  potok  nieprawdopodobnych
przekleástw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słăw, ponieważ  takie
słowa  măgł znaŚ  tylko  Teddy - szczur z  przytułku,  wychowanek  portowych
slumsăw,  potem  handlarz  narkotykami,  potem wykidajło w  domu publicznym,
potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
     Ludzi w mieœcie prawie nie  było widaŚ, tylko na  rogu Słonecznej Diana
przyhamowała,  żeby zabraŚ spłoszonNo parŞ  małżeáskNo.  Niskie wycie  syren
przeciwlotniczych  i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coœ
apokaliptycznego w tym jŞku mechanicznych  głosăw nad bezludnym  miastem. Aż
œciskało  w œrodku i  człowiek  chciał  gdzieœ biec, ni to ukryŚ  siŞ, ni to
strzelaŚ i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkŞ bez zwykłego
entuzjazmu, niektărzy zaœ rozglNodali siŞ  na boki z otwartymi ustami  jakby
prăbujNoc cokolwiek zrozumieŚ.
     Na szosie, za miastem ludzi  było coraz  wiŞcej. Niektărzy szli pieszo,
zachłystujNoc siŞ deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na  rowerach  i też  już tracili siły, ponieważ
trzeba było  jechaŚ  pod  wiatr. Kilkakrotnie  ciŞżarăwka  mijała  porzucone
samochody, zepsute, lub takie, ktărym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do
rowu. Diana zatrzymywała siŞ, zabierała wszystkich i  bardzo prŞdko skrzynia
okazała siŞ  zapchana  do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieœli
siŞ na gărŞ ustŞpujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejœ na
wpăł  oszalałej  staruszce. PăŸniej nawet w  skrzyni  nie  było już miejsca,
Diana przestała  siŞ  zatrzymywaŚ,  ciŞżarăwka pŞdziła  naprzăd  mijajNoc  i
oblewajNoc  potokami  wody  dziesiNotki   i   setki  ludzi  wŞdrujNocych  do
leprozorium.  Kilkakrotnie  ciŞżarăwkŞ  wyprzedzały  furgonetki   wypełnione
ludŸmi,  motocykliœci,  a  jakaœ ciŞżarăwka dogoniła  ich i jechała teraz  z
tyłu.
     Diana  przywykła  woziŚ  koniak  dla  Roschepera,  albo  pŞdziŚ  pustym
samochodem po okolicy dla własnej  przyjemnoœci  i  w ciŞżarăwce  działy siŞ
rzeczy  straszne. Wszyscy nie mogli usiNoœŚ, nie było miejsca, i  ci, ktărzy
stali, wczepiali siŞ jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał siŞ
trzymaŚ jak najdalej  od bokăw skrzyni, nikt siŞ nie odzywał,  wszyscy tylko
sapali i  klŞli pod  nosem, a  jedna kobieta  bez  przerwy płakała. I  padał
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie  wyobrażał  sobie,  że  na œwiecie  może  padaŚ  taki  deszcz  -  gŞsta,
tropikalna ulewa, ale  nie  ciepła,  tylko lodowata na  wpăł z gradem, ktăry
porywisty  wiatr  niăsł  na  spotkanie  idNocych.  WidocznoœŚ  była żadna  -
piŞtnaœcie metrăw z przodu i piŞtnaœcie  z tyłu, i Wiktor  okropnie siŞ bał,
że Diana kogoœ potrNoci na szosie,  albo wpadnie na  hamujNocy samochăd. Ale
wszystko jakoœ siŞ  udało, tylko  Wiktorowi  ktoœ mocno nadepnNoł  na  nogŞ,
kiedy wszyscy  polecieli  na  siebie  po raz ostatni i  ciŞżarăwkŞ zarzuciło
przed skupiskiem samochodăw stojNocych pod bramNo leprozorium.
     Zapewne zgromadziło siŞ tu  całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał
i można było pomyœleŚ, że miasto  przybiegło tu  ratujNoc siŞ przed potopem.
Na  prawo i na lewo  od szosy, jak daleko  siŞgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z
drutu kolczastego stał wielotysiŞczny tłum, w  ktărym tonŞły rozrzucone tu i
ăwdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, ciŞżarăwki, autobusy i nawet jeden samobieżny dŸwig,
na ramieniu  ktărego siedziało  kilku ludzi. Nad tłumem  wisiał głuchy szum,
czasami rozlegały siŞ przeraŸliwe krzyki.
     Wszyscy wyskoczyli z ciŞżarăwki i Wiktor od razu stracił z oczu DianŞ i
Teddyego.  Wokăł  były  same   nieznajome  twarze,  ponure,   rozwœcieczone,
zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami  w słup, nieprzytomne, szczerzNoce
zŞby...  Wiktor sprăbował  przedostaŚ  siŞ do  bramy,  ale  po kilku krokach
beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali  nieruchomNo œcianNo, nikt nie zamierzał
ustŞpowaŚ  miejsca,  można  ich  było  pchaŚ,  kopaŚ,  biŚ,  nawet  siŞ  nie
odwracali,  tylko wciskali głowy  w  ramiona i za wszelkNo cenŞ starali  siŞ
przesunNoŚ naprzăd, naprzăd, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci,  stawali na
palcach, wyciNogali szyje  i  nic nie było widaŚ poza kołyszNocym siŞ morzem
kapturăw i kapeluszy.
     - Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliœmy, o Boże?
     -  Œcierwa!  Dawno  trzeba  było ich  wyrżnNoŚ. MNodrzy  ludzie  zawsze
măwili...
     - A  gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube œwinie?
     - Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszŞ siŞ! Och, Sym...
     - Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliœmy... Odejmowaliœmy
sobie od ust ostatni kŞs, chodziliœmy  jak łachmaniarze, żeby tylko je ubraŚ
i obuŚ...
     - ZebraŚ siŞ do kupy i rraz! Brama wyleci...
     - Ja go w życiu palcem nie tknŞłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
     -  Widziałeœ  karabiny maszynowe?  A  to  niby  po  co,  żeby do  ludzi
strzelaŚ? Za to, że my po swăj e dzieci?
     - Măj Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
     - Căż  to  siŞ  wyrabia, panowie? Przecież  to  jakiœ obłŞd.  Gdzie  to
widziane?
     - To  nic,  Legia  im  jeszcze pokaże...  SNo  tam  z tyłu,  rozumiesz?
OtworzNo nam bramŞ, a my wszyscy razem...
     - A karabiny maszynowe widziałeœ? O to właœnie chodzi...
     - PuœŚcie mnie! PrzepuœŚcie mnie, słyszycie! Tam jest moja cărka!
     - Dawno siŞ już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam siŞ zapytaŚ.
     - A może  nic im  nie bŞdzie?  Przecież  to nie jakieœ  bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwałkŞ poszły, nie do piecăw...
     - ZabijŞ, gardło przegryzŞ!
     -  Ta - ak, widocznie  jedno wielkie găwno z nas zostało, jeœli rodzone
dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły,
nikt ich silNo nie zmuszał...
     - Ej, kto ma broá?  WychodziŚ! Kto ma broá,  niech wychodzi, powtarzam!
ZbieraŚ siŞ tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
     - To  sNo moje dzieci, măj panie, moje własne i bŞdŞ  nimi rzNodził tak
jak mi siŞ podoba!
     - Gdzie jest policja, o Boże!
     - Trzeba wysłaŚ telegram do pana prezydenta! PiŞŚ tysiŞcy podpisăw - to
nie w kij dmuchał!
     - KobietŞ zadusili! Odsuá siŞ, măwiŞ draniu! Nie widzisz?
     - Municzka! Măj Municzka! Municzka!
     - Găwno  warte sNo te wszystkie  petycje.  Nie  lubiNo u  nas  petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
     - OtwieraŚ bramŞ, twoja maŚ! Mokrzaki parszywe! Œcierwa!
     - BramŞ!
     Wiktor zawrăcił.  Było  to trudne, kilkakrotnie uderzono  go.  ale mimo
wszystko wydostał  siŞ, odnalazł ciŞżarăwkŞ i znowu wdrapał siŞ na gărŞ. Nad
leprozorium wisiała mgła i dziesiŞŚ metrăw  za  ogrodzeniem nie było już nic
widaŚ.  Brama  była zamkniŞta,  przed  niNo,  na pustej  przestrzeni,  stali
rozkraczeni  żołnierze  służby  wewnŞtrznej w hełmach nasuniŞtych na  oczy -
było ich mniej wiŞcej dziesiŞciu. Przed wejœciem do wartowni unoszNoc siŞ na
palcach  ze zdenerwowania, natŞżajNoc  głos wykrzykiwał coœ do tłumu oficer,
ale  nie  sposăb  go  było usłyszeŚ. Nad dachem wartowni,  niczym  olbrzymia
etażerka, wznosiła  siŞ we  mgle drewniana wieża  i na jej gărnej platformie
stał  karabin  maszynowy  i krŞcili  siŞ  mŞżczyŸni w  " szarych  mundurach.
NastŞpnie  tam, za  ogrodzeniem,  ledwie dosłyszalnie  pobrzŞkujNoc  żelazem
przejechał wzdłuż drutăw transporter opancerzony,  podskoczył  kilka razy na
wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok  transportera tłum przycichł,  tak  że
nawet  można  było  usłyszeŚ  wysilone  okrzyki oficera  ("... Spokăj... mam
rozkaz...  do  domăw...")  a  potem  tłum znowu  zahuczał,  wydał  pomruk  i
zaryczał.
     Przed  bramNo zaczNoł siŞ  jakiœ ruch.  Wœrăd  ciemnych, granatowych  i
szarych  płaszczy zalœniły dobrze znane miedziane  hełmy  i  złote  koszule.
Pojawiły  siŞ  w  tłumie  jak plamy  œwiatła,  przedzierały  siŞ  na  wolnNo
przestrzeá  i tam łNoczyły w żăłtozłotNo masŞ. Chłopcy jak  dŞby - w złotych
koszulach do kolan,  przepasani  szerokimi, oficerskimi  pasami o  szerokich
sprzNoczkach, w  błyszczNocych miedzianych  hełmach, dziŞki ktărym żołnierzy
Legii nazywano po  prostu strażakami -  mieli też krătkie,  masywne  pałki i
niezliczonNo iloœŚ emblematăw Legii - na  sprzNoczce, na lewym  rŞkawie,  na
piersi, na pałce,  na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordŞ  piŞŚ  lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory   znaczkăw.   Znaczek   strzelca   wyborowego   i   Wyborowego
spadochroniarza, i  Wyborowego  nurka i jeszcze  znaczki  z  portretem  pana
prezydenta, i jego ziŞcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u  każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż  jeden z
tych  bałwanăw  w  porywie  chuligaáskiego  entuzjazmu rzuci  taki granat  -
odezwie siŞ karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty  żołnierzy i bŞdNo strzelaŚ do tłumu,  do  tłumu, a nie do  złotych
koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu  biegał
machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
siŞ oglNodaŚ dookoła nie wiedzNoc co robiŚ, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer  strasznie siŞ ucieszył, nawet siŞ uœmiechnNoł  i
zaryczał  piorunowym  głosem,  ale  zdNożył  tylko  ryknNoŚ  "Uwaga!  ProszŞ
wszystkich zgromadzonych  ...", kiedy megafon  widocznie  znowu siŞ  zepsuł,
oficer   pobladł,  dmuchnNoł  w  tubŞ,  a   Flamenco  Juventa,  ktăry  nawet
przygotował  siŞ  do  wysłuchania, ze  zdwojonNo energiNo  zaczNoł biegaŚ  i
wymachiwaŚ pałkNo. Tłum nagle groŸnie zahuczał - wydawało siŞ, że  krzyknŞli
wszyscy razem  i ci ktărzy krzyczeli już przedtem, i ci  ktărzy  do tej pory
milczeli  albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili siŞ i Wiktor
też zaczai krzyczeŚ  nieprzytomny z  przerażenia na myœl o tym co siŞ  zaraz
wydarzy.  "ZabraŚ tych bałwanăw!  -  krzyczał - ZabraŚ strażakăw! To œmierŚ!
Nie wolno!  Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W  tłumie, ale tłum do tej
chwili nieruchomy, zaczai răwnomiernie kołysaŚ siŞ jak păłmisek gigantycznej
galarety. Oficer  upuœcił megafon  i zaczai  cofaŚ siŞ  do  drzwi  wartowni,
twarze  żołnierzy pod  hełmami stały siŞ twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
gărze, na  wieżyczce, nikt  siŞ już  nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozległ siŞ Głos.
     Był jak  grzmot, dobiegał ze wszystkich  stron  jednoczeœnie i  od razu
zagłuszył  wszystkie pozostałe dŸwiŞki. Był  spokojny,  nawet melancholijny,
pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie,  bezgraniczna pobłażliwoœŚ, jakby
przemawiał ktoœ ogromny,  wyniosły, stojNocy tyłem do natrŞtnego tłumu, ktoœ
kto  măwi  przez  ramiŞ  oderwany  na  chwilŞ  od  ważnych  spraw  z  powodu
irytujNocych głupstw.
     -  Przestaácie  wreszcie krzyczeŚ  -  powiedział  Głos.  -  Przestaácie
wymachiwaŚ rŞkami i odgrażaŚ siŞ.
     Czy to doprawdy takie trudne - przestaŚ gadaŚ  i przez chwilŞ spokojnie
pomyœleŚ? Przecież œwietnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was  dlatego,
że same  tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz.
Odeszły dlatego, że obrzydliœcie im doszczŞtnie i ostatecznie. One nie chcNo
już dłużej  żyŚ  tak  jak  żyjecie wy  i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naœladowaŚ swoich przodkăw i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo  inaczej.  Nie  chcNo wyrosnNoŚ  na pijakăw i  rozpustnikăw,  ludzi
małodusznych, konformistăw  i niewolnikăw, nie chcNo, żeby zdobiono  z  nich
przestŞpcăw, nie chcNo waszych rodzin i waszego paástwa.
     Głos umilkł na chwilŞ. Przez całNo minutŞ nie  było słychaŚ ani jednego
dŸwiŞku - tylko  jakiœ szelest, jakby szeleœciła mgła  pełznNoc nad ziemiNo.
Potem Głos przemăwił znowu:
     -  Możecie byŚ  zupełnie spokojni o swoje dzieci.  BŞdzie im  dobrze  -
lepiej niż z wami i znacznie  lepiej, niż  wam samym.  Dzisiaj nie mogNo was
przyjNoŚ,  ale  od   jutra  -  przychodŸcie.  W  Koáskiej  Dolinie  zostanie
przygotowany  Dom  Spotkaá  i od  trzeciej  po  południu możecie przychodziŚ
choŚby  codziennie.  Codziennie o păł  do trzeciej z placu miejskiego  bŞdNo
odchodziŚ trzy autobusy. To za  mało, w każdym razie na jutro  -  niech wasz
burmistrz zatroszczy siŞ o dodatkowy transport.
     Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym  murem. Ludzie jakby bali siŞ
poruszyŚ.
     - Tylko weŸcie pod uwagŞ -  ciNognNoł  Głos.  - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo siŞ  z  wami spotykaŚ. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nakłoniŚ,  aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic bŞdNo  miały na
to ochoty... ale potem... to już jak tam siŞ sami z nimi  dogadacie. A teraz
rozejdŸcie  siŞ Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzŞ,
pomyœlcie, sprăbujcie pomyœleŚ, co możecie daŚ swoim dzieciom.  Przyjrzyjcie
siŞ  sobie.  Wydaliœcie  je  na  œwiat  i okaleczacie  je  na  swăj obraz  i
podobieástwo. Pomyœlcie i o tym, ale teraz wracajcie do domăw.
     Tłum  pozostał nieruchomy. ByŚ może  prăbował  myœleŚ. W  każdym  razie
Wiktor prăbował.  Były  to oderwane myœli. Nawet nie myœli,  lecz po  prostu
strzŞpy wspomnieá,  fragmenty rozmăw, głupia, umalowana twarz  Loli.  A może
jednak lepiej skrobankŞ? Po co  nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wœciekłoœci... Ja  z ciebie  zrobiŞ człowieka, parszywy szczeniaku,  skărŞ z
ciebie zedrŞ... Okazało siŞ, że  mam dwunastoletniNo cărkŞ, czy możesz pomăc
mi  jakoœ  jNo  urzNodziŚ   w  mieœcie  w  przyzwoitym  miejscu?...  Irma  z
ciekawoœciNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie...  właœciwie  jest mi  nawet wstyd,  ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkŞ, ładna lalka? Jesteœ  jeszcze mała,  dowiesz
siŞ jak doroœniesz...
     -  No i  dlaczego  stoicie?  -  zapytał  piorunowy  Głos. - OdejdŸcie!.
Nadleciał ciŞżki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł.
     - No, idŸcie już - powiedział Głos.
     I  ponownie  nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak ciŞżka
wilgotna  dłoá,  ktăra legła na twarzy, popchnŞła  - i  znikła. Wiktor otarł
policzki i zobaczył,  że tłum siŞ cofa. Ktoœ  głoœno krzyknNoł, rozległy siŞ
dŸwiŞczNoce  doœŚ  niepewnie  nawoływania,  wokăł   samochodăw  i  autobusăw
powstały  niewielkie wiry.  Ludzie zaczŞli ze wszystkich stron wdrapywaŚ siŞ
do skrzyni ciŞżarăwki,  wszyscy  poczŞli siŞ œpieszyŚ, rozpychaŚ, tłoczyŚ  w
drzwiach samochodăw, niecierpliwie rozdzielaŚ sczepione kierownicami rowery,
zawarczały silniki, wielu ludzi  odchodziło  pieszo, czŞsto oglNodajNoc siŞ,
ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter,  ktăry  właœnie  podjechał  z  łoskotem  żelaza  i  stanNoł  na
widocznym  miejscu.  Wiktor  wiedział,  dlaczego  ludzie  siŞ  odwracajNo  i
dlaczego siŞ œpieszNo, paliły go policzki i  jeżeli czegokolwiek siŞ bał, to
tego, że Głos znowu powie: "IdŸcie"! i znowu ciŞżka wilgotna dłoá  z odrazNo
legnie na jego twarzy.
     Grupka  kretynăw  w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała
przed bramNo, ale było ich już mniej, do  pozostałych zaœ  podszedł oficer i
wrzasnNoł  na  nich -  imponujNocy,  pewny  siebie,  spełniajNocy  przyjemny
obowiNozek i oni răwnież cofnŞli siŞ, nastŞpnie zawrăcili i powlekli  precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemiŞ szare,  granatowe; ciemne płaszcze, i
oto  już nie pozostała  ani jedna  złota  plama, obok przejeżdżały autobusy,
samochody  osobowe,   a  ludzie   w  skrzyni   ciŞżarăwki  rozglNodali   siŞ
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
     Potem  nie wiadomo skNod wynurzyła siŞ Diana, Diana Gniewna  stanŞła na
stopniu, spojrzała w gărŞ, po czym krzyknŞła surowo: "Tylko do skrzyżowania!
Samochăd  jedzie do  sanatorium!"  i  nikt  nie  oœmielił siŞ zaprotestowaŚ,
wszyscy  byli wyjNotkowo cisi  i zgadzali siŞ na wszystko. Teddy nie pojawił
siŞ do kopca, prawdopodobnie zabrał siŞ innym  samochodem. Diana zakrŞciła i
pojechali   znajomNo  betonowNo   szosNo  mijajNoc   grupy   pieszych   oraz
rowerzystăw, a ich  z kolei wyprzedzały przeciNożone  samochody  osobowe,  z
jŞkiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i
mżył drobny kapuœniaczek. Deszcz  zaczNoł  siŞ  dopiero wtedy,  kiedy  Diana
podjechała  do skrzyżowania, ludzie  wysiedli,  a  Wiktor  przesiadł siŞ  do
szoferki.
     Oboje milczeli do samego sanatorium.
     Diana  od razu poszła  do Roschepera -  tak  przynajmniej powiedziała -
Wiktor zaœ zrzuciwszy  płaszcz uwalił siŞ na  łăżko  w swoim pokoju, zapalił
papierosa i zaczNoł gapiŚ siŞ w sufit. ByŚ  może godzinŞ, byŚ może dwie, bez
przerwy  palił,  wiercił  siŞ  na  łăżku,  wstawał,  spacerował  po  pokoju,
bezmyœlnie  wyglNodał  przez okno, zasuwał  i odsuwał portiery,  pil  wodŞ z
kranu, ponieważ mŞczyło go pragnienie i znowu padał na łăżko.
     ...Upokorzenie,  myœlał. Tak, oczywiœcie. Bili  po twarzy, wymyœlali od
łobuzăw, jak ostatniemu  żebrakowi, ale pomimo wszystko  to byli  ojcowie  i
matki,  pomimo wszystko  kochali swoje dzieci, mogli je biŚ, ale gotowi byli
oddaŚ   za   nie  życie,  demoralizowali  swoim   przykładem,  ale  przecież
nieumyœlnie, lecz przez  swojNo  ciemnotŞ,...  matki  rodziły  je  w bălach,
ojcowie karmili  i ubierali, przecież byli dumni  ze swoich dzieci, chwalili
siŞ nimi, czŞsto  je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywiœcie,  teraz  ich  życie  zrobiło  siŞ  puste,  nic im przecież  nie
zostało.  Czy  wolno  wiŞc traktowaŚ ich aż  tak  okrutnie,  tak zimno,  tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaœŚ po pysku...
     ...Czyżby naprawdŞ,  u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w
człowieku  od zwierzŞcia? Nawet macierzyástwo, nawet uœmiech Madonny, czułe,
serdeczne  rŞce  podajNoce  pierœ niemowlŞciu... Tak, oczywiœcie, instynkt i
cala religia  zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczŞœcie  polega na
tym, że  tŞ  religiŞ prăbuje siŞ przenieœŚ na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny,  z ktărymi instynkty nie majNo już nic wspălnego, a jeżeli majNo,
to  przynoszNo wyłNocznie  szkodŞ...  dlatego  że  wilczyca măwi  wilczŞtom:
"KNosajcie  jak  ja"  i  to  wystarczy,  zajŞczyca  uczy   swoje  zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek  uczy swoje małe:
"Myœl tak jak ja" i  to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce,  ale  na pewno nie ludzie,  co  najmniej
nadludzie  - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj siŞ,  jak myœleli przed
tobNo,  zobacz co z tego wyszło,  wyszło niedobrze, dlatego, że  to  i to, a
powinno byŚ  tak  i tak. Zobaczyłeœ? A teraz  zacznij  myœleŚ sam,  myœl  co
zrobiŚ, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak".  Tylko, że  ja nie  wiem,
czym jest  to i to, i co to  jest tak i tak, a w ogăle wszystko to już było,
wszystko  to  już  wyprăbowaliœmy,  zrealizowali  siŞ  poszczegălni  œwietni
ludzie,  ale przeważajNoce  masy  pchały  siŞ  starNo  drogNo,  nigdzie  nie
skrŞcajNoc,  zwyczajnie,  po naszemu... ZresztNo jak  człowiek ma wychowywaŚ
swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak
ja, chowaj siŞ tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad,
i  dalej  do  tej  pierwszej  jaskini,  do  kosmatych  nosicieli  oszczepăw,
pożeraczy mamutăw. Żal mi  tych bezwłosych potomkăw,  żal  mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzieœ, nie jesteœmy im w ogăle potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukowaŚ, nie zamierzajNo nawet burzyŚ starego œwiata,
stary  œwiat ich nie interesuje, majNo  swoje  sprawy,  a  od starego œwiata
żNodajNo  tylko  jednego - żeby  siŞ od nich odczepił.  Teraz stało  siŞ  to
możliwe, teraz można handlowaŚ ideami, mamy teraz potŞżnych kupcăw idei, oni
bŞdNo ciŞ chroniŚ, zapŞdzNo  cały œwiat za druty kolczaste, żeby stary œwiat
ci nie  przeszkadzał, bŞdNo ciŞ  karmiŚ, bŞdNo  ciŞ  pielŞgnowaŚ... bŞdNo  w
sposăb najbardziej ugrzeczniony ostrzyŚ topăr, ktărym odrNobujesz gałNoŸ, na
ktărej oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami.
     ...I  do  diabła, to  jest  na  swăj  sposăb  wspaniałe -  wszystko już
wyprăbowano, tylko tego jeszcze nie wyprăbowano - zimny wychăw bez słodkiego
szczebiotu, bez łez...  chociaż co ja  tu wymyœlam, skNod mogŞ wiedzieŚ  jak
wyglNoda to  ich wychowanie... ale wszystko  jedno - okrucieástwo  i pogardŞ
widaŚ  gołym okiem... Nic im  z  tego  nie wyjdzie, dlatego że -  no dobrze,
intelekt, myœlcie, uczcie siŞ, analizujcie - ale co z rŞkami matki,  czułymi
dłoámi,  ktăre kojNo băl i ogrzewajNo œwiat. I  kłujNocy zarost  ojca, ktăry
bawi  siŞ w  wojnŞ i w  tygrysa, uczy siŞ  boksowaŚ,  jest  najsilniejszy  i
wszystko  wie? A  przecież  to też było! Nie tylko  wrzaskliwe (albo  ciche)
kłătnie  rodzicăw, nie  tylko pasek i pijany bełkot,  nie  tylko bezsensowne
targanie  za uszy na  zmianŞ  z nagłym  i  niepojŞtym  deszczem  cukierkăw i
miedziakăw  na kino... ZresztNo, skNod ja  mogŞ wiedzieŚ  - może  oni  majNo
jakiœ  ekwiwalent  tego  dobrego,  co  zawiera   w   sobie  macierzyástwo  i
ojcostwo... jak  Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba  byŚ, żeby  na
ciebie  tak  patrzono... i  w  każdym razie  ani  Bol-Kunac, ani  Irma,  ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy  nie włożNo złotych koszul, a czy to
mało? Do diabla - niczego wiŞcej od ludzi nie wymagam!
     .. .Nie tak prŞdko, powiedział do siebie. ZnajdŸ najważniejsze.  Jesteœ
z nimi, czy przeciwko  nim? Jest jeszcze trzecie wyjœcie  -  mieŚ wszystko w
nosie. Ale  mnie  nie jest  wszystko  jedno.  Ach,  jak  ja bym  chciał  byŚ
cynikiem, jak  łatwo, prosto  i przyjemnie  jest byŚ  cynikiem!...  no,  coœ
takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo siŞ, nie żałujNoc
sił i œrodkăw, kuł, najpiŞkniejszych frazesăw, papieru, nie żałujNo  piŞœci,
nie  żałujNo ludzi, niczego im nie  żal, żebym tylko został  cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiœcie
przeciw -  nie  znoszŞ  lekceważenia, nienawidzŞ elit, nienawidzŞ  wszelkiej
nietolerancji,  i  nie lubiŞ,  och, jak ja  nie lubiŞ,  kiedy  mnie bijNo po
mordzie  i wyganiajNo precz... I jestem  za, ponieważ  lubiŞ ludzi mNodrych,
utalentowanych,  nienawidzŞ głupcăw, nienawidzŞ  tŞpakăw, nienawidzŞ złotych
koszul, faszystăw  i jest jasne, że do niczego  nie  dojdŞ, zbyt mało o nich
wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca siŞ w oczy raczej to, co złe
- okrucieástwo, pogarda, odczłowieczenie,  wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, ktărNo  kochani, i  Irma,  ktărNo  kocham, i
Golem,  ktărego szanujŞ, i Bol-Kunac, i pryszczaty  nihilista... a  kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare œcierwo, faszysta i demagog, i  ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w złotych koszulach, i Fawor... Co  prawda, z drugiej  strony - jest z  nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszŞ generałăw,
przeciwko zaœ Teddy  i z pewnoœciNo jeszcze wielu  takich jak Teddy...  Tak,
wiŞkszoœciNo  głosăw  niczego  siŞ  tu  nie  rozwiNoże.  To  coœ  w  rodzaju
demokratycznych wyborăw - wiŞkszoœŚ zawsze popiera łobuzăw...
     Około  drugiej  przyszła  Diana,  Diana  Zwyczajna  i  Wesoła  w ciasno
przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana.
     - Jak idzie praca? - zapytała.
     - PłonŞ - odpowiedział. - Spalam siŞ, œwiecNoc innym.
     - Fakt, dużo dymu. ChoŚbyœ okno otworzył... Chcesz jeœŚ?
     -  Tak,  do diabła! - odparł  Wiktor.  Przypomniał  sobie, że  nie jadł
œniadania.
     - Do diabła, w takim razie idziemy!
     Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali
dietetycznNo zupŞ "Bracia w sapiencji",  poczerniali z fizycznego zmŞczenia.
Gruby trener  w opiŞtym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po
ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy.
     - Poznam ciŞ teraz z  pewnym  człowiekiem -  oznajmiła  Diana. -  Zjemy
razem obiad.
     - Co to  za  jeden?  - z  niezadowoleniem zapytał Wiktor.  Miał  ochotŞ
milczeŚ przy jedzeniu.
     - Măj mNoż - odrzekła Diana. - Măj były mNoż.
     - Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No căż... Bardzo mi milo.
     Co też przyszło jej  do głowy, pomyœlał smŞtnie.  I komu  to potrzebne.
Popatrzył  żałoœnie na DianŞ, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika
w  kNocie  sali.  MNoż wstał na ich  powitanie,  żăłtoskăry, garbatonosy,  w
ciemnym garniturze  i w  czarnych  rŞkawiczkach.  Nie  podał Wiktorowi rŞki,
tylko skłonił siŞ i powiedział niegłoœno:
     - Dzieá dobry, cieszŞ siŞ, że pana widzŞ.
     - Baniew - przedstawił siŞ  Wiktor z fałszywNo serdecznoœciNo, ktăra go
zawsze ogarniała na widok mŞżăw.
     - My siŞ właœciwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
     -  Ach  tak! -  zawołał  Wiktor.  -  Ależ oczywiœcie!  MuszŞ  siŞ  panu
przyznaŚ, że moja  pamiŞŚ... -  zamilkł.  -  ChwileczkŞ  - zapytał.  -  Jaki
Zurtzmansor?
     -  Paweł  Zurtzmansor.  Pan zapewne mnie czytał,  a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczył  pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliœmy
siŞ  w jeszcze  jednym  miejscu w nader  niemiłych  okolicznoœciach...  Może
usiNodziemy?
     Wiktor usiadł. No dobrze, pomyœlał. Niech tak bŞdzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyœlał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor -  nie wiedzieŚ  czemu  mNoż  Diany,  czyli  garbonosy  tancerz,
grajNocy tancerza, ktăry gra  tancerza,  ktăry tak naprawdŞ jest mokrzakiem,
albo nawet  czterema mokrzakami  naraz, albo nawet piŞcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor  nie  miał  "okularăw", jakby rozpłynŞły siŞ po
całej  twarzy  barwiNoc  jNo na  latynoamerykaáski  kolor. Diana z  dziwnym,
nieomal  macierzyáskim uœmiechem patrzyła to na niego, to na swojego mŞża. I
to było  nieprzyjemne.  Wiktor poczuł coœ w rodzaju zazdroœci, ktărej do tej
pory  nigdy  nie  doznawał,  kiedy  miał  do  czynienia z  mŞżami.  Kelnerka
przyniosła zupŞ.
     - DziŞkujŞ -  automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkŞ  i  zaczNoł
jeœŚ nie czujNoc smaku. Zurtzmansor răwnież jadł, spoglNodajNoc spode łba na
Wiktora -  bez uœmiechu, ale z jakimœ rozbawionym wyrazem twarzy. RŞkawiczek
nie zdjNoł,  ale sposăb w  jaki  posługiwał siŞ łyżkNo,  w jaki łamał chleb,
używał serwetki, œwiadczył o starannym wychowaniu.
     - To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem -  stwierdził
Wiktor - filozofem...
     - Obawiam siŞ, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam siŞ,  że  z tym słynnym filozofem mam  teraz  zwiNozek  nadzwyczaj
odległy.
     Wiktor   nie  znalazł  odpowiedzi   i   postanowił   odłożyŚ   rozmowŞ.
Ostatecznie,  to nie  ja jestem  inicjatorem spotkania, nie ma co siŞ pchaŚ,
skoro on chciał siŞ ze mnNo zobaczyŚ, to niech sam  zaczyna...  Przyniesiono
drugie  danie.  Nadzwyczaj  uważnie Wiktor zaczai kroiŚ miŞso.  Przy długich
stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczŞkajNoc  nożami i widelcami. A
przecież  siedzŞ  tu  jak  głupi, pomyœlał  Wiktor. Brat  w  sapiencji.  Ona
prawdopodobnie  kocha  go do  tej pory. Zachorował, musieli siŞ rozstaŚ, ale
ona nie chciała siŞ rozstaŚ, bo  inaczej  po co  by jechała do tej  dziury -
żeby wynosiŚ  nocniki Roschepera?  I czŞsto  siŞ widujNo, on zakrada  siŞ do
sanatorium,  zdejmuje  opaskŞ  i  taáczy z niNo. Przypomniał sobie,  jak oni
oboje taáczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywaŚ - obchodzi. Tylko - co
mianowicie?  Oni  zabrali  mi cărkŞ,  ale jestem o niNo  zazdrosny  nie  jak
ojciec. Odebrali mi kobietŞ, ale jestem zazdrosny o DianŞ nie jak mŞżczyzna.
.. O do diabła, skNod  takie słowa! Zabrali kobietŞ, zabrali cărkŞ... CărkŞ,
ktăra zobaczyła mnie po  raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy  może  w
trzynastym.  KobietŞ, ktărNo znam kilka dni... Ale proszŞ - jestem zazdrosny
i to  nie jak ojciec i nie  jak mŞżczyzna.  Tak,  byłoby  znacznie proœciej,
gdyby on teraz powiedział:  "Szanowny  panie, wiem wszystko, splamił pan măj
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
     - Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor.
     - Nijak - odpowiedział Wiktor.
     - Ciekawe byłoby go przeczytaŚ - oznajmił Zurtzmansor.
     - A czy pan wie co to ma byŚ za artykuł?
     - Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze.
     - A jeżeli bŞdŞ musiał? Mnie generał Pferd nie obroni.
     - Widzi pan -  powiedział Zurtzmansor  - taki  artykuł na jakim  zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet  jeżeli  bŞdzie  siŞ pan
bardzo  staraŚ.  IstniejNo  ludzie,  ktărzy  automatycznie,  niezależnie  od
własnych chŞci, transformujNo na swăj sposăb każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
     - To Ÿle, czy dobrze? - spytał Wiktor.
     - Z  naszego  punktu widzenia - dobrze. O  osobowoœci człowieka wiadomo
bardzo mało, jeżeli nie liczyŚ tej czŞœci,  na ktărNo składajNo siŞ odruchy.
Co prawda, osobowoœŚ masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowoœci twărcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informacjŞ o rzeczywistoœci. PorăwnujNoc  znane i dokładnie zbadane zjawisko
z  odbiciem  tego zjawiska w twărczoœci  takiej jednostki,  możemy wiele siŞ
dowiedzieŚ o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informacjŞ.
     - A czy nie wydaje siŞ  panu, że brzmi to nieco  obraŸliwie?  - zapytał
Wiktor. Zurtzmansor skrzywił siŞ dziwacznie i spojrzał na Wiktora.
     - Aha,  rozumiem  - odparł. - Twărca, a nie krălik doœwiadczalny... Ale
widzi pan, wymieniłem  tylko jednNo okolicznoœŚ, dziŞki ktărej jest  pan dla
nas cenny. Inne okolicznoœci sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistoœci, mechanizm emocji, sposăb pobudzania wyobraŸni,
zaspokajanie potrzeby wspăłprzeżywania... Właœciwie chciałem panu pochlebiŚ.
     - Wobec tego czujŞ siŞ pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania  nie  majNo żadnego zwiNozku  z  pisaniem  paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemăwienie pana prezydenta i przepisujemy je w całoœci, przy czym
słowa "wrogowie  wolnoœci" zamieniamy  słowami  "tak  zwane  mokrzaki", albo
"pacjenci  krwawego  lekarza",  albo   "wilkołakiz  leprozorium"...  i  moja
psychika nie bŞdzie w tej zabawie w ogăle uczestniczyŚ.
     - To  siŞ panu  tylko tak wydaje -  zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta
pan  przemăwienie  i na poczNotek okaże siŞ, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myœli jego stylistykŞ. Zacznie pan poprawiaŚ styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych  sformułowaá,  zacznie  pracowaŚ  wyobraŸnia,  zemdli  pana  od
zatŞchłych słăw, zechce pan je  ożywiŚ, zastNopiŚ  urzŞdowe  łgarstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisaŚ prawdŞ.
     - ByŚ może - powiedział Wiktor.  - W każdym razie  nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artykułu.
     - A ma pan ochotŞ pisaŚ coœ innego?
     - Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnoœciNo napisałbym,
jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin.
     Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo.
     - Œwietny pomysł. Niech pan napisze.
     Napisze, z goryczNo pomyœlał Wiktor. Twoja maŚ. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
     - Diana - zapytał. - A czy nie można by siŞ czegoœ napiŚ?
     Diana wstała bez słowa i wyszła.
     -  A  poza  tym  napisałbym  z  przyjemnoœciNo  o  skazanym  mieœcie  -
powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokăł  leprozorium. I o złych
czarownikach.
     - Ma pan pieniNodze?
     - Na razie jeszcze mam.
     - Chciałem  pana  zawiadomiŚ, że  prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody  literackiej leprozorium  za  ubiegły  rok.  Na  ostatnie okrNożenie
wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma  niniejsze  szansŞ, to  oczywiste.
WiŞc pieniNodze bŞdzie pan miał.
     - Ta  - ak  -  powiedział  Wiktor.  - Coœ  takiego  jeszcze  mi siŞ nie
zdarzyło. A dużo bŞdzie tych pieniŞdzy?
     - Ze trzy tysiNoce... Nie pamiŞtam dokładnie.
     Wrăciła Diana i nadal  bez słowa postawiła na  stole  butelkŞ i  jednNo
szklankŞ.
     - Daj jeszcze jednNo szklankŞ - poprosił Wiktor.
     - Ja nie bŞdŞ piŚ - oznajmił Zurtzmansor.
     - Właœciwie ja... Hm..
     - Ja też nie bŞdŞ - powiedziała Diana.
     - To za "NieszczŞœcie"? - zapytał Wiktor nalewajNoc.
     - Tak. I za "KotkŞ". Tak, że na trzy miesiNoce bŞdzie pan miał  spokăj.
A może na mniej?
     - Na jakieœ dwa miesiNoce - odparł  Wiktor. - Ale nie  o to chodzi... A
wiŞc - chciałbym zwiedziŚ wasze leprozorium.
     -  Oczywiœcie -  rzekł Zurtzmansor.  - WrŞczenie  nagrody  odbŞdzie siŞ
właœnie tam. Tylko, że siŞ pan rozczaruje.  Żadnych cudăw nie bŞdzie. BŞdzie
dzieá wolny od pracy. Około dziesiŞciu domkăw i pawilon szpitalny.
     - Pawilon szpitalny - powtărzył Wiktor. - I kogăż tam u was leczNo?
     - Ludzi  - odpowiedział  Zurtzmansor z  dziwnNo intonacjNo. UœmiechnNoł
siŞ i nagle  coœ dziwnego stało siŞ  z jego  twarzNo. Prawe oko było puste i
zjechało  do podbrădka, usta zrobiły  siŞ trăjkNotne, lewy policzek  razem ż
uchem  odpadł od czaszki i zawisł. Trwało  to  zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypadł  z  rŞki talerz, Wiktor  machinalnie  popatrzył  za  siebie, a  kiedy
ponownie  spojrzał na Zurtzmansora, ten był  już  jak poprzednio  - żăłty  i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu,  powiedział w myœli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi siŞ tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkŞ papierosăw, zapalił
i wbił wzrok w szklankŞ. "Bracia w sapiencji" z  wielkim hałasem wstawali od
stołăw  i  ruszyli  do  wyjœcia  przekrzykujNoc  siŞ  donoœnie.  Zurtzmansor
powiedział:
     - A w ogăle chcielibyœmy, żeby czuł siŞ  pan  bezpiecznie. Nie powinien
siŞ pan niczego  obawiaŚ.  Zapewne  domyœla siŞ pan,  że  nasza  organizacja
zajmuje  okreœlone  położenie  i cieszy  siŞ okreœlonymi przywilejami. Wiele
robimy,  wiŞc na wiele siŞ nam  pozwala. Pozwala siŞ  nam na doœwiadczenia z
klimatem,  pozwala siŞ  przygotowywaŚ tych, ktărzy  nas zastNopiNo...  i tak
dalej.  Nie  warto specjalnie  siŞ  rozwodziŚ. Niektărzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z  błŞdu. - Zamilkł na chwilŞ.
-  ProszŞ  pisaŚ o  czym  pan chce  i jak pan  chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeœli bŞdzie  pan  miał kłopoty z wydawcami,  albo kłopoty
finansowe,  pomożemy  panu. W  ostatecznoœci,  bŞdziemy  pana sami  wydawaŚ.
Oczywiœcie dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
     Wiktor wypił i pokrŞcił głowNo.
     - Jasne - stwierdził. - Znowu siŞ mnie kupuje.
     - Można to i tak nazwaŚ - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedział  - istnieje  pewien  kontyngent  czytelnikăw,  powiedzmy,  chwilowo
niezbyt liczny,  ktăry jest niezmiernie zainteresowany paáskNo pracNo.  Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właœnie taki, jaki  pan jest.
Niepotrzebny  jest nam Baniew - nasz  zwolennik  i nasz  piewca, dlatego też
niech  pan  nie  łamie  sobie głowy  zastanawiajNoc siŞ, po  czyjej jest pan
stronie.  Niech pan bŞdzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twărczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
     - WyjNotkowo  ulgowe  warunki - oznajmił  Wiktor. - Carte  blanche  i w
perspektywie   hałdy  marynowanych  minog.  W  perspektywie  oraz   w  sosie
musztardowym. Jakaż  wiŞc wdowa  powiedziałaby  mi "nie"?  Zurtzmansor,  czy
zdarzyło siŞ panu kiedykolwiek zaprzedawaŚ duszŞ i piăro?
     - Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor.  - I  wie pan, płacono mi
skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilkł na  chwilŞ.  - Nie  ma  pan  racji,  Baniew  - rzekł.  - My pana  nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał  samym sobNo, obawiamy siŞ, że
pana  złamiNo.  Wielu przecież  już  złamali... Wartoœci moralne nie sNo  na
sprzedaż. Można je zniszczyŚ, ale nie kupiŚ. Każda okreœlona wartoœŚ moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej  kradzież  lub kupowanie pozbawione
jest  sensu. Pan prezydent  uważa, że kupił malarza R. KwadrygŞ. To pomyłka.
Pan  prezydent  kupił chałturszczyka  R.  KwadrygŞ, ale  malarz przeciekł mu
miŞdzy  palcami  i umarł.  A  my  nie  chcemy, żeby Baniew przeciekł  miŞdzy
palcami  komukolwiek,  nawet  nam, i umarł  jako  pisarz. Nam  sNo potrzebni
artyœci, a nie propagandyœci.
     Wstał.  Wiktor  răwnież wstał czujNoc niezrŞcznoœŚ  i dumŞ, nieufnoœŚ i
poniżenie,  rozczarowanie  i odpowiedzialnoœŚ, i coœ jeszcze w czym chwilowo
nie umiał siŞ zorientowaŚ.
     - Było mi miło  porozmawiaŚ  z panem - powiedział Zurtzmansor.  - ŻyczŞ
powodzenia w pracy.
     - Do widzenia - odparł Wiktor.
     Zurtzmansor lekko siŞ  skłonił i  odszedł  z uniesionNo  głowNo długim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzył w œlad za nim.
     - Właœnie za to  ciŞ kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło
i siŞgnNoł po butelkŞ.
     - Za co? - zapytał z roztargnieniem.
     -  Za to, że  im jesteœ potrzebny.  Za to, że ty, dziwkarz,  pijaczyna,
awanturnik,  niechluj  i  łajdak  pomimo  wszystko  jesteœ  potrzebny  takim
ludziom.
     Przechyliła  siŞ  przez  stăł i pocałowała  Wiktora w policzek. To była
jeszcze jedna Diana - Diana  KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do Găry.
     - Też mi  coœ  -  wymamrotał  Wiktor.  -  Intelektualiœci...  Kacyki na
godzinŞ. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdŞ nie było to takie proste.
     Wiktor  wrăcił do hotelu  nastŞpnego dnia  po œniadaniu.  Na pożegnanie
Diana dała mu  kobiałkŞ - ze stołecznych szklarni  przysłano dla  Roschepera
păł puda truskawek i  Diana rozsNodnie zdecydowała,  że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żarłocznoœci nie da rady sam wszystkiego pochłonNoŚ.
     PosŞpny  portier  otworzył  drzwi  Wiktorowi.  Wiktor   poczŞstował  go
truskawkami, portier wziNoł kilka jagăd, włożył do ust, pożuł niczym chleb i
powiedział:
     - Okazuje siŞ, że măj szczeniak wszystkim tam u nich krŞcił.
     - Dlaczego pan tak o nim  măwi -  zaprotestował Wiktor. - To  znakomity
chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
     -  No  bo  lałem go ile wlezie!  -  rzekł portier odzyskujNoc  rezon. -
Starałem siŞ... - znowu sposŞpniał. - SNosiedzi żyŚ nie dajNo. - oznajmił. -
A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem.
     - Niech pan ich poœle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiœci,
a  paáski chłopak jest  rewelacyjny. Ja na  przykład bardzo  jestem  rad, że
przyjaŸni siŞ z mojNo cărkNo.
     - Ha!  - powiedział portier, znowu  odzyskujNoc ducha. - To może kiedyœ
siŞ spokrewnimy?
     - A co - odparł Wiktor. -  To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilŞ œmieli siŞ i żartowali.
     - Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier.
     - Nie - odparł Wiktor i stał siŞ czujny. - Bo co?
     -  Tak  wyszło  -  powiedział  portier   -  znaczy,  kiedy  my  wszyscy
rozeszliœmy siŞ,  niektărzy, znaczy,  zostali.  Dobrało siŞ paru  chojrakăw,
przeciŞli druty i - do œrodka. Na karabiny maszynowe.
     - O do diabła - rzekł Wiktor.
     - Sam nie widziałem - stwierdził portier. -  Tak ludzie  opowiadajNo. -
Rozejrzał siŞ na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam był, dostał kulkŞ. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje siŞ
w domu.
     - Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony.
     PoczŞstował  truskawkami  recepcjonistŞ,  wziNoł  klucz  i  poszedł  do
siebie.  Nie  rozbierajNoc  siŞ wykrŞcił  numer  Teddyego.  Synowa  Teddyego
zakomunikowała, że na ogăł nie jest Ÿle,  przestrzelili mu miŞsieá, leży  na
brzuchu, przeklina  i chla wădŞ. Ona zaœ wybiera siŞ dzisiaj do Domu Spotkaá
zobaczyŚ  syna.  Wiktor  poprosił,  żeby przekazała  Teddyemu  pozdrowienia,
obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkŞ. Powinien jeszcze zadzwoniŚ do Loli,
ale  kiedy  wyobraził sobie tŞ rozmowŞ,  krzyki,  wyrzuty  - nie  zadzwonił.
ZdjNoł płaszcz,  popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkŞ
œmietanki. Kiedy wrăcił, w pokoju siedział Pawor.
     - Dzieá dobry - powiedział Pawor z oœlepiajNocym uœmiechem.
     Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał œmietankNo,
posypał cukrem i usiadł.
     - No, dzieá  dobry, dzieá  dobry - odparł  ponuro.  - Ma pan mi  coœ do
powiedzenia?
     Nie miał ochoty patrzeŚ na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po
drugie okazuje siŞ, że nie jest przyjemnie patrzeŚ na człowieka, ktărego siŞ
zakapowało.  Nawet  jeżeli  to  kanalia  i nawet  jeżeli  zakapowałeœ  go  z
najszlachetniejszych pobudek.
     - Wiktorze, proszŞ mnie wysłuchaŚ - odezwał siŞ  Pawor.  - Jestem gotăw
przeprosiŚ  pana.  Obaj  zachowywaliœmy  siŞ  idiotycznie  -  ale  ja  chyba
bardziej. To  wszystko  z  powodu  służbowych kłopotăw.  Szczerze  proszŞ  o
wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyœmy pogniewali siŞ na siebie z
powodu takiego głupstwa.
     Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeœŚ.
     - Jak Boga kocham, ostatnio mi siŞ  nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej
-  jestem  zły na cały œwiat. Nikt mi  nie  wspăłczuje,  nikt nie pomaga, ta
œwinia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferŞ...
     - Panie Summan  -  powiedział  Wiktor. -  Niech  pan  nie udaje idioty.
NieŸle pan  potrafi  udawaŚ,  ale ja  na  szczŞœcie  rozszyfrowałem  pana  i
studiowanie pana aktorskich talentăw nie sprawia mi żadnej przyjemnoœci. Nie
chciałbym sobie psuŚ apetytu, wiŞc może pan sobie păjdzie.
     - Wiktorze -  rzekł  Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteœmy doroœli. Nie
można przecież przywiNozywaŚ takiej  wagi do gadania przy stole. Czyżby  pan
uwierzył,  że te  głupstwa,  ktăre  wygadywałem, to moje  poglNody? Migrena,
przykroœci, katar... Czego można wymagaŚ od człowieka w takiej sytuacji?
     - Można wymagaŚ, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie -
wyjaœnił Wiktor.  - A jeżeli już bije  - răżnie bywa na œwiecie - żeby potem
nie udawał przyjaciela.
     -  Ach  wiŞc  o  to  chodzi  -  odparł  Pawor  z  zadumNo.  Jego  twarz
niespodziewanie jakby  zmizerniała.  -  Niech  pan posłucha,  wszystko  panu
wytłumaczŞ. To był czysty  przypadek. Nie miałem pojŞcia, że  to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedział, że răżnie bywa.
     -  Panie Summan  -  oznajmił  Wiktor  oblizuj  Noc łyżkŞ.  - Nigdy  nie
przepadałem za ludŸmi paáskiej  profesji. Jednego nawet zastrzeliłem  -  był
bardzo odważny w sztabie, kiedy  oskarżał oficerăw o nielojalnoœŚ, ale kiedy
go posłano na pierwszNo liniŞ... WiŞc niech siŞ pan wynosi.
     Jednakże Pawor nie wyniăsł siŞ. Zapalił papierosa, założył nogŞ na nogŞ
i  rozwalił siŞ  w  fotelu. Jasne  - chłop jak dNob, na  pewno zna karate, w
kieszeni  ma  kastet... Dobrze byłoby  siŞ rozzłoœciŚ...  Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
     - WidzŞ, że  pan  dużo wie -  stwierdził Pawor. - To niedobrze.  Mam na
myœli - dla  pana. No, dobra. Jednego tylko  pan nie  wie, że  ja  osobiœcie
szczerze pana lubiŞ i szanujŞ. Niech  siŞ pan  nie wzdryga  i nie  udaje, że
zbiera  siŞ  panu na  wymioty. MăwiŞ serio.  Z  przyjemnoœciNo gotăw  jestem
wyraziŚ ubolewanie z  powodu  incydentu  z  kastetem.  PrzyznajŞ  nawet,  że
wiedziałem kogo bijŞ, ale nie miałem innego wyjœcia.  Za  rogiem leży jedyny
œwiadek, atu  jeszcze  pan  nadszedł... No wiŞc  jedyne co mogłem zrobiŚ, to
uderzyŚ  pana  możliwie  delikatnie  i  tak  zresztNo  zrobiłem.  Za co  jak
najszczerzej przepraszam.
     Pawor  wykonał arystokratyczny gest.  Wiktor  patrzył na  niego nawet z
niejakiego  rodzaju ciekawoœciNo. W sytuacji tej było coœ nowego, coœ  czego
jeszcze nigdy nie doœwiadczył i co nawet trudno było sobie wyobraziŚ.
     -  Jednakże  przepraszaŚ  za to,  że jestem funkcjonariuszem  wiadomego
departamentu -  măwił  dalej Pawor  - nie mogŞ i zresztNo  nie chcŞ, măwiNoc
szczerze.  ProszŞ  sobie  nie  wyobrażaŚ,  że  tam  u  nas zebrali  siŞ sami
dusiciele  wolnej   myœli  i   łajdaki  karierowicze.   Tak   -  pracujŞ   w
kontrwywiadzie. Tak -  wykonujŞ  brudnNo  robotŞ. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta  robota nie  istnieje.  Pan w swoich  powieœciach przedstawia
podœwiadomoœŚ,  swoje  sławetne  libido,  no  a  ja  to  robiŞ inaczej...  O
szczegăłach panu nie  opowiem, bo  nie mogŞ, zresztNo,  sam  pan siŞ  pewnie
wszystkiego  domyœla.  Tak,  œledzŞ  leprozorium,  nienawidzŞ  tych  mokrych
stworăw, bojŞ siŞ ich - i nie tylko o siebie siŞ bojŞ, bojŞ siŞ o wszystkich
ludzi, ktărzy sNo coœ warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, człowiek  emocji, ach, och - i koniec  rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli -  o losy ludzkoœci. Nie podoba
siŞ  panu  prezydent  -   dyktator,  tyran,  idiota...  Ale  nadciNoga  taka
dyktatura,  jaka  siŞ  wam,  wolnym artystom,  nawet  nie œniła.  Wczoraj  w
restauracji  nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne  ziarno - człowiek
jest zwierzŞciem  anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
bŞdzie wystarczajNoco mocny.  A wiŞc  paáskie  ulubione  mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturŞ, że dla zwykłego człowieka po prostu nie bŞdzie już miejsca.
Pan  myœli, że jeœli  ktoœ cytuje  Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
człowiek  patrzy  na pana  i widzi jedno wielkie găwno,  i wcale mu pana nie
żal,  dlatego że i według Hegla jest pan găwnem i według Zurtzmansora  także
găwnem.  Găwnem zdefiniowanym.  A  to  co  siŞ znajduje  poza  granicami tej
definicji - już go nie  interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyœla panu, no, w ostatecznym  wypadku każe posadziŚ,
ale  potem wypuœci z  okazji  œwiŞta  narodowego i  pełen najlepszych  uczuŚ
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor  popatrzy na pana przez lupŞ
i  zakwalifikuje  - psie găwno nie nadajNoce siŞ  do  niczego -  i wnikliwie
kierowany wielkim  intelektem, przemyœleniami œwiatowej filozofii, strzepnie
brudnNo œcierkNo do wiadra na œmiecie i zapomni, że pan kiedyœ istniał...
     Wiktor aż przestał jeœŚ. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwował siŞ, wargi mu drżały, z  twarzy odpłynŞła krew, nawet  oddychał z
trudem. WyraŸnie wierzył w to co măwił, w jego oczach zastygło przerażajNoce
widmo straszliwego œwiata. No, no powiedział do siebie Wiktor  ostrzegawczo.
To przecież wrăg,  oprawca. To przecież aktor, prăbuje ciŞ kupiŚ za  złamany
szelNog... Nagle zrozumiał,  że ze wszystkich  sił stara  odepchnNoŚ  siŞ od
Pawora. To  przecież  urzŞdnik, nie zapominaj  o  tym. Z definicji  nie może
kierowaŚ siŞ ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie.  KażNo
mu  broniŚ mokrzakăw  - bŞdzie ich broniŚ. Znam te œcierwa,  niejednego  już
widziałem...
     Pawor wziNoł siŞ w garœŚ i uœmiechnNoł.
     - Wiem co pan myœli - powiedział. - Na paáskiej twarzy widaŚ jak prăbuj
e pan odgadnNoŚ - czego ten typ siŞ przyczepił, czego ode  mnie chce. ProszŞ
wiŞc sobie wyobraziŚ, że niczego od pana nie chcŞ. Po prostu szczerze pragnŞ
pana ostrzec, żeby  pan siŞ zorientował  w  sytuacji i stanNoł po  właœciwej
stronie... -  boleœciwie wyszczerzył  zŞby.  - Nie chcŞ,  żeby pan stał  siŞ
zdrajcNo ludzkoœci. Potem ocknie siŞ  pan  - i bŞdzie za păŸno... Nie  măwiŞ
już  o tym, że w  ogăle  powinien siŞ pan stNod wynieœŚ i przyszedłem tu, by
pana do tego namăwiŚ.  NadchodzNo ciŞżkie czasy, zwierzchnoœŚ jest w stadium
służbowej  gorliwoœci,  niektărym  dano  do  zrozumienia,  że  niby  kiepsko
pracujecie, panowie, jakieœ  nieporzNodki... Ale  to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja  chcŞ,  żeby pan zrozumiał  to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co bŞdzie jutro. Jutro oni jeszcze bŞdNo siedzieŚ u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynăw... - znowu wyszczerzył
zŞby. - Ale za jakieœ dziesiŞŚ lat...
     Wiktor już nie dowiedział siŞ, co bŞdzie za dziesiŞŚ lat. Drzwi otwarły
siŞ  bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor  od
razu wiedział co to za  jedni. Automatycznie œcisnŞło go w  dołku i pokornie
wstał,  czujNoc  mdłoœci  i  bezsilnoœŚ.  Ale  powiedziano  mu:  "SiadaŚ,  a
Faworowi": "WstaŚ".
     - Pawor Summan, jest pan aresztowany.
     Pawor, biały, nawet jakoœ niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał
i powiedział ochryple.
     - Nakaz.
     Pokazali mu jakiœ papierek i kiedy patrzył na ten œwistek niewidzNocymi
oczami, ujŞli go pod łokcie, wyprowadzili i  zamknŞli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal  siedział  jakby wypuszczono  z  niego  powietrze, patrzył na  miskŞ z
truskawkami  i powtarzał  sobie: "niech siŞ zagryzajNo wzajemnie,  niech siŞ
zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale siŞ nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może
tak  siedzieŚ,  czujNoc,  że  musi   z  kimœ  porozmawiaŚ,  zapomnieŚ,  albo
ostatecznie napiŚ  siŞ  z  kimœ wădki, wyszedł  na  korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli,  że on jest u mnie. Nie, to wcale  nie  jest interesujNoce.
Nic  interesujNocego w  tym nie  ma... Na klatce  schodowej majaczył  wysoki
profesjonalista.  Było  tak  niezwyczajnie  widzieŚ  go  samego,  że  Wiktor
obejrzał siŞ i rzeczywiœcie - w kNocie na kanapie siedział młody mŞżczyzna z
teczkNo i rozkładał gazetŞ.
     -  A,  otăż  i on  - powiedział  wysoki.  Młody mŞżczyzna  spojrzał  na
Wiktora, wstał i zaczai składaŚ gazetŞ.  - Właœnie wybierałem  siŞ do pana -
powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak  wyszło, chodŸmy  do nas, tam bŞdzie
spokojniej.
     Wiktorowi było wszystko jedno dokNod păjdzie, wiŞc pokornie powlăkł siŞ
na drugie piŞtro. Wysoki
     dłuższNo chwilŞ otwierał drzwi numer trzysta  dwanaœcie. Miał  cały pŞk
kluczy  i  zdaje  siŞ,  wyprăbował je  wszystkie. Tymczasem  Wiktor  i młody
człowiek  w  okularach stali  obok  siebie,  i  młody  człowiek  miał bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor  zaœ zastanawiał  siŞ,  co by siŞ stało, gdyby
daŚ  mu  teraz w  łeb. wyrwaŚ teczkŞ  i pobiec korytarzem.  Potem  weszli do
œrodka i młody  człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a
wysoki  powiedział do  Wiktora: "ChwileczkŞ" i oddalił siŞ  do  sypialni  po
prawej stronie.  Wiktor usiadł przy  stole ze szlachetnego  drewna i zaczNoł
wodziŚ  palcem  po szorstkich  kăłkach  pozostawionych  na  politurze  przez
szklanki i kieliszki. KrNożkăw  było mnăstwo, ze stołem nikt siŞ nie cackał,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy
i  co najmniej raz strzNoœniŞto atrament z  piăra. Potem ze swojej  sypialni
wyszedł  młody  człowiek  -  tym  razem bez  teczki i  marynarki, w domowych
kapciach,  z gazetNo  w  jednej rŞce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł  w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej  sypialni pojawił siŞ wysoki
z tacNo, ktărNo postawił  na stole. Na tacy stała zaczŞta butelka szkockiej,
szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko.
     -  Najpierw  formalnoœci - powiedział wysoki.  -  Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrzał siŞ, wziNoł  z biurka szklany kubeczek na ołăwki,
zajrzał  do niego, wytrzNosnNoł,  dmuchnNoł i postawił  na  tacy.  - A  wiŞc
formalnoœci - powtărzył.
     Wyprostował  siŞ, stanNoł w  postawie  zasadniczej i  surowo wybałuszył
oczy. Młody człowiek odłożył gazetŞ, wstał răwnież, ze znudzeniem patrzNoc w
œcianŞ. Wtedy Wiktor podniăsł siŞ răwnież.
     -  Wiktorze Baniew!  -  przemăwił wysoki urzŞdowo  wzniosłym  tonem.  -
Szanowny  panie! W imieniu i na specjalne  polecenie  pana  prezydenta,  mam
zaszczyt wrŞczyŚ panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej  klasy" w nagrodŞ za
szczegălne usługi okazane departamentowi, ktăry mam honor tu reprezentowaŚ!
     Otworzył granatowe pudełko,  uroczyœcie wyjNoł z  niego medal na białej
wstNożeczce z mory  i zaczNoł przypinaŚ go do piersi Wiktora. Młody człowiek
zareagował   grzecznymi   oklaskami.   NastŞpnie  wysoki  wrŞczył  Wiktorowi
legitymacjŞ i pudełko, uœcisnNoł mu dłoá, cofnNoł siŞ o krok, przez chwilŞ z
zachwytem  kontemplował  i  też  zaklaskał. Wiktor,  czujNoc siŞ jak idiota,
răwnież zaczNoł klaskaŚ.
     - A teraz trzeba to oblaŚ - oznajmił wysoki
     Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołăwki.
     - Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział.
     Wszyscy ponownie wstali, wymienili uœmiechy,  wypili  i  znowu usiedli.
Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetŞ i zasłonił siŞ niNo.
     - Trzeciej  klasy, zdaje  siŞ, już pan ma  - rzekł wysoki.  Teraz tylko
jeszcze pierwsza i bŞdzie  pan pełnym  kawalerem. Bezpłatne  przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
     - Nie pamiŞtam - odparł Wiktor. - Coœ tam było, pewnie zabiłem kogoœ...
A, przypomniałem sobie. To za kitchegaáski przyczăłek.
     - O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem.
Nie zdNożyłem.
     -  Miał pan  szczŞœcie -  stwierdził Wiktor.  Wypili. - MăwiNoc  miŞdzy
nami, nie mam pojŞcia za co dostałem ten medal.
     - Przecież powiedziałem - za szczegălne zasługi.
     - Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uœmiechajNoc siŞ gorzko.
     -  Niech pan  przestanie! - rzekł wysoki.  -  Jest  pan przecież ważnNo
osobistoœciNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał  rŞkNo dookoła
ucha.
     - W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor.
     - Wiemy, wiemy!  - figlarnie zawołał wysoki.  - Wszyscy  wiemy. Generał
Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo.
     - Pierwszy raz słyszŞ - odparł Wiktor nerwowo.
     -  RozpoczNoł  sprawŞ  pułkownik.  Nikt,  jak  pan  sam  rozumie,   nie
protestował  -  ja  myœlŞ!  No,  a  potem  generał Pferd  był z  raportem  u
prezydenta i podsunNoł  mu  wniosek  na pana...  -  Wysoki rozeœmiał siŞ.  -
Podobno  było niezłe  kino.  Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew?  Kuplecista? Za
nic!" Ale generał do niego,  tak surowo:  "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
Słowem udało siŞ. Staruszek  nawet siŞ wzruszył, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam miŞdzy wami zaszło?
     - Nic takiego  - niechŞtnie  odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliœmy siŞ
na temat literatury.
     - Rzeczywiœcie pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki.
     - Tak. Jak pułkownik Lawrence.
     - I jak, przyzwoicie płacNo?
     - Też  bŞdŞ  chyba  musiał sprăbowaŚ -  oznajmił  wysoki. -  Tylko,  że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
     -  Tak, czasu brakuje  - zgodził  siŞ Wiktor.  Przy każdym ruchu  medal
kiwał siŞ i stukał po  żebrach. Wrażenie było takie, jak przy  kataplazmach.
Że jak siŞ zdejmie, od razu bŞdzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już
sobie păjdŞ. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
     Wysoki natychmiast siŞ poderwał.
     - Do widzenia - powiedział.
     - Do widzenia.
     -  Mam honor pożegnaŚ - skłonił siŞ wysoki. Młody  człowiek w okularach
opuœcił gazetŞ i skłonił siŞ.
     Wiktor  wyszedł na korytarz i natychmiast  zdarł  z  siebie medal. Miał
okropnNo ochotŞ  wrzuciŚ  go do  kosza na  œmiecie, ale  siŞ  powstrzymał  i
wsadził go do kieszeni. Zszedł  na  dăł  do kuchni, wziNoł  butelkŞ dżinu, a
kiedy wracał, recepcjonista oznajmił:
     - Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i
ja...
     - Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor.
     -  Prosił, żeby  pan  do niego  niezwłocznie  zadzwonił.  Idzie pan  do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
     - ProszŞ mu powiedzieŚ, żeby  mnie pocałował w dupŞ -  odparł Wiktor. -
Teraz wyłNoczŞ u siebie telefon,  a jeżeli on zadzwoni proszŞ mu właœnie tak
powtărzyŚ: pan  Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, pocałował go w dupŞ.
     ZamknNoł siŞ w  swoim  pokoju,  wyłNoczył telefon i z  jakiegoœ  powodu
przykrył  go poduszkNo. Potem usiadł  przy swoim  stole, nalał  dżinu  i nie
rozwadniajNoc go, wypił  duszkiem  całNo szklankŞ.  Dżin  sparzył  gardło  i
przełyk.  Wtedy  złapał łyżkŞ  i zaczNoł zjadaŚ truskawki  ze œmietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyŚ,  mam dosyŚ, myœlał. Nic nie  chcŞ, ani orderăw,
ani  honorariăw, ani waszej  jałmużny, nie  potrzeba  mi  waszej opieki, ani
waszej  nienawiœci, ani waszej  miłoœci, zostawcie  mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŒcisnNoł rŞkami głowŞ,
żeby nie widzieŚ przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pyskăw  w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał
Buttock,  generał  Arschmann  razem  z  waszymi  uœciskami   i  orderami,  i
Zurtzmansor z  odklejonNo  twarzNo...  WciNoż  prăbował  zrozumieŚ, co mu to
przypomina. Wypił jeszcze păł szklanki  i zrozumiał, że w  konwulsjach zwija
siŞ na dnie okopu, a ziemia  wywraca  siŞ pod nim, całe warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu,  bazaltu, lawy wypierajNo siŞ wzajemnie, jŞczNoc z
wysiłku  wypuczajNo siŞ, wybrzuszajNo i przy okazji,  nie zwracajNoc  uwagi,
wyciskajNo  go  na  gărŞ,  coraz  wyżej, wyduszajNo z  okopu,  wznoszNo  nad
ziemiNo, a czasy sNo ciŞżkie,  władza ma atak służbowej gorliwoœci, zwrăcono
uwagŞ,  że kiepsko pracujecie, a on tu na  widoku,  goluteáki zasłania  oczy
rŞkami, wypchniŞty  z  okopu. OpaœŚ by na dno, myœlał. OpaœŚ by na samo dno,
żeby  nikt  nie słyszał  i nie widział. OpaœŚ by na dno jak łădŸ podwodna  i
ktoœ mu podpowiedział: uciec  radarom. Tak,  tak. OpaœŚ by na  dno jak  łădŸ
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie daŚ znaŚ o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
MilczŞ. Sami siŞ wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposăb nie mogŞ zostaŚ
cynikiem? OpaœŚ  by na dno  jak  łădŸ podwodna, uciec radarom, leżeŚ i spaŚ.
OpaœŚ by  na dno jak łădŸ podwodna, powtarzał, swoich  sygnałăw  nigdzie nie
słaŚ. Poczuł już  rytm, i  od razu  przyszło:  doœŚ  mam po uszy, po  czubek
głowy.  Wszystko  mi  zbrzydło.  Zbrzydło  mi  do dna... Nadal sobie dżinu i
wypił. Wădka, gitara,  muzyka,  pieœá,  opaœŚ by na dno jak łădŸ podwodna...
Gdzie  jest banjo,  pomyœlał.  Gdzie ja  podziałem banjo? Wlazł pod łăżko  i
wyciNognNoł banjo.  Mam  was wszystkich  gdzieœ,  pomyœlał. Och, do  jakiego
stopnia mam was  gdzieœ! OpaœŚ by  na dno jak łădŸ podwodna, uciec  radarom.
Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo  stăł, a nastŞpnie
cały œwiat  zaczai przytupywaŚ i poruszaŚ ramionami.  Wszyscy  generałowie i
pułkownicy,  wszyscy  mokrzy  ludzie  z  odpadajNocymi  twarzami,  wszystkie
departamenty  bezpieczeástwa,  wszyscy  prezydenci  i Pawor Summan,  ktăremu
wykrŞcano rŞce i bito  po mordzie... DoœŚ mam po uszy, po czubek głowy, Boże
jak ja mam serdecznie doœŚ, wădka, gitara, muzyka, pieœá. OpaœŚ by  na  dno,
opaœŚ by na  dno... Uciec radarom, leżeŚ  i spaŚ... ŁădŸ podwodna... i wypiŚ
do dna i do ostatka... łagier nie matka.

     *

     Do drzwi  już  od  dawna ktoœ pukał  coraz głoœniej i głoœniej i Wiktor
wreszcie usłyszał,  ale siŞ  nie przestraszył,  dlatego że  to nie  było  TO
pukanie. Zwyczajne,  cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka,  ktăry siŞ
złoœci, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
     - Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano.
     -  Wiem,  wiem  -  odpowiedział  wesoło Wiktor.  -  Niech  pan siada  i
słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaœpiewał:
     DoœŚ mam po  uszy,  po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie  doœŚ,
OpaœŚ by na dno, jak łădŸ podwodna, Wszystkim radarom uciec na złoœŚ.
     - Dalej  jeszcze nie  mam. - krzyknNoł. - Dalej  bŞdzie kac, spaŚ, piŚ,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha:
     Kurwa, czy wădka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po  wădce kac.  OpaœŚ
by na dno jak łădŸ podwodna, Uciec radarom, leżeŚ i spaŚ.
     Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wădka, gitara, muzyka, pieœá.
OpaœŚ by na dno jak łădŸ podwodna, OpaœŚ by na dno i mieŚ to gdzieœ.
     - Koniec! - krzyknNoł i  rzucił  banjo na  łăżko. Poczuł ogromnNo ulgŞ,
jak gdyby coœ siŞ zmieniło, jakby  nagle stał siŞ bardzo potrzebny, tam  nad
okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na
szare,  brudne  pole, na  zardzewiały  drut kolczasty, szare  toboły,  ktăre
niedawno  były  ludŸmi,  niemrawNo,  monotonnNo  krzNotaninŞ, ktărNo  kiedyœ
nazywano życiem  i ze wszystkich stron  ludzie zaczŞli wstawaŚ z okopu, ktoœ
cofnNoł palec ze spustu...
     - ZazdroszczŞ panu - powiedział  Golem. - Ale czy  nie czas usiNoœŚ  do
artykułu?
     - Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich  wszystkich gdzieœ.  I  niech pan wreszcie  usiNodzie do diabła!  Jestem
pijany, i, i  niech siŞ pan też napije. ProszŞ siŞ rozebraŚ... Niech siŞ pan
rozbiera, do kogo măwiŞ! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije!  Nic pan  nie rozumie, chociaż  jest  pan prorokiem.  A ja  na to  nie
pozwolŞ. Nie rozumieŚ  -  to moja  prerogatywa. Na tym œwiecie wszyscy  zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co byŚ powinno, co jest i co bŞdzie, i ogromnie
brakuje ludzi, ktărzy  nie rozumiejNo. Zastanawiał  siŞ pan kiedyœ,  na czym
polega moja wartoœŚ? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo
olœniewajNoce perspektywy  - ale  ja măwiŞ, nie,  nic z  tego nie  rozumiem.
OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do  granic możliwoœci - ale ja măwiŞ,
nie, nadal nic nie rozumiem... Właœnie dlatego jestem  potrzebny... Chce pan
truskawek?  Chociaż  zdaje siŞ,  że  już  wszystkie zjadłem. W  takim  razie
zapalimy sobie...
     Wstał  i  przespacerował  siŞ  po pokoju. Golem  ze  szklankNo  w  rŞku
obserwował go nie odwracajNoc głowy.
     -   To  zdumiewajNocy  paradoks,  Golem.  Były  czasy,  kiedy  wszystko
rozumiałem. Miałem szesnaœcie lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem
absolutnie wszystko i na nic  nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejœ bijatyce
rozwalono mi głowŞ, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło  swojNo
kolejNo  - Legia  zwyciŞsko  maszerowała  naprzăd  beze  mnie, pan prezydent
nieubłaganie  stawał  siŞ  panem  prezydentem  -  także beze  mnie.  Wszyscy
œwietnie obchodzili siŞ beze mnie. Potem to samo powtărzyło siŞ  na  wojnie.
Byłem  oficerem,   dostawałem  ordery  i   naturalnie  wszystko  rozumiałem.
Przestrzelono  mi   pierœ,  trafiłem  do  szpitala  -  no  i  co,  czy  ktoœ
zainteresował  siŞ,  gdzie jest Baniew, co siŞ  stało z  Baniewem, gdzie siŞ
podział nasz  odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to
kiedy przestałem rozumieŚ  cokolwiek  -  o,  wtedy  wszystko  siŞ  zmieniło.
Wszystkie  gazety mnie  zauważyły.  Wszystkie  departamenty.  Pan  prezydent
osobiœcie zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkoœŚ - człowiek,
ktăry nie rozumie! Wszyscy go  znajNo, troszczNo  siŞ o niego generałowie  i
pokăj... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny  mokrzakom, uważa siŞ,
że to jest ktoœ, koszmar! Dlaczego?  A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał.
     - Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan măwi dalej.
     Wiktor rozłożył rŞce.
     - To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem siŞ... Może
zaœpiewaŚ panu?
     - Niech pan œpiewa - zgodził siŞ Golem.
     Wiktor wziNoł  banjo i  zaczai  œpiewaŚ.  Zaœpiewał "PiosenkŞ dzielnych
żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, ktăremu  byk wybił
jedno oko i ktăry dlatego  poszedł  na zielonNo  paástwowNo  granicŞ", potem
"DoœŚ mam po uszy", potem "Miasto obojŞtnych", potem o prawdzie i kłamstwie,
potem znowu "DoœŚ mam po  uszy", potem hymn paástwowy na melodiŞ "Ach, co za
năżki", ale zapomniał słăw, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
     - Znowu wyczerpałem siŞ -  oznajmił ze smutkiem. - WiŞc powiada pan, że
aresztowano Pawora?  A ja o tym  wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi...  Czy pan wie, co on chciał powiedzieŚ,  tylko  nie  zdNożył? Że za
dziesiŞŚ lat mokrzaki opanujNo kulŞ ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
     - Raczej wNotpiŞ - powiedział Golem. - ZresztNo, po  co nas likwidowaŚ?
Sami siŞ wzajemnie zlikwidujemy.
     - A mokrzaki?
     - ByŚ może nie pozwolNo nam siŞ zlikwidowaŚ... Trudno powiedzieŚ.
     - A  byŚ może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim  uœmiechem.  -
Przecież  my  nawet zabijaŚ nie  umiemy. DziesiŞŚ tysiŞcy lat wybijamy siŞ i
rezultaty wciNoż  sNo  nie najlepsze... ProszŞ  posłuchaŚ,  Golem, po co pan
mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale  nie  sNo chorzy,  sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żăłci...
     - Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma  pan takie  informacje? Nic o tym nie
wiem.
     - Dobra,  dobra,  wiŞcej mnie  pan nie oszuka. Rozmawiałem  z Żur,.,  z
Zu...  Zurtzmansorem.  Wszystko mi opowiedział - tajny  instytut... założyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulowaŚ generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdŞ
- to sNo kacyki na  piŞtnaœcie  minut. Generał zeżre ich razem z  opaskami i
rŞkawiczkami, kiedy siŞ przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany -
wszystko płynie...
     TrochŞ jednak  udawał. WyraŸnie  widział  przed  sobNo grubo  ciosanNo,
szarawNo twarz i maleákie, niezwykle czujne oczka.
     - I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
     - Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiŞtam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widaŚ. Golem poskrobał podbrădek krawŞdziNo szklanki.
     - Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastrăj. Chce pan, żebym  opowiedział wszystko czego siŞ domyœlam  i
co wiem o mokrzakach?
     -  Niech  pan măwi  -  zgodził  siŞ  Wiktor.  - Tylko proszŞ wiŞcej nie
kłamaŚ.
     - Choroba okularnicza  - powiedział  Golem  -  to  bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł.  - Nie, nic panu  nie
opowiem.
     - E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł.
     -  Jestem głupi,  dlatego  zaczNołem -  stwierdził Golem.  Spojrzał  na
Wiktora i uœmiechnNoł siŞ. - ProszŞ o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania
bŞdNo głupie,  z przyjemnoœciNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo siŞ
znowu rozmyœlŞ.
     Ktoœ zapukał do drzwi.
     - WynosiŚ siŞ do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajŞty!
     - Przepraszam panie Baniew - odezwał siŞ nieœmiały  głos recepcjonisty.
- Ale dzwoni paáska małżonka.
     - Kłamstwo!  Nie  mam żadnej  małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem.
Dobra, zaraz do niej zadzwoniŞ, dziŞkujŞ - złapał szklankŞ, nalał po brzegi,
wrŞczył Goleniowi i rzekł - ProszŞ piŚ i nie myœleŚ o niczym. Ja zaraz.
     WłNoczył telefon i nakrŞcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho  -
daruj, że ci  przeszkadzam,  ale mam zamiar  jechaŚ  do Irmy,  może bŞdziesz
łaskaw siŞ przyłNoczyŚ.
     - Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie bŞdŞ łaskaw. Jestem zajŞty.
     -  Pomimo wszystko ona jest  răwnież twojNo  cărkNo!  Czyżbyœ upadł tak
nisko..
     - Jestem zajŞty! - ryknNoł Wiktor.
     - Nie wzruszajNo ciŞ losy twojej, cărki?
     - Przestaá udawaŚ idiotkŞ - powiedział Wiktor. - Zdaje siŞ, że chciałaœ
pozbyŚ siŞ Irmy. Pozbyłaœ siŞ. Czego ci jeszcze trzeba?
     Lola zaczŞła płakaŚ.
     - Przestaá  -  rzekł  Wiktor krzywiNoc siŞ.  -  Irmie  jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. JedŸ i sama siŞ przekonaj.
     -  Ordynarna,  bezduszna,  egoistyczna  œwinia  -  oœwiadczyła  Lola  i
odłożyła słuchawkŞ. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrăcił
do stołu.
     -  Niech pan posłucha, Golem  - powiedział. - Co  wy tam wyprawiacie  z
moimi dzieŚmi? Jeœli przygotowujecie sobie zmianŞ, to ja siŞ nie zgadzam.
     - JakNo zmianŞ?
     - No, jakNo... Właœnie pytam pana - jakNo?
     - O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
     -  To  nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
     - Kto?
     - Dzieci.
     - A czy one panu nie powiedziały?
     - Jak mi mogły cokolwiek powiedzieŚ, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
     - One budujNo nowy œwiat - rzekł Golem.
     - A... Tak, to mi powiedziały. Ale  to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie  pan  okłamuje,  Golem  !  Jaki  może  byŚ nowy  œwiat za  drutem
kolczastym? Nowy  œwiat  pod  komendNo generała  Pferda!  A jeżeli  one  siŞ
zarażNo?
     - Czym? - zapytał Golem.
     - ChorobNo okularniczNo, oczywiœcie!
     -  Po  raz  szăsty  powtarzam  panu,  że  choroby  genetyczne  nie  sNo
zaraŸliwe!
     - Szăsty, szăsty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to  w
ogăle takiego  ta  choroba okularnicza?  Co  przy  niej  boli?  Może  to też
tajemnica?
     - Nie, to było wszŞdzie publikowane.
     -  No  to  niech  pan  opowie  -  zaproponował  Wiktor.  -  Tylko   bez
terminologii.
     -  W  pierwszym  okresie  -  zmiany  na   skărze.  Pryszcze,  pŞcherze,
szczegălnie na rŞkach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
     - Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogăle jest ważne?
     - W jakim sensie?
     - Dla istoty rzeczy.
     - Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myœlałem, że to interesujNoce.
     - Ja chcŞ zrozumieŚ istotŞ! - oœwiadczył Wiktor dociekliwie.
     - Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos.
     - Dlaczego?
     - Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
     - To jeszcze nie powăd - rzekł Wiktor.
     - A po drugie dlatego, że tego w ogăle nie da siŞ wytłumaczyŚ.
     - Tak nigdy nie jest  - oœwiadczył Wiktor. - Pan mi  po prostu nie chce
powiedzieŚ.  Ale   nie  mam  żalu.  Tajemnica  służbowa,  rozpowszechnianie,
trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali...  Băg  z  panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budowaŚ nowy œwiat w leprozorium. Czy nie było
innego miejsca?
     -  Nie było -  odparł  Golem.  - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robăt.
     - Z  automatami -  stwierdził  Wiktor.  - Widziałem.  Nic nie rozumiem.
Ktăryœ z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
     - Oczywiœcie, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo.
     - A byŚ może kłamiecie  obydwaj. Ale ja wierzŞ wam obu, dlatego, że coœ
w  was  jest...  Niech  pan  mi  tylko powie, Golem,  czego  oni  chcNo? Ale
uczciwie.
     - SzczŞœcia - powiedział Golem.
     - Dla kogo? Dla siebie?
     - Nie tylko.
     - A czyim kosztem?
     - Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem
trawy, kosztem obłokăw, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd.
     - Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor.
     - No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej.
     - Dlaczego? My też...
     - Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawŞ, rozpraszamy obłoki, spiŞtrzamy
wodŞ... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
     - Nie rozumiem - odrzekł Wiktor.
     - Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale siŞ domyœlam.
     - A czy jest ktoœ, kto rozumie?
     -  Nie  wiem. Raczej  wNotpiŞ. ByŚ może dzieci... Ale  nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
     Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny.  Palce siŞ  nie słuchały. Położył
banjo na stole.
     -  Golem  - rzekł.  -  Jest pan  komunistNo. Co  u  diabła  robi pan  w
leprozorium?  Dlaczego pan nie jest  na barykadzie? Dlaczego nie  na  wiecu?
Moskwa nie bŞdzie z pana zadowolona.
     - Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem.
     - Jaki tam z pana architekt, jeœli  pan  ni cholery nie  rozumie?  I  w
ogăle  niech  mi  pan przestanie robiŚ wodŞ z măzgu.  Przez  godzinŞ  bijemy
pianŞ, a co mi pan powiedział? Pije pan măj dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd,
Golem. I do tego kłamie pan jak najŞty.
     - Że jak  najŞty,  to  przesada -  odpowiedział  Golem.  - Chociaż  nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodăw.
     - Niech pan mi odda szklankŞ - zażNodał Wiktor. -  Już pan siŞ napił  -
nalał sobie  z butelki  i wypił.  -  Diabli pana  wiedzNo, Golem.  Po co  to
wszystko? Dlaczego pan  krŞci?  Jeœli może  pan  opowiedzieŚ,  to  niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynaŚ?
     -  Wyjaœnienie  jest bardzo  proste  -  oznajmił  niefrasobliwie  Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A
wszyscy prorocy  sNo w takiej samej sytuacji  - i dużo  wiedzNo, i chcieliby
opowiedzieŚ,  podzieliŚ siŞ informacjNo w miłym towarzystwie, pochwaliŚ siŞ,
żeby  przydaŚ  sobie  powagi.  Ale kiedy  zaczynajNo opowiadaŚ, pojawia  siŞ
dziwne uczucie niewygody,  niezrŞcznoœci... WiŞc zaczynajNo wibrowaŚ tak jak
Pan Băg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
     -  Jak  pan sobie życzy - powiedział Wiktor.  - PojadŞ do leprozorium i
wszystkiego dowiem siŞ bez pana. No, proszŞ mi coœ podpowiedzieŚ...
     Obserwował z ciekawoœciNo  jak traci władzŞ w rŞkach i nogach i myœlał,
że dobrze byłoby wypiŚ jeszcze jednNo szklankŞ do kompletu, uwaliŚ siŞ spaŚ,
a potem  obudziŚ siŞ i  pojechaŚ do Diany. Wszystko  właœciwie zapowiada siŞ
nie najgorzej. W ogăle  nie  jest najgorzej. Wyobraził  sobie,  jak zaœpiewa
Dianie  o  łodzi  podwodnej i zrobiło  mu  siŞ zupełnie dobrze. WziNoł mokre
wiosło, ktăre leżało  na  rufie, odepchnNoł siŞ  od brzegu i  łădkNo od razu
zakołysało.  Nie było  żadnego  deszczu, czerwono  zachodziło  słoáce,  wiŞc
popłynNoł  prosto ku słoácu, a wiosła odskakiwały od grzbietăw fal. OpaœŚ by
na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoœ głupio, dlatego, że  nad uchem
leniwie buczał głos Golenia:
     - .. .Oni  sNo bardzo młodzi,  wszystko przed nimi,  a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechœwiat, ale nie bŞdzie to rumiany
- , umiŞœniony atleta, i oczywiœcie człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni  siebie.  Natura nie oszukuje,  dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak myœleliœmy, i czŞsto nie tak jak byœmy chcieli.
     Zurtzmansor, ktăry  siedział na dziobie łodzi, odwrăcił głowŞ, a  wtedy
okazało siŞ, że w ogăle nie ma twarzy, twarz trzymał w rŞku i twarz patrzyła
na  Wiktora - sympatyczna  twarz,  uczciwa, ale  robiło siŞ niedobrze na jej
widok, a Golem siŞ nie odczepiał, wciNoż buczał...
     - Niech  pan siŞ kładzie spaŚ - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc siŞ  na
dnie łodzi. WrŞgi  wciskały mu siŞ w boki, było bardzo niewygodnie, ale  tak
okropnie chciało mu siŞ spaŚ. - Niech pan siŞ kładzie spaŚ, Golem...
     Kiedy siŞ obudził, stwierdził,  że leży w łăżku. Było ciemno, a w szyby
bŞbnił  drobny  deszcz.  Wiktor z trudem  wyciNognNoł rŞkŞ  w  stronŞ nocnej
lampki, ale palce trafiły  na zimnNo,  gładkNo œcianŞ.  Dziwne,  pomyœlał. A
gdzie  Diana?  Czyżby  nie był  w sanatorium? Sprăbował  oblizaŚ wargi,  ale
gruby, chropawy jŞzyk nie usłuchał go.  Strasznie chciało mu siŞ  paliŚ, ale
paliŚ nie wolno było w  żadnym wypadku... Aha, właœciwie to chce mi siŞ piŚ.
"Diana!" -  zawołał. Prawda, to  nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a  tu  po prawej œciana... Ależ to măj pokăj w hotelu! - pomyœlał  z
entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w  samej bieliŸnie. Jakoœ
nie pamiŞtam,  żebym siŞ rozbierał,  pomyœlał. Ktoœ  mnie rozebrał. Chociaż,
może  jednak rozebrałem siŞ sam. Jeœli  mam  buty, to rozbierałem siŞ sam...
potarł nogNo o  nogŞ.  Aha, jestem  bosy. O do diabła, rŞce  swŞdzNo, jakieœ
bNoble, zapluskwiony hotel. WyprowadzŞ siŞ. A dokNod płynNołem łădkNo?... A,
to ten Pawor napuœcił  pluskiew... Nagle przypomniał sobie  Pawora i usiadł,
zemdliło  go  i  znowu  położył siŞ  na  wznak.  Jednak  dawno siŞ  tak  nie
uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił
siŞ i  zaczNoł drapaŚ siŞ w  lewNo rŞkŞ. Co teraz jest - rano, czy  wieczăr?
Zapewne rano... A może wieczăr? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognŞliœmy z
Golemem całNo butelkŞ. Dżinu bez wody. A przedtem păł butelki z tym wysokim.
A przedtem  jeszcze gdzieœ piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no,  a
co  teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstaŚ, napiŚ  siŞ i te de...
Nie, pomyœlał uparcie. Najpierw muszŞ siŞ w tym wszystkim zorientowaŚ.
     Coœ  mi Golem ciekawego opowiadał, myœlał,  że jestem pijany i nic  nie
rozumiem,  wiŞc można măwiŚ ze mnNo otwarcie.  ZresztNo, rzeczywiœcie  byłem
pijany, ale  o ile pamiŞtam,  wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wœciekle
potarł tylnNo stronŞ dłoni o wełniany koc. NadchodzNo  ciŞżkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem  - oni majNo wszystko przed sobNo, a  my  mamy
przed  sobNo tylko  ich. I  choroba genetyczna... A  co, zupełnie możliwe. W
koácu  kiedyœ  to  siŞ  musiało wydarzyŚ. ByŚ  może  trwa  to  już od dawna.
WewnNotrz  gatunku  rodzi  siŞ  nowy  gatunek,  a my  nazywamy  to  chorobNo
genetycznNo.  Stary  gatunek dla jednych warunkăw, nowy gatunek dla  innych.
Dawniej  były  potrzebne  silne miŞœnie,  płodnoœŚ, wytrzymałoœŚ  na  mrozy,
agresywnoœŚ  i  jeżeli można tak  powiedzieŚ, zaradnoœŚ. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji.  Przy pewnej zaradnoœci
można zatłuc milion ludzi i nic szczegălnie ważnego siŞ nie stanie. To  jest
zupełnie  pewne  i  wielokrotnie wyprăbowane. Ktoœ  powiedział, że  gdyby  z
historii usunNoŚ  kilkudziesiŞciu, no dobrze, niech  bŞdzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie  okazalibyœmy  siŞ w wieku  kamienia łupanego.  A nawet kilka
tysiŞcy... Co to za ludzie? To, măj drogi zupełnie inni ludzie.
     Całkiem możliwe,  że Newton, Einstein, Arystoteles -  to mutanci. Rzecz
jasna œrodowisko było niezbyt sprzyjajNoce  i  niewykluczone, że masa takich
mutantăw zginŞła, nie zdNożywszy siŞ ujawniŚ, jak ten chłopiec z opowiadania
†apka.  Oczywiœcie,  byli niezwykłymi ludŸmi - nie byli zaradni,  nie  mieli
normalnych ludzkich potrzeb...  Albo  może tylko  tak  siŞ wydaje? Po prostu
duchowo  byli tak  nadnaturalnie  rozwiniŞci,  że  cała  reszta zostawała  w
cieniu. No, tu przesadziłeœ, powiedział. Einstein  măwił,  że najlepiej jest
byŚ latarnikiem - to samo w sobie dobrze  brzmi... A  w ogăle ciekawe byłoby
wyobraziŚ sobie jak w naszych czasach rodzi siŞ homo super. Fabuła ekstra...
Do diabła, jak strasznie swŞdzNo rŞce... Gdyby tak  napisaŚ  utopiŞ w  duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie  wyobraziŚ takiego homo
super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki  i năżki, impotent  - same
banały.  Ale właœciwie to  powinno  byŚ coœ w  tym  rodzaju. W  każdym razie
przesuniŞcie potrzeb.  Wădka  niepotrzebna, jakieœ  szczegălnie wyrafinowane
żarcie  răwnież, żadnych  luksusăw, zresztNo i  kobiety - o tyle o ile,  dla
wiŞkszego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji  - daŚ
mu  oddzielny   gabinet,  biurko,  papier,  kupŞ   ksiNożek...  alejkŞ   dla
perypatetycznych rozmyœlaá, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna  utopia  - zabiorNo  go  sobie  wojskowi,  oto  cała utopia.  StworzNo
utajniony  instytut,  zwiozNo  tam  tych  wszystkich  homo super,  postawiNo
wartownika i koniec...
     Wiktor wstał postŞkujNoc,  człapiNoc bosymi stopami po zimnej  podłodze
wszedł  do  łazienki,  odkrŞcił  kran i  z  rozkoszNo  napił  siŞ  wody  nie
zapalajNoc œwiatła. Sama  myœl - żeby zapaliŚ  œwiatło - była przerażajNoca.
Potem wrăcił do łăżka i przez czas jakiœ  drapał siŞ, przeklinajNoc pluskwy.
W  ogăle, dla  potrzeb  fabuły  wyglNoda  to nawet dobrze -  tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. TrudnoœŚ polega na tym, żeby  wyobraziŚ sobie  ich pracŞ, pomysły,
możliwoœci  -  gdzie mi tam... To w  ogăle niemożliwe.  Szympans nie potrafi
napisaŚ  powieœci o ludziach. Jak ja mogŞ napisaŚ powieœŚ o człowieku, ktăry
nie ma żadnych potrzeb  poza  duchowymi? Oczywiœcie, coœ niecoœ  można sobie
wyobraziŚ.  AtmosferŞ.  Stan nieustannej twărczej ekstazy.  Poczucie własnej
wszechmocy, niezależnoœci... brak kompleksăw, absolutny brak strachu... Tak,
żeby  napisaŚ  takNo  ksiNożkŞ, trzeba  siŞ nażreŚ LSD. W  ogăle emocjonalna
sfera homo super, z  punktu  widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba  materii, myœlenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomyœlał.
     I nagle wszystko znalazło siŞ na swoim miejscu. A wiŞc to o to mu szło!
- pomyœlał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... WiŞc
co z  tego wynika? Z tego  wynika, że oni już nie sNo ludŸmi. Zurtzmansor po
prostu  mydlił mi oczy.  To znaczy, że siŞ  zaczŞło... Nic siŞ nie da ukryŚ,
pomyœlał z  satysfakcjNo. A  czegoœ takiego  tym  bardziej. PăjdŞ do Golema,
niech  nie udaje proroka. Zapewne  oni dużo  mu powiedzieli.. Do  diabła, to
przecież przyszłoœŚ, ta sama przyszłoœŚ, ktăra zapuszcza swoje macki w serce
dnia  dzisiejszego!  Przed  nami sNo  tylko  oni... OgarnŞło go  gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda  była historyczna, i  szkoda że nie wiedział o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i  tydzieá temu  każda  sekunda
też była historyczna...
     Zerwał  siŞ z  łăżka, zapalił  œwiatło  i mrużNoc  oczy  przed blaskiem
bijNocym  w oczy,  zaczai  po omacku  szukaŚ ubrania. Ubrania  nie było, ale
potem oczy przywykły do œwiatła, złapał  spodnie wiszNoce na porŞczy łăżka i
nagle zobaczył  swojNo rŞkŞ. RŞka pokryta  była  czerwonNo wysypkNo i trupio
białymi  gruzełkami. Niektăre rozdrapane  gruzełki krwawiły. Na drugiej rŞce
było to samo. Co  u  diabła, pomyœlał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co
to jest. Przypomniał  sobie -  zmiany  na skărze, wysypka, pŞcherze, czasami
ropiejNoce  wrzody... RopiejNocych  wrzodăw na razie nie było, ale oblał  go
zimny pot.  Upuœcił spodnie i  siadł na  łăżku. To  niemożliwe, pomyœlał. Ja
też.  Czyżby  ja  też?  Ostrożnie  pogładził  dłoniNo  gruzełkowatNo  skărŞ,
zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał siŞ w siebie. DŸwiŞcznie i powoli
uderzało  serce, w uszach cienko dzwoniła krew,  głowa wydawała siŞ ogromna,
pusta, nic nie bolało,  măzg nie był  już ciŞżki i wypchany  watNo. Głupcze,
pomyœlał uœmiechajNoc siŞ. Co  chcesz zaobserwowaŚ? To musi byŚ jak œmierŚ -
chwilŞ  temu byłeœ człowiekiem,  mignNoł  kwant czasu - i jesteœ już Bogiem,
ale  nie wiesz o  tym  i nigdy siŞ nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie,  że
jest  głupcem, jak mŞdrzec - jeżeli rzeczywiœcie jest mŞdrcem - nie  wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie stało siŞ to kiedy spałem. W każdym  razie  do
momentu,  w ktărym zasnNołem,  istota  mokrzakăw pozostawała dla mnie  nader
mglista, ale teraz  widzŞ jaz  bezgranicznNo  jasnoœciNo i doszedłem do tego
wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy...
     Zaœmiał  siŞ ze  szczŞœcia,  stanNoł na podłodze,  przeciNognNoł siŞ  i
podszedł do okna. Măj œwiat, pomyœlał, patrzNoc przez szybŞ zalanNo wodNo, i
szyba znikła, gdzieœ daleko w dole utonŞło w deszczu  zamarłe  w przerażeniu
miasto  i ogromny, przemokniŞty  kraj,  potem zaœ  wszystko przesunŞło  siŞ,
odpłynŞło, pozostała tylko maleáka, błŞkitna kula z długim, błŞkitnym ogonem
i zobaczył  gigantycznNo soczewicŞ  galaktyki, martwNo i ukoœnie wiszNocNo w
migotliwej otchłani, strzŞpy œwietlistej materii, skrŞcone siłowymi polami i
bezdennNo  pustkŞ tam, gdzie nie  było  œwiatła,  wiŞc  wyciNognNoł  rŞkŞ  i
zanurzył  jNo  w  pulchnym  białym  jNodrze, poczuł lekkie ciepło,  a  kiedy
zacisnNoł  dłoá, materia  przeszła przez palce  jak mydlana piana. Znowu siŞ
rozeœmiał, prztyknNoł  w  nos  swoje  odbicie  w  szybie  i czule  pogłaskał
gruzełki na spuchniŞtej skărze.
     - Trzeba to koniecznie oblaŚ! - powiedział głoœno.
     W  butelce zostało jeszcze trochŞ  dżinu, biedny stary Golem nie zdołał
wypiŚ wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego  przepowiednie  sNo   nieprawdziwe,  ale  dlatego,  że  jest   zaledwie
gadajNocNo  marionetkNo. Zawsze  bŞdŞ  ciŞ  lubił,  Golem, pomyœlał  Wiktor,
jesteœ wspaniałym człowiekiem, jesteœ mNodry - ale jesteœ tylko człowiekiem.
Wlał resztkŞ do szklanki  i wprawnym  ruchem wlał alkohol do  gardła - nawet
jeszcze nie zdNożył go przełknNoŚ, kiedy  pobiegł do  łazienki. Zwymiotował.
Do  diabła, pomyœlał. Co za paskudztwo.  W lustrze zobaczył  swojNo twarz  -
wymiŞtNo,  jakby  nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomyœlał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek.
Nie bŞdziesz już wiŞcej pil, nie bŞdziesz  ryczał piosenek, nie bŞdziesz siŞ
œmiał  z  głupstw, nie  bŞdziesz  opowiadaŚ  wesołych bredni  sztywniejNocym
jŞzykiem, nie bŞdziesz  siŞ biŚ, awanturowaŚ, szaleŚ, straszyŚ przechodniăw,
zadzieraŚ z policjNo, kłăciŚ z  panem prezydentem, wpadaŚ do nocnych barăw z
hałaœliwNo watahNo młodych wielbicieli... Wrăcił do łăżka.  Nie  miał ochoty
na papierosa.  Na  nic nie miał ochoty,  od  wszystkiego mdliło, posmutniał.
Poczucie  utraty,  najpierw   słabe,  ledwie  dostrzegalne,  jak  dotkniŞcie
pajŞczyny, rozrastało siŞ, posŞpne rzŞdy  drutu kolczastego rozciNogały  siŞ
miŞdzy  nim a  tym œwiatem, ktăry  tak kochał.  Za wszystko  trzeba  płaciŚ,
myœlał, nic nie dostaje  siŞ  za  darmo, i im wiŞcej otrzymałeœ, tym  wiŞcej
trzeba zapłaciŚ,  za nowe życie  trzeba zapłaciŚ  starym życiem...  Wœciekle
drapał rŞce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
     Diana  weszła bez pukania, zrzuciła  płaszcz,  stanŞła przed  Wiktorem,
uœmiechniŞta, uwodzicielska i uniosła rŞce poprawiajNoc włosy.
     - Zmarzłam - powiedziała. - Można siŞ tu ogrzaŚ?
     - Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co măwi.
     Diana zgasiła  œwiatło,  teraz  jej nie  widział, tylko  słyszał  klucz
przekrŞcany  w  zamku,  trzask  rozpinanych  zatrzaskăw, szelest  ubrania  i
pantofle  spadajNoce na podłogŞ, a potem Diana znalazła  siŞ blisko, ciepła,
gładka, pachnNoca, on zaœ wciNoż myœlał, że teraz wszystko siŞ skoáczyło - i
tylko  wieczny  deszcz,  ponure  domy z  dachami jak sito,  obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rŞkawiczki, zdejmujNo  twarze, odkładajNo je
do specjalnych szafek, ich rŞce sNo  pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie,  samotnoœŚ...  Diana  przytuliła  siŞ  do  niego  i  objNoł jNo
automatycznym gestem.  Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już
nie măgł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
     - Co  z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo  wypiłeœ?
Ostrożnie  zdjNoł  jej   rŞce   ze  swojej  szyi.   OgarnŞło  go  ostateczne
przerażenie.
     - Poczekaj - rzekł. - Poczekaj.
     Wstał,  wymacał  kontakt,  zapalił œwiatło, kilka  sekund stał do  niej
plecami, zanim zdecydował  siŞ odwrăciŚ, ale jednak siŞ odwrăcił. Nie, Diana
była przepiŞkna. Była  chyba piŞkniejsza niż zwykle, zawsze była piŞkniejsza
niż  zwykle, ale to było  jak  obraz. Budziło dumŞ z człowieka, zachwyt  nad
jego doskonałoœciNo, ale niczego wiŞcej nie budziło. Diana patrzyła na niego
ze  zdziwieniem  unoszNoc brwi, ale  potem  widocznie przestraszyła  siŞ, bo
usiadła nagle  i zobaczył,  że jej wargi  siŞ  poruszajNo. Coœ  măwiła,  ale
Wiktor tego nie słyszał.
     - Poczekaj - powtărzył. - To niemożliwe. Poczekaj.
     Ubierał siŞ z  gorNoczkowym poœpiechem  i wciNoż  powtarzał - poczekaj,
poczekaj, ale już myœlał nie o niej,  chodziło nie tylko o niNo.  Wybiegł na
korytarz, znalazł  siŞ  przed  numerem Golema;  drzwi były zamkniŞte, nie od
razu  zorientował   siŞ  co  teraz,  nastŞpnie  pŞdem  pobiegł   na  dăł  do
restauracji. Nie chcŞ, powtarzał, nie chcŞ, ja o to nie prosiłem.
     DziŞki Bogu Golem był na swoim  zwykłym miejscu.  Siedział, odrzuciwszy
rŞkŞ za oparcie  fotela  i  oglNodał pod  œwiatło kieliszek z  koniakiem.  A
doktor R. Kwadryga  był czerwony, agresywny  i widzNoc  Wiktora  oznajmił na
całNo salŞ.
     - Te mokrzaki. Œcierwa. Precz.
     Wiktor opadł na swăj fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
     - Golem - rzekł Wiktor. - Ja siŞ zaraziłem.
     - Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie răwnież.
     - Niech  siŞ  pan napije koniaku, Wiktorze -  zaproponował Golem. - Nie
trzeba siŞ tak denerwowaŚ.
     -  Niech pan idzie  do diabła  -  odparł  Wiktor patrzNoc  na  niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robiŚ?
     - Dobrze, dobrze  - odrzekł Golem. - Pomimo to niech siŞ  pan napije. -
Uniăsł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
     - Golem -  powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie  rozumie. Janie
mogŞ.   Zachorowałem,  măwiŞ  panu!  Zaraziłem  siŞ!  To  nieuczciwe...  Nie
chciałem... Pan przecież măwił, że to nie jest zaraŸliwe...
     Przeraził siŞ  na myœl, że măwi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi,  że  Wiktor jest  pijany.  I wtedy podsunNoł Golemowi pod  nos swoje
rŞce. Kieliszek przewrăcił siŞ, potoczył po obrusie i spadł na podłogŞ.
     Golem najpierw  cofnNoł siŞ,  potem  spojrzał  uważniej, pochylił  siŞ,
ujNoł  dłonie  Wiktora za  koniuszki palcăw i  zaczai  oglNodaŚ rozdrapanNo,
gruzełowatNo skărŞ. Palce miał zimne i  twarde.  No,  to już  koniec, myœlał
Wiktor,  oto  pierwsze  badanie  lekarskie, potem bŞdNo nastŞpne  badania  i
kłamliwe  obietnice,  że  jest jeszcze  nadzieja, uspokajajNoce mikstury,  a
potem przywyknie,  nie bŞdzie już żadnych badaá, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko bŞdzie skoáczone.
     - Jadł pan poziomki? - zapytał Golem.
     - Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki.
     - Musiał pan zeżreŚ co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem.
     - Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc rŞce. - Niech pan
coœ z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za păŸno. Dopiero siŞ zaczŞło...
     -  Niech pan  przestanie  wrzeszczeŚ.  To jest pokrzywka.  Alergia. Nie
wolno panu żreŚ truskawek w takich iloœciach.
     Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swăj e rŞce mamrotał: "Sam pan
măwił... pŞcherze... wysypka..."
     -  PŞcherzy  można dostaŚ  i  od pluskiew - pouczył go  Golem. - Ma pan
idiosynkrazjŞ na pewne produkty. I wyobraŸniŞ  nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak wiŞkszoœŚ pisarzy. Też mi mokrzak...
     Wiktor  poczuł, że  odżywa. Udało  siŞ, stukało mu w głowie. Chyba  siŞ
udało. Jeżeli siŞ udało, to nie wiem co zrobiŞ. RzucŞ palenie...
     - Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uœmiechnNoł siŞ.
     - Niech pan wypije  koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno piŚ
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałoœnie.
     Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic!  TrochŞ  mdli,
ale to, należy  przypuszczaŚ,  z  powodu  kaca. Zaraz przejdzie.  I wszystko
przeszło.
     -  Drogi  pisarzu  -  oznajmił Golem. -  ZŞby zostaŚ architektem,  same
bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo.
Wiktor  głŞboko  i  swobodnie   westchnNoł,  wciNognNoł  w  płuca   znajome,
restauracyjne   powietrze,  poczuł   cudowny   zapach  dyma   z  papierosăw,
marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego miŞsa. Życie wrăciło.
     - Przyjacielu - zwrăcił siŞ do kelnera. - ButelkŞ dżinu, sok z cytryn i
cztery  porcje minogăw do dwieœcie szesnastego. Tylko  prŞdko!  Alkoholicy -
powiedział do  Golema i R. Kwadrygi. - SczeŸnijcie tu z kretesem, a ja păjdŞ
do Diany! - był gotăw ich ucałowaŚ.
     Golem  odezwał  siŞ, nie zwracajNoc siŞ  do nikogo:  / - Biedne, piŞkne
kaczNotko!
     Przez chwilŞ Wiktor poczuł żal. WypłynŞło i znikło  wspomnienie jakichœ
ogromnych, utraconych możliwoœci. Ale  tylko siŞ rozeœmiał, odepchnNoł fotel
i ruszył do wyjœcia.

     *

     Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
PrzypiŞto mu medal "Wiktoria", wrŞczono miesiŞczny żołd  i tekturowe pudełko
z  upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego  sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa  pŞta  wŞdzonej  kiełbasy i  răwnież  zdobyczne
jedwabne  gacie  w  celu  zorganizowania  życia rodzinnego.  Powrăciwszy  do
stolicy  porucznik nie zwiesza nosa na kwintŞ.  Jest  dobrym  mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do  pracy  w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNoł siŞ na  ochotnika, ale porucznik siŞ nie œpieszy - odnawia stare
znajomoœci,  nawiNozuje  nowe.   a  w  przerwach  popija  œwiástwo  odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejœ prywatce poznaje dziewczynŞ,
ktărej  na  imiŞ  Nora,  bardzo podobnNo  do  Diany.  Opis prywatki: zrypane
przedwojenne  płyty,  oczyszczany  domowym  sposobem denaturat,  amerykaáska
mielonka, jedwabne bluzki  na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe  sposoby.  Porucznik  dzwoniNoc   medalami,  błyskawicznie  rozpŞdza
rozmaitych cywilăw  nieustannie  czŞstujNocych  NorŞ  gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna  oblŞżenie według  wszelkich prawideł sztuki. Nora  zachowuje siŞ
dziwnie.  Z jednej strony najwyraŸniej jest  skłonna, ale  z drugiej  strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeástwem. Jednakże
rozpalony  denaturatem  eks-porucznik  nie  chce  o  niczym wiedzieŚ.  Oboje
wychodzNo z  prywatki i  idNo  do  Nory.  Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny,  niewykoáczony cyrk, w ktărym
gnije szeœŚ  tysiŞcy  -  jeácăw pod strażNo  dwăch  inwalidăw, w  absolutnie
ciemnym zaułku  kogoœ  grabiNo. Nora  mieszka  w bardzo starym, dwupiŞtrowym
domu,  schody  zapaskudzone,  na  jednych drzwiach napis kredNo  "tu mieszka
niemiecka  dziwka". W zawalonym răżnymi  gratami długim korytarzu kryjNo siŞ
po  kNotach smŞtne postacie. Nora szczŞkajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lœniNocNo skărNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B.  sNodzNoc,  że  chodzi  o  jakichœ bandziorăw  odpowiada
tylko,  że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa.  Nora patrzy na porucznika jakby
z  żalem,  nie  na  długo  wychodzi  i  wraca  ubrana  w  najwyższym stopniu
zachŞcajNoco. Okazuje siŞ, że  majNo  do dyspozycji zaledwie păł godziny. Po
upływie păł godziny zadowolony  porucznik  wychodzi z nadziejNo na  nastŞpne
spotkanie. Na koácu korytarza już na niego czekajNo - dwie smŞtne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie  uœmiechniŞci  zagradzajNo drogŞ  i proponujNo, aby  z
nimi pogadał. Porucznik  bez zbŞdnych  słăw  bierze siŞ do  bicia i  osiNoga
zdumiewajNoco  łatwe  zwyciŞstwo. Zbici  z  năg,  smŞtni ludzie  płaczNoc  i
chichoczNoc wyjaœniajNo porucznikowi  B. jego sytuacjŞ. Eks -  porucznik bił
swoich. Oni wszyscy  sNo teraz  swoi.  Nora  nie  jest  zwyczajnNo  ponŞtnNo
kobietNo, Nora  jest krălowNo  stołecznych  pluskiew. Koniec teraz z  panem,
panie oficerze, spotkamy siŞ w "Atakanie", wszyscy siŞ tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iœŚ  do domu,  ale  kiedy już nie bŞdzie pan  măgł wytrzymaŚ,
proszŞ przyjœŚ, u nas otwarte do rana...
     Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok  fabryki
chemicznej  mieszka  wielodzietny  radca  tytularny  B. Celowo szczegăłowy i
celowo  nudny opis sytuacji  bohatera:  trzy  pokoiki, kuchnia,  przedpokăj,
mocno zużyta  żona,  piŞcioro zielonkawych dzieci,  krzepka stara  teœciowa,
ktăra przeprowadziła  siŞ ze  wsi. Chemiczna fabryka œmierdzi, dniem i nocNo
stojNo  nad niNo słupy răżnokolorowego dymu, od  jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żăłknie trawa, a wœrăd much  zachodzNo  dzikie i niepojŞte  mutacje.
Przez  kilka  lat radca tytularny prowadzi  walkŞ  o  poskromienie  fabryki:
gniewne  żNodania  pod  adresem  administracji, łzawe petycje do  wszystkich
instancji,  pogromowe  felietony  do  wszystkich   gazet,  bezowocne   prăby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak  bastion.
Na wybrzeżu  przed fabrykNo  padajNo trupem  zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzŞta, całe rodziny  porzucajNo mieszkania i  zostajNo bezdomnymi
włăczŞgami, w gazetach ukazuje siŞ nekrolog przedwczeœnie zmarłego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po  kolei zaczynajNo chorowaŚ
na  astmŞ. Pewnego wieczora tytularny  radca  schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasăw Ruchu Oporu ogromne zapasy pociskăw.
Tej  samej nocy przenosi  to wszystko na  strych, otwiera  okienko w  połaci
dachu. Fabryka  leży  przed nim jak  na dłoni: w ostrym œwietle  reflektorăw
biegajNo  robotnicy,   jeżdżNo  wagoniki,  płynNo  żăłte   i  zielone  kłŞby
jadowitego dymu. "ZabijŞ ciŞ", szepcze radca tytularny i otwiera ogieá. Tego
dnia nie idzie do pracy, nastŞpnego răwnież. Nie je, nie œpi, siedzi w kucki
przed  œwietlikiem  i  strzela.  Od czasu  do czasu robi przerwŞ,  żeby măgł
ostygnNoŚ  miotacz  min.  Ogłuchł  od wystrzałăw,  oœlepł od prochu i  dymu.
Czasem wydaje  mu siŞ, że  chemiczny  smrăd słabnie i  wtedy  uœmiecha  siŞ,
oblizuje wargi  i  szepcze: "zabijŞ  ciŞ".  Potem pada bez  sił i zasypia, a
kiedy  siŞ  budzi, widzi, że amunicja  siŞ  skoáczyła,  zostały jeszcze trzy
pociski.  Wystrzeliwuje  je  i wyglNoda  przez okno.  Ogromny teren  fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo  wybitymi szybami, na bokach  gigantycznych
gazociNogăw    ciemniejNo   wgniecenia,    dziedziniec   jest   poprzecinany
skomplikowanym  systemem  okopăw,  okopami krătkimi  zygzakami  przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarăw osłoniŞci sNo
arkuszami blachy, a  kiedy wiatr zwiewa  kłŞby jadowitego dymu,  na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widaŚ œwieży napis:
     UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
     Wiktor  odczytał  ostatniNo  stronŞ,   zapalił  i  spojrzał  na  kartkŞ
wkrŞconNo  w  maszynŞ.  Było na niej tylko  păłtorej  linijki: WychodzNoc  z
redakcji, dziennikarz B. w  pierwszej  chwili  chciał wziNoŚ  taksăwkŞ,  ale
rozmyœlił  siŞ i skrŞcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie  wiedział, co
siŞ potem stało z  dziennikarzem B.,  ale  nie  măgł już  dłużej  pisaŚ.  Na
zegarku  była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i  otworzył okno.  Na  ulicy
panowały  ciemnoœci  i  w  tej  czerni  połyskiwał  deszcz.  Wiktor  dopalił
papierosa przy oknie, -  wyrzucił niedopałek  w  mokrNo  noc i zadzwonił  do
recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziœ  dzieá
tygodnia. Nieznajomy głos  po krătkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy
noc  z piNotku na  sobotŞ.  Wiktor  zamrugał  oczami,  odłożył  słuchawkŞ  i
zdecydowanym ruchem wyrwał kartkŞ z maszyny.  Starczy. Dwie doby  pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc,  z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wyłNoczonym telefonie,  nie  odzywajNoc  siŞ  na  pukanie,  bez  Diany,  bez
alkoholu, zdaje siŞ, że nawet  bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc
siŞ na  łăżko,  żeby  zobaczyŚ we  œnie krălowNo pluskiew,  ktăra  siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadaŚ". Nic mu nie bŞdzie.  A
ja  na  razie coœ  przegryzŞ,  zasłużyłem sobie, jak  Boga kocham...  Wiktor
zdjNoł  maszynŞ,  schował do  szuflady maszynopis, przeszukał  pusty  barek.
Potem gryzł  czerstwNo  bułkŞ  z  dżemem,  robił  sobie gorzkie  wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNoŚ pokusy,  wylał do umywalki păł butelki brandy i cieszył
siŞ, że  cykl "Za  kulisami  wielkiego  miasta",  pomimo wszystko  udało siŞ
zaczNoŚ, i to zaczNoŚ całkiem  nieŸle, a szczerze  măwiNoc œwietnie. Chociaż
prawdopodobnie  trzeba   bŞdzie  wszystko  przepisaŚ  na  nowo.  To  dziwne,
pomyœlał, dlaczego  te opowiada - , niNo  piszŞ właœnie teraz?  Dlaczego nie
rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyœliłem?  Teraz powinienem pisaŚ o
przygłupie, ktăry wyobraził sobie, że jest supermenem, właœnie tak. Przecież
od tego zaczynałem.  ZresztNo  zdarza mi siŞ to nie pierwszy  raz. Ale gdyby
tak  siŞ  zastanowiŚ  i  dobrze poszukaŚ w  pamiŞci,  to tak  bywa zawsze. I
właœnie dlatego nie sposăb jest pisaŚ na zamăwienie. Zaczynasz pisaŚ powieœŚ
o młodzieáczych latach  pana prezydenta, a wychodzi o  bezludnej  wyspie, na
ktărej żyjNo  dziwaczne małpy, ktăre żywiNo siŞ  nie bananami, tylko myœlami
rozbitkăw... No,  tu powiedzmy skojarzenie leży na  powierzchni. E  tam, tak
jest zawsze. Trzeba  tylko  dobrze poszukaŚ,  ale  komu siŞ chce  szukaŚ  po
dwudniowym poœcie. ZejdŞ sobie teraz na dăł,  recepcjonista zawsze ma jakNoœ
flaszkŞ. Tylko zjem i zaraz zejdŞ...
     Wiktor drgnNoł  i przestał jeœŚ. Z  czarnej pustki  za  oknem  doleciał
poprzez plusk deszczu dŸwiŞk jakby uderzenia  młotkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomyœlał Wiktor. Czas jakiœ wsłuchiwał siŞ z napiŞciem.
     ... No dobrze, a co autor chciał powiedzieŚ przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesił ciŞżkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały
siŞ pluskwy i  lekkomyœlne kobiety? ByŚ może autor chciał ukazaŚ bohaterstwo
i wytrwałoœŚ  stolicy, ktăra  pod przewodem jego magnificencji... Ten  numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuœcimy! Cały œwiat  wie, że w rezultacie
osobistej  decyzji  pana prezydenta,  na  właœcicieli  zakładăw  chemicznych
zanieczyszczajNocych  powietrze,  w  samej  tylko   stolicy   nałożono  kary
pieniŞżne w  wysokoœci...  Że dziŞki  osobistej i  nieustannej  trosce  pana
prezydenta, ponad sto tysiŞcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na  obozy
letnie... że zgodnie z dekretem  o rangach,  urzŞdnicy  poniżej radcăw dworu
nie maj No. prawa zbieraŚ podpisăw pod petycjami...
     W tym  momencie zgasło  œwiatło.  "Ehe!" - powiedział Wiktor na  głos i
lampa zapaliła  siŞ  znowu, ale  na păł mocy.  "A to co znowu?" - powiedział
Wiktor,  ale  jaœniej  siŞ  od  tego  nie zrobiło.  Wiktor  odczekał chwilŞ,
nastŞpnie zadzwonił  do recepcji. Nikt siŞ nie odezwał.  Można  zadzwoniŚ do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleŸŚ ksiNożkŞ  telefonicznNo, ale gdzie
jej  szukaŚ,  i  tak najwyższy  czas  iœŚ spaŚ. - Tylko  najpierw trzeba siŞ
napiŚ. Wiktor  wstał  i nagle  usłyszał jakiœ  szelest.  Ktoœ  przesuwał  po
drzwiach rŞkami.  Potem  zaczNoł siŞ pchaŚ  na  drzwi. "Kto  tam?" - zapytał
Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychaŚ jak coœ siŞ pcha  i sapie.
Wiktora ogarnŞła groza. Oœwietlone  czerwonawym œwiatłem œciany wydawały siŞ
obce  i niezwykłe, w kNotach gŞstniało zbyt wiele cienia,  za  drzwiami  zaœ
krzNotał siŞ jakiœ ogromny stwăr, tŞpy i  bezmyœlny.  Czym by go załatwiŚ? -
pomyœlał  rozglNodajNoc  siŞ  Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoœ odezwał siŞ
ochrypłym szeptem "Baniew,  ej  Baniew - jesteœ  tam?"  Idiota  - powiedział
Wiktor  păłgłosem, wyszedł  do przedpokoju  i  przekrŞcił klucz.  Do  numeru
wtoczył  siŞ  R.  Kwadryga.  Był  w  szlafroku,  włosy  miał  zmierzwione  i
rozbiegane oczy.
     - Bogu dziŞki, chociaż ty jesteœ na  miejscu - rzekł na  wstŞpie.  -  O
mało nie  zwariowałem  ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba  stNod  wiaŚ...
ChodŸmy,  co?  ChodŸmy  stNod,  Baniew...  -  złapał Wiktora  za  koszulŞ  i
pociNognNoł do korytarza. - ChodŸmy, dłużej już nie można...
     - Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc siŞ. -  IdŸ spaŚ ramolu.  Jest
trzecia w nocy.
     Ale R. Kwadryga znowu zrŞcznie złapał go za koszulŞ i Wiktor stwierdził
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest  absolutnie  trzeŸwy, nawet  nie
czuŚ go alkoholem.
     -  Nie wolno  spaŚ  -  oznajmił  Kwadryga.  -  Trzeba  uciekaŚ  z  tego
przeklŞtego domu. Widzisz, co ze œwiatłem? My tu zginiemy.... W ogăle trzeba
uciekaŚ z miasta. Mam  wwilli samochăd.  ChodŸmy. Ja bym wyjechał sam, tylko
bojŞ siŞ wyjœŚ.
     - Poczekaj,  nie szarp mnie  - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokăj
siŞ.
     WciNognNoł  KwadrygŞ  do pokoju, posadził w  fotelu,  a sam  poszedł do
łazienki po szklankŞ  wody. Kwadryga natychmiast  poderwał siŞ i pobiegł  za
nim.
     - Jesteœmy  tu  sami,  nikt nie  został - powiedział. - Golema  nie ma,
portiera  nie  ma, dyrektora też... Wiktor  odkrŞcił kran. W  rurach zawyło,
wyleciało kilka kropli.
     - Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? ChodŸmy, mam całNo
butelkŞ, Tylko szybko. I razem.
     Wiktor  potrzNosnNoł  kranem. Wyleciało  jeszcze kilka kropli  i  wycie
ustało.
     - O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. -  Wojna? Kwadryga machnNoł
rŞkNo.
     - Jaka tam wojna... Trzeba wiaŚ, păki nie jest za păŸno, aon - wojna...
     - Po co wiaŚ?
     - Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyásko zachichotał.
     Wiktor  odsunNoł go  łokciem,  wyszedł  z  numeru  i zbiegł na  dăł  do
recepcji. Kwadryga dreptał za nim.
     -  Posłuchaj -  mamrotał.  -  Lepiej tylnym wyjœciem... Żeby tylko  siŞ
wydostaŚ...  mam  samochăd.  Zatankowany, załadowany... Jak  bym przeczuł...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wădki...
     W korytarzu słabo jak  czerwone  karły  œwieciły  ample, na  schodach w
ogăle nie  było œwiatła, w hallu  răwnież,  tylko  nad  kontuarem tliła  siŞ
żarăwka. Tam siedział ktoœ, ale nie był to recepcjonista.
     - ChodŸmy,  chodŸmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora
do wyjœcia. - Nie trzeba tam iœŚ, tam niedobrze...
     Wiktor wyrwał siŞ i podszedł do kontuaru.
     -  Co to  za  skandal...  -  zaczai i  umilkł.  Za  kontuarem  siedział
Zurtzmansor.
     Zurtzmansor siedział  na  miejscu  recepcjonisty i szybko  pisał  coœ w
brulionie.
     -  Baniew  -  oznajmił  nie  podnoszNoc  głowy.  -  No  i  wszystko siŞ
skoáczyło, Baniew. Pożegnajmy siŞ. I niech pan pamiŞta Q naszej rozmowie.
     -  Nie mam  zamiaru  wyjeżdżaŚ  -  zaprotestował  Wiktor.  Głos mu  siŞ
załamał. - Zamierzam dowiedzieŚ  siŞ, co jest ze  œwiatłem i wodNo. To wasza
robota?
     Zurtzmansor uniăsł żăłtNo twarz.
     - Nie  - powiedział.  -  My już nic nie  robimy.  Musimy siŞ  pożegnaŚ,
Baniew  -  wyciNognNoł  nad  kontuarem  dłoá  w  czarnej  rŞkawiczce. Wiktor
machinalnie  ujNoł tŞ dłoá, poczuł uœcisk i odpowiedział uœciskiem. -  Takie
jest  życie  - powiedział  Zurtzmansor.  - Tworzysz przyszłoœŚ,  ale nie dla
siebie. Pan  z pewnoœciNo  już to zrozumiał.  Albo niebawem  zrozumie.  Pana
dotyczy to w wiŞkszym stopniu niż nas. Żegnam.
     KiwnNoł głowNo i znowu zabrał siŞ do pisania.
     - ChodŸmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga.
     - Nic nie rozumiem - głoœno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu siŞ
dzieje?
     Nie  życzył sobie, żeby w hallu  panowała cisza.  Nie życzył sobie  byŚ
człowiekiem postronnym. Nie on tu jest  postronny i właœciwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w  nocy  za kontuarem recepcjonisty.  Mnie nie
uda siŞ  .wam zastraszyŚ,  ja nie jestem  Kwadryga... Ale  Zurtzmansor  rjie
usłyszał, albo nie chciał usłyszeŚ. Wăwczas  Wiktor demonstracyjnie wzruszył
ramionami, odwrăcił siŞ i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł.
     W  sali słabo œwieciły  stojNoce  lampy, słabo œwiecił żyrandol,  słabo
œwieciły kinkiety  na  œcianach i  sala  była  przepełniona.  Przy stolikach
siedziały  mokrzaki.  Wszyscy byli  identyczni,  tylko  siedzieli w  răżnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze  inni, i było ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli  przed siebie niczym skamieliny. Jaœniały  łyse czaszki,
pachniało wilgociNo i lekarstwami.  Okna były otwarte, na podłodze ciemniały
kałuże. Nie było słychaŚ żadnego dŸwiŞku, tylko za oknem pluskała woda.
     Potem  przed Wiktorem pojawił siŞ  Golem  - zatroskany, spiŞty i bardzo
stary.
     - Dlaczego pan  tu  jeszcze jest? -  zapytał păłgłosem. - ProszŞ  stNod
wyjœŚ, tu panu nie wolno byŚ.
     - Co to znaczy  -  nie wolno? - odpowiedział  pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chcŞ siŞ napiŚ.
     - Ciszej - powiedział - Golem. - Myœlałem, że pan już wyjechał. Pukałem
do pana. Gdzie pan chce teraz iœŚ?
     - Do swojego pokoju. WezmŞ butelkŞ i păjdŞ do siebie.
     - Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem.
     Wiktor w milczeniu wskazał  palcem  na  bar,  gdzie matowo lœniły rzŞdy
butelek. Golem obejrzał siŞ.
     - Nie - powiedział. - Niestety.
     - ChcŞ coœ wypiŚ! - uparcie powtărzył Wiktor.
     Tak naprawdŞ nie miał ochoty  siŞ  upieraŚ.  Udawał  chojraka. Mokrzaki
patrzyły na  niego.  CzytajNocy  opuœcili  ksiNożki,  zastygli  w  bezruchu,
odwrăcili głowy i tylko œpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym păłmroku, patrzyły na Wiktora.
     - Niech  pan nie  wraca do numeru -  oznajmił Golem. - ProszŞ  wyjœŚ  z
hotelu.  Niech  pan idzie do  LoIi..  Albo  do  willi  doktora... Tylko chcŞ
wiedzieŚ, gdzie pan  bŞdzie. PrzyjadŞ  po pana.  ProszŞ posłuchaŚ, Wiktorze,
niech  pan  siŞ  nie stawia,  tylko słucha.  Teraz nie mam czasu  wyjaœniaŚ,
zresztNo  byłoby  to  nie  na  miejscu. Szkoda,  że  nie  ma Diany,  ona  by
potwierdziła...
     - A gdzie jest Diana?
     Golem znowu siŞ rozejrzał i spojrzał na zegarek.
     - O  czwartej...  Albo  o piNotej... bŞdzie na stacji  benzynowej  przy
Słonecznej Bramie.
     - A gdzie jest teraz?
     - Teraz jest zajŞta.
     - Tak - powiedział Wiktor  i răwnież spojrzał na zegarek. - O czwartej,
albo  o piNotej przy  Słonecznej Bramie  -  miał  okropnNo ochotŞ  iœŚ sobie
stNod. To  było nie do zniesienia - staŚ tak skupiajNoc na sobie uwagŞ  tego
milczNocego zgromadzenia.
     - ByŚ może o szăstej - rzekł Golem.
     - Przy Słonecznej Bramie... -  powtărzył Wiktor.  -  To tam gdzie  jest
willa naszego doktora.
     - Właœnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
     -  Moim zdaniem, pan  po  prostu chce  mnie stNod  wyprosiŚ -  oznajmił
Wiktor.
     - Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty siŞ stNod wynieœŚ?
     - Mam ochotŞ siŞ przespaŚ -  niedbale odparł  Wiktor. - Dwie  noce  nie
spałem  - złapał  Golema za  guzik, wyprowadził  go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie păjdŞ - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
     - Tak - odpowiedział Golem.
     - Czy może zaczŞliœcie powstanie?
     - Tak - powiedział Golem.
     - A może zaczŞła siŞ wojna?
     - Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech siŞ pan stNod wynosi.
     - Dobrze  -  oznajmił  Wiktor. Odwrăcił  siŞ,  żeby  odejœŚ, ale  nagle
przystanNoł. - A Diana? - zapytał.
     - Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie răwnież. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szăstej. ByŚ może do siădmej.
     - Odpowiada pan  za DianŞ - stwierdził Wiktor cicho.  Golem wyciNognNoł
chustkŞ do nosa i wytarł szyjŞ.
     - Ja odpowiadam za wszystko - powiedział.
     - Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za DianŞ.
     - Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak  rai pan obrzydł, piŞkne
kaczNotko.  Diana jest z  dzieŚmi. Dianie  absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
     Wiktor  odwrăcił  siŞ i  poszedł  w kierunku schodăw.  Zurtzmansora  za
kontuarem nie było, tylko żarăwka tliła siŞ nad brulionem oprawnym w ceratŞ.
     -  Baniew -  odezwał  siŞ z  jakiegoœ ciemnego kNota R. Kwadryga. -  Ty
dokNod? Idziemy!
     - Przecież nie mogŞ łaziŚ  po  deszczu w  kapciach! - odrzekł  gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc głowy. PrzepŞdzili,  myœlał. WypŞdzili nas z  hotelu.
ByŚ  może z ratusza też nas przepŞdzili. A może i z miasta... I co dalej?  W
swoim pokoju przebrał siŞ szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstŞpował
go i plNotał siŞ pod nogami.
     - Masz zamiar iœŚ w, szlafroku? - zapytał Wiktor.
     - On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
     - IdŸ siŞ ubierz, bałwanie.
     - Nie păjdŞ - kategorycznie odmăwił Kwadryga.
     - ChodŸmy razem - zaproponował Wiktor.
     -  Nie.  Razem  też  nie  trzeba.  Ty siŞ  nie băj,  ja  tak...  Jestem
przyzwyczajony...
     Kwadryga zachowywał siŞ jak pudel domagajNocy siŞ spaceru. Podskakiwał,
zaglNodał w oczy, głoœno dyszał, ciNognNoł za  ubranie, podbiegał do drzwi i
zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swăj stary płaszcz
i zamyœlił siŞ. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po
kieszeniach,  zamknNoł okno i  zgasił œwiatło. NastŞpnie  zdał siŞ  na łaskŞ
Kwadrygi.
     Doktor  honoris  causa  pochylił  głowŞ, pŞdem  powlăkł go  korytarzem;
kuchennymi  schodami, obok ciemnej,  zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemnoœci i wybiegł w œlad za Wiktorem.
     - Wydostaliœmy siŞ dziŞki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy!
     Ale biegaŚ nie umiał. MŞczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że
trzeba  było właœciwie iœŚ po  omacku, trzymajNoc  siŞ œcian.  Na  podstawie
œwiecNocych  na păł mocy ulicznych latarni i  sNoczNocego siŞ  gdzieniegdzie
przez  zasłony  czerwonawego œwiatła  można  było odgadnNoŚ  zaledwie ogălny
kierunek.  Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie  były  całkiem
bezludne.  Gdzieœ   rozmawiano  păłgłosem,  płakało  niemowlŞ,   parokrotnie
przejeżdżały ciŞżarăwki,  jakaœ  furmanka  minŞła  ich  z  hukiem  żelaznych
obrŞczy  na  kołach.  "Wszyscy  uciekajNo  -  mamrotał  Kwadryga. -  Wszyscy
uciekajNo. Tylko my siŞ  wleczemy..."  Wiktor milczał. Pod  nogami chlupało,
pantofle przemokły, po  twarzy  spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał siŞ
jak  kleszcz,  wszystko to  było głupie, w złym guœcie, trzeba było siŞ wlec
przez  całe  miasto  i  nie  było   temu  koáca.  Wiktor   wpadł  na  rynnŞ,
zachrzŞœciło, Kwadryga puœcił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na  całe
miasto:  "Baniew!  Gdzie  jesteœ?".  Kiedy  tak   błNokali  siŞ   w  mokrych
ciemnoœciach  szukajNoc jeden  drugiego,  nad  głowami  stuknŞło  okienko  i
zduszony  głos   zainteresował  siŞ:  "No  i  co  słychaŚ?"  "Ciemno  jak  u
murzyna..." - odpowiedział Wiktor.  "Zgadza siŞ! - z  entuzjazmem podchwycił
głos. - I wody  nie ma...  Dobrze,  że zdNożyliœmy  nałapaŚ do balii" "A  co
bŞdzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc KwadrygŞ wyrywajNocego siŞ naprzăd.
Po chwili milczenia głos odparł:  "ZarzNodzNo ewakuacjŞ, nie inaczej... Ech,
życie!!"  i okienko  zatrzasnŞło siŞ. PowŞdrowali dalej.  Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora  zaczai  niejasno opowiadaŚ,  jak siŞ przerażony obudził,
zszedł na dăł i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciŞżarăwkŞ,  po
omacku wyminŞli jNo i wpadli na człowieka z jakimœ ładunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wœciekłoœciNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym
tonem  zawiadomił go Kwadryga. - Prosto  w wNotrobŞ.  Pudłem". Chodniki były
zastawione  samochodami, lodăwkami, kredensami,  całymi  dżunglami  roœlin w
doniczkach.  KwadrygŞ  zarzuciło  i  trafił  do  otwartej  szafy  z lustrem,
nastŞpnie  wplNotał  siŞ  w  rower. Wiktor powoli  wpadał w furiŞ.  W jakimœ
miejscu  zatrzymano  ich i  zaœwiecono  w  oczy  latarkNo.  BłysnŞły  mokre,
wojskowe hełmy i ordynarny głos  z  południowym akcentem  oznajmił:  "Patrol
wojskowy. ProszŞ q dokumenty". Kwadryga  rzecz jasna żadnych  dokumentăw nie
miał,  wiŞc  natychmiast  zaczNoł  wrzeszczeŚ,  że  jest  doktorem, że  jest
laureatem,  że  zna  osobiœcie...  Ordynarny  głos  powiedział  pogardliwie:
"Frajerzy.  PrzepuœciŚ". MinŞli plac  miejski.  Przed  komend policji  stały
stłoczone  samochody  z  zapalonymi  reflektorami. Bezmyœlnie  miotali  siŞ.
mŞżczyŸni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmăw,
rozlegały  siŞ  dŸwiŞczne,  niewyraŸne komendy.  WidaŚ  było, że  tu właœnie
znajduje siŞ centrum paniki. Odbłyski reflektorăw  jeszcze  przez czas jakiœ
oœwietlały drogŞ, nastŞpnie znowu zrobiło siŞ ciemno.
     Kwadryga  już  nie  mamrotał,  tylko  spał  i  pojŞkiwał.  Kilkakrotnie
przewracał  siŞ pociNogajNoc  za sobNo  Wiktora.  Utytłali siŞ  jak  œwinie.
Wiktor  otŞpiał  doszczŞtnie,  już  wiŞcej nie  przeklinał,  zasłona  apatii
spŞtała  mu măzg, trzeba było  iœŚ, iœŚ, dzisiaj iœŚ,  jutro  iœŚ,  odpychaŚ
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosiŚ  KwadrygŞ
za kołnierz namokłego szlafroka,  tylko nie  wolno było  siŞ zatrzymaŚ, i  w
żadnym  wypadku  nie  wolno było zawrăciŚ.  Coœ mu siŞ przypomniało,  coœ co
zdarzyło siŞ  dawno -  haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne,  ale  wtedy była
łuna i  ludzka  kasza na  ulicach, w oddali zaœ trzaskało i łomotało, za nim
było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz  leciał  popiăł i woá spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi  z
ogromnNo   flagNo   narodowNo  wyszedł   wysoki   pułkownik  we   wspaniałym
lejb-huzarskim  mundurze,  zdjNoł  czapkŞ  i  strzelił  sobie  w  łeb,  a my
oberwani, zakrwawieni,  wierni i  zdradzeni, răwnież w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczŞliœmy gwizdaŚ, rechotaŚ,
niektărzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli...
     - Ano, stăj - szeptem powiedział ktoœ  w ciemnoœci i o pierœ oparło siŞ
coœ bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniăsł rŞce.
     - Jak pan œmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora.
     - Cicho! - rozkazał głos.
     - Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga.
     -  Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - PoddajŞ siŞ, poddajŞ -
rzekł w ciemnoœŚ, tam  skNod  pochodziła  lufa  automatu, i  skNod  dobiegał
ciŞżki oddech.
     - BŞdŞ strzelaŚ! - uprzedził przestraszony głos.
     - Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież siŞ poddajemy.  - W gardle, mu
zaschło.
     - No, rozbieraŚ siŞ! - polecił głos.
     - To znaczy, że co?
     - Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie...
     - Po co?
     - Szybko, szybko! - wysyczał głos.
     Wiktor dobrze siŞ przypatrzył, opuœcił  rŞce, odstNopił na  bok, złapał
za automat i zadarł lufŞ do găry. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł siŞ, ale nie
wiadomo  dlaczego  nie wystrzelił. Obaj sapali z  wysiłkiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jesteœ?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i  po  dotyku  człowiek z  automatem był  żołnierzem.  Czas  jakiœ
jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.
     - Koniec -  oznajmił Wiktor przez  zŞby. - Koniec.  Nie wyrywaj siŞ, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
     - Niech mnie pan puœci! - syczał żołnierz broniNoc siŞ słabo.
     - Po co ci moje spodnie? Gadaj, coœ ty za jeden?
     Żołnierz tylko sapał.  "Wiktor!"  -  wrzeszczał  Kwadryga  już gdzieœ z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochăd, na moment oœwietlił reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły.
     - Ee, ja przecież  ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał
broá.
     -  WiŞc po  co ci  moje  spodnie? -  zapytał  Wiktor. -  Dezerterujesz?
Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk...
     - No, dlaczego nic nie măwisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc.
     - Mnie teraz tak czy inaczej... -  wymamrotał. -  Tak  czy inaczej mnie
rozstrzelajNo.  Uciekłem z  posterunku.  Odszedłem,  porzuciłem  posterunek,
gdzie  siŞ  teraz  podziejŞ.... Niech  mnie pan  puœci, co? Ja  przecież nie
chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
     Chlipał,  pociNogał  nosem i w ciemnoœci zapewne  wycierał nos  rŞkawem
munduru  -  żałosny jak  każdy dezerter,  przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
     -  Dobra  - stwierdzi!  Wiktor.  - Păjdziesz z  nami.  Nie  wydamy ciŞ.
Ubranie też siŞ znajdzie. Idziemy, tylko siŞ nie zgub.
     KierujNoc siŞ na psie  wycie  znaleŸli KwadrygŞ. Teraz na  szyi Wiktora
wisiał  automat,  za  lewNo  rŞkŞ  konwulsyjnie  trzymał  go   pochlipujNocy
żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga.  Zupełny obłŞd. Można oczywiœcie
oddaŚ  rozładowany  automat  temu  chłopcu i daŚ  smarkaczowi kopniaka. Nie,
jakoœ szkoda. I smarkacza szkoda,  i automatu, jeszcze siŞ  może  przydaŚ...
Myœmy  tu  siŞ  naradzili  ze  społeczeástwem  i  przeważył  poglNod,  że na
rozbrojenie  jest jeszcze za wczeœnie.  Automat  może siŞ  jeszcze przydaŚ w
przyszłoœci...
     - Przestaácie obaj wyŚ - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy.
     Ucichli,  a  po  piŞciu minutach,  kiedy  zaœwieciły  przed nimi matowe
œwiatła stacji benzynowej. Kwadryga  pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc
radoœnie: "Przyszliœmy, dziŞki Bogu przyszliœmy..."
     Klucz  do furtki  Kwadryga  oczywiœcie  zapomniał  w  hotelu  razem  ze
spodniami. PieklNoc siŞ przeleŸli przez płot, klnNoc błNokali siŞ przez czas
jakiœ w  krzakach bzu,  omal  nie wpadli do fontanny,  wreszcie  trafili  do
wejœcia,  wyważyli drzwi i znaleŸli  siŞ w hallu. PstryknNoł  kontakt i hali
rozjaœniło słabe, czerwone œwiatło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w
poszukiwaniu rŞcznikăw i suchego ubrania, żołnierz rozebrał siŞ do bielizny,
zwinNoł  mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapŞ. Wtedy uspokoił siŞ nieco i
przestał  pochlipywaŚ.  Potem  wrăcił  Kwadryga  i  wszyscy długo,  zaciekle
wycierali siŞ rŞcznikami i przebierali.
     W  hallu  panował  chaos.   Wszystko  było  poprzewracane,  rozrzucone,
zabłocone.  KsiNożki poniewierały  siŞ  przemieszane  z  brudnymi  łachami i
zrolowanymi  obrazami.  Pod  nogami chrzŞœciło szkło  i tubki z  zaschniŞtNo
farbNo,  telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stăł zastawiony był
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi  resztkami jedzenia. ZresztNo,  czego  tam
nie  było po  kNotach,  a  raczej  co tam było,  nie măgł  siŞ zorientowaŚ w
ciemnoœciach. Zaduch w  domu był  taki, że Wiktor  nie wytrzymał  i otworzył
okno.
     Kwadryga zabrał siŞ do robienia  porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu,
przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogŞ. NastŞpnie wytarł blat
mokrym szlafrokiem,  pobiegł gdzieœ, przyniăsł trzy  kryształowe  kieliszki,
zabytkowe   i  piŞkne   oraz   dwie  kwadratowe   butelki.   PopiskujNoc   z
niecierpliwoœci wyciNognNoł korki i napełnił pucharki.
     -  Na  zdrowie...  - wymamrotał  niewyraŸnie,  złapał  swăj  kieliszek,
przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
     Wiktor ugniatajNoc  wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym
uœmiechem. Na  twarzy  Kwadrygi  pojawiło  siŞ  nagle  nieopisane  zdumienie
przemieszane z zawodem.
     - I tu też... - powiedział z obrzydzeniem.
     - Co takiego? - zapytał Wiktor.
     - Woda - nieœmiało odezwał siŞ żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
     Wiktor  odpił ze swojego kieliszka.  Tak, to  była woda, czysta, zimna,
byŚ może nawet destylowana.
     - Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał.
     Kwadryga  bez słowa złapał drugNo butelkŞ i wypił  łyk. Twarz wykrzywił
mu  grymas.  SplunNoł i powiedział: "O măj Boże!", pochylił siŞ i na palcach
wyszedł  z  pokoju,  żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor  obejrzał etykietki na
butelkach  - rum, whisky.  Znowu  sprăbował  -  woda.  Zapachniało normalnym
diabelstwem,  same z  siebie  zaskrzypiały gdzieœ  deski podłogi,  skăra  na
plecach œcierpła pod uważnym spojrzeniem czyichœ oczu. Żołnierzyk wciNognNoł
głowŞ w kołnierz  ogromnego swetra  R.  Kwadrygi  i głŞboko wsunNoł  rŞce  w
rŞkawy. Oczy miał okrNogłe i nie spuszczał  wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał
ochryple:
     - No, czego siŞ gapisz?
     - A pan czego? - szeptem spytał żołnierz.
     - Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?
     - Ja tak, a pan... Jakoœ straszno.... Lepiej nie...
     Spokăj, powiedział  do siebie Wiktor.  To  nic strasznego. To  przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo.  Oni, bracie,  wszystko umiejNo.
WodŞ  w  wino i  wino w  wodŞ. SiedzNo  sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokŞ. Kamieá wŞgielny. Abstynenci, ich maŚ...
     - Stchărzyłeœ? - zapytał żołnierza. - Găwniarz.
     - Bo to straszne! - powiedział  żołnierz ożywiajNoc siŞ. - Panu to nic,
ale  ile ja siŞ wycierpiałem... Stoisz w nocy na posterunku,  a on  wylatuje
zza drutăw, spojrzy na ciebie z găry i dalej... Jeden  nasz kapral to  nawet
zrobił w portki... Kapitan  ciNogle măwił, przyzwyczaicie siŞ, że służba, że
przysiŞga. Ni cholery nie można siŞ przyzwyczaiŚ. Niedawno jeden przyleciał,
usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy  ma  nie jak człowiek,
czerwone,  œwieca, siarkNo  od niego zalatuje... -  żołnierz  wyjNoł rŞce  z
rŞkawăw i przeżegnał siŞ.
     Z  głŞbin willi wychynNoł  Kwadryga  wciNoż  tak  samo  pochylony  i na
palcach.
     -  Sama  woda  -  oznajmił.  -  Wiktor, wiejmy  stNod.  W  garażu  stoi
zatankowany samochăd, siadamy i czeœŚ! No?
     - Bez paniki - odparł Wiktor.  - ZwiaŚ zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadŞ, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabraŚ chłopaka.
     - Nie - stwierdził Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadŞ.
     - W takim razie  przestaá dygotaŚ  i przynieœ coœ do  żarcia  - polecił
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemienił siŞ w kamieá?
     Chleb  w   kamieá  siŞ  nie   przemienił.  Konserwy  răwnież  pozostały
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli,  a żołnierz  opowiadał,  ile  siŞ
najadł strachu przez ostatnie  dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o  inwazji
dżdżownic, o dzieciach, ktăre w ciNogu dwăch dni stały siŞ dorosłymi ludŸmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiŞtnastoletnim chłopcu, ktăry
ze  strachu  sam  siŞ  postrzelił...  i  jeszcze  o  tym  jak  na  wartowniŞ
przyniesiono obiad,  postawiono  na kuchni, żeby siŞ  ogrzał, jak obiad stał
dwie  godziny na ogniu, w ogăle siŞ nie zagrzał  i jedli zimny... A  dzisiaj
objNołem  wartŞ o ăsmej wieczorem,  deszcz jak  z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe œwiatła, muzyka jakaœ  nieludzka i jakiœ głos wciNoż
măwi i măwi, măwi, măwi, a co măwi nie wiadomo, słowa nie można zrozumieŚ. A
potem ze stepu wyszły wirujNoce słupy i prosto  do obozu. Ledwie weszły, jak
otwarła siŞ brama i wylatuje za bramŞ  pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNożyłem nawet stanNoŚ na  bacznoœŚ,  widzŞ tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez  czapki,  bez płaszcza -  bije  kierowcŞ po karku i wrzeszczy:
"PrŞdzej  sukinsynu. PrŞdzej!"  Coœ  mnie  œcisnŞło w œrodku,  jakby mi ktoœ
powiedział  - uciekaj,  pryskaj stNod, bo  inaczej  zostanie z ciebie  mokra
plama.  No,  to zwiałem.  I  nie  drogNo,  tylko prosto, przez  step,  przez
wNowozy,  mato w moczarach  nie  ugrzNozłem, pelerynŞ  gdzieœ tam  zgubiłem,
wczoraj nowNo  pobrałem, ale trafiłem do  miasta, a w mieœcie patrole..  Raz
ledwie im  uciekłem, drugi raz  ledwie im uciekłem,  dotarłem tu  do  stacji
benzynowej, patrzŞ  - ludzie uciekajNo, cywilăw puszczajNo  bez gadania, ale
naszych - figŞ, żNodajNo przepustek. No to siŞ zdecydowałem.
     Opowiedziawszy  swojNo  historiŞ,  żołnierz  zwinNoł  siŞ  w  fotelu  i
natychmiast  zasnNoł. MŞczeásko  trzeŸwy Kwadryga znowu zaczai powtarzaŚ, że
trzeba  uciekaŚ  i  to natychmiast.  "Ten  tu na przykład -  măwi  w  kăłko,
wskazujNoc  widelcem na œpiNocego żołnierza. -  Nawet ten  rozumie... Ale ty
jesteœ okropnie tŞpy, Baniew, tŞpy jak głNob. Że też  nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z  păłnocy coœ mnie naciska.  ..  Uwierz mi....
wiem,  że mi nie wierzysz,  ale teraz  uwierz, przecież dawno  wam wszystkim
măwiłem - nie  wolno tu  siedzieŚ... Golem ci w głowie  zawrăcił,  pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz  jeszcze  jest  wolna droga, wszyscy czekajNo aż siŞ
rozwidni, potem wszystkie mosty bŞdNo  zatłoczone tak jak w czterdziestym...
Jesteœ uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłeœ, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kazał  mu iœŚ spaŚ albo  wynosiŚ  siŞ do  diabła. Kwadryga nabzdyczył
siŞ, dojadł konserwy i wlazł na kanapŞ owinNowszy siŞ  w moherowy pled. Czas
jakiœ krŞcił siŞ, chrzNokał, mamrotał apokaliptyczne  przepowiednie, a potem
ucichł. Była godzina czwarta.
     O  czwartej  dziesiŞŚ   œwiatło  mignŞło  i  zgasło  zupełnie.   Wiktor
wyciNognNoł  siŞ  w  fotelu, przykrył  jakimiœ  suchymi szmatami i spokojnie
leżał  patrzNoc  w   ciemne   okno  i  nadsłuchujNoc.  PojŞkiwał  przez  sen
żołnierzyk, pochrapywał umŞczony doktor  honoris causa. Gdzieœ - zapewne  na
stacji benzynowej - ryczały  silniki,  niewyraŸnie  wykrzykiwały coœ  jakieœ
głosy. Wiktor  sprăbował  zorientowaŚ siŞ  w tym co siŞ dzieje i  doszedł do
wniosku, że mokrzaki jednak pokłăciły siŞ z generałem Pferdem, pogoniły go z
leprozorium, przeniosły swojNo rezydencjŞ do  miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemieniŚ wino w wodŞ i  sprowadzaŚ na ludzi upiorny strach,
to bŞdNo umieli  przeciwstawiŚ siŞ  wspăłczesnemu  wojsku... - co tam, nawet
wspăłczesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami  zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad  głowNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co?  Czego
oni  chcNo?  Czyżby  znowu  walka o  władzŞ?  Ech  wy, homo  super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie  jak  i my.  Jeszcze jeden nowy ład, a czym
ład nowszy tym gorszy  - to  dobrze wiadomo.  Irma... Diana... Poderwał siŞ,
namacał  telefon, zdjNoł  słuchawkŞ.  Telefon milczał.  Znowu  czegoœ miŞdzy
sobNo nie podzielili, a my, ktărzy nie  chcemy byŚ ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas  zostawiono w spokoju, znowu  musimy  ruszaŚ w drogŞ,
depczNoc  siŞ  wzajemnie ratowaŚ siŞ,  uciekaŚ,  albo  co gorsza  - wybieraŚ
czyjNoœ stronŞ niczego nie rozumiejNoc, nic  nie wiedzNoc, wierzyŚ na słowo,
nawet nie na słowo, ale diabli wiedzNo  na co... StrzelaŚ do siebie, szarpaŚ
zŞbami....
     Znane myœli płynNo  znanym  korytem.  Już  tysiNoce  razy tak myœlałem.
Przyuczeni jesteœmy. Przyuczeni od dziecka.  Albo hurra,  hurra, albo idŸcie
wszyscy do diabła, nikomu nie wierzŞ. MyœleŚ pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na  poczNotek prăbuje pan go uproœciŚ. WiarNo,  albo
niewiarNo.   A  jeżeli   pan   już   wierzy,  to  do   utraty   zmysłăw,  do
najwierniejszego szczeniŞcego skowytu. A jeœli pan nie wierzy to z luboœciNo
rzyga pan  zatrutNo  żăłciNo  na wszystkie  ideały - i na fałszywe, i na  te
najprawdziwsze. Perry Mason mawiał - nie należy siŞ baŚ dowodăw rzeczowych -
trzeba siŞ baŚ interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak  im  jest wygodnie,  a  my prostaczkowie  łykamy gotowNo  interpretacjŞ.
Dlatego,  że  nie umiemy,  nie możemy  i nie chcemy  sami  pomyœleŚ. A kiedy
prostaczek Baniew,  ktăry nigdy  niczego  oprăcz  politycznych bandziorăw  w
życiu nie widział, prăbuje  samodzielnej interpretacji, to  natychmiast daje
plamŞ, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myœlenia nikt go nie nauczył,
wiŞc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprăcz bandyckich interpretowaŚ
nie  jest  zdolny. Nowy œwiat, stary œwiat... i od razu  skojarzenia -  nowy
ład,  stary ład... No dobrze,  ale przecież prostaczek  Baniew istnieje  nie
pierwszy dzieá, coœ niecoœ już widział,  tego i owego  siŞ nauczył. Przecież
nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszŞ  wierzyŚ faszyœcie Faworowi,  albo  temu  smarkatemu  kmiotkowi,  albo
trzeŸwemu Kwadrydze?  Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnăj i błoto? Mokrzaki
wystNopiły  przeciwko  Pferdowi? Znakomicie!  PogoniŚ  go  w  cholerŞ. Dawno
pora... A dzieci  nie  pozwolNo skrzywdziŚ, to  do  nich  niepodobne...  nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawołujNo, żeby siŞ narodowo samookreœliŚ,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach...  To, co  najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteœ...  I
całkiem  możliwe,  że to nowy œwiat bez nowego ładu. Strach? ObcoœŚ? Ale tak
właœnie powinno byŚ. Tworzysz przyszłoœŚ, ale  nie dla siebie. Ależ  ja  siŞ
miotałem jak goły w  pokrzywach, kiedy sparzyła mnie  przyszłoœŚ! Jak bardzo
chciałem  zawrăciŚ,  znaleŸŚ  siŞ  tam  gdzie moje minogi i  wădka...  Nawet
wspomnieŚ  przykro,  ale przecież tak  właœnie  byŚ powinno. Tak, nienawidzŞ
starego œwiata. NienawidzŞ jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystăw.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To  măj chleb  i  moja woda. OczyœŚcie
œwiat  wokăł  mnie,  sprawcie, żeby  stał siŞ takim jakim  chcŞ  go widzieŚ,
wăwczas nastNopi măj koniec. WychwalaŚ nie umiem, nienawidzŞ  wychwalania, a
wymyœlaŚ  nie  bŞdŞ  miał  komu, nie bŞdŞ miał kogo  nienawidzieŚ  - smutek,
œmierŚ...  Nowy œ wiat  - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie  czysty -
nie jestem mu  potrzebny, jestem dla niego  zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego...  ale  jeœli  ja  mu  nie  jestem potrzebny to  i  on mi
niepotrzebny,  ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to  dlaczego walczŞ o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddaŚ życie za zbudowanie
nowego œwiata, ale umrzeŚ w starym. Akceleracja, wszŞdzie akceleracja... Ale
nie sposăb  walczyŚ przeciw, nie  walczNoc za!  No  căż to znaczy, że  kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz właœnie tŞ gałNoŸ, na ktărej siedzisz.
     ...  Gdzieœ w ogromnym, pustym œwiecie płakała dziewczynka powtarzajNoc
żałoœnie:  nie chcŞ, nie  chcŞ,  to niesprawiedliwe, co z  tego,  że  bŞdzie
lepiej,  jeżeli tak ma  byŚ, to niech nie bŞdzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech  oni bŞdNo, czy  naprawdŞ nie można nic zrobiŚ,  żeby zostali  z nami,
jakie to  głupie,  jakie bezsensowne...  Przecież to  Irma, pomyœlał Wiktor.
"Irma!" - krzyknNoł i obudził siŞ.
     Chrapał  Kwadryga. Deszcz  za oknem  ustał i jakby przejaœniało. Wiktor
podniăsł  do  oczu  zegarek.  ŒwiecNoce  wskazăwki  pokazywały  za  kwadrans
piNotNo.  CiNognŞło przenikliwym chłodem, należałoby wstaŚ i  zamknNoŚ okno,
ale już siŞ zagrzał i nie chciało mu siŞ ruszaŚ, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni  to we  œnie,  ni  to na jawie,  gdzieœ  w pobliżu  przejeżdżały
samochody,   jeden  za  drugim  jechały  samochody,   samochody  wlokły  siŞ
błotnistNo drogNo po  wybojach,  przez bezkresne,  bagniste pole pod  szarym
brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupăw telegraficznych, z ktărych zwisały
zerwane druty,  obok rozbitego działa z lufNo zadartNo do găry, obok resztek
osmalonego komina, na ktărym siedziały najedzone wrony i przejmujNoca wilgoŚ
przenikała  pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało  siŞ  spaŚ, ale spaŚ
nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżaŚ Diana, a furtka zamkniŞta, w
oknach  ciemno, pomyœlała,  że  mnie  tu  nie  ma  i pojechała  dalej, a  on
wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił siŞ w pogoá  za samochodem i
krzyczał tak, że omal żyły nie popŞkały  mu w skroniach, okazało siŞ jednak,
że obok z łoskotem i szczŞkiem jadNo  czołgi, wiŞc nie  słyszał nawet samego
siebie, a Diana pojechała tam, w  stronŞ przeprawy, gdzie  wszystko płonŞło,
gdzie jNo zabijNo i on  zostanie sam, w tym momencie rozległ siŞ przenikliwy
œwist bomby,  prosto  w głowŞ, w măzg... Wiktor wskoczył  do rowu  i spadł z
fotela.
     Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i
kwiczał jak  baba,  było  widno,  ale  nie było  to  dzienne  œwiatło  -  na
uœwinionej podłodze leżały răwne jasne prostokNoty. Wiktor podbiegł  do okna
i  wyjrzał. To był ksiŞżyc  - lodowaty, maleáki, oœlepiajNoco  jasny. Było w
nim coœ niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotarło co
mianowicie takiego.  Niebo nadal zasnuwały chmury, ale  w tych chmurach ktoœ
starannie wykroił răwniutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był ksiŞżyc.
     Kwadryga już nie kwiczał.  ZatchnNoł siŞ krzykiem i  wydawał  z  siebie
tylko słabe, skrzypliwe dŸwiŞki.  Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i
nagle poczuł  złoœŚ. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo  oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypiał.
     - Przestaá! - ryknNoł Wiktor z  nienawiœciNo. -  Co ty,  kwadratăw  nie
widziałeœ? Artysta găwniany! Fagas!
     Złapał KwadrygŞ  za moherowy pled i potrzNosnNoł z całej siły. Kwadryga
upadł na podłogŞ i zamarł.
     - No wiŞc - powiedział  nagle nieoczekiwanie jasno i wyraŸnie. - Ja mam
dosyŚ.
     Wstał na czworaki  i wprost z tej pozycji wystartował  niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrzał  przez  okno. W głŞbi  duszy  miał nadziejŞ,  że mu siŞ
przewidziało, ale nic  siŞ nie zmieniło  i nawet wypatrzył  w prawym  dolnym
kNocie kwadratu  gwiazdkŞ,  nieomal  zatopionNo w  ksiŞżycowym  blasku. Było
œwietnie widaŚ mokre krzaki bzu,  nieczynnNo fontannŞ i  alegorycznNo rybŞ z
marmuru,  bogato zdobionNo bramŞ, a za bramNo - czarnNo wstŞgŞ szosy. Wiktor
usiadł  na  parapecie  i  pilnujNoc,  żeby  nie  drżały  mu  palce,  zapalił
papierosa.  KNotem oka zauważył, że żołnierza nie ma w  hallu - może uciekł,
może schował siŞ pod kanapŞ i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał
na  dawnym  miejscu,  i  Wiktor  histerycznie  zachichotał  porăwnujNoc  ten
nieszczŞsny kawałek żelaza z  siłami, ktăre  wykonały  kwadratowNo studniŞ w
chmurach. Sztukmistrze,  żeby ich. Nie  -  e,  jeżeli  nawet  ten nowy œwiat
polegnie, to i stary nieŸle dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rŞkNo  automat. Głupio,  ale jakoœ  z nim spokojniej.  ZresztNo,  jeœli po -
myœleŚ,  wcale  nie  głupio.  Jasne  jak słoáce,  że  szykuje siŞ przesławne
wianie,  to  wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie  wianie,  zawsze  lepiej
trzymaŚ siŞ na uboczu i mieŚ przy sobie automat.
     Na   dziedziácu   zaryczał   silnik,   zza   rogu  wyleciała   ogromna,
nieskoáczenie długa  limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo służbŞ wiernym pŞdzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknŞła  do
bramy, wywaliła jNo, wyjechała na szosŞ, skrŞciła i znikła.
     - A jednak zwiał, bydlak  -  wymamrotał Wiktor nie bez zawiœci. Zlazł z
parapetu,  zawiesił   na  ramieniu  automat,  narzucił   płaszcz  i  zawołał
żołnierza.  Żołnierz nie  odezwał siŞ. Wiktor zajrzał pod kanapŞ, ale  leżał
tam  tylko  szary tłumok  z  umundurowaniem. Wiktor zapalił  jeszcze jednego
papierosa  i wyszedł na  dwăr. W  krzakach bzu, obok rozbitej bramy  znalazł
ławkŞ dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosŞ, usiadł, założył  nogŞ na  nogŞ i szczelniej zakutał siŞ w
płaszcz. PoczNotkowo na szosie było pusto, ale  potem  przejechał  samochăd,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie siŞ rozpoczŞło.
     Miasto pŞkło jak wezbrany wrzăd. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sNod i akcyza, finanse i oœwiata
ludowa,  poczta  i telegraf, uciekały złote  koszule -  wszyscy, wszyscy,  w
kłŞbach   benzynowego  smrodu,  w  trzasku  rur  wydechowych,  rozczochrani,
agresywni, rozwœcieczeni  i tŞpi. Kombinatorzy,  dorobkiewicze, słudzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym  jŞku klaksonăw
- szosa ryczała,  gigantyczny furunkuł  wciNoż  wyciekał i wyciekał, a kiedy
spłynŞła  ropa,  popłynŞła krew  -  ludzie na zatłoczonych  ciŞżarăwkach,  w
przeciNożonych autobusach, w załadowanych małolitrażăwkach, na  motocyklach,
na   rowerach,  na  wăzkach,   na   piechotŞ  przygiŞci   ciŞżarem  tobołăw,
popychajNocy  rŞczne wăzki,  pieszo,  z  pustymi rŞkami, posŞpni, milczNocy,
zagubieni,  zostawiajNoc  swoje  domy,  swoje   pluskwy,   swoje  niewielkie
szczŞœcie, ułożone  życie,  swojNo przeszłoœŚ i swojNo przyszłoœŚ. Za ludŸmi
postŞpowało  wojsko.  Powoli  przejechał  łazik   z  oficerami,  transporter
opancerzony, dwie  ciŞżarăwki  z żołnierzami  i nasze najlepsze  na  œwiecie
polowe  kuchnie,  a ostatnia  jechała pancerka  na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do tyłu.
     Œwitało,  ksiŞżyc  pobladł, straszny  kwadrat  rozpłynNoł  siŞ,  chmury
topniały,  nadciNogał  œwit. Wiktor  poczekał  około kwadransa,  nikogo  siŞ
wiŞcej nie doczekał i wyszedł za bramŞ.  Na asfalcie poniewierały siŞ brudne
szmaty, czyjaœ rozwalona walizka - w bardzo  dobrym  gatunku, od razu widaŚ,
że jakaœ władza  jNo zgubiła,  koło od furmanki, a nie opodal,  na poboczu -
sama furmanka  ze  starNo  dziurawNo  kanapNo  i  fikusem.  Poœrodku  szosy,
dokładnie  naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła  było  pusto.  Wiktor
spojrzał w stronŞ stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu,
ani jednego człowieka.  W ogrodach zaczŞły  œpiewaŚ ptaki, wstawało  słoáce,
ktărego Wiktor nie widział już ze dwa  tygodnie,  a miasto  - kilka lat. Ale
teraz nie było komu patrzeŚ na słoáce. Znowu rozległ siŞ warkot motoru i zza
zakrŞtu wynurzył siŞ autobus. Wiktor  zszedł na pobocze.  To  byli "Bracia w
sapiencji"  -  przepłynŞli  obok  jednakowo odwracajNoc obojŞtne,  bezmyœlne
twarze. Otăż i koniec, pomyœlał Wiktor. Dobrze byłoby siŞ napiŚ. Gdzież jest
Diana?
     Wolno ruszył na powrăt do miasta.

     *

     Słoáce było po prawej  stronie,  to skrywało siŞ  za dachami domkăw, to
bryzgało ciepłym œwiatłem  poprzez gałŞzie na  wpăł  zgniłych  drzew. Chmury
znikły i niebo było zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowała  lekkNo  mgiełkNo.
Było  idealnie cicho  i  Wiktor  zwrăcił uwagŞ na dziwne, ledwie dosłyszalne
dŸwiŞki, dobiegajNoce jakby  spod  ziemi -  słabe  potrzaskiwanie, szuranie,
szelest.  Ale  potem przywykł  i zapomniał o tym.  OgarnŞło go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczeástwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas
patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał siŞ obok niego jeep.
     - Niech pan wsiada - powiedział Golem.
     Golem  był  szary  ze  zmŞczenia  i  jakiœ przygnŞbiony,  a obok  niego
siedziała Diana,  răwnież zmŞczona, ale  i tak przeœliczna, najpiŞkniejsza z
wszystkich zmŞczonych kobiet.
     -  Słoáce - rzekł  Wiktor uœmiechajNoc siŞ do niej. -  Spăjrzcie  jakie
słoáce.
     - On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
     - Dlaczego nie pojadŞ? - zdziwił siŞ Wiktor.  - PojadŞ. Tylko po co mam
siŞ œpieszyŚ?
     Nie wytrzymał  i znowu  popatrzył na niebo.  Potem za siebie, na pustNo
ulicŞ.   Wszystko  było  zalane  słoácem.  Gdzieœ   tam  polem   wlekli  siŞ
uciekinierzy, z  łoskotem cofała siŞ armia,  wiała  władza, tam były  korki,
latały  przekleástwa,  bezmyœlne  komendy  i  groŸby,  z  păłnocy  na miasto
ciNognŞli  zwyciŞzcy, a  tu był  pusty  pas spokoju i bezpieczeástwa,  kilka
kilometrăw pustki, w tej pustce zaœ samochăd i troje ludzi.
     - Golem, czy to idzie nowy œwiat?
     - Tak -  oznajmił  Golem. Wpatrywał siŞ  w  Wiktora  spod  opuchniŞtych
powiek.
     - A gdzie sNo paáskie mokrzaki? IdNo na piechotŞ?
     - Mokrzakăw nie ma - odpowiedział Golem.
     - Jak to - nie ma? - zapytał Wiktor. Spojrzał na DianŞ. Diana odwrăciła
siŞ w milczeniu.
     - Mokrzakăw nie ma  - powtărzył Golem.  Glos miał  zduszony i Wiktorowi
nagle siŞ wydało, że za chwilŞ zapłacze. - Może pan uważaŚ, że ich nie było.
I nie bŞdzie.
     - Znakomicie - powiedział Wiktor. - No to chodŸmy na spacer.
     - Jedzie pan, czy nie? - ospale zapytał Golem.
     - Ja bym pojechał - odparł z uœmiechem Wiktor - ale muszŞ jeszcze wpaœŚ
do  hotelu, zabraŚ  maszynopisy i w ogăle  rozejrzeŚ siŞ...  Wie pan, Golem,
mnie siŞ tu podoba.
     - Ja też zostajŞ -  oznajmiła nagle Diana i wysiadła z  samochodu. - Co
ja tam bŞdŞ robiŚ?
     - A co pani bŞdzie tu robiŚ? - zapytał Golem.
     - Nie wiem - odpowiedziała Diana. - Ale nie mam teraz na œwiecie nikogo
oprăcz tego człowieka.
     - No dobrze - rzekł Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
     -  Przecież on musi  zobaczyŚ -  zaprotestowała  Diana.  - On  nie może
wyjechaŚ zanim nie zobaczy...
     -  O właœnie - podchwycił Wiktor. - Po jakiego diabła jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczŞ? Przecież to moja specjalnoœŚ - patrzeŚ.
     -  Posłuchajcie,  dzieci - powiedział Golem.  - Czy wy  zdajecie  sobie
sprawŞ, na co siŞ decydujecie? Wiktor, przecież măwiłem - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeœli ma byŚ z pana jakiœ pożytek. Po swojej!
     - Ja całe życie jestem po swojej stronie - odrzekł Wiktor.
     - Tutaj bŞdzie to niemożliwe.
     - Zobaczymy - stwierdził Wiktor.
     -  O  Boże - westchnNoł Golem - jakbym  ja nie  miał ochoty zostaŚ! Ale
trzeba przecież choŚ trochŞ ruszyŚ głowNo! Trzeba rozumieŚ, do diabla, na co
ma siŞ  ochotŞ i co siŞ musi... - jakby przekonywał  siebie  samego.  - Ech,
wy... No  căż,  zostawajcie.  ŻyczŞ przyjemnego  spŞdzenia  czasu. - Wrzucił
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj.  Zabieram go  ze sobNo. Pani nie
bŞdzie potrzebny.
     - Tak - potwierdziła Diana. - On tego właœnie chciał.
     - Golem - zapytał Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież  ten  œwiat
jest tym, czego pan chciał.
     - Ja nie uciekam - surowo oznajmił Golem. - Ja  jadŞ.  StNod, gdzie już
wiŞcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
     I odjechał. Diana  i Wiktor  wziŞli siŞ  za  rŞce i  poszli w gărŞ Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwyciŞzcăw. Nie rozmawiali, pełnNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze,  mrużyli oczy od  słoáca i nie
bali siŞ niczego. Miasto  patrzyło  na  nich pustymi oknami i było to miasto
zadziwiajNoce  - pokryte  pleœniNo, oœlizgłe, prăchniejNoce, całe  w jakichœ
złowieszczych plamach,  jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gniło na
dnie  morza i oto wreszcie  wyciNogniŞto  je na  powierzchniŞ na poœmiewisko
słoácu i słoáce uœmiawszy siŞ do woli zaczŞło to miasto niszczyŚ.
     Topniały, parowały  dachy, blacha i  dachăwki rdzawo dymiły i znikały w
oczach. W  murach  otwierały siŞ  szczeliny,  rosły,  obnażajNoc  obszarpane
tapety,  obdrapane  łăżka,  kulawe meble  i  wypłowiałe  fotografie.  MiŞkko
podłamujNoc siŞ tajały uliczne latarnie, rozpuszczały siŞ w powietrzu kioski
i  słupy ogłoszeniowe  - wszystko  wokăł  potrzaskiwało,  syczało  cichutko,
szeleœciło, stawało siŞ gNobczaste, przezroczyste, przeistaczało siŞ w grudy
błota  i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła  sylwetkŞ, stała siŞ  lekka,
niewyraŸna i znikła w niebieskoœci  nieba. Przez chwilŞ, zupełnie oddzielnie
wisiał na niebie staroœwiecki zegar, ale potem răwnież zniknNoł...
     Przepadł  măj maszynopis,  wesoło  pomyœlał  Wiktor.  Dookoła nie  było
miasta - gdzieniegdzie  sterczały suchotnicze krzaczki,  zostały  schorowane
drzewa  i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za  mgłNo można było domyœleŚ
siŞ jakichœ budynkăw, resztek  budynkăw,  upiorăw domăw, a  nie opodal byłej
jezdni,  na  ceglanym  ganku,  ktăry  prowadził   donikNod  siedział  Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogŞ. Obok leżały drewniane kule.
     - Czołem Teddy - powiedział Wiktor. - Zostałeœ?
     - Aha - odparł Teddy.
     - Czemu?
     - A tam - rzekł Teddy. - Napchali siŞ jak œledzie do beczki, nawet nogi
nie  miałem  gdzie  wyciNognNoŚ,  măwiŞ do synowej  -  no, po co  ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNołem na nich i zostałem.
     - Chcesz iœŚ z nami?
     - Co to,  to  nie - odpowiedział Teddy. - Ja lepiej  sobie tu posiedzŞ.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
     I  poszli  dalej.  Robiło  siŞ  gorNoco  i  Wiktor  zrzucił  na  ziemiŞ
niepotrzebny  płaszcz, strzNosnNoł  z  siebie zardzewiałe resztki automatu i
rozeœmiał  siŞ z  ulgNo. Diana pocałowała go i  powiedziała  "Dobrze!".  Nie
zaprzeczał  . Szli i szli  pod  błŞkitnym niebem,  pod gorNocym słoácem,  po
ziemi, ktăra już zazieleniła siŞ młodNo trawNo  i przyszli na  miejsce gdzie
był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal  -  ogromny,  szary  szeœcian z
szorstkiego betonu i Wiktor  pomyœlał, że to  jest  pomnik,  a byŚ może słup
graniczny  miŞdzy starym i nowym œwiatem.  Ledwie  to  pomyœlał,  zza  bryły
betonu bezdŸwiŞcznie  wystrzelił  odrzutowy myœliwiec  z emblematem Legii na
kadłubie,  bezdŸwiŞcznie  œmignNoł nad  głowami,  skrŞcił w pobliżu  słoáca,
znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, œwiszczNocy ryk,  uderzył w uszy,
w twarz, w duszŞ, ale naprzeciw już  szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wNosikiem
na  opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z  witkNo w rŞku.  Popatrzyła w œlad za  myœliwcem, uniosła
witkŞ jakby brała go na cel i powiedziała "Kch - ch!"
     Diana rozeœmiała  siŞ. Wiktor spojrzał na niNo  i zobaczył, że  jest to
jeszcze  jedna  Diana,  zupełnie nowa, taka  jakiej do tej pory jeszcze  nie
znał, nie przypuszczał  nawet, że taka Diana jest w  ogăle możliwa  -  Diana
SzczŞœliwa.  Wtedy  pogroził sobie  palcem i  pomyœlał:  wszystko to  bardzo
piŞknie, ale  żebym tylko nie zapomniał  wrăciŚ,  żebym tylko  nie zapomniał
wrăciŚ...

     KONIEC






                             [ P R E Z E N T U J E ]

                        A. i B. Strugaccy - Pora deszczow

  ¨ŹŹŞŹŹŞŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŞŹŹŞŹŹť
  şąąş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛şąąş
  şąąş˛˛ş     Zeskanowal   : S&C          ł   Format   : RTF           ş˛˛şąąş
  şąąş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛şąąş
  şąąş˛˛ş     Data         : 16.4.2002    ł   Numer    : 381           ş˛˛şąąş
  şąąş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛şąąş
  叏ŠŹŹŠŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŠŹŹŠŹŹź

                  [ D O D A T K O W E    I N F O R M A C J E ]

   Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
   wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
   przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
   calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
   Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
   wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
   zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
   Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
   Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...

                       ‡‡ŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹ‡‡

                          [ D O L A C Z   D O   N A S  ]

   Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
   i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
   nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
                          dowiedziec sie jak to zrobic.

                       ‡‡ŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹ‡‡

                     [ T O   C O   W Y P U S C I L I S M Y ]

   1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
   2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
   3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
   4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
   5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
   6. Alistair MacLean - Athabaska
   7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
   8. Philip K. Dick - Za drzwiami
   9. Patrick Suskind - Pachnidlo
   10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
   11. Adam Blaszczyk - Wirusy
   12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
   13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
   14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
   15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
   16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
   17. Andre Norton - Rok jednorozca
   18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
   19. Glen Cook - Cien w ukryciu
   20. Terry Pratchett - Eryk
   21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
   22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
   23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
   24. Andre Norton - Swit 2250
   25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
   26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
   27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
   28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
   29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
   30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
   31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
   32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
   33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
   34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
   35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
   36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
   37. Graham Masterton - Kostnica
   38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
   39. Glen Cook - Ponure Lata
   40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
   41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
   42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
   43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
   44. Philip K. Dick - Pelzacze
   45. Philip K. Dick - Ubik
   46. Robert Sheckley - Planeta Zla
   47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
   48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
   49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
   50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
   51. Joanna Chmielewska - Lesio
   52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
   53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
   54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
   55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
   56. Jeffrey Archer - Co do grosza
   57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
   58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
   59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
   60. Alistair Maclean - Tabor
   61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
   62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
   63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
   64. Terry Pratchett - Trolowy Most
   65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
   66. Harry Harrison - Wygnanie
   67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
   68. James Morrow - Miasto Prawdy
   69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
   70. Issac Asimov - Fundacja
   71. Issac Asimov - Nastanie nocy
   72. Issac Asimov - Nemesis
   73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
   74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
   75. David Morrell - Piata Profesja
   76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
   77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
   78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
   79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
   80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
   81. Krzysztof Borun - Toccata
   82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
   83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
   84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
   85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
   86. Roger Zelazny - Reka Oberona
   87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
   88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
   89. Roger Zelazny - Krew Amberu
   90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
   91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
   92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
   93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
   94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
   95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
   96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
   97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
   98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
   99. Ciza Zyke - Goraczka
   100. Clive Barker - 5 opowiadan
   101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
   102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
   103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
   104. Cizia Zyke - Sahara
   105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
   106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
   107. Thomas Harris - Milczenie owiec
   108. Stephen King - Skazani na Shawshank
   109. Waldemar Lysiak - Dobry
   110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
   111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
   112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
   113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
   114. Brian Aldiss - Non Stop
   115. Jean M. Auel - Dolina Koni
   116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
   117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
   118. Jeff Noon - Wurt
   119. Terry Pratchett - Kolor Magii
   120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
   121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
   122. Harry Harrison - Planeta Smierci
   123. Magazyn Science Fiction nr 1
   124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
   125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
   126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
   127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
   128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
   129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
   130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
   131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
   132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
   133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
   134. C. J. Cherryh - Przybysz
   135. A. Cole i C. Bunch - Sten
   136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
   137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
   138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
   139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
   140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
   141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
   142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
   143. Harry Harrison - 24 opowiadania
   144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
   145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
   146. Terry Pratchett - Piramidy
   147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
   148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
   149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
   150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
   151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
   152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
   153. William Gibson - Mona Liza Turbo
   154. Ira Levin - Zony ze Stepford
   155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
   156. Larry Niven - Pierscien
   157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
   158. Glen Cook - Woda Spi
   159. Orson Scot Card - Cien Endera
   160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
   161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
   162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
   163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
   164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
   165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
   166. Gene Wolfe - Cien Kata
   167. Larry Niven - 6 opowiadan
   168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
   169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
   170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
   171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
   172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
   173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
   174. Stephen King - Carrie
   175. Thomas Harris - Hannibal
   176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
   177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
   178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
   179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
   180. Desmond Bagley - Zloty kil
   181. Stephen King - Strefa smierci
   182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
   183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
   184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
   185. Joanna Chmielewska - Hazard
   186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
   187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
   188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
   189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
   190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
   191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
   192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
   193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
   194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
   195. J.C. Pollock - Lista Goringa
   196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
   197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
   198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
   199. Ross Thomas - Voodoo
   200. Glen Cook - Srebrny Grot
   201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
   202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
   203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
   204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
   205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
   206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
   207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
   208. Emma Popik - Bramy Strachu
   209. Desmond Bagley - Odwet
   210. Winston Groom - Forrest Gump
   211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
   212. Terry Pratchett - Dysk
   213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
   214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
   215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
   216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
   217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
   218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
   219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
   220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
   221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
   222. Tybetanska Ksiega Umarlych
   223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
   224. Colin Capp - Formy Chaosu
   225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
   226. John Fisher - Okiem Psa
   227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
   228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
   229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
   230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
   231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
   232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
   233. Roland Topor - Portret Suzanne
   234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
   235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
   236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
   237. Michal Psellos - Kronika...
   238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
   239. John Grisham - Testament
   240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
   241. Barbara Rosiek - Kokaina
   242. Clifford D. Simak  - Pierscien wokol slonca
   243. H.P. Lovecraft - Dagon
   244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
   245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
   246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
   247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
   248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
   249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
   250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
   251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
   252. Roland Topor - Dziennik paniczny
   253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
   254. Antologia "Dawka Milosci"
   255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
   256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
   257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
   258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
   259. Terry Pratchett - Dywan
   260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
   261. Terry Pratchett - Mort
   262. Terry Pratchett - Panowie i damy
   263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
   264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
   265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
   266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
   267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
   268. Mark Twain - Listy z Ziemi
   269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
   270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
   271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
   272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
   273. Wiktor Suworow - Akwarium
   274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
   275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
   276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
   277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
   278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
   279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
   280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
   281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
   282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
   283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
   284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
   285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
   286. Joseph Heller - Paragraf 22
   287. Piers Anthony - Zrodla Magii
   288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
   289. Terry Pratchett - Kosiarz
   290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
   291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
   292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
   293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
   294. John Grisham - Firma
   295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
   296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
   297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
   298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
   299. Anne McCaffrey - Sassinak
   300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
   301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
   302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
   303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
   304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
   305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
   306. M. Heindel - Astrologia
   307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
   308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
   309. Stephen King - Zielona Mila
   310. Glen Cook - Biala Roza
   311. Harry Harrison - Zima w edenie
   312. Neil Gaiman - Dym i lustra
   313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
   314. David Brin - Listonosz
   315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
   316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
   317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
   318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
   319. Albert Speer - Wspomnienia
   320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
   321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
   322. Fenix 0'90
   323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
   324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
   325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
   326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
   327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
   328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
   329. Stanislaw Lem - Fiasko
   330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
   331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
   332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
   333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
   334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
   335. Stanislaw Lem - Eden
   336. Stanislaw Lem - Katar
   337. Robert Harris - Vaterland
   338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
   339. Arthur C. Clarke - Rama II
   340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
   341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
   342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
   343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
   344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
   345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
   346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
   347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
   348. Tom Clancy - Oblezenie
   349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
   350. Connie Willis - Przewodnik Stada
   351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
   352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
   353. Jack L. Chalker - Charon
   354. Demond Bagley - List Vivero
   355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
   356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
   357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
   358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
   359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
   360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
   361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
   362. Herodot - Dzieje
   363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
   364. Robert Spector - Amazon.com
   365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
   366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
   367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
   368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
   369. Stanislaw Lem - Glos Pana
   370. William Gibson - Neuromancer
   371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
   372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
   373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
   374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
   375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
   376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
   377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
   378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
   379. John Grisham - Raport Pelikana
   380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
   381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow

   [ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
   [             adresem http://www.s-d.releases.prv.pl                   ]


                       ‡‡ŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹŹ‡‡

                                [ K O N T A K T ]

                             WWW : www.scan-dal.prv.pl

			   FORUM : www.bwforum.prv.pl

                          e-mail : ScanHQ@wp.pl

Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 10:50:12 GMT
ŽćĽ­¨âĽ íâŽâ ⼪áâ: