zenie - zrodziły kwiat ludzkości, twărcăw cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła bulwa kartofla, ktăra dała życie roślinie. A kiedy trup zaczyna gni¦, to znaczy, że pora go pogrzeba¦. - O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego, że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne? - Niech pan nie udaje głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce pan zastanowi¦ siŞ nad sprawami, o ktărych panu świetnie wiadomo? Z jakiego powodu ulegajNo degeneracji najwspanialsze idee? Z powodu tŞpoty mas. Z jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne obrzydliwości? Z powodu tŞpoty mas, ktăre wybierajNo rzNody godne siebie. Z jakiego powodu Złoty Wiek jest răwnie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu mas. W zasadzie Hitler miał słusznoś¦, podświadomNo słusznoś¦, czuł, że na świecie jest wielu zbytecznych. Ale był z krwi i kości motłochu, wiŞc wszystko zepsuł. Głupie było likwidowanie według przynależności rasowej. A poza tym nie miał w dyspozycji odpowiednich środkăw masowej zagłady. - A według jakich cech pan zamierza przeprowadzi¦ selekcjŞ? - zapytał Wiktor. - Według nijakości - odparł Pawor. - Jeśli człowiek jest przeciŞtny, nijaki, to znaczy że go należy zlikwidowa¦. - A kto bŞdzie decydowa¦, czy człowiek jest przeciŞtny, czy nie? - Niech pan siŞ nie martwi, to sNo szczegăły. Ja panu formułujŞ zasadŞ, a kto, co i jak - to sNo szczegăły. - A po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, ktărego Pawor znudził. - To znaczy? - Na diabła panu ten proces? Rozmienia siŞ pan na drobne, Pawor! Zawsze tak koáczycie, wy, nadludzie. Zamierzacie przebudowa¦ świat, nie zgadzacie siŞ na mniej niż trzy miliardy trupăw, a tymczasem albo martwicie siŞ o stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie marnym kanciarzom załatwia¦ ich ciemne sprawy. - Może jednak trochŞ ostrożniej na zakrŞtach - powiedział Pawor. Wida¦ było, że jest straszliwie wściekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i nierobem... - Ale przynajmniej nie organizujŞ dŞtych procesăw politycznych i nie zamierzam przebudowa¦ świata. - Tak - oznajmił Pawor. - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew. Pan to przecież zaledwie bohema, czyli krătko măwiNoc, łajdak, tani opozycjonista, wichrzyciel i găwno. Sam pan nie wie czego chce, i robi pan tylko to, czego chcNo od pana. DogadzajNoc gustom łajdakăw podobnych sobie, wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo, co to rusza z posad świat, a nie po prostu obrzydliwym wierszokletNo z tych, co to piszNo na ścianach publicznych szaletăw. - To prawda - zgodził siŞ Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan tego wcześniej. Musiałem pana obrazi¦, żeby to usłysze¦. No i wynika z tego, że jest pan nikczemnym typkiem, Pawor. Jednym z wielu. I jeśli bŞdNo likwidowa¦, to pana też zlikwidujNo. Na podstawie przeciŞtności. FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim! Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyślał. Pawor jest odrażajNocy. Co za uśmieszek! Co mu siŞ dzisiaj stało? Kwadrygaśpi, co mu tam kłătnie, masy i cała ta filozofia... A Golem rozwalił siŞ w fotelu niczym w teatrze, kieliszek w palcach, rŞka za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoś Pawor trochŞ za długo milczy. Argumentăw szuka, czy co? - No dobrze - rzekł w koácu Pawor. - Porozmawialiśmy i wystarczy. Uśmieszek znikł mu z twarzy, i oczy miał znowu jak sturmbahnfuhrer. Rzucił banknot na stăł, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł przyjemne rozczarowanie. - Jednak jak na pisarza fatalnie zna siŞ pan na ludziach - oznajmił Golem. - To nie moja rzecz - lekko powiedział Wiktor. - Niech na ludziach znajNo siŞ psychologowie i departament bezpieczeástwa. Moja rzecz, to wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwościNo artysty... A w zwiNozku z czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNoka¦"? - Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora. - Co u diabła? - zaprotestował Wiktor - po pierwsze, wcale go nie zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to świnia. Czy pan wie, że Pawor pomaga burmistrzowi, ktăry chce pana przymknNo¦? - Domyślam siŞ. - I nie jest pan zaniepokojony? - Nie. MajNo za krătkie rŞce. To znaczy burmistrz ma za krătkie rŞce. I sNod. - A Pawor? - A Pawor ma rŞce długie - powiedział Golem. - I dlatego niech pan przestanie przy nim brzdNoka¦. Widzi pan przecież, że ja przy nim nie brzdNokam. - Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor. - Czasami brzdNokam przy panu. Mam do pana słaboś¦. ProszŞ mi nala¦ koniaku. - Z przyjemnościNo - Wiktor nalał. - Może obudzimy KwadrygŞ? Co on sobie myśli, nawet nie bronił mnie przed Faworem. - Nie, nie trzeba go budzi¦. Lepiej porozmawiajmy. Po co pan siŞ w to miesza? Kto pana prosił o porywanie ciŞżarăwki? - Tak mi siŞ spodobało - oznajmił Wiktor - To świástwo, żeby aresztowa¦ ksiNożki. A oprăcz tego zdenerwował mnie burmistrz. To był zamach na mojNo wolnoś¦. Zawsze, kiedy ktoś prăbuje dokona¦ zamachu na mojNo wolnoś¦, zmieniam siŞ w chuligana... A nawiasem măwiNoc, Golem, czy generał Pferd wstawi siŞ za mnNo u burmistrza? - Generał Pferd kicha na pana razem z burmistrzem - odparł Golem. - Ma wiŞksze zmartwienia. - No to proszŞ mu powiedzie¦, żeby siŞ za mnNo wstawił. Bo inaczej napiszŞ pogromowy artykuł przeciwko waszemu leprozorium: o tym jak wykorzystujecie krew chrześcijaáskich niemowlNot w celu leczenia okularniczej choroby. Myśli pan, że nie wiem, po co mokrzaki zwabiajNo dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je. OkryjŞ was haábNo przed całym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod maskNo lekarza. - Wiktor stuknNoł siŞ z Goleniem i wypił. - Bez żartăw, măwiŞ poważnie. Burmistrz zmusza mnie do napisania takiego artykułu. Pan, oczywiście, răwnież o tym wie. - Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne. - Jak widzŞ, dla pana wszystko jest nieważne - powiedział Wiktor. - Całe miasto jest przeciwko panu - nieważne. ChcNo pana odda¦ pod sNod - nieważne. Inspektora sanitarnego Pawora irytuje paáskie zachowanie - nieważne. A może generał Pferd to pseudonim pana Prezydenta? A propos, czy ten wszechpotŞżny generał wie, że pan jest komunistNo? - A dlaczego irytuje siŞ pisarz Baniew? - spokojnie zapytał Golem. - Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy siŞ oglNoda. - Teddy to nasz człowiek - wyjaśnił Wiktor. - On zresztNo też jest zirytowany - myszy mu ży¦ nie dajNo. - Wiktor zmarszczył brwi i zapalił papierosa. - ChwileczkŞ, o co mnie pan pytał?... A, tak. Jestem zirytowany dlatego, że nie wpuścił mnie pan do leprozorium. A ja przecież zachowałem siŞ bardzo szlachetnie. Powiedzmy nawet, że głupio, ale każdy szlachetny uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach. - I bił siŞ pan w jego obronie - dodał Golem. - O właśnie. Biłem siŞ. - Z faszystami - powiedział Golem. - Właśnie z faszystami. - A przepustkŞ pan ma? - zapytał Golem. - PrzepustkŞ... Pawora też nie wpuszczacie i on na moich oczach przemienił siŞ w demofoba. - Tak, Faworowi tu siŞ nie wiedzie - przytaknNoł Golem. - Właściwie jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam, kiedy wreszcie zacznie popełnia¦ głupstwa. Zdaje siŞ, że już zaczyna. Doktor R. Kwadryga podniăsł rozkudłanNo głowŞ i rzekł: - Mocno. WejdŞ tam, a potem siŞ zobaczy. Dach wybijŞ - Jego głowa znowu ze stukiem upadła na stăł. - MiŞdzy nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos. - To prawda, że jest pan komunistNo? - O ile pamiŞtam, partia komunistyczna jest u nas zakazana - zauważył Golem. - O Boże - powiedział Wiktor. - A jaka partia u nas nie jest zakazana? Przecież nie o partiŞ pytam, tylko o pana... - Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem. - ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko jedno. Ale burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma pan gdzieś. Ale jeżeli to dojdzie do generała Pferda... - Ale my mu przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. - Po co generałowi zawraca¦ głowŞ drobiazgami? Generał wie, że jest leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki - no i wystarczy. - Dziwny generał - rzekł z zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A nawiasem măwiNoc, z powodu mokrzakăw już niedługo czekajNo go spore nieprzyjemności, CzujŞ to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym mieście mokrzaki stały siŞ po prostu pŞpkiem świata. - Gdyby tylko w mieście - powiedział Golem. - A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje siŞ, nie sNo zaraźliwi. - Niech pan nie bŞdzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraźliwi nie sNo tak zwyczajnie. - To znaczy? - To znaczy, że na przykład Teddy nie może siŞ od nich zarazi¦. I burmistrz nie może, nie măwiNoc już o policmajstrze. A ktoś inny - może. - Na przykład pan. - Ja też nie mogŞ. Już. - A ja? - Nie wiem. ZresztNo, to tylko moja hipoteza. Niech pan nie zwraca uwagi. - Nie zwracam - smutnie powiedział Wiktor. - A co jeszcze jest w nich niezwykłego? - Co jest w nich niezwykłego - powtărzył Golem. - Sam pan măgł zauważy¦, że wszyscy ludzie dzielNo siŞ na trzy wielkie grupy. Dokładniej, na dwie duże i jednNo małNo.... SNo ludzie, ktărzy nie mogNo ży¦ bez przeszłości, cali sNo w przeszłości mniej lub bardziej odległej. ŻyjNo tradycjNo, obyczajem, przykazaniami, czerpiNo z przeszłości radoś¦ i przykład. Powiedzmy jak pan prezydent. Co by on poczNoł, gdybyśmy nie mieli naszej wielkiej przeszłości? Do czego by siŞ odwoływał i w ogăle skNod by siŞ wziNoł? NastŞpnie sNo ludzie, ktărzy żyjNo teraźniejszościNo, i nawet słysze¦ nie chcNo ani o przeszłości ani o przyszłości, i nic ich nie obchodzi ani przeszłoś¦, ani przyszłoś¦. Jak na przykład pan. Wszystkie wyobrażenia o przeszłości zepsuł panu prezydent, w jakNokolwiek przeszłoś¦ by pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi o przyszłoś¦, to nie ma pan o niej zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi siŞ pan mie¦... No i wreszcie sNo ludzie, ktărzy żyjNo przyszłościNo. Po przeszłości nie oczekujNo, i zupełnie słusznie, niczego dobrego, a teraźniejszoś¦ to dla nich wyłNocznie materiał, z ktărego budujNo przyszłoś¦, surowiec. .. ZresztNo tak naprawdŞ, oni już żyjNo w przyszłości... na wysepkach przyszłości, ktăre powstajNo dokoła nich w czasie teraźniejszym... - Golem uśmiechajNoc siŞ jakoś dziwnie, wzniăsł oczy do sufitu. - Oni sNo mNodrzy - powiedział z czułościNo. - SNo diabelnie mNodrzy w odrăżnieniu od wiŞkszości ludzi. Wszyscy co do jednego utalentowani, Wiktorze. Ich pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnieá w ogăle nie majNo. - Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety... - W pewnym sensie - tak... - Wădka, igrzyska? - Bez wNotpienia. - Straszna choroba - stwierdził Wiktor - ja nie chcŞ... ZresztNo dalej nie rozumiem... Nic nie rozumiem. No, to że mNodrych ludzi wsadza siŞ za druty kolczaste - to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich siŞ wypuszcza, a do nich nie wpuszcza... - A może to nie oni siedzNo za drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor uśmiechnNoł siŞ. - ChwileczkŞ - powiedział. - To jeszcze nie wszystko, czego nie rozumiem. Co tu na przykład robi Pawor? Mnie siŞ nie wpuszcza - zgoda, jestem człowiekiem postronnym. Ale przecież ktoś musi sprawdzi¦ stan bielizny pościelowej i wychodkăw? Może macie tam antysanitarne warunki? - A jeżeli interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor popatrzył na Golema. - Znowu pan żartuje? - zapytał. - Znowu nie - odpowiedział Golem. - WiŞc kto to jest według pana - szpieg? - Szpieg to zbyt ogălnikowe pojŞcie - zaprotestował Golem. - ChwileczkŞ - rzekł Wiktor. - ProszŞ măwi¦ wprost. Kto otoczył leprozorium drutem i postawił żołnierzy. - Och, ten drut kolczasty - westchnNoł Golem. - Ile ubraá na nim porwano, a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkŞ. Wie pan, jakie jest najlepsze lekarstwo na biegunkŞ? Tytoá z portweinem, a raczej portwein z tytoniem. - Dobra - powiedział Wiktor. - To znaczy generał Pferd. Aha... - powiedział - i ten młody człowiek z teczkNo... A wiŞc to tak! To znaczy, że to jest normalny wojskowy instytut naukowy. Jasne... A Pawor, znaczy siŞ, nie jest wojskowym. Z innego, znaczy siŞ, resortu. Albo by¦ może, to nie nasz szpieg, tylko zagraniczny? - Niech Băg broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze brakowało! - Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo? - MyślŞ, że tak - stwierdził Golem. - A ten facet wie, kim jest Pawor? - MyślŞ, że nie - stwierdził Golem. - Pan mu nic nie powiedział? - A co mnie to obchodzi? - I generałowi też pan nie powiedział? - Nawet mi do głowy nie przyszło. - To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedzie¦. - Niech pan posłucha, Wiktor - powiedział Golem. - Tylko dlatego pozwoliłem panu gada¦ na ten temat, żeby pan siŞ przestraszył i przestał pcha¦ palce w cudze drzwi. Nie jest to do niczego potrzebne. I tak jest pan już namierzony, mogNo pana uciszy¦ i to tak, że nawet nie zdNoży siŞ pan zdziwi¦. - Mnie akurat jest łatwo wystraszy¦ - rzekł Wiktor z westchnieniem. - Jestem wystraszony od dziecka. Ale pomimo wszystko nie mogŞ zrozumie¦ - czego oni wszyscy chcNo od mokrzakăw? - Jacy - oni? - zmŞczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem. - Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle. - Boże - odparł Golem. - No, czego w naszych czasach mogNo chcie¦ krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za to ja nie rozumiem, czego pan od nich chce. Po co pan siŞ wtrNoca w to wszystko? Mało panu własnych kłopotăw? Mało panu prezydenta? - Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod. - No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weźmie ze sobNo ryzŞ papieru... MogŞ panu podarowa¦ maszynŞ do pisania, chce pan? - Ja piszŞ starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway. - No i świetnie. PodarujŞ panu ogryzek ołăwka. ProszŞ pracowa¦, kocha¦ DianŞ. Może jeszcze da¦ panu fabułŞ? Może pan siŞ już wypisał? - Fabuły rodzNo siŞ z tematu - dostojnie oznajmił Wiktor. - A ja studiujŞ życie. - ProszŞ bardzo - powiedział Golem. - Niech pan studiuje życie, ile dusza zamarzy. Tylko niech siŞ pan nie wtrNoca do procesăw. - To niemożliwe - oświadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony sposăb wpływa na obraz eksperymentu. Czyżby pan zapomniał o prawach fizyki? Przecież my obserwujemy nie świat jako taki, tylko świat plus wpływ obserwatora. - Już raz dostał pan kastetem po głowie, a nastŞpnym razem mogNo pana zwyczajnie zastrzeli¦. - No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, by¦ może wcale nie kastetem, tylko cegłNo. A po drugie - czy mało jest miejsc, w ktărych można dosta¦ po głowie? W każdej chwili mogNo mnie wrobi¦, wiŞc co - mam nie wychodzi¦ z pokoju? Goleni przygryzł dolnNo wargŞ. Miał żăłte, koáskie zŞby. - Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił siŞ pan wtedy w eksperyment najzupełniej przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie. Jeśli teraz wtrNoci siŞ pan świadomie... - Nie wtrNocałem siŞ w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem sobie spokojnie do Loli i nagle widzŞ... - Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejś¦ na drugNo stronŞ, wymăżdżona gapo! - Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodzi¦ na drugNo stronŞ? - A dlatego, że jeden paáski dobry znajomy zajmował siŞ akurat wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiNozkăw, a pan tam wlazł jak baran. Wiktor wyprostował siŞ. - Jaki znowu măj dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego. - Znajomy znalazł siŞ z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami? Wiktor jednym haustem dopił swăj koniak. Ze zdumiewajNocNo wyrazistościNo przypomniał sobie - Pawor, z czerwonym zagrypionym nosem, wyjmuje z kieszeni chusteczkŞ i kastet ze stukiem spada na podłogŞ - ciŞżki, matowy, porŞczny. - Wykluczone - zaprotestował Wiktor i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy. Pawor nie măgł... - Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł siŞ Golem. Wiktor położył rŞce na stole i popatrzył na swoje zaciśniŞte piŞści. - Co majNo z tym wspălnego jego bezpośrednie obowiNozki? - zapytał. - Najwidoczniej komuś potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping. - A ja w tym przeszkodziłem? - Prăbował pan przeszkodzi¦. - To znaczy, że oni go jednak porwali? - I wywieźli. Może pan dziŞkowa¦ Bogu, że nie zabrali i pana - w celu unikniŞcia przeciekăw informacji. Ich przecież nie interesujNo losy literatury. - To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor. - Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem. - Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze zobaczymy... A po co był im potrzebny mokrzak? - Jak to - po co? Informacja... SkNod wziNo¦ informacjŞ? Sam pan wie - druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd... - To znaczy, że teraz go przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo milczał. Potem rzekł: - On nie żyje. - Zatłukli go? - Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu czyta¦, wiŞc umarł z głodu. Wiktor szybko popatrzył na niego. Golem uśmiechał siŞ smutnie. Albo płakał. Wiktor poczuł nagłe przerażenie i żałoś¦, duszNocNo żałoś¦. Przygasło światło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi zabrakło powietrza i z trudem rozluźnił wŞzeł krawata. Boże măj, pomyślał, jakaż to kanalia, co za szubrawiec, bandyta, zimny morderca.. a po tym wszystkim, po godzinie, umył rŞce, uperfumował siŞ, wstŞpnie obliczył, ile bŞdzie warta wdziŞcznoś¦ zwierzchnikăw, siedział obok, pił ze mnNo jak z kolegNo, łajdak, łgał, śmiał siŞ ze mnie w kułak, szydził, a kiedy siŞ odwracałem, sam do siebie puszczał oko, potem zaś wspăłczujNoco pytał jak tam moja głowa... Niby przez czarnNo mgłŞ Wiktor widział, jak doktor R. Kwadryga powoli podniăsł głowŞ, rozciNogał w bezgłośnym krzyku spierzchłe wargi i zaczNoł konwulsyjnie maca¦ drżNocymi rŞkami po obrusie jak ślepy. Oczy miał jak ślepiec, kiedy potrzNosał głowNo i wciNoż krzyczał, i krzyczał, a Wiktor nic nie słyszał... Dobrze mi tak, sam jestem găwno, nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc przy tym za rŞce, nie pozwala¦ mi siŞ obetrze¦, na jakiego diabła jestem komuś potrzebny, trzeba było bi¦ jeszcze mocniej, żebym już nie wstał. a ja jak przez sen, piŞści z waty, i Boże măj, po jakiego diabła ja w ogăle żyjŞ, po jakiego diabła żyjNo wszyscy, przecież to takie proste, podejś¦ z tyłu i rNobnNo¦ w głowŞ żelazem, i nic siŞ nie zmieni, nic na świecie siŞ nie zmieni, tysiNoc kilometrăw stNod, w tej samej sekundzie, urodził siŞ taki sam szubrawiec... Tłusta twarz Golema obrzmiała jeszcze bardziej i poczerwieniała do ciemnej szczeciny, oczy mu zapłonŞły. Leżał nieruchomo w fotelu jak bukłak ze zjełczałNo oliwNo, poruszały siŞ tylko palce, kiedy powoli brał kieliszek za kieliszkiem, bezdźwiŞcznie odłamywał năżkŞ, wypuszczał i znowu brał, znowu łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie mogŞ pokocha¦ Diany, mało z kim sypiam, spa¦ wszyscy umiejNo, ale czy można kocha¦ kobietŞ, ktăra ciebie nie kocha, a kobieta nie może kocha¦, kiedy ty jej nie kochasz, i tak wszystko siŞ krŞci w przeklŞtym, nieludzkim kole, tak jak krŞci siŞ żmija, jak goni za swoim własnym ogonem, jak zwierzŞta kopulujNo i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzŞta nie wymyślajNo słăw i nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i uciekajNo od siebie... A Teddy płakał oparty łokciami o ladŞ baru, oparł kościsty podbrădek na kościstych piŞściach, jego łysa głowa szafranowe lśniła pod lampNo, a po zapadniŞtych policzkach nieustannie płynŞły łzy i też lśniły pod lampNo... A wszystko dlatego, że jestem găwnem, a nie pisarzem, jaki ze mnie u diabła pisarz, jeśli nienawidzŞ pisania, jeśli pisanie to dla mnie mŞka, wstydliwe, nieprzyjemne zajŞcie, coś w rodzaju bolesnego fizjologicznego wyprăżnienia, coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzŞ, strach pomyśle¦, że bŞdŞ musiał to robi¦ przez całe życie, że już jestem skazany, że teraz już mnie nie zwolniNo, tylko wciNoż bŞdNo siŞ domaga¦ - daj, daj i ja bŞdŞ dawa¦, ale teraz nie mogŞ, nawet myśle¦ o tym nie mogŞ, bo zwymiotujŞ. .. Bol-Kunac stał za plecami R. Kwadrygi i patrzył na zegarek, smukły, mokry, z mokrNo, świeżNo twarzNo o przepiŞknych ciemnych oczach i wiało od niego, rozrywajNoc gŞstNo gorNocNo duchotŞ, rześkim zapachem - zapachem trawy i źrădlanej wody, zapachem lilii, słoáca i konikăw polnych nad jeziorem... I świat powrăcił. Tylko jakieś niejasne wspomnienie, albo odczucie, czy może wspomnienie odczucia znikało za zakrŞtem - czyjś rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojŞty zgrzyt, brzŞk, chrzŞst szkła... Wiktor oblizał wargi i siŞgnNoł po butelkŞ. Doktor R. Kwadryga leżNoc głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech ich..." Zatroskany Golem zmiatał ze stołu kawałki szkła. Bol-Kunac powiedział: - Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem kopertŞ i znowu spojrzał na zegarek. - Dzieá dobry panu, panie Baniew - rzekł. - Dobry wieczăr - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku. Golem uważnie czytał list. Teddy za ladNo hałaśliwie wycierał nos wielkNo, kraciastNo chustkNo. - Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy widziałeś, kto mnie wtedy uderzył? - Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy. - Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył siŞ. - Stał do mnie plecami - wyjaśnił Bol-Kunac. - Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był? Golem wydał z siebie nieokreślony dźwiŞk. Wiktor obejrzał siŞ szybko. Golem, nie zwracajNoc na nikogo uwagi, z zadumNo rwał list na drobne kawałki. StrzŞpy schował do kieszeni. - Jest pan w błŞdzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go. - Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - ProszŞ ciŞ... Ja tam nie mogŞ sam jeden. Jedź ze mnNo... Bardzo okropnie... Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł: - Teddy! ProszŞ zapisa¦ na măj rachunek... i pamiŞtaj, że stłukłem cztery kieliszki... No, to ja idŞ - rzekł do Wiktora. - Niech pan siŞ zastanowi i radzŞ podjNo¦ rozsNodnNo decyzjŞ. By¦ może lepiej bŞdzie, jeśli pan stNod wyjedzie. - Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi wydało siŞ, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokrŞcił przeczNoco głowNo. - Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia. Tamci wyszli. Wiktor w zadumie dopił koniak. Podszedł kelner, twarz miał opuchniŞtNo, w czerwonych plamach. ZaczNoł sprzNota¦ ze stołu i jego ruchy były zaskakujNoco niezrŞczne i niepewne. - Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor. - Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana. - A co z Peterem? Zachorował? - Nie, proszŞ pana. Peter wyjechał. Nie wytrzymał. Ja pewnie też wyjadŞ... Wiktor spojrzał na R. KwadrygŞ. - ProszŞ go păźniej odprowadzi¦ do pokoju. - Tak, oczywiście, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner. Wiktor zapłacił, pomachał Teddyemu na pożegnanie i wyszedł do hallu. Wszedł na pierwsze piŞtro, znalazł drzwi Pawora, podniăsł rŞkŞ, żeby zapuka¦, stał tak przez chwilŞ i nie zapukawszy, ponownie zszedł na dăł. Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie miał mokre, oblepione kosmykami włosăw, a na twarzy, na obu policzkach nabrzmiewały świeże zadrapania. Spojrzał na Wiktora - w oczach miał szaleástwo. Ale teraz nie wolno było dostrzega¦ tych niepojŞtych rzeczy, to byłoby nietaktowne i okrutne, i tym bardziej nie wolno było o tym măwi¦, koniecznie należało udawa¦, że nic siŞ nie stało, wszystko trzeba odłoży¦ na păźniej, na jutro, albo by¦ może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał: - Gdzie zatrzymał siŞ ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co zawsze chodzi z teczkNo. Recepcjonista nieco siŞ spłoszył. Jakby w poszukiwaniu wyjścia popatrzył na tablicŞ z kluczami, potem jednak powiedział: - W trzysta szesnastym, panie Baniew. - DziŞkujŞ - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetŞ. - Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadza¦. - Wiem - odparł Wiktor. - Nie mam zamiaru im przeszkadza¦. Po prostu, tak sobie zapytałem... chciałem, wie pan, powrăży¦ sobie - jeśli w parzystym, to wszystko bŞdzie dobrze. Recepcjonista uśmiechnNoł siŞ blado. - Ależ jakie może pan mie¦ kłopoty, panie Baniew - powiedział uprzejmie. - Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I wiŞksze, i mniejsze. Dobrej nocy. Wszedł na trzecie piŞtro i kroczył niespiesznie, celowo niespiesznie, jakby po to aby wszystko przemyśle¦, rozważy¦, zastanowi¦ siŞ nad ewentualnymi konsekwencjami i obliczy¦ trzy ruchy naprzăd, w rzeczywistości jednak myślał tylko o tym, że dawno już pora zmieni¦ bardzo wyliniały i wytarty chodnik na schodach. I dopiero wtedy, kiedy miał już zapuka¦ do drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor pierwszej klasy, radioodbiornik, lodăwka i barek), omal nie powiedział na głos: "Czy mam przyjemnoś¦ z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. DziŞki mnie zaraz zaczniecie siŞ wzajemnie zjada¦". Puka¦ musiał dosy¦ długo - najpierw delikatnie, kostkami palcăw, a kiedy nikt nie reagował - bardziej zdecydowanie, piŞściNo, a kiedy i to nie poskutkowało - tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoś zasapał w dziurkŞ do klucza - wtedy odwrăciwszy siŞ tyłem, obcasem, już zupełnie na chama. - Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami. - SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilŞ. - Czego pan chce? - Mam panu do powiedzenia parŞ słăw. - ProszŞ przyjś¦ rano - odezwał siŞ głos za drzwiami. - My już śpimy. - Niech to diabli wezmNo - powiedział Wiktor rozgniewany. - Chce pan, żeby mnie ktoś tu zobaczył? ProszŞ otworzy¦, czego siŞ pan boi? SzczŞknNoł klucz, drzwi siŞ uchyliły i w szczelinie ukazało siŞ mŞtne oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie. - ParŞ słăw - powiedział. - Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupăw. Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim drzwi i zapalił światło. Przedpokăj był ciasny i we dwăch z trudem siŞ w nim mieścili. - No, to niech pan măwi - powiedział wysoki. Był w piżamie wymazanej czymś na samym przodzie. Wiktor zdumiał siŞ - poczuł zapach alkoholu. PrawNo rŞkŞ wysoki trzymał jak należy, w kieszeni. - BŞdziemy tu tak sta¦ i rozmawia¦? - rzekł Wiktor. - Tak. - Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawia¦ nie bŞdŞ. - Jak pan chce - powiedział wysoki. - Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy. Przez chwilŞ milczeli. Wysoki już całkiem jawnie obmacywał Wiktora oczami. - Zdaje siŞ, że nazywa siŞ pan Baniew? - zapytał. - Zdaje siŞ. - Aha - powiedział ponuro wysoki - To jaki z pana sNosiad? Przecież mieszka pan na drugim piŞtrze. - SNosiad z hotelu - wyjaśnił Wiktor. - Aha... no wiŞc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem. - ŻyczŞ sobie pana o czymś zawiadomi¦ - powiedział Wiktor. - Jest pewna informacja. Ale już zaczynam siŞ zastanawia¦, czy warto. - No dobra - rzekł wysoki. - Chodźmy do łazienki. - Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie păjdŞ. - A dlaczego nie chce pan iś¦ do łazienki? Co to za kaprysy? - Wie pan - oznajmił Wiktor - rozmyśliłem siŞ. Chyba jednak păjdŞ. Koniec koácăw to nie moja sprawa - ruszył do drzwi. Wysoki aż zastŞkał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami. - Pan jest, jaki mi siŞ zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimś pana mylŞ? - Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia. - Ależ niech pan poczeka. Trzeba było od razu tak măwi¦. ProszŞ. O, tutaj. Weszli do salonu dokładnie obwieszonego portierami - z prawej strony portiery, z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w kNocie błyskał kolorowym ekranem, dźwiŞk był wyłNoczony. W przeciwległym kNocie patrzył na Wiktora z miŞkkiego fotela pod lampNo młody człowiek w okularach - răwnież ubrany w piżamŞ i kapcie. Obok niego, na stoliku do gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było wida¦. - Dobry wieczăr - powiedział Wiktor." Młody człowiek w milczeniu skłonił głowŞ. - To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi. - ProszŞ tutaj - rzekł wysoki. Weszli do sypialni po prawej stronie i wysoki usiadł na łăżku. - Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i măwi. Wiktor usiadł. W sypialni ciŞżko śmierdziało zastałym tytoniowym dymem i oficerskNo wodNo koloáskNo. Wysoki siedział na łăżku i patrzył na Wiktora nie wyjmujNoc rŞki z kieszeni. W salonie szeleściła gazeta. - Dobra - oznajmił Wiktor. Czuł, że nie udało mu siŞ całkowicie przezwyciŞży¦ obrzydzenia ale jeśli już tu przyszedł, trzeba było măwi¦. - Mniej wiŞcej domyślam siŞ, kim panowie jesteście. By¦ może siŞ mylŞ, i w takim razie wszystko w porzNodku. Ale jeżeli siŞ nie mylŞ, może przyda siŞ wam wiadomoś¦, że was śledzNo i starajNo siŞ wam przeszkodzi¦. - Załăżmy - stwierdził wysoki. - A wiŞc kto nas śledzi? - Bardzo siŞ wami interesuje niejaki Pawor Summan. - Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny? - On nie jest inspektorem sanitarnym. I to jest właściwie wszystko, co chciałem panu powiedzie¦. - Wiktor wstał, ale wysoki siŞ nie ruszył. - Załăżmy - powtărzył. - A skNod właściwie pan to wie? - To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyślał. - Załăżmy, że nieważne - odparł w koácu. - Sprawdzanie to wasza rzecz - rzekł Wiktor. - A ja nic wiŞcej nie wiem. Do widzenia. - Ależ dokNod siŞ pan śpieszy - powiedział wysoki. Pochylił siŞ nad nocnym stolikiem, wyjNoł butelkŞ i szklankŞ - Najpierw chciał pan za wszelkNo cenŞ wejś¦, a teraz już pan chce iś¦... Nie szkodzi, że z jednej szklanki? - Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł. - Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje? - Prawdziwa szkocka? - Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wrŞczył Wiktorowi szklankŞ. - Nieźle siŞ wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił. - Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. - Opowiedziałby mi pan wszystko dokładnie... - Mowy nie ma - zaoponował Wiktor - za to płacNo wam pensje. Podałem wam nazwisko, adres znacie sami, wiŞc siŞ nim zajmijcie. Tym bardziej że naprawdŞ nic już wiŞcej nie wiem. Może tylko... - przerwał i udał, że go nagle olśniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk. - No? - zapytał. - No? - Wiem, że porwał jednego mokrzaka i że organizował to razem z miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa... - Flamento Juventa - podsunNoł wysoki. - O to, to. - O tym mokrzaku - to pewna wiadomoś¦? - Tak. Prăbowałem im przeszkodzi¦ i pan inspektor sanitarny trzasnNoł mnie po głowie kastetem. A potem, kiedy leżałem nieprzytomny, wywieźli mokrzaka samochodem. - Tak, tak - powiedział wysoki. - WiŞc to był Summan... Niech pan posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky? - ChcŞ - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by siŞ nie podkrŞcał, jak by siŞ nie podbechtywał, czuł siŞ wstrŞtnie. No i bardzo dobrze - pomyślał. DziŞki chociaż za to, że przyna jmniej nie mam kwalifikacji na kapusia. Żadnej przyjemności, chociaż teraz rzeczywiście zacznNo siŞ wzajemnie zagryza¦. Golem miał racjŞ - niepotrzebnie siŞ w to wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem? - ProszŞ - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankŞ. * - Ktăra godzina? - zapytała sennie Diana. Wiktor starannie zdjNoł brzytwNo pasemko mydła z lewego policzka, spojrzał w lustro, a potem powiedział. - Śpij, mała, śpij. Jest jeszcze wcześnie. - Rzeczywiście - przytaknŞła Diana. Kanapa zaskrzypiała. - DziewiNota. A co ty robisz? - GolŞ siŞ - oznajmił Wiktor, zdejmujNoc nastŞpne pasemko mydła. - Nagle zachciało mi siŞ ogoli¦. Co tam, myślŞ. WezmŞ i siŞ ogolŞ. - Wariat - stwierdziła Diana ziewajNoc. - Trzeba siŞ było ogoli¦ wieczorem. CałNo mnie podrapałeś swăj No szczecinNo. Kaktus. Widział w lustrze jak Diana niepewnym krokiem podeszła do fotela, wlazła na niego z nogami i zaczŞła patrze¦ na Wiktora. Wiktor mrugnNoł do niej. Znowu była inna - czuła, miŞkka, serdeczna, zwinŞła siŞ jak syta kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, ktăra wpadła wczoraj wieczorem do pokoju. - Dzisiaj jesteś podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko do koteczki, koszatki... Dlaczego siŞ uśmiechasz? - Nie z twojego powodu. Po prostu coś sobie przypomniałam. Słodko ziewnŞła i przeciNognŞła siŞ. TonŞła w piżamie Wiktora, z bezkształtnych zwojăw jedwabiu w fotelu wyglNodała tylko jej prześliczna twarz i smukłe rŞce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai goli¦ siŞ szybciej. - Nie śpiesz siŞ - powiedziała. - Pokaleczysz siŞ. I tak już na mnie czas, muszŞ jecha¦. - Dlatego siŞ śpieszŞ - rzekł Wiktor. - Nie, ja tak nie .lubiŞ. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki? Wiktor wyciNognNoł rŞkŞ, pomacał jej sukienkŞ i poáczochy, rozwieszone na grzejniku. Wszystko wyschło. - Gdzie siŞ śpieszysz? - Przecież ci măwiłam. Do Roschepera. - Jakoś nic nie pamiŞtam. Co tam z Roscheperem? - No, bo przecież siŞ uszkodził - oznajmiła Diana. - Ach tak! - stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coś măwiłaś. SkNodś tam wypadł. Bardzo siŞ potłukł? - Ten głupek - rzekła Diana - nagle postanowił skoáczy¦ ze sobNo i wyskoczył przez okno. Rzucił siŞ jak byk, głowNo naprzăd, wyłamał futrynŞ, ale przy tym zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszcze¦, a teraz leży. - Co mu siŞ stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka? - Coś w tym rodzaju. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie przyjeżdżałaś do mnie? Przez tego wołu? - No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedzie¦, dlatego że on, to znaczy Roscheper, nie măgł beze mnie. Nie măgł i już. Nic nie măgł, nawet siŞ odla¦. Musiałam udawa¦ szmer wody i opowiada¦ mu o pisuarach. - Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaś o pisuarach, a ja siŞ tu mŞczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie napisałem. Wiesz, ja w ogăle nie lubiŞ pisa¦, a już ostatnio.... W ogăle moje życie ostatnio... - zamilkł. Co to jNo obchodzi, pomyślał. Przespali siŞ i pobiegli każde w swojNo stronŞ. - Ale, ale, słuchaj.... Kiedy, powiedziałaś, Roscheper wypadł? - Trzy dni temu - odparła Diana. - Wieczorem? - Uhm - przytaknŞła Diana gryzNoc herbatnik. - O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. - MiŞdzy dziesiNotNo a jedenastNo. Diana przestała gryź¦. - Zgadza siŞ - oznajmiła. - A skNod wiesz? PrzyjNołeś jego nekrobiotycznNo depeszŞ? - Poczekaj - powiedział Wiktor. - Zaraz opowiem ci coś bardzo interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaś? - Co robiłam? Ach, tak. Tego wieczoru, o ile pamiŞtam, wpadłam w okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki smutek, że nic, tylko siŞ powiesi¦. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczŞ, I to jak ryczŞ - jakby mnie kto zarzynał, od dziecka tak nie ryczałam... - I nagle wszystko minŞło - powiedział Wiktor. Diana zamyśliła siŞ. - Tak... Nie... Wtedy nagle Roscheper jak nie zawyje na ulicy, przestraszyłam siŞ i wybiegłam... Chciała jeszcze coś doda¦, ale znienacka ktoś zapukał do drzwi, szarpnNoł klamkŞ i głos Teddyego zachrypiał z korytarza: "Wiktor! Wiktor! Obudź siŞ! Otwieraj, Wiktor!" Wiktor zamarł z brzytwNo w rŞku. "Wiktor - chrypiał Teddy - Otwieraj!" i wściekle szarpał klamkŞ. Diana zeskoczyła z fotela i przekrŞciła klucz. Drzwi siŞ rozwarły, wpadł do środka Teddy - mokry, złachmaniony i z obrzynem w rŞku. - Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki. - Co siŞ stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna... - Dzieci odeszły - dyszNoc ciŞżko, odparł Teddy. - Zbieraj siŞ, dzieci odeszły! - Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci? Teddy rzucił obrzyn na stăł, na stosy zapisanych i pokreślonych papierăw. - Zwabili dzieci dranie! - wrzasnNoł. - Zwabili, szubrawcy! No, ale teraz już koniec! Dosy¦ siŞ nacierpieliśmy... Koniec! Wiktor nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii. Takiego Teddyego widział tylko raz, kiedy w czasie straszliwej awantury w restauracji, ktoś wykorzystał okazjŞ i włamał siŞ do kasy. Wiktor, kompletnie zagubiony, gapił siŞ jak sroka w gnat, Diana zaś schwyciła bieliznŞ wiszNocNo na oparciu krzesła, przemknŞła do łazienki i zatrzasnŞła za sobNo drzwi. W tym samym momencie nerwowo i gwałtownie zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkŞ. To była Lola. - Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie rozumiem, Irma gdzieś przepadła, zostawiła list, że już nigdy nie wrăci, a wszyscy măwiNo, że dzieci odeszły z miasta... BojŞ siŞ! Zrăb coś... - prawie płakała. - Dobrze, dobrze, zaraz - odparł Wiktor. - Dajcie mi przynajmniej włoży¦ spodnie. - Rzucił słuchawkŞ i obejrzał siŞ na Teddyego. Barman siedział na rozgrzebanym łăżku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki resztki z butelek. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki. Ja zaraz... Wrăcił do łazienki i zaczNoł spiesznie goli¦ namydlony podbrădek, kilkakrotnie zaciNoł siŞ, nie miał czasu naostrzy¦ brzytwy, a Diana tymczasem wyskoczyła spod prysznica i szeleściła ubraniem za jego plecami, twarz miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała siŞ do walki, ale była absolutnie spokojna. ... A dzieci szły nie koáczNocNo siŞ, szarNo kolumnNo po szarych rozmytych drogach, szły potykajNoc siŞ i ślizgajNoc, padajNoc pod ulewnym deszczem, szły zgarbione, przemoczone na wskroś, ściskajNoc w posiniałych łapkach żałosne, mokre tobołki, szły maleákie, bezradne, nic nie rozumiejNoce, szły płaczNoc, szły milczNoc, szły oglNodajNoc siŞ, szły trzymajNoc siŞ za rŞce i za szelki, a po bokach drogi maszerowały mroczne czarne postacie bez twarzy, zamiast twarzy miały czarne przepaski, nad przepaskami zimno i bezlitośnie patrzyły nieludzkie oczy, rŞce w czarnych rŞkawiczkach ściskały automaty, deszcz padał na oksydowanNo stal, krople wody drżały i spływały po stali... Co za głupstwa, myślał Wiktor, to zupełnie coś innego, to nie teraz, widziałem tamto, ale tamto było bardzo dawno, teraz jest zupełnie inaczej... ...Odchodziły radośnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po kałużach ciepłymi, bosymi stopami, wesoło rozmawiały i śpiewały, i nie oglNodały siŞ, ponieważ o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko przyszłoś¦ dlatego zapomniały na zawsze o swoim stŞkajNocym, chrapiNocym w przedrannej godzinie mieście, o tym skupisku pluskiew, gnieździe małostkowych intryg i nikczemnych pragnieá, brzemiennym w potworne zbrodnie, bezustannie wyrzucajNocym z siebie zbrodnie i zbrodnicze zamierzenia, tak jak krălowa mrăwek nieprzerwanie wyrzuca z siebie jajka, odeszły szczebioczNoc i rozmawiajNoc, i znikły we mgle, a my, pijani, nadal zachłystujemy siŞ stŞchłym powietrzem wśrăd obrzydliwych koszmarăw, ktărych one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo... WciNognNoł spodnie, skaczNoc na jednej nodze, kiedy zadrżały szyby i niskie, mechaniczne wycie dotarło do pokoju. Teddy rzucił siŞ do okna, ale za