yj lik. Tol'ko svyatye umeyut tak V blagouhannom grobu lezhat'; Vyprostav ruki, blazhenstva v znak, Slavu svoyu i pokoj vkushat'. Razve Rossiya ne belyj raj I ne veselye nashi sny? Radujsya, ratnik, ne umiraj: Vnuki i pravnuki spaseny! Dekabr' 1914 64 Kakaya veshchaya Kassandra Tebe prorochila bedu? O bud', Rossiya Aleksandra,[ ]Blagoslovenna i v adu! Rukopozhat'e rokovoe Na shatkom nemanskom plotu.[ ] 1915 65 O svobode nebyvaloj Sladko dumat' u svechi. - Ty pobud' so mnoj snachala, - Vernost' plakala v nochi, - Tol'ko ya moyu koronu Vozlagayu na tebya, CHtob svobode, kak zakonu, Podchinilsya ty, lyubya... - YA svobode, kak zakonu, Obruchen, i potomu |tu legkuyu koronu Nikogda ya ne snimu. Nam li, broshennym v prostranstve, Obrechennym umeret', O prekrasnom postoyanstve I o vernosti zhalet'! 1915 66 Kogda oktyabr'skij nam gotovil vremenshchik YArmo nasiliya i zloby, I oshchetinilsya ubijca-bronevik, I pulemetchik nizkolobyj - Kerenskogo raspyat' potreboval soldat, I zlaya chern' rukopleskala, - Nam serdce na shtyki pozvolil vzyat' Pilat, CHtob serdce bit'sya perestalo! I ukoriznenno mel'kaet eta ten', Gde zdanij krasnaya podkova; Kak budto slyshu ya v oktyabr'skij tusklyj den': Vyazat' ego, shchenka Petrova! Sredi grazhdanskih bur' i yarostnyh lichin Tonchajshim gnevom plameneya, Ty shel bestrepetno, svobodnyj grazhdanin, Kuda vela tebya Psiheya. I esli dlya drugih vostorzhennyj narod Venki svivaet zolotye - Blagoslovit' tebya v glubokij ad sojdet Stopoyu legkoyu Rossiya! Noyabr' 1917 A. A. Ahmatova 67 Kogda v toske samoubijstva Narod gostej nemeckih zhdal I duh vysokij vizantijstva Ot russkoj Cerkvi otletal, Kogda prinevskaya stolica, Zabyv velichie svoe, Kak op'yanevshaya bludnica, Ne znala, kto beret ee, - Mne golos byl. On zval uteshno, On govoril: "Idi syuda, Ostav' svoj kraj gluhoj i greshnyj, Ostav' Rossiyu navsegda. YA krov' ot ruk tvoih otmoyu, Iz serdca vynu chernyj styd, YA novym imenem pokroyu Bol' porazhenij i obid". No ravnodushno i spokojno Rukami ya zamknula sluh, CHtob etoj rech'yu nedostojnoj Ne oskvernilsya skorbnyj duh. Osen' 1917 O. |. Mandel'shtam 68 Na strashnoj vysote bluzhdayushchij ogon', No razve tak zvezda mercaet? Prozrachnaya zvezda, bluzhdayushchij ogon', Tvoj brat, Petropol', umiraet. Na strashnoj vysote zemnye sny goryat, Zelenaya zvezda mercaet. O, esli ty zvezda - vode i nebu brat, Tvoj brat, Petropol', umiraet. CHudovishchnyj korabl' na strashnoj vysote Nesetsya, kryl'ya raspravlyaet - Zelenaya zvezda, v prekrasnoj nishchete Tvoj brat, Petropol', umiraet. Prozrachnaya vesna nad chernoyu Nevoj Slomalas'. Vosk bessmert'ya taet. O, esli ty zvezda - Petropol', gorod tvoj Tvoj brat, Petropol', umiraet. 1918 A. A. Blok 69. SKIFY Panmongolizm! Hot' imya diko, No mne laskaet sluh ono. Vladimir Solov'ev Mil'ony vas. Nas - t'my, i t'my, i t'my. Poprobujte, srazites', s nami! Da, skify - my! Da, aziaty - my, S raskosymi i zhadnymi ochami! Dlya vas veka, dlya nas - edinyj chas. My, kak poslushnye holopy, Derzhali shchit mezh dvuh vrazhdebnyh ras Mongolov i Evropy! Veka, veka vash staryj gorn koval I zaglushal groma laviny, I dikoj skazkoj byl dlya vas proval I Lissabona, i Messiny! Vy sotni let glyadeli na Vostok, Kopya i plavya nashi perly, I vy, glumyas', schitali tol'ko srok, Kogda nastavit' pushek zherla! Vot - srok nastal. Krylami b'et beda, I kazhdyj den' obidy mnozhit, I den' pridet - ne budet i sleda Ot vashih Pestumov, byt' mozhet! O, staryj mir! Poka ty ne pogib, Poka tomish'sya mukoj sladkoj, Ostanovis', premudryj, kak |dip, Pred Sfinksom s drevneyu zagadkoj! Rossiya - Sfinks. Likuya i skorbya, I oblivayas' chernoj krov'yu, Ona glyadit, glyadit, glyadit v tebya, I s nenavist'yu, i s lyubov'yu!.. Da, tak lyubit', kak lyubit nasha krov', Nikto iz vas davno ne lyubit! Zabyli vy, chto v mire est' lyubov', Kotoraya i zhzhet, i gubit! My lyubim vse - i zhar holodnyh chisl, I dar Bozhestvennyh videnij, Nam vnyatno vse - i ostryj gall'skij smysl, I sumrachnyj germanskij genij... My pomnim vse - parizhskih ulic ad, I venic'yanskie prohlady, Limonnyh roshch dalekij aromat, I Kel'na dymnye gromady... My lyubim plot' - i vkus ee, i cvet, I dushnyj, smertnyj ploti zapah... Vinovny l' my, kol' hrustnet vash skelet V tyazhelyh, nezhnyh nashih lapah? Privykli my, hvataya pod uzdcy Igrayushchih konej retivyh, Lomat' konyam tyazhelye krestcy, I usmiryat' rabyn' stroptivyh... Pridite k nam! Ot uzhasov vojny Pridite v mirnye ob®yat'ya! Poka ne pozdno - staryj mech v nozhny, Tovarishchi! My stanem - brat'ya! A esli net - nam nechego teryat', I nam dostupno verolomstvo! Veka, veka - vas budet proklinat' Bol'noe pozdnee potomstvo! My shiroko po debryam i lesam Pered Evropoyu prigozhej Rasstupimsya! My obernemsya k vam Svoeyu aziatskoj rozhej! Idite vse, idite na Ural! My ochishchaem mesto boyu Stal'nyh mashin, gde dyshit integral, S mongol'skoj dikoyu ordoyu! No sami my - otnyne vam ne shchit, Otnyne v boj ne vstupim sami, My poglyadim, kak smertnyj boj kipit, Svoimi uzkimi glazami. Ne sdvinemsya, kogda svirepyj gunn V karmanah trupov budet sharit', ZHech' goroda, i v cerkov' gnat' tabun, I myaso belyh brat'ev zharit'!.. V poslednij raz - opomnis', staryj mir! Na bratskij pir truda i mira, V poslednij raz na svetlyj bratskij pir Szyvaet varvarskaya lira! 30 yanvarya 1918 A. A. Ahmatova 70 CHem huzhe etot vek predshestvuyushchih? Razve Tem, chto v chadu pechalej i trevog On k samoj chernoj prikosnulsya yazve, No iscelit' ee ne mog. Eshche na zapade zemnoe solnce svetit I krovli gorodov v ego luchah blestyat, A zdes' uzh belaya doma krestami metit I klichet voronov, i vorony letyat. 11 yanvarya 1920 DOPOLNENIYA ADAM MICKIEWICZ DZIADOW CZESCI III USTEP DROGA DO ROSJI Po sniegu, coraz ku dzikszej krainie Leci kibitka jako wiatr w pustynie; I oczy moje jako dwa sokoly Nad oceanem nieprzejrzanym kraza, Porwane burza, do ladu nie zdaza A widza obce pod soba zywioly, Nie maja kedy spoczac, skrzydla zwinac, W dol patrza, czujac, ze tam musza zginac. Oko nie spotka ni miasta, ni gory, Zadnych pomnikow ludzi ni natury; Ziemia tak pusta, tak nie zaludniona, Jak gdyby wczora wieczorem stworzona. A przeciez nieraz mamut z tych ziem wstaje, Zeglarz przybyly z falami potopu, I mowa obca moskiewskiemu chlopu Glosi, ze dawno stworzone te kraje I w czasach wielkiej Noego zeglugi Lad ten handlowal z azyjskimi smugi; A przeciez nieraz ksiazka ukradziona Lub gwaltem wzieta, przybywszy z zachodu, Mowi, ze ziemia ta nie zaludniona Juz niejednego jest matka narodu. Lecz nurt potopu szedl przez te plaszczyzny, Nie zostawiwszy drog swojego rycia, I hordy ludow wyszly z tej ojczyzny, Nie zostawiwszy siadow swego zycia; I gdzies daleko na alpejskiej skale Slad zostawily stad przybyle fale, I jeszcze dalej, na Rzymu pomnikach, O stad przybylych mowia rozbojnikach. Kraina pusta, biala i otwarta Jak zgotowana do pisania karta. Czyz na niej pisac bedzie palec Boski, I ludzi dobrych uzywszy za gloski, Czyliz tu skrysli prawde swietej wiary, Ze milosc rzadzi plemieniem czlowieczem, Ze trofeami swiata sa: ofiary? Czyli tez Boga nieprzyjaciel stary Przyjdzie i w ksiedze tej wyryje mieczem, Ze rod czlowieczy ma byc w wiezy kuty, Ze trofeami ludzkosci sa: knuty? Po polach bialych, pustych wiatr szaleje, Bryly zamieci odrywa i ciska, Lecz morze sniegow wzdete nie czernieje, Wyzwane wichrem powstaje z lozyska I znowu, jakby nagle skamieniale, Pada ogromne, jednostajne, biale. Czasem ogromny huragan wylata Prosto z biegunow; niewstrzymany w biegu Az do Euxinu rownine zamiata, Po calej drodze miecac chmury sniegu; Czesto podrozne kibitki zakopie, Jak symuni blednych Libow przy Kanopie. Powierzchnie bialych, jednostajnych sniegow Gdzieniegdzie sciany czarniawe przebodly I stercza na ksztalt wysp i ladu brzegow: To sa polnocne swierki, sosny, jodly. Gdzieniegdzie drzewa siekiera zrabane, Odarte i w stos zlozone poziomy, Tworza ksztalt dziwny, jakby dach i sciane, I ludzi kryja, i zowia sie: domy. Dalej tych stosow rzucone tysiace Na wielkim polu, wszystkie jednej miary: Jak kitki czapek dma z kominow pary, Jak ladownice okienka blyszczace; Tam domy rzedem szykowane w pary, Tam czworobokiem, tam ksztaltnym obwodem; I taki domow pulk zowie sie: grodem. Spotykam ludzi - z rozroslymi barki, Z piersia szeroka, z otylymi karki; Jako zwierzeta i drzewa polnocy Pelni czerstwosci i zdrowia, i mocy. Lecz twarz kazdego jest jak ich kraina, Pusta, otwarta i dzika rownina; I z ich serc, jako z wulkanow podziemnych, Jeszcze nie przeszedl ogien az do twarzy, Ani sie w ustach rozognionych zarzy, Ani zastyga w czola zmarszczkach ciemnych - Jak w twarzach ludzi wschodu i zachodu, Przez ktore przeszlo tyle po kolei Podan i zdarzen, zalow i nadziei, Ze kazda twarz jest pomnikiem narodu. Tu oczy ludzi, jak miasta tej ziemi, Wielkie i czyste - iynigdy zgielk duszy Niezwyklym rzutem zrenic nie poruszy, Nigdy ich dluga zalosc nie zaciemi; Z daleka patrzac - wspaniale, przecudne, Wszedlszy do srodka - puste i bezludne. Cialo tych ludzi jak gruba tkanica, W ktorej zimuje dusza gasiennica, Nim sobie piersi do lotu wyrobi, Skrzydla wyprzedzic, wytcze i ozdobi; Ale gdy slonce wolnosci zaswieci, Jakiz z powloki tej owad wyleci? Czy motyl jasny wzniesie sie nad ziemie, Czy cma wypadnie, brudne nocy plemie? Na wskros pustyni krzyzuja sie drogi: Nie przemysl kupcow ich ciagi wymyslil, Nie wydeptaly ich karawan nogi; Car ze stolicy palcem je nakryslil. Gdy z polska wioska spotkal sie uboga, Jezeli trafil w polskich zamkow sciany, Wioska i zamek wnet z ziemia zrownany I car ruiny ich zasypal - droga. Drog tych nie dojrzec w polu miedzy sniegi, Ale srod puszczy dosledzi je oko: Proste i dlugie na polnoc sie wloka, Swieca sie w lesie, jak w skalach rzek biegi. I po tych drogach ktoz jezdzi? - Tu cwalem Konnica wali przyproszona sniegiem, A stamtad czarnym piechota szeregiem Miedzy dzial, wozow i kibitek walem. Te pulki podlug carskiego ukazu Ciagna ze wschodu, by walczyc z polnoca; Tamte z polnocy ida do Kaukazu; Zaden z nich nie wie, gdzie idzie i po co; Zaden nie pyta. Tu widzisz Mogola Z nabrzmialym licem, malym, krzywym okiem; A tam chlop biedny z litewskiego siola, Wybladly, teskny, idzie chorym krokiem. Tu blyszcza strzelby angielskie, tam luki I zmarzla niosa cieciwe Kalmuki. Ich oficery? - Tu Niemiec w karecie, Nucac Szyllera piesn sentymentalna, Wali spotkanych zolnierzy po grzbiecie. Tam Francuz gwizdzac w nos piesn liberalna, Bledny filozof, karyjery szuka I gada teraz z dowodzca Kalmuka, Jak by najtaniej wojsku zywnosc kupic. Coz, ze polowe wymorza tej zgrai, Kasy polowe beda mogli zlupic, I jesli zrecznie dzielo sie utai, Minister wzniesie ich do wyzszej klasy, A car da order za oszczednosc kasy. A wtem kibitka leci - przednie straze I dzial lawety, i chorych obozy Pryskaja z drogi, kedy sie ukaze, Nawet dowodzcow ustepuja wozy. Leci kibitka; zandarm powoznika Wali kulakiem, powoznik zolnierzy Wali biczyskiem, wszystko z drogi zmyka, Kto sie nie umknal, kibitka nan wbiezy. Gdzie? - Kto w niej jedzie? - Nikt nie smie zapytac. Zandarm tam jechal, pedzi do stolicy, Zapewne cesarz kazat kogos schwytac. "Moze ten zandarm jedzie z zagranicy? - Mowi jeneral. - Kto wie, kogo zlowil: Moze krol pruski, francuski lub saski, Lub inny Niemiec wypadl z cara laski, I car go w turmie zamknac postanowil; Moze wazniejsza pochwycona glowa, Moze samego wioza Jermolowa. Kto wie! ten wiezien, chociaz w slomie siedzi, Jak dziko patrzy! jaki to wzrok dumy: Wielka osoba; za nim wozow tlumy: To pewnie orszak nadwornej gawiedzi; A wszyscy, patrz no, jakie oczy smiale; Myslilem, ze to pierwsze carstwa pany, Ze jeneraly albo szambelany, Patrz, oni wszyscy - to sa chlopcy male. Co to ma znaczyc, gdzie ta zgraja leci? Jakiegos krola podejrzane dzieci". Tak z soba cicho dowodzcy gadali; Kibitka prosto do stolicy wali. PRZEDMIESCIA STOLICY Z dala, juz z dala widno, ze stolica. Po obu stronach wielkiej, pysznej drogi Rzedy palacow. - Tu niby kaplica Z kopula, z krzyzem; tam jak siana stogi Posagi stoja pod sloma i sniegiem; Owdzie, za kolumn korynckich szeregiem, Gmach z plaskim dachem, palac letni, wloski, Obok japonskie, mandarynskie kioski Albo z klasycznych czasow Katarzyny Swiezo malpione klasyczne ruiny. Roznych porzadkow, roznych ksztaltow domy, Jako zwierzeta z roznych koncow ziemi, Za parkanami stoja zelaznenu, W osobnych klatkach. - Jeden niewidomy: Palac krajowej ich architektury, Wymysl ich glowy, dziecko ich natury. Jakze tych gmachow cudowna robota! Tyle kamieni na kepach srod blota! W Rzymie, by dzwignac teatr dla cezarow, Musiano niegdys wylac rzeke zlota; Na tym przedmiesciu podle slugi carow, By swe rozkoszne zamtuzy dzwigneli, Ocean naszej krwi i lez wyleli. Zeby zwiezc glazy do tych obeliskow, Ilez wymyslic trzeba bylo spiskow, Ilu niewinnych wygnac albo zabic, Ile ziem naszych okrasc i zagrabic; Poki krwia Litwy, lzami Ukrainy I zlotem Polski hojnie zakupiono Wszystko, co maja Paryze, Londyny, I po modnemu gmachy wystrojono, Szampanem zmyto podlogi bufetow I wydeptano krokiem menuetow. Teraz tu pusto. - Dwor w miescie zimuje, I dworskie muchy, ciagnace za wonia Carskiego scierwa, za nim w miasto gonia. Teraz w tych gmachach wiatr tylko tancuje; Panowie w miescie, car w miescie. - Do miasta Leci kibitka; zimno, sniezno bylo; Z zegarow miejskich zagrzmiala dwunasta, A slonce juz sie na zachod chylilo. Niebios sklepienie otwarte szeroko, Bez zadnej chmurki, czcze, ciche i czyste, Bez zadnej barwy, blado przezroczyste, Jako zmarzlego podroznika oko. Przed nami miasto. - Nad miastem do gory Wznosza sie dziwnie, jak podniebne grody, Slupy i sciany, kruzganki i mury, Jak babilonskie wiszace ogrody: To dymy z dwiestu tysiecy kominow Prosto i gesto kolumnami leca, Te jak marmury kararyjskie swieca, Tamte sie zarza iskrami rubinow; W gorze wierzcholki zginaja i lacza, Kreca w kruzganki i lukami placza, I scian, i dachow maluja widziadla; Jak owe miasto, co nagle powstanie Ze srodziemnego czystych wod zwierciadla Lub na libijskim wybuchnie tumanie, I wabi oko podroznych z daleka, I wiecznie stoi, i wiecznie ucieka. Juz zdjeto lancuch, bramy otwieraja, Trzesa, badaja, pytaja - wpuszczaja. PETERSBURG Za dawnych greckich i italskich czasow Lud sie budowal pod przybytkiem Boga, Nad zrodlem nimfy, posrod swietych lasow, Albo na gorach chronil sie od wroga. Tak zbudowano Ateny, Rzym, Sparte. W wieku gotyckim pod wieza barona, Gdzie byla cala okolic obrona, Stawaly chaty do walow przyparte; Albo pilnujac splawnej rzeki ciekow Rosly powoli z postepami wiekow. Wszystkie te miasta jakies bostwo wznioslo, Jakis obronca lub jakies rzemioslo. Ruskiej stolicy jakiez sa poczatki? Skad sie zachcialo slawianskim tysiacom Lezc w te ostatnie swoich dzierzaw katki Wydarte swiezo morzu i Czuchoncom? Tu grunt nie daje owocow ni chleba, Wiatry przynosza tylko snieg i sloty; Tu zbyt gorace lub zbyt zimne nieba, Srogie i zmienne jak humor despoty. Nie chcieli ludzie - blotne okolice Car upodobal, i stawic rozkazal Nie miasto ludziom, lecz sobie stolice: Car tu wszechmocnosc woli swej pokazal. - W glab cieklych piaskow i blotnych zatopow Rozkazal wpedzic sto tysiecy palow I wdeptac ciala stu tysiecy chlopow. Potem na palach i cialach Moskalow Grunt zalozywszy, inne pokolenia Zaprzagl do taczek, do wozow, okretow, Sprowadzac drzewa i sztuki kamienia Z dalekich ladow i z morskich odmetow. Przypomnial Paryz - wnet paryskie place Kazal budowac. Widzial Amsterdamy - Wnet wode wpuscil i porobil tamy. Slyszal, ze w Rzymie sa wielkie palace - Palace staja. Wenecka stolica, Co wpol na ziemi, a do pasa w wodzie Plywa jak piekna syrena-dziewica, Uderza cara - i zaraz w swym grodzie Porznal blotniste kanalami pole, Zawiesil mosty i puscil gondole. Ma Wenecyja, Paryz, Londyn drugi, Procz ich pieknosci, poloru, zeglugi. U architektow slawne jest przyslowie, Ze ludzi reka byl Rzym budowany, A Wenecyja stawili bogowie; Ale kto widzial Petersburg, ten powie, Ze budowaly go chyba szatany. Ulice wszystkie ku rzece pobiegly: Szerokie, dlugie, jak wawozy w gorach. Domy ogromne: tu glazy, tam cegly, Marmur na glinie, glina na marmurach; A wszystkie rowne i dachy, i sciany, Jak korpus wojska na nowo ubrany. Na domach pelno tablic i napisow; Srod pism tak roznych, jezykow tak wielu, Wzrok, ucho bladzi jak w wiezy Babelu. Napis: "Tu mieszka Achmet, Chan Kirgisow, Rzadzacy polskich spraw departamentem, Senator". - Napis: "Tu monsieur Zoko Lekcyje daje paryskim akcentem, Jest kuchta dworskim, wodczanym poborca, Basem w orkiestrze, przy tym szkol dozorca" Napis: "Tu mieszka Wloch Piacere Gioco. Robil dla frejlin carskich salcesony, Teraz panienski pensyjon otwiera". Napis: "Mieszkanie pastora Dienera, Wielu orderow carskich kawalera. Dzis ma kazanie, wyklada z ambony, Ze car jest papiez z Bozego ramienia, Pan samowladny wiary i sumnienia. I wzywa przy tym braci kalwinistow, Socynijanow i anabaptystow, Aby jak kaze imperator ruski I jego wierny alijant krol pruski, Przyjawszy nowa wiare i sumnienie, Wszyscy sie zeszli w jedno zgromadzenie" Napis: "Tu stroje damskie" - dalej: "Nuty"; Tam robia: "Dzieciom zabawki" - tam: "Knuty". W ulicach kocze, karety, landary; Mimo ogromu i bystrego lotu Na lyzwach blysna, znikna bez loskotu, Jak w panorama czarodziejskie mary. Na kozlach koczow angielskich brodaty Siedzi woznica; szron mu okryl szaty, Brode i wasy, i brwi; biczem wali; Przodem na koniach leca chlopcy mali W kozuchach, istne dzieci Boreasza; Swiszcza piskliwie i gmin sie rozprasza, Pierzcha przed koczem saneczek gromada, Jak przed okretem bialych kaczek stada. Tu ludzie biega, kazdego mroz goni, Zaden nie stanie, nie patrzy, nie gada; Kazdego oczy zmruzone, twarz blada, Kazdy trze rece i zebami dzwoni, I z ust kazdego wyzioniona para Wychodzi slupem, prosta, dluga, szara. Widzac te dymem buchajace gminy, Myslisz, ze chodza po miescie kominy. Po bokach gminnej cisnacej sie trzody Ciagna powaznie dwa ogromne rzedy, Jak procesy j e w koscielne obrzedy Lub jak nadbrzezne bystrej rzeki lody. I gdziez ta zgraja wlecze sie powoli, Na mroz nieczula jak trzoda soboli? - Przechadzka modna jest o tej godzinie; Zimno i wietrzno, ale ktoz dba o to, Wszak cesarz tedy zwykl chodzic piechoto, I cesarzowa, i dworu mistrzynie. Ida marszalki, damy, urzedniki, W rownych abcugach: pierwszy, drugi, czwarty, Jako rzucane z rak szulera karty, Krole, wyzniki, damy i nizniki, Starki i miodki, czarne i czerwone, Padaja na te i na owa strone, Po obu stronach wspanialej ulicy, Po mostkach lsnacym wyslanych granitem. A naprzod ida dworscy urzednicy: Ten w futrze cieplem, lecz na wpol odkrylem, Aby widziano jego krzyzow cztery; Zmarznie, lecz wszystkim pokaze ordery; Wynioslym okiem rownych sobie szuka I, gruby, pelznie wolnym chodem zuka. Dalej gwardyjskie modniejsze mlokosy, Proste i cienkie jak ruchome piki, W pol ciala tego zwiazane jak osy. Dalej z pochylym karkiem czynowniki, Spode lba patrza, komu sie poklonic, Kogo nadeptac, a od kogo stronic; A kazdy gietki, we dwoje skurczony, Tulac sie pelzna jako skorpijony. Posrodku damy jako pstre motyle, Tak rozne plaszcze, kapeluszow tyle; Kazda w paryskim swieci sie stroiku I nozka miga w futrzanym trzewiku; Biale jak sniegi, rumiane jak raki. - Wtem dwor odjezdza; stanely orszaki. Podbiegly wozy, ciagnace jak statki Obok plywaczow w glebokiej kapieli. Juz pierwsi w wozy wsiedli i znikneli; Za nimi pierzchly piechotne ostatki. Niejeden kaszlem suchotniczym steknie, A przeciez mowi: "Jak tam chodzic pieknie! Cara widzialem, i przed jeneralem Nisko klanialem, i z paziem gadalem!" Szlo kilku ludzi miedzy tym natlokiem, Rozni od innych twarza i odzieniem, Na przechodzacych ledwo rzuca okiem, Ale na miasto patrza z zadumieniem. Po fundamentach, po scianach, po szczytach, Po tych zelazach i po tych granitach Czepiaja oczy, jakby probowali, Czy mocno kazda cegla osadzona; I opuscili z rozpacza ramiona, Jak gdyby myslac: czlowiek ich nie zwali! Dumali - poszli - zostal z jedynastu Pielgrzym sam jeden; zasmial sie zlosliwie, Wzniosl reke, scisnal i uderzyl msciwie W glaz, jakby grozil temu glazow miastu. Potem na piersiach zalozyl ramiona I stal dumajac, i w cesarskim dworze Utkwil zrenice dwie jako dwa noze; I byl podobny wtenczas do Samsona, Gdy zdrada wziety i skuty wiezami Pod Filistynow dumal kolumnami. Na czolo jego nieruchome, dumne Nagly cien opadl, jak calun na trumne, Twarz blada strasznie zaczela sie mroczyc; Rzeklbys, ze wieczor, co juz z niebios spadal, Naprzod na jego oblicze osiadal I stamtad dalej mial swoj cien roztoczyc. Po prawej stronie juz pustej ulicy Stal drugi czlowiek - nie byl to podrozny, Zdal sie byc dawnym mieszkancem stolicy, Bo rozdawaj ac miedzy lud jalmuzny, Kazdego z biednych po imieniu wital, Tamtych o zony, tych o dzieci pytal. Odprawil wszystkich, wsparl sie na granicie Brzeznych kanalow i wodzil oczyma Po scianach gmachow i po dworca szczycie, Lecz nie mial oczu owego pielgrzyma, I wzrok wnet spuszczal, kiedy szedl z daleka Biedny, zebrzacy zolnierz lub kaleka. Wzniosl w niebo rece, stal i dumal dlugo - W twarzy mial wyraz niebieskiej rozpaczy. Patrzyl jak aniol, gdy z niebios posluga Miedzy czyscowe dusze zstapic raczy I widzi cale w meczarniach narody, Czuje, co cierpia, maja cierpiec wieki - I przewiduje, jak jest kres daleki Tylu pokolen zbawienia - swobody. Oparl sie placzac na kanalow brzegu, Lzy gorzkie biegly i zginely w sniegu; Lecz Bog je wszystkie zbierze i policzy, Za kazda odda ocean slodyczy. Pozno juz bylo, oni dwaj zostali, Oba samotni, i chociaz odlegli, Na koniec jeden drugiego postrzegli I dlugo siebie nawzajem zwazali. Pierwszy postapil czlowiek z prawej strony: "Bracie, rzekl, widze, zes tu zostawiony Sam jeden, smutny, cudzoziemiec moze; Co ci potrzeba, rozkaz w imie Boze; Chrzescijaninem jestem i Polakiem, Witam cie Krzyza i Pogoni znakiem". Pielgrzym, zbyt swymi myslami zajety, Otrzasnal glowa i uciekl z wybrzeza; Ale nazajutrz, gdy mysli swych mety Z wolna rozjasnia i pamiec odswieza, Nieraz zaluje owego natreta; Jesli go spotka, pozna go, zatrzyma; Choc rysow jego twarzy nie pamieta, Lecz w glosie jego i w slowach cos bylo Znanego uszom i duszy pielgrzyma - Moze sie o nim pielgrzymowi snilo. POMNIK PIOTRA WIELKIEGO Z wieczora na dzdzu stali dwaj mlodzience Pod jednym plaszczem, wziawszy sie za rece: Jeden - ow pielgrzym, przybylec z zachodu, Nieznana carskiej ofiara przemocy; Drugi byl wieszczem ruskiego narodu, Slawny piesniami na calej polnocy. Znali sie z soba niedlugo, lecz wiele - I od dni kilku juz sa przyjaciele. Ich dusze wyzsze nad ziemne przeszkody, Jako dwie Alpow spokrewnione skaly: Choc je na wieki rozerwal nurt wody, Ledwo szum slysza swej nieprzyjaciolki, Chylac ku sobie podniebne wierzcholki. Pielgrzym cos dumal nad Piotra kolosem, A wieszcz rosyjski tak rzekl cichym glosem: "Pierwszemu z carow, co te zrobil cuda, Druga carowa pamietnik stawiala. Juz car odlany w ksztalcie wielkoluda Siadl na brazowym grzbiecie bucefala I miejsca czekal, gdzie by wjechal konno. Lecz Piotr na wlasnej ziemi stac nie moze, W ojczyznie jemu nie dosyc przestronne, Po grunt dla niego poslano za morze. Poslano wyrwac z finlandzkich nadbrzezy Wzgorek granitu; ten na Pani slowo Plynie po morzu i po ladzie biezy, I w miescie pada na wznak przed carowa. Juz wzgorek gotow; leci car miedziany, Car knutowladny w todze Rzymianina, Wskakuje rumak na granitu sciany, Staje na brzegu i w gore sie wspina. Nie w tej postawie swieci w starym Rzymie Kochanek ludow, ow Marek Aureli, Ktory tym naprzod rozslawil swe imie, Ze wygnal szpiegow i donosicieli; A kiedy zdziercow domowych poskromil, Gdy nad brzegami Renu i Paktolu Hordy najezdzcow barbarzynskich zgromil, Do spokojnego wraca Kapitolu. Piekne, szlachetne, lagodne ma czolo, Na czole blyszczy mysl o szczesciu panstwa; Reke powaznie wzniosl, jak gdyby wkolo Mial blogoslawic tlum swego poddanstwa, A druga reke opuscil na wodze, Rumaka swego zapedy ukraca. Zgadniesz, ze mnogi lud tam stal na drodze I krzyczal: "Cesarz, ojciec nasz powraca!" Cesarz chcial z wolna jechac miedzy tlokiem, Wszystkich ojcowskiem udarowac okiem. Kon wzdyma grzywe, zarem z oczu swieci, Lecz zna, ze wiezie najmilszego z gosci, Ze wiezie ojca milijonom dzieci, I sam hamuje ogien swej zywosci; Dzieci przyjsc blisko, ojca widziec moga, Kori rownym krokiem, rowna stapa droga. Zgadniesz, ze dojdzie do niesmiertelnosci! Car Piotr wypuscil rumakowi wodze, Widac, ze lecial tratujac po drodze, Od razu wskoczyl az na sam brzeg skaly. Juz kon szalony wzniosl w gore kopyta, Car go nie trzyma, kon wedzidlem zgrzyta, Zgadniesz, ze spadnie i prysnie w kawaly. Od wieku stoi, skacze, lecz nie spada, Jako lecaca z granitow kaskada, Gdy scieta mrozem nad przepascia zwisnie - Lecz skoro slonce swobody zablysnie I wiatr zachodni ogrzeje te panstwa, I coz sie stanie z kaskada tyranstwa?" PRZEGLAD WOJSKA Jest plac ogromny: jedni zowia szczwalnia, Tam car psy wtrawia, nim pusci na zwierza; Drudzy plac zowia grzeczniej gotowalnia, Tam car swe stroje probuje, przymierza, Nim w rury, w piki, w dziala ustrojony, Wyjdzie odbierac monarchow poklony. - Kokietka idac na bal do palacu Nie tyle trawi przed zwierciadlem czasow, Nie robi tyle umizgow, grymasow, Ile car co dzien na tym swoim placu. Inni w tym placu widza saranczarnie, Mowia, ze car tam hoduje nasiona Chmury saranczy, ktora wypasiona Wyleci kiedys i ziemie ogarnie. Sa, co plac zowia toczydlem chirurga, Bo tu car naprzod lancety szlifuje, Nim wyciagnawszy reke z Petersburga, Tnie tak, ze cala Europa poczuje; Lecz nim wysledzi, jak gleboka rana, Nim plastr obmysli od naglej krwi straty, Juz car puls przetnie szacha i sultana I krew wypusci spod serca Sarmaty. Plac roznych imion, lecz w jezyku rzadow Zowie sie placem wojskowych przegladow. Dziesiata - ranek - juz przegladow pora, Juz plac okraza ludu zgraja cicha, Jako brzeg czarny bialego jeziora; Kazdy sie tloczy, na srodek popycha. Po placu, jako rybitwy nad woda, Zwija sie kilku doricow i dragunow; Ciekawsze glowy tylcem piki boda, Na blizsze karki sypia grad bizunow. Kto wylazl naprzod jak zaba z bagniska, Ze lbem sie cofa i kark w tlumy wciska. Slychac grzmot z dala, gluchy, jednostajny, Jak kucie mlotow lub mlocenie cepow: To beben, pulkow przewodnik zwyczajny, Za nim szeregi ciagna sie wzdluz stepow, Mnogie i rozne, lecz w jednym ubiorze, Zielone, w sniegu czernia sie z daleka; I plynie kazda kolumna jak rzeka, I wszystkie w placu tona jak w jeziorze. Tu mi daj, muzo, usta stu Homerow, W kazde wsadz ze sto paryskich jezykow, I daj mi piora wszystkich buchalterow, Bym mogl wymienic owych pulkownikow, I oficerow, i podoficerow, I szeregowych zliczyc bohaterow. Lecz bohatery tak podobne sobie, Tak jednostajne! stoi chlop przy chlopie, Jako rzad koni zujacych przy zlobie, Jak klosy w jednym uwiazane snopie, Jako zielone na polu konopie, Jak wiersze ksiazki, jak skiby zagonow, Jak petersburskich rozmowy salonow. Tyle dostrzeglem, ze jedni z Moskalow, Wyzsi od drugich na piec lub szesc calow, Mieli na czapkach mosiezne litery Jakby lysinki - to grenadyjery; I bylo takich trzy zgraje wasalow. Za nimi nizsi stali w mnogich rzedach, Jak pod lisciami ogorki na grzedach. Zeby rozroznic pulki w tej piechocie, Trzeba miec bystry wzrok naturalisty, Ktory przeglada wykopane w blocie I gatunkuje, i nazywa glisty. Zagrzmialy traby - to konne orszaki, I rozmaitsze, ulanow, huzarow, Dragonow: czapki, kirysy, kolpaki - Myslalbys, ze tu kapelusznik jaki Rozlozyl sklady swych roznych towarow; W koncu pulk wjechal: chlopy gdyby hlaki, Okute miedzia jak rzed samowarow, A spodem pyski konskie jako haki. Pulki w tak roznych ubiorach i broniach Najlepiej bedzie rozroznic po koniach; Bo tak i nowa taktyka doradza, I z obyczajem ruskim to sie zgadza. Napisal wielki jeneral Zomini, Ze kon, nie czlowiek, dobra jazde czyni; Dawno juz o tym wiedzieli Rusini: Bo za dobrego konia gwardyjaka Zakupisz u nich dobrych trzech zolnierzy. Oficerskiego cena jest czworaka, I za takiego konia dac nalezy Lutniste, skoczka albo tez pisarza, A w czasach drogich nawet i kucharza. Skarbowe chude, poderwane klacze, Nawet te, ktore woza lazarety, Jesli je stawia w faraona gracze, Licza sie zawsze: klacz za dwie kobiety. Wrocmy do pulkow. - Pierwszy wjechal kary, Drugi tez kary, lecz anglizowany, Dwa bylo gniade, a piaty bulany, Siodmy znow gniady, osmy jak mysz szary, Dziewiaty rosly, dziesiaty mierzyna, A potem znowu kary bez ogona, U dwunastego na czole lysina, A zas ostatni wygladal jak wrona. Harmat wjechalo czterdziesci i osim, Jaszczykow wiecej nizli drugie tyle; Wszystkiego dwiescie, jak po wierzchu wnosim: Bo zeby dobrze zliczyc w jedne chwile Srod mnostwa koni i ludzi motlochu, Trzeba miec oko twe, Napoleonie, Lub twoje, ruski intendencie prochu - Ty, nie zwazajac na ludzi i konie, Jaszczykow patrzysz, wnet liczbe ich zgadles, Wiesz, ile w kazdym ladunkow ukradles. Juz plac okryly zielone mundury, Jak trawy, w ktore ubiera sie laka, Gdzieniegdzie tylko wznosi sie do gory Jaszczyk podobny do blotnego baka Lub polnej pluskwy z zielonawym grzbietem, A przy nim dzialo ze swoim lawetem Usiadlo na ksztalt czarnego pajaka. Kazdy ten pajak ma nog przednich cztery I cztery tylnych: zowia sie te nogi Kanonijery i bombardyjery. Jezeli siedzi spokojnie srod drogi, Noga sie kazda gdzies daleko rucha; Myslisz, ze calkiem oddzielne od brzucha, I brzuch jak balon w powietrzu ulata. Lecz skoro cicha, drzemiaca harmata Nagle sie zbudzi rozkazem wyzwana, Jak tarantula, gdy jej kto w nos dmuchnie Wnet sciagnie nogi/ podchyla kolana I nim sie nadmie, nim jady wybuchnie, Zrazu przednimi kanonij erami Okolo pyska dlugo, szybko wije Jak mucha, co sie w arszeniku splami, Siadlszy swoj czarny pyszczek dlugo myje; Potem dwie przednie nogi w tyl wywroci, Tylnymi kreci/ potem kiwa zadem, Nareszcie wszystkie nogi w bok rozrzuci, Chwile spoczywa, w koncu buchnie jadem. Pulki stanely - patrza - car, car jedzie, Tuz kilku starych, konnych admiralow, Tlum adiutantow i cma jeneralow Z tylu i z przodu, a car sam na przedzie. Orszak dziwacznie pstry i cetkowany, Jak arlekiny: pelno na nich wstazek, Kluczykow, cyfer, portrecikow, sprzazek, Ten sino, tamten zolto przepasany, Na kazdym gwiazdek, kolek i krzyzykow Z przodu i z tylu wiecej niz guzikow. Swieca sie wszyscy, lecz nie swiatlem wlasnem, Promienie na nich ida z oczu panskich; Kazdy jeneral jest robaczkiem jasnym, Co blyszczy pieknie w nocach swietojanskich; Lecz skoro przejdzie wiosna carskiej laski, Nedzne robaczki traca swoje blaski: Zyja, do cudzych krajow nie ucieka, Ale nikt nie wie, gdzie sie w blocie wleka. Jeneral w ogien smialym idzie krokiem, Kula go trafi, car sie don usmiechnie; Lecz gdy car strzeli nielaskawym okiem, Jeneral bladnie, slabnie, czesto - zdechnie. Srod dworzan predzej znalazlbys stoikow, Wspaniale dusze - choc gniew cara czuja, Ani sie zarzna, ani zachoruja; Wyjada na wies do swych palacykow I pisza stamtad: ten do szambelana, Ow do metresy, ow do damy dworu, Liberalniejsi pisza do furmana. I znowu z wolna wroca do faworu. - Tak z domu oknem zrucony pies zdycha, Kot miauknie tylko, lecz stanie na nogi I znowu szuka do powrotu drogi, I jakas dziura znowu wnidzie z cicha; Nim stoik w sluzbe wroci tryumfalnie, Na wsi rozprawia cicho - liberalnie. Car byl w mundurze zielonym, z kolnierzem Zlotym. Car nigdy nie zruca mundura; Mundur wojskowy jest to carska skora, Car rosnie, zyje i - gnije zolnierzem. Ledwie z kolebki dziecko wyjdzie carskie, Zaraz do tronu zrodzony paniczyk Ma za stroj kurtki kozackie, huzarskie, A za zabawke szabelke i - biczyk. Sylabizujac szabelka wywija I nia wskazuje na ksiazce litery; Kiedy go tanczyc ucza guwernery, Biezy kiem takty muzyki wybija. Doroslszy, cala jest jego zabawa Zbierac zolnierzy do swojej komnaty, Komenderowac na lewo, na prawo, I wprawiac pulki w musztre - i pod baty. Tak sie car kazdy do tronu sposobil, Stad ich Europa boi sie i chwali; Slusznie z Krasickim starzy powiadali: "Madry przegadal, ale glupi pobil". Piotra Wielkiego niechaj pamiec zyje, Pierwszy on odkryl te Caropedyje. Piotr wskazal carom do wielkosci droge; Widzial on madre Europy narody I rzekl: "Rosyje zeuropejczyc moge, Obetne suknie i ogole brody". Rzekl - i wnet poly bojarow, kniazikow Scieto jak szpaler francuskiego sadu; Rzekl - i wnet brody kupcow i muzykow Sypia sie chmura jak liscie od gradu. Piotr zaprowadzil bebny i bagnety, Postawil turmy, urzadzil kadety, Kazal na dworze tanczyc menuety I do towarzystw gwaltem wwiodl kobiety; I na granicach poosadzal straze, I lancuchami pozamykal porty, Utworzyl senat, szpiegi, dygnitarze, Odkupy wodek, czyny i paszporty; Ogolil, umyl i ustroil chlopa, Dal mu bron w rece, kieszen narublowal I zadziwiona krzyknela Europa: "Car Piotr Rosyja ucywilizowal". Zostalo tylko dla nastepnych carow Przylewac klamstwa w brudne gabinety, Przysylac w pomoc despotom bagnety, Wyprawic kilka rzezi i pozarow; Zagrabiac cudze dokola dzierzawy, Skradac poddanych, placic cudzoziemcow, By zyskac oklask Francuzow i Niemcow, Ujsc za rzad silny, madry i laskawy. Niemcy, Francuzi, zaczekajcie nieco! Bo gdy wam w uszy zabrzmi huk ukazow, Gdy knutow grady na karki wam zleca, Gdy was pozary waszych miast oswieca, A wam natenczas zabraknie wyrazow; Gdy car rozkaze ubostwiac i slawic Sybir, kibitki, ukazy i knuty - Chyba bedziecie cara piesnia bawic, Waryjowana na dzisiejsze nuty. Car jak kregielna kula miedzy szyki Wlecial i spytal o zdrowie gawiedzi; "Zdrowia ci zyczym", szepca wojownik!, Ich szepty byly jak mruk stu niedzwiedzi. Dal rozkaz - rozkaz wymknal sie przez zeby I wpadl jak pilka w usta komendanta, I potem gnany od geby do geby Na ostatniego upada szerzanta. Jeknely bronie, szczeknely palasze I wszystko bylo zmieszane w odmecie: Na linijowym kto widzial okrecie Ogromny kociol, w ktorym robia kasze, Kiedy wen woda z pompy jako z rzeczki Bucha, a w wode sypie majtkow rzesza Za jednym razem krup ze cztery beczki, Potem dziesiatkiem wiosel w kotle miesza; Kto zna francuska izbe deputatow, Wieksza i stokroc burzliwsza od kotla, Kiedy w nie projekt komisyja wmiotla I juz nadchodzi godzina debatow: Cala Europa, czujac z dawna glody, Mysli, ze dla niej tam warza swobody; Juz liberalizm z ust jako z pomp bucha; Ktos tam o wierze wspomnial na poczatku, Izba sie burzy, szumi i nie slucha; Ktos wspomnial wolnosc, lecz nie zrobil wrzatku, Ktos wreszcie wspomnial o krolow zamiarach, O biednych ludach, o despotach, carach, Izba znudzona krzyczy: "Do porzadku!" Az tu minister skarbu, jakby z dragiem, Wbiega z ogromnym budzetu wyciagiem, Zaczyna mieszac mowa o procentach, O clach, oplatach, stemplach, remanentach; Izba wre, huczy i kipi, i pryska, I szumowiny az pod niebo ciska; Ludy sie ciesza/ gabinety strasza, Az sie dowiedza wszyscy na ostatku, Ze byla mowa tylko - o podatku. Kto tedy widzial owy kociol z kasza Lub owa izbe - ten latwo zrozumie, Jaki gwar powstal" w tylu pulkow tlumie, Gdy rozkaz carski wlecial w srodek kupy. Wtem trzystu bebnow ozwaly sie huki, I jak lod Newy gdy prysnie na sztuki, Piechota w dlugie porznela sie slupy. Kolumny jedne za drugimi daza, Przed kazda beben i komendant wola; Car stal jak slonce, a pulki dokola Jako planety tocza sie i kraza. Wtem car wypuscil stado adiutantow, Jak wroble z klatki albo psy ze smyczy; Kazdy z nich leci, jak szalony krzyczy, Wrzask jeneralow, majorow, szerzantow, Huk tarabanow, piski muzykantow - Nagle piechota, jak lina kotwicy Z klebow rozwita, wyciaga sie sznurem; Sciany idacej pulkami konnicy Lacza sie, wiaza, jednym staja murem. Jakie zas dalej byly tam obroty, Jak jazda racza i niezwyciezona Leciala obses na karki piechoty: Jak kundlow psiarnia traba poduszczona Na zwiazanego niedzwiedzia uderza, Widzac, ze w kluby ujeto pysk zwierza - Jak sie piechota kupi, sciska, kurczy, Nadstawia bronie jako igly jeza, Ktory poczuje, ze pies nad nim burczy; Jak wreszcie jazda w ostatnim poskoku Targniona smycza powsciagnela kroku; I jak harmaty w przod i w tyl ciagano, Jak po francusku, po rusku lajano, Jak w areszt brano, po karkach tr