Ocenite etot tekst:


     Trzeba tworzyzh dobro ze zła bo nie ma nic innego, z czego  by  można Je
tworzyzh.
     Robert Fenn Warren



     Fragmenty  wywiadu, ktury przeprowadził  specjalny  korespondent  Radia
Harmont z
     doktorem WALENTINEM PILLMANEM, w związku z przyznaniem  temu ostatniemu
Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za 19... rok
     -  ...  Zapewne pana pierwszym  poważnym  odkryciem  było odkrycie  tak
zwanego radiantu Pillmana?
     - Nie sądzk. Radiant Pillmana to ani pierwsze, ani poważne, ani, ściśle
muwiąc, odkrycie. I w dodatku niezupełnie moje.
     -  Pan chyba  żartuje, panie doktorze. Radiant Pillmana  - te dwa słowa
zna każdy uczes szkoły podstawowej.
     -  Nic  dziwnego.  Radiant  Pillmana  pierwszy  odkrył  właśnie  uczes,
niestety  nie  pamiktam  jego  nazwiska,  niech  pan  zajrzy   do  "Historii
Lądowania" Stetsona,  tam pan znajdzie wszystkie  szczeguły. Radiant  został
odkryty przez ucznia, wspułrzkdne opublikował po raz pierwszy student, a nie
wiadomo dlaczego ochrzczono radiant moim nazwiskiem.
     - Tak,  z odkryciami zdarzają sik zdumiewające historie. Czy nie mugłby
pan wyjaśnizh naszym słuchaczom, panie doktorze...
     -  Niech pan  posłucha, drogi rodaku.  Radiant Pillmana  to niezmiernie
prosta  rzecz.  Proszk sobie  wyobrazizh,  że  wprowadził pan w ruch obrotowy
ogromny globus, a potem zaczął pan do niego strzelazh z rewolweru. Dziurki na
globusie ulożą sik w pewną określoną krzywą. Cała istota tego, co pan nazywa
moim pierwszym poważnym  odkryciem, zawiera sik w prostym fakcie - wszystkie
Strefy Lądowania - a jest ich sześzh - rozmieszczone są
     na  powierzchni naszej planety  tak. Jakby ktoś sześciokrotnie strzelił
do Ziemi z pistoletu umieszczonego na  linii Ziemia - Deneb. Deneb - to alfa
gwiazdozbioru
     Łabkdzia,  a punkt na nieboskłonie, z kturego, by tak rzec, strzelano -
nazywamy właśnie radiantem Pillmana.
     - Dzikkujk  w imieniu  słuchaczy,  panie  doktorze.  Drodzy  słuchacze!
Nareszcie ktoś nam sensownie wyjaśnił, co to takiego radiant Pillmana! Ale a
propos,  panie  doktorze, wczoraj upłynkło dokładnie trzynaście lat  od dnia
Lądowania. Byzh może, zechce pan w  związku z tym powiedziezh kilka słuw swoim
rodakom?
     - A co  konkretnie ich interesuje? Niech pan pamikta, że  nie było mnie
wuwczas w Harmont...
     -  Tym  bardziej  chcielibyśmy  usłyszezh,  co  pan pomyślał, kiedy  sik
okazało,  że  passkie  rodzinne  miasto  stało sik  obiektem  inwazji  obcej
supercywilizacji...
     - Muwiąc szczerze w pierwszej chwili pomyślałem, że to kaczka... Trudno
było sobie wyobrazizh, że w naszym starym, małym miasteczku wydarzyło sik coś
podobnego. Odyby to była Gobi, Nowa Funlandia - ale Harmont!
     - Jednakże w koscu musiał pan uwierzyzh.
     - Istotnie, w koscu musiałem.
     - No i co było dalej?
     -  Nagle przyszło mi do głowy, że zaruwno Harmont, jak i pozostałe pikzh
Stref  Lądowania...  przepraszam, wtedy  wiedziano  tylko  o czterech...  że
wszystkie one  tworzą  określoną krzywą.  Obliczyłem wspułrzkdne  radiantu i
posłałem je do "Nature".
     - I w najmniejszym stopniu nie zaniepokoił pana los rodzinnego miasta?
     - Widzi pan, wtedy już  wierzyłem w fakt Lądowania, ale  jednak w żaden
sposub nie byłem  w  stanie  uwierzyzh panicznym korespondencjom o  płonących
dzielnicach, o  potworach,  kture szczegulnie  chktnie  pożerały  starcuw  i
dzieci,  o krwawych walkach mikdzy nieśmiertelnymi  przybyszami z Kosmosu, a
nader śmiertelnymi, ale  nieodmiennie bohaterskimi pancernymi dywizjami Jego
Krulewskiej Mości...
     - Miał  pan słusznośzh. Pamiktam, że koledzy dziennikarze  nieźle  wtedy
narozrabiali... Powruzhmy  jednak do nauki. Odkrycie  radiantu Pillmana  było
passkim pierwszym,  ale, jak  sądzk, nie  ostatnim wkładem w naszą  wiedzk o
Lądowaniu.
     - Pierwszym i ostatnim.
     - Ale bez wątpienia  śledzi pan uważnie stan  mikdzynarodowych badas  w
Strefach Lądowania...
     - Tak... niekiedy przeglądam "Biuletyn".
     -  Ma  pan na  myśli  "Biuletyn Mikdzynarodowego Instytutu  Cywilizacji
Pozaziemskiej"?
     - Tak.
     - A  wikc  co zdaniem  pana  należy  uznazh  za  najważniejsze  odkrycie
ostatnich trzynastu lat?
     - Sam fakt Lądowania.
     - Przepraszam?
     -  Sam  fakt  Lądowania stanowi najważniejsze  odkrycie  nie  tylko  na
przestrzeni  ostatnich trzynastu  lat, ale  w całej  historii ludzkości. Nie
jest takie ważne, kim  oni byli,  skąd i po co przybyli, dlaczego tak krutko
gościli  u  nas i  co sik  z  nimi stalo puźniej.  Najważniejsze,  że  teraz
ludzkośzh z całą pewnością wie, że nie jest samotna we Wszechświecie. Obawiam
sik, że Instytutowi  Cywilizacji Pozaziemskich już nigdy wikcej  nie uda sik
dokonazh ruwnie fundamentalnego odkrycia.
     - To wszystko jest ogromnie interesujące, panie  doktorze,  ale  prawdk
muwiąc  miałem  na  myśli odkrycia w dziedzinie  techniki.  Odkrycia,  kture
mogłaby wykorzystazh nasza ziemska nauka i technika. Przecież wielu wybitnych
uczonych  uważa,  że  materiały znajdujące  sik  w  Strefach Lądowania  mogą
zmienizh cały bieg naszej historii.
     - No  cuż, ja nie należk do zwolennikuw tego punktu widzenia.  A jeżeli
chodzi o konkretne znaleziska, to przykro mi, ale nie jestem specjalistą.
     - Jednak od  dwuch lat jest pan konsultantem  Komisji OFIZ,  zajmującej
sik całokształtem spraw związanych z Lądowaniem...
     -  To prawda. Ale  ja  nie  mam  nic wspulnego z badaniami  cywilizacji
pozaziemskich.  W   Komisji,  wspulnie  z  innymi  kolegami,  reprezentujemy
mikdzynarodowe  środowisko naukowe, kontrolując  wykonanie rezolucji  ONZ  w
sprawie  eksterytorialności  Stref  Lądowania. Brutalnie  muwiąc, pilnujemy,
żeby   wszystkim,  co  znajduje  sik   w  Strefach,   dysponował   wyłącznie
Mikdzynarodowy Instytut.
     - Czyżby na te pozaziemskie cuda jeszcze ktoś miał apetyt?
     - Tak.
     - Zapewne ma pan na myśli stalkeruw?
     - Nawet nie wiem, co to takiego.
     - Tak u  nas,  w  Harmont, nazywają zuchwalcuw, kturzy na własne ryzyko
przekradają sik do Strefy i wynoszą stamtąd wszystko, co  im wpadnie w rkce.
To nowy, nie znany dotychczas fach.
     - Rozumiem. Nie, to nie leży w naszej kompetencji.
     -  Jasne! Tymi sprawami zajmuje sik  policja. Ale ogromnie chcielibyśmy
wiedziezh, co właściwie leży w passkiej kompetencji, panie doktorze?
     -  Wiadomo, że istnieje  stały  przemyt przedmiotuw ze Stref Lądowania.
Materiały  dostają  sik w  rkce  nieodpowiedzialnych jednostek  oraz  całych
organizacji. Nas,  uczonych  i  członkuw  Komisji, interesują rezultaty tego
przemytu.
     - Czy nie mugłby pan wypowiedziezh sik bardziej konkretnie?
     -  Wie  pan, lepiej  porozmawiajmy  o  sztuce.  Czy  naprawdk  passkich
słuchaczy nie interesuje moja opinia o niezruwnanej Qwendy Muller?
     - Ależ  oczywiście!  Ale  najpierw może skosczymy z nauką. Czy pan jako
uczony, nie ma czasem ochoty zajązh sik tymi pozaziemskimi cudami?
     - Jak by to panu powiedziezh... Prawdopodobnie.
     -  A wikc  niewykluczone, że pewnego  pikknego dnia mieszkascy  Harmont
zobaczą swego sławnego rodaka na ulicach miasta?
     - Niewykluczone.




     lat   23,  kawaler.  Laborant  Mikdzynarodowego  Instytutu  Cywilizacji
Pozaziemskich, Filia w Harmont

     Poprzedniego  dnia   wieczorem  stoimy  sobie  z  nim  w  przechowalni.
Wystarczy  zrzucizh Kombinezony i można  iśzh  w miasto, zajrzezh do "Barge"  i
wypizh coś stosownego dla wzmocnienia duszy  i ciała. Ja stojk ot, tak sobie,
podpieram ściank, swoje zrobiłem i już trzymam w pogotowiu papierosa,  palizh
mi sik chce wściekle  - od dwuch godzin nie  miałem papierosa w ustach. A on
jakoś  nie  może  rozstazh sik  ze  swoimi  skarbami. Załadował  jeden  sejf,
zamknął,  opieczktował,  teraz  załadowuje  drugi: zdejmuje  z  transportera
"pustaki",  ogląda  każdy  ze  wszystkich stron  (a cikżkie  są  ścierwa jak
wielkie nieszczkście, każdy  waży sześzh  i  puł kilo) i starannie ustawia na
pułkach.
     Okropnie długo  już  wojuje z  tymi "pustakami" i moim skromnym zdaniem
bez  żadnego pożytku dla ludzkości.  Na jego miejscu ja  bym już  dawno olał
sprawk i za te same pieniądze zająłbym sik czymś  innym. Chociaż  z  drugiej
strony,  jeśli sik  zastanowizh, taki  "pustak" rzeczywiście jest niezmiernie
zagadkowy, i można  powiedziezh -  szemrany. Ile to ja sik ich nadźwigałem, a
wszystko jedno,  za każdym  razem  jak  je  zobaczk,  od  nowa nie  mogk sik
nadziwizh. Dwie miedziane okrągłe płytki  wielkości spodeczka,  grube na pikzh
milimetruw, odległośzh mikdzy płytkami  czterysta  milimetruw,  i  oprucz tej
odległości niczego mikdzy  płytkami nie  ma. Można tam wsadzizh rkkk, można i
głowk,  jeżeli  kompletnie  zgłupiałeś  ze   zdziwienia  -  pustka,  pustka,
powietrze. Pomimo to coś miedzy nimi oczywiście byzh musi, siła jakaś, tak ja
to rozumiem, ponieważ  ani ścisnązh tych  płytek,  ani  rozerwazh  nikomu  sik
jeszcze nie udało.
     No chłopaki, trudno opisazh coś podobnego  komuś, kto tego  nie widział.
Jakoś to  zbyt  proste, szczegulnie  jeśli  sik dobrze  przyjrzezh i uwierzyzh
wreszcie własnym oczom. To zupełnie tak samo, jakby komuś opisywazh szklankk,
albo nie daj  Boże kieliszek - tylko  palcami wodzisz i  klniesz  w poczuciu
absolutnej  bezsilności.  Dobra,  zakładamy, żeście wszystko  zrozumieli,  a
jeżeli  ktoś nie  zrozumiał, niech  weźmie "Biuletyn"  naszego instytutu - w
każdym numerze znajdzie artykuły o "pustakach" z fotografiami...
     Jednym  słowem  Kirył  już prawie  od roku wojuje  z  tymi "pustakami".
Jestem u niego od  samego początku  i skarz mnie Bug, jeżeli rozumiem, czego
on sik  po nich  spodziewa, zresztą, jeśli mam byzh  szczery, nadmiernie  nie
wysilam swego umysłu. Niech najpierw on sam zrozumie,  niech sam rozwiąże tk
łamigłuwkk, a wtedy, byzh może, posłucham, co bkdzie miał do  powiedzenia. Na
razie natomiast  jasne  jest  dla mnie jedno -  Kirył musi za  wszelką  cenk
chociaż jednego "pustaka"  wypatroszyzh, nadgryźzh kwasami, zgnieśzh pod prasą,
stopizh w piecu. I wtedy wszystko stanie sik dla niego jasne, zdobkdzie sławk
i chwałk,  a cała światowa  nauka  zapłacze  z  zachwytu rzewnymi łzami. Ale
chwilowo, o ile sik orientujk, do tego bardzo jeszcze daleko. Niczego do tej
pory  nie  osiągnął,  uszarpał  sik tylko nieprzytomnie, pozieleniał  nawet,
zrobił sik milczący, wygląda jak chory pies i chyba oczy mu łzawią. Gdyby to
był  ktoś inny,  zaprowadziłbym go  na wudkk, a  potem  na  dziwki, żeby  go
rozruszały, a rano  znowu  na wudkk  i  znowu  na dziwki,  tylko inne, i  po
tygodniu  czułby sik jak świeżo narodzony  - uszy  do gury, gkba od ucha  do
ucha. Tylko, że nie dla Kiryła takie lekarstwo - nawet proponowazh nie warto.
     A wikc stoimy, znaczy sik, w przechowalni, patrzk na  Kiryła, widzk, co
sik z nim dzieje, jakie ma zapadnikte oczy, i tak mi sik go żal robi, że nie
macie  pojkcia.  I  właśnie wtedy  zdecydowałem.  To  znaczy nie  tyle nawet
zdecydowałem, tylko jakby mnie ktoś pociągnął za jkzyk.
     - Słuchaj - muwik - Kirył...
     A Kirył  właśnie stoi i trzyma w  rkku ostatniego "pustaka"  i wpatruje
sik w niego jakby chciał wleźzh do środka.
     - Słuchaj - muwik - Kiryłl A gdybyś miał pełnego "pustaka", to co?
     - Pełny "pustak"? - powtarza i marszczy brwi, jakbym z nim nagle zaczął
rozmawiazh po chissku.
     - No tak  - muwik. - Ta  twoja hydromagnetyczna pułapka, jak jej tam...
obiekt 77-b. Tylko z jakimś niebieskawym paskudztwem w środku.
     Widzk, że zaczyna do niego docierazh.  Podniusł na mnie oczy, przymrużył
powieki i widzk, że  gdzieś tam, za psimi łzami pojawia  sik jakiś przebłysk
rozumu, jak on sam uwielbia sik wyrażazh.
     - Poczekaj - muwi. - Jak to pełny? Taki sam jak ten, tylko pełny?
     - Aha.
     - Gdzie?
     Nareszcie. Dotarło. Nadstawił uszu. gkba od ucha do ucha.
     - Chodź - muwik - zapalimy.
     Kirył   żywo  wepchnął   "pustaka"  do  sejfu,   zatrzasnął  drzwiczki,
przekrkcił klucz trzy  i puł raza i poszliśmy z powrotem do laboratorium. Za
zwyczajnego "pustaka" Ernest daje czterysta na rkkk, a za pełnego - ja bym z
niego, sukinsyna, siedem skur zdarł, ale możecie mi wierzyzh albo  nie, wtedy
nawet  o tym  nie  pomyślałem, bo  muj Kirył, jakby mu  kto w kieszes napluł
biegnie  po  dwa schodki  na gurk, nawet zapalizh  człowiekowi nie da. Jednym
słowem, wszystko mu  opowiedziałem - Jak  wygląda, gdzie leży  i  jak sik do
niego  najłatwiej dostazh. Kirył  od  razu wyciągnął plan, znalazł ten garaż,
zaznaczył go  palcem, spojrzał na  mnie  i,  rzecz  jasna,  od razu wszystko
zrozumiał, zresztą niewiele tu było do rozumienia!
     - Ach,  ty! - muwi i uśmiecha sik.  -  Ho cuż, trzeba iśzh, najlepiej od
razu jutro rano. O dziewiątej zamuwik przepustki i "kalosz", a o  dziesiątej
zmuwimy paciorek i pujdziemy. Co ty na to?
     - Można - odpowiadam. - A kto na trzeciego?
     - A po co trzeci?
     - E,  nie - muwik  - to nie piknik z dziewczynami. A jeśli  coś  ci sik
stanie? To jest Strefa - muwik
     - porządek musi byzh.
     Kirył lekko sik uśmiechnął, wzruszył ramionami.
     -  Jak  sobie  chcesz! Ty  sik lepiej na  tym znasz.  Pewnie że lepiej!
Kirył, rzecz jasna, przejawiał troskk o człowieka, to znaczy pomyślał o mnie
- obejdziemy  sik bez  trzeciego, pojedziemy we  dwujkk, cisza, spokuj, i ja
bkdk czysty  jak  kryształ.  Tylko że dobrze wiem -  ludzie  z instytutu  we
dwujkk do  Strefy nie  chodzą. U nich  jest taki obyczaj: dwaj  robią, co do
nich należy, trzeci zaś sik przygląda, a kiedy go potem zapytają - opowie.
     -  Gdyby to ode mnie zależało, wziąłbym Austina  - muwi Kirył. - Ale ty
sik pewnie nie zgodzisz. A może jednak?
     - Nie - muwik. - Tylko nie Austina. Austina weźmiesz innym razem.
     Austin  to  niezły  chłopak, strach  i  odwaga są  w  nim wymieszane  w
odpowiednich  proporcjach,  ale moim zdaniem jest już trefny. Kiryłowi  tego
nie wytłumaczysz, ale ja takie rzeczy widzk - wyobraził sobie, że Strefk zna
i że już wszystko jest w niej dla niego jasne
     -  a to  znaczy, że niedługo bkdziemy  mieli znajomy  pogrzeb.  No i na
zdrowie. Tylko że  ja nie reflektujk. - No dobrze -  muwi Kirył - A  Tender?
Tender to jego drugi laborant. Niczego sobie chłop.
     Spokojny.
     - Trochk za stary - muwik. - A poza tym ma dzieci...
     - To nic. On już chodził do Strefy.
     -  Dobrze - muwik.  - niech  bkdzie Tender...  Jednym słowem zostawiłem
Kiryła siedzącego nad planem, a sam poszedłem prościutko do "Barge", bo żrezh
mi sik chciało nieprzytomnie, a i w gardle mi zaschło.
     Dobra. Przychodzk nastkpnego  dnia  jak  zwykle  o dziewiątej, pokazujk
przepustkk, a na portierni dyżuruje ten sam tyczkowaty  sierżant,  kturego w
zeszłym roku nieźle obsłużyłem, kiedy po pijaku zaczął sik dowalazh do Guty.
     -  Cześzh  - muwi do  mnie.  -  Ciebie -  muwi - Rudy, szukają po  całym
instytucie... W tym momencie przerywam mu grzecznie.
     -  Dla  ciebie nie jestem żaden Rudy  -  muwik. - I nie  staraj sik  mi
podlizazh, szwedzka kłonico.
     - Na miłośzh boską.  Rudy! - muwi sierżant zdumiony. -  Przecież wszyscy
tak cik nazywają.
     Przed Strefą zawsze jestem roztrzksiony i jeszcze trzeźwy na dodatek  -
złapałem go za pas i ze  wszystkimi szczegułami opowiedziałem mu, kim jest i
dlaczego matka go zrodziła. On splunął, zwrucił mi przepustkk i już bez tych
wszystkich czułości muwi:
     - Obywatel  Red Shoehart ma niezwłocznie stawizh sik u kapitana Herzoga.
Pełnomocnika do Spraw Bezpieczesstwa.
     -  O właśnie - muwik - to co innego. Ucz sik, sierżancie,  a zostaniesz
lejtnantem.
     A sam myślk: co to znowu? Czego też może chciezh ode mnie kapitan Herzog
w  godzinach  pracy?  Dobra, idk  sik stawizh. Kapitan  ma gabinet na trzecim
piktrze,  luksusowy gabinet, i  kraty w oknach  jak  na  policji. Sam  Willy
siedzi za swoim biurkiem, pyka fajkk i uprawia biurokracjk za pomocą maszyny
do  pisania,  a  w kącie grzebie  w stalowym sejfie  jakiś sierżancina, nowy
chyba,  nie znam go. W naszym instytucie tych sierżantuw  jest wikcej  niż w
przeciktnej dywizji i wszyscy tacy dorodni,  krew z  mlekiem - do Strefy nie
muszą chodzizh, a na wszelkie  zmartwienia  naszego świata plują z  trzeciego
piktra.
     - Dzies dobry -  muwik. - Pan mnie wzywał? Willy  patrzy na mnie jak na
ropuchk, odsuwa
     maszynk, kładzie przed sobą grubą tekturową teczkk i zaczyna przeglądazh
papiery.
     - Red Shoehart? - pyta.
     - We własnej osobie - odpowiadam, a śmiazh mi sik chce,  że ledwie  mogk
wytrzymazh. Taki nerwowy chichot mną trzksie.
     - Od jak dawna pracujecie w instytucie?
     - Dwa lata, trzeci rok właściwie.
     - Stan cywilny?
     - Samotny - odpowiadam. - Sierota. Na to kapitan odwraca sik do swojego
sierżanta i rozkazuje mu surowym głosem:
     - Sierżancie Lummer,  proszk iśzh do archiwum i  przynieśzh  akta  sprawy
numer sto pikzhdziesiąt.
     Sierżant  zasalutował i zniknął, a  Willy zamknął teczkk i tak poskpnie
pyta:
     - Znowu to samo?
     - Co znowu?
     - Sam  dobrze wiesz.  Mowk  materiały przyszły  w twojej sprawie.  Tak,
myślk.
     - A skąd te materiały?
     Willy zaskpił sik i ze złością zaczął tłuc swoją fajką o popielniczkk.
     - To nie twoja rzecz  -  muwi. - Ostrzegam cik, bo  znamy  sik  nie  od
dzisiaj  - rzuzh to wszystko i to  raz na zawsze.  Jak cik  drugi raz złapią,
sześcioma miesiącami  sik nie wymigasz. A z Instytutu wylecisz natychmiast i
to na wieki wiekuw, rozumiesz?
     - Rozumiem - muwik - to akurat  rozumiem dobrze, nie rozumiem tylko, co
za ścierwo na mnie doniosło...
     Ale kapitan  znowu patrzy  na mnie  ołowianym  spojrzeniem,  pogwizduje
pustą fajką  i grzebie  w  swoich papierach.  To  znaczy, że wrucił sierżant
Lummer z aktami sprawy numer sto pikzhdziesiąt.
     - Dzikkujk, Shoehart - muwi kapitan Willy  Herzog o przezwisku Tucznik.
- To wszystko, co chciałem usłyszezh.
     No a  ja poszedłem do szatni, przebrałem  sik w  kombinezon, zapaliłem,
przez cały czas myślk - skąd ten swąd? Jeżeli z instytutu, to przecież lipa,
nikt tu o mnie nic nie wie i wiedziezh nie może. A jeżeli przyszedł papier  z
policji... to o czym  oni mogą tam  wiedziezh, prucz moich starych  spraw?  A
może  Ścierwnik wpadł?  To bydlk,  żeby  samemu sik wykrkcizh,  rodzoną matkk
sprzeda.  Ale  przecież  i  Ścierwnik  nic o mnie  teraz  nie wie. Myślałem,
myślałem,  nic mądrego  nie  wymyśliłem i  postanowiłem  nie zawracazh  sobie
głowy! Ostatni raz  byłem  w  Strefie nocą trzy  miesiące temu,  prawie cały
towar już opyliłem  i  prawie  wszystkie pieniądze wydałem,  teraz mogą mnie
łapazh do sądnego  dnia. Ale kiedy już  szedłem  po schodach  na  gurk, nagle
spłynkło na mnie olśnienie, i  to takie, że wruciłem do szatni,  usiadłem  i
znowu zapaliłem. Wychodziło na to, że do  Strefy dzisiaj iśzh nie  mogk, i to
pod  żadnym pozorem. Ani jutro nie mogk, ani  pojutrze. Wychodziło na to, że
gliny znowu mnie  mają  na oku, że nie zapomnieli  o  mnie, a  jeżeli  nawet
zapomnieli, to ktoś im właśnie przypomniał. Obecnie to już zresztą nieważne,
kto mianowicie. Każdy stalker, jeżeli tylko nie upadł  na głowk, wie, że  go
śledzą. Teraz muszk siedziezh cicho w najciemniejszym kącie, jaki  uda mi sik
znaleźzh. Jaka znowu Strefa? Ja  tam  nawet z przepustką od ilu już  miesikcy
nie byłem! Czego sik czepiacie uczciwego laboranta?
     Obmyśliłem to  wszystko i nawet jakby pewną ulgk uczułem,  że nie muszk
dzisiaj iśzh do Strefy. Tylko
     jakby  o  tym  możliwie delikatnie  zawiadomizh Kiryła?  Powiedziałem mu
wprost:
     - Do Strefy nie idk. Jakie bkdą dalsze polecenia?
     Na te  słowa Kirył  oczywiście wybałuszył na mnie oczy. Potem widocznie
dotarło  do  niego,  bo  wziął  mnie  za  łokiezh,  zaprowadził   do  swojego
gabineciku, posadził przy swoim  biurku, a  sam  usiadł  obok  na parapecie.
Zapaliliśmy. Milczymy, nastkpnie Kirył pyta mnie ostrożnie:
     - Czy coś sik stało. Red? No i co ja mam powiedziezh.
     -  Nie  -  muwik  - nic  sik nie stało. A  wiesz, przerżnąłem wczoraj w
pokera dwadzieścia zielonych - ten Nunnun gra jak stary...
     - Poczekaj - muwi Kirył. - Ty co, rozmyśliłeś sik?
     Aż stkknąłem z wysiłku.
     - Nie  mogk  -  muwik do  niego,  a sam  aż zkby zaciskam.  - Nie mogk,
rozumiesz? Przed chwilą wezwał mnie do siebie Herzog.
     Kirył  oklapł.  Znowu  wyglądał  jak pułtora nieszczkścia, i znowu miał
oczy  chorego  pudla.  Westchnął tak  jakoś  spazmatycznie,  zapalił  nowego
papierosa od starego niedopałka i muwi cicho:
     - Możesz mi wierzyzh. Red, że ja nikomu słowa nie powiedziałem.
     - Daj spokuj - muwik. - To nie o ciebie chodzi.
     - Ja nawet Tenderowi jeszcze nie powiedziałem. Wypisałem  mu przepustkk
i nawet nie zapytałem go, czy pujdzie z nami, czy nie...
     Ja  milczk, siedzk i palk. I śmiazh mi sik chce i płakazh, nic biedak nie
rozumie.
     - A czego chciał od ciebie Herzog?
     - Nic specjalnego - muwik. - Ktoś na mnie doniusł i to wszystko.
     Popatrzył na mnie  jakoś dziwnie, zeskoczył z parapetu i zaczął chodzizh
po swoim gabineciku tam i z powrotem. Kirył biega po gabinecie, a ja siedzk,
dmucham dymem i milczk, głupio mi, że tak idiotycznie to wszystko wyszło
     - ślicznie go wyleczyłem  z melancholii, szkoda gadazh. A czyja to wina?
Wyłącznie moja.  Pokazałem dziecku czekoladkk, a czekoladka jest  schowana w
zaczarowanej skrzyni, a skrzyni  pilnuje  zły  czarodziej... W  tym momencie
Kirył przestaje biegazh, staje  obok mnie, patrzy gdzieś w bok, widazh,  że mu
głupio, i pyta:
     - Słuchaj, Red, a ile może kosztowazh taki pełny "pustak"?
     Z  początku  nie  zrozumiałem, z  początku  pomyślałem, że  on liczy na
kupienie gdzieś takiego  "pustaka", tylko że gdzie tam coś podobnego kupisz,
byzh może jeden jedyny na całym świecie stoi w tamtym garażu, zresztą tak czy
tak, pienikdzy by  mu nie starczyło,  skąd u niego  pieniądze  - zagraniczny
specjalista  i to  jeszcze z  Rosji. A  potem  raptem  jakby we  mnie piorun
strzelił - to znaczy że on, dras, myśli, że  ja  dla  forsy?! Ach ty, myślk,
sukinsynu,  za kogo ty mnie bierzesz?! Już nawet usta otworzyłem, żeby mu to
wszystko powiedziezh. I zająknąłem sik. Bo co innego, muwiąc otwarcie, miał o
mnie myślezh? Stalker to stalker, nie  ma co robizh  błkkitnych oczu, pokażcie
mu tylko forsk, za forsk stalker własnym  życiem zahandluje. Tak to  właśnie
teraz  wygląda, że  wczoraj  zarzuciłem przynktk,  a dzisiaj  zabieram mu ją
sprzed nosa,  cenk podbijam. Aż mi  jkzyk stanął kołkiem  od  tych myśli,  a
Kirył patrzy  na mnie  badawczo,  oczu ze mnie  nie  spuszcza i widzk w tych
oczach  nawet nie  pogardk,  a  jakby  nawet  jakieś  zrozumienie.  I  wtedy
spokojnie mu wszystko wytłumaczyłem.
     - Do  garażu - muwik -  jeszcze nikt z przepustką nie chodził. Droga do
niego nie jest  jeszcze  oznakowana, wiesz  o  tym.  Teraz  pomyśl,  wracamy
stamtąd i twuj Tender zaczyna wszystkim opowiadazh, jak to zasunkliśmy prosto
do garażu, zabraliśmy co trzeba i z powrotem do  domu.  Jakbyśmy skoczyli do
sklepu naprzeciwko. I dla każdego bkdzie jasne -
     muwik - że z gury wiedzieliśmy, dokąd i po co idziemy. A to znaczy,  że
ktoś nam dał cynk. A już  kto  z nas  trzech  - komentarze  chyba zbyteczne.
Rozumiesz, czym to dla mnie pachnie?
     Skosczyłem  swoje przemuwienie,  spojrzeliśmy sobie  głkboko  w oczy  i
milczymy.  Potem  nagle Kirył klasnął w rkce,  zatarł  dłonie i  niby  raźno
oznajmia:
     - No cuż, jak nie to nie. Rozumiem cik. Red, i nie potkpiam. Pujdk sam.
A nuż wszystko dobrze sik skosczy... nie pierwszy raz.
     Rozłożył  plan na parapecie oparł sik o niego  łokciami, przygarbił,  i
cała jego dziarskośzh z miejsca wyparowała. Słyszk, jak mruczy do siebie:
     - Sto  dwadzieścia metruw...  nawet sto  dwadzieścia dwa... i jeszcze w
samym garażu... Nie, nie wezmk Tendera. Jak myślisz. Red może nie warto brazh
Tendera? Jak by nie było, ma dwoje dzieci...
     - Samego cik nie puszczą - muwik.
     - Wypuszczą  - mruczy  - znam wszystkich sierżantuw... i lejtnantuw też
znam... nie podobają mi sik te cikżaruwki! Trzynaście lat pod gołym niebem i
ciągle jak nowe... Dwadzieścia krokuw dalej cysterna - zardzewiała, dziurawa
jak sito, a one jakby prosto z fabryki... Och, ta Strefa!
     Uniusł głowk znad planu i zapatrzył sik w okno. I ja też  spojrzałem  w
okno. Szyby w  naszych oknach są grube, solidne, a za szybą Strefa - matula,
oto ona, dwa kroki stąd, z dwunastego piktra widazh ją jak na dłoni...
     Tak popatrzezh  na nią - niby ziemia jak ziemia. Słosce  ją ogrzewa tak,
jak  ogrzewa całą  resztk ziemi i niby nic sik nie  zmieniło,  niby wszystko
wygląda  tak  samo,  jak  trzynaście  lat  temu.  Gdyby  nieboszczyk   tatuś
popatrzył,  toby nic  specjalnego  nie  zauważył,  może  tylko  by  zapytał,
dlaczego fabryka nie dymi.  strajkują czy co? Stożkowate hałdy żułtej ziemi,
nagrzewnice blikują na słoscu,  szyny, szyny,  szyny, na szynach lokomotywa,
za nią wagoniki, platformy...
     Przemysłowy krajobraz, jednym słowem.  Tylko ludzi nie ma.  Ani żywych,
ani martwych. A oto i garaż widazh
     - długa szara gąsienica, brama na oścież, na parkingu stoją cikżaruwki.
Trzynaście lat stoją i nic sik z nimi nie  dzieje. To Kirył bystrze zauważył
- głuwka  pracuje.  Nie  daj Boże mikdzy dwa samochody sik pchazh,  samochody
trzeba z  daleka obchodzizh...  tam jest jedna taka  szczelinka  w  asfalcie,
jeśli  oczywiście od tamtego czasu cierniem  nie  zarosła... Sto dwadzieścia
metruw  -  odkąd  on liczy? A, chyba od  ostatniego znaku. Słusznie, stamtąd
wikcej  nie  bkdzie. Brawo okularnicy, nie na darmo chleb jedzą... Patrzcie,
oznakowali  drogk  do  samego  wysypiska, i  to  jak  chytrze!  O,  tu  jest
rozpadlina,  w kturej  Zgnilec  znalazł wieczny  spoczynek,  wszystkiego dwa
metry od ich drogi... A przecież ostrzegał wtedy Kosmaty Zgnilca
     - trzymaj sik, idioto, z daleka od dołuw, bo nie bkdzie czego do trumny
włożyzh...  I miał  świktą  racjk, nawet  żadna  trumna nie była potrzebna...
Kiedy idziesz do Strefy, to sobie zakonotuj: z towarem wruciłeś - cud boski,
z życiem uszedłeś - daj na  mszk, kula patrolu  - fart, a cała reszta -  jak
los zdarzy.
     Spojrzałem na Kiryła  i widzk, że mnie  spod  oka obserwuje. I twarz ma
taką, że w tym momencie  wszystkie moje mocne postanowienia diabli wzikli. A
niech ich wszystkich, myślk, szlag trafi, co właściwie mogą mi zrobizh? Kirył
już w ogule mugł nic nie muwizh, ale powiedział.
     - Shoehart  - muwi. -  Z  oficjalnych, podkreślam, z oficjalnych źrudeł
otrzymałem  informacjk,  że  zbadanie garażu  może  przynieśzh  nauce ogromną
korzyśzh.  W  związku  z  tym  powstał  projekt  wyprawy  do  garażu.  Premik
gwarantujk. - I uśmiecha sik, jakby wygrał sto tysikcy.
     -  A z jakich to oficjalnych źrudeł  pochodzi ta informacja?  - pytam i
też uśmiecham sik jak idiota.
     -  Z  poufnych źrudeł  -  odpowiada. - Ale  panu mogk  powiedziezh...  -
przestał sik uśmiechazh i zaskpił sik. - Powiedzmy od doktora Douglasa.
     - Aha - muwik - od doktora Douglasa... A od kturego to Douglasa?
     - Od  Sama  Douglasa  - odpowiada  sucho. -  Od  tego,  ktury zginął  w
ubiegłym roku.
     Aż mnie dreszcz przeszedł. A żeby cik! Kto przed wyjściem muwi o takich
rzeczach? Możesz tym okularnikom  kołki na głowie ciosazh  -  nic do nich nie
dociera... Złamałem niedopałek w popielniczce i muwik:
     - Dobra. Gdzie twuj Tender? Długo jeszcze bkdziemy na niego czekazh?
     Jednym słowem na ten temat wikcej nie rozmawialiśmy. Kirył zadzwonił na
bazk  transportową,  zamuwił  "latający  kalosz", a ja  wziąłem  plan,  żeby
zobaczyzh,  co oni tam  narysowali.  Zupelnie nieźle narysowali, w normie. Na
podstawie fotografii z lotu ptaka, w dużym powikkszeniu. Widazh nawet bieżnik
na  oponie,  ktura leży pod bramą  garażu. Ech, ile by  każdy stalker dał za
taki  plan...  a zresztą, na  jaką cholerk  zda  sik  plan  po  nocy,  kiedy
pokazujesz gwiazdom zadek i własnych rąk nie możesz zobaczyzh.
     A  tymczasem  objawił  sik i  Tender.  Czerwony,  zadyszany.  Curka  mu
zachorowała,  musiał  leciezh  po  lekarza, no  a my  uraczyliśmy  go radosną
wiadomością -  idziemy  do Strefy.  Z początku nawet  o  sapaniu  zapomniał,
biedactwo. "Jak to do Strefy?  - muwi - Dlaczego właśnie ja?" Jednakże kiedy
usłyszał o  podwujnej  premii  i  o  tym,  że  Red  Shoehart  ruwnież idzie,
oprzytomniał i znowu zaczął sapazh.
     Jednym  słowem  zeszliśmy  we trujkk  do "buduaru".  Kirrył poleciał po
przepustki, pokazaliśmy je jeszcze jednemu sierżantowi, a ten sierżant wydał
nam skafandry. Trzeba przyznazh,  że to wyjątkowo pożyteczny wynalazek. Gdyby
go  tak jeszcze przefarbowazh z czerwonego na  jakiś inny bardziej odpowiedni
kolor.
     Każdy stalker wyłoży  za taki skafander pikzhset zielonych bez zmrużenia
oka.  Już dawno  przysiągłem  sobie, że stank na uszach  i gwizdnk chociażby
jeden. Ma pierwszy rzut oka niby nic specjalnego, skafander jak dla  nurka i
hełm jak  dla nurka,  z przodu przezroczysty. Może  nawet nie jak u nurka, a
raczej  jak u lotnika  w  samolotach naddżwikkowych albo jak  u  kosmonauty.
Lekki, wygodny, nigdzie nie ciśnie i nie pocisz sik w nim  z gorąca. W takim
skafandrze  można  iśzh  chozhby  w  ogies  i  też żaden  gaz  do  środka  nie
przeniknie,  nawet  kula. jak muwią,  go nie przebije. Oczywiście i ogies, i
jakiś  tam  iperyt,  i kula karabinowa - to wszystko  jest  nasze, ziemskie,
ludzkie. W  Strefie  niczego takiego  nie ma,  w Strefie nie tego trzeba sik
bazh. Zresztą, co tu gadazh, i  w tych skafandrach ludzie też giną  jak muchy.
Inna  sprawa, że bez  skafandruw  może byłoby jeszcze  gorzej. Od "ognistego
puchu"  na przykład skafandry  zabezpieczają na sto  procent,  i  od plunikzh
"diabelskiej kapusty"... no,
     dobra.
     Wleźliśmy w skafandry, przesypałem mutry z woreczka do bocznej kieszeni
i  przemaszerowaliśmy  przez cały teren instytutu  do wyjścia w Strefk. Taki
jest u  nich obyczaj! niech widzą  - oto żołnierze nauki  idą składazh  swoje
życie na ołtarzu wiedzy, ludzkości i Ducha Świktego, amen. I rzeczywiście we
wszystkich oknach aż do czternastego piktra stoją, wspułczują, tylko jeszcze
brakuje powiewających chusteczek i orkiestry.
     -  Ruwnaj  krok  -  muwik do  Tendera.  - Kałdun  wciągnij, nieszczksny
łamago! Wdzikczna ludzkośzh nie zapomni o tobie!
     Spojrzał na mnie i widzk, że mu nie w głowie żarty. I słusznie  - jakie
tam żarty! Ale kiedy idziesz do  Strefy, to już jedno z dwojga: albo płakazh,
albo  sik  śmiazh, a ja jeszcze nigdy w  życiu  nie  płakałem.  Spojrzałem na
Kiryła. nie  powiem, trzyma  sik nieźle,  tylko wargami  porusza,  jakby sik
modlił.
     -  Modlisz sik? - pytam. - Mudl sik -  muwik - mudl! Im dalej w Strefk,
tym bliżej do nieba...
     - Co? - pyta, bo nie dosłyszał.
     - Mudl sie! - krzyczk. - Stalkeruw wpuszczają do nieba bez kolejki!
     Wtedy Kirył  sik uśmiechnął  i poklepał mnie po plecach, niby - nie buj
sik nic, ze mną nie zginiesz, a w ogule raz kozie śmierzh. Zabawny facet, jak
Boga kocham.
     Oddaliśmy przepustki ostatniemu sierżantowi. Tym razem w drodze wyjątku
okazał  sik  lejtnantem,  znam  go  zresztą, jego ojciec handluje w Rexopolu
nagrobkami. "Latający kalosz" już na nas czeka, chłopcy z bazy podstawili go
pod samą wartownik. Wszystko już jest na miejscu - i "pogotowie  ratunkowe",
i  straż pożarna, i nasza  waleczna  gwardia, nieustraszeni  ratownicy, kupa
spasionych darmozjaduw ze swym helikopterem. Patrzezh na nich nie mogk!
     Wleźliśmy do "kalosza", Kirył usiadł przy sterach i muwi do mnie:
     - No, Red, obejmuj dowodzenie.
     Bez zbkdnego pośpiechu rozpiąłem zamek  błyskawiczny na piersi, wyjąłem
zza pazuchy  manierkk, golnąłem  jak należy, zakrkciłem zakrktkk i schowałem
manierkk  z powrotem. Bez tego nie potrafik. Ktury to już raz idk do Strefy,
a bez tego nie mogk. Tamci dwaj patrzą na mnie, czekają.
     - A wikc  tak - muwik. - Wam  nie proponujk,  dlatego  że idziemy razem
pierwszy raz i nie  wiem, jak na was  działa alkohol. Regulamin bkdzie taki:
wszystko, co powiem, wykonywazh natychmiast i bez gadania. Jeżeli ktoś zagapi
sik albo zacznie jakieś tam pytania zadawazh - bkdk prał czym popadnie, za co
z gury przepraszam, na przykład tobie, panie Tender, powiem: stas  na rkkach
i idź naprzud. I w tejże chwili pan Tender musi zadrzezh swoją cikżką dupk do
gury i  robizh, co  mu  kazano. A nie posłuchasz, to, byzh może, swojej chorej
cureczki  nigdy wikcej  w życiu nie  zobaczysz. Rozumiesz?  Ale  już ja  sik
zatroszczk, żebyś ją zobaczył.
     - Ty,  Red, tylko  nie zapomnij powiedziezh - chrypi Tender,  a już jest
cały czerwony, widzk, jak sik  poci  i wargi  mu kłapią.  -  Ja nie tylko na
rkkach, na zkbach pujdk, gdzie każesz, nie jestem nowicjuszem, wiesz o tym.
     -  Dla mnie  obaj  jesteście  nowicjusze -  muwik -  a  powiedziezh  nie
zapomnk, spokojna głowa. Aha, umiesz prowadzizh "kalosz"?
     - Umie - odpowiada Kirył - dobrze prowadzi.
     - Jak dobrze,  to dobrze - muwik.  -  W takim razie - z Bogiem! Opuścizh
przyłbice! Mała naprzud, ściśle  według znakuw,  wysokośzh  trzy  metry. Przy
dwudziestym siudmym słupku - przystanek.
     "Kalosz"  wystartował  i  Kirył na  wysokości  trzech metruw dał  "mała
naprzud", a ja nieznacznie odwruciłem głowk i leciutko dmuchnąłem przez lewe
ramik.  Widzk  -  gwardziści -  ratownicy  wsiedli  do swojego  helikoptera,
strażacy  z  szacunkiem stankli na  bacznośzh, lejtnant w  drzwiach  wartowni
salutuje nam, idiota nieszczksny - a nad nimi wszystkimi wisi wielki plakat,
już  dobrze wypłowiały: "Serdecznie witamy, szanowni  Przybysze"! Tender już
zebrał sik w sobie, żeby im wszystkim pomachazh rkką na pożegnanie, ale ja mu
tak  przysunąłem   pikścią   w  bok,  że   od   razu  zapomniał   o   swoich
arystokratycznych   manierach.  Ja   Ci  pokażk,  durniu,  pożegnas  mu  sik
zachciało!
     Popłynkliśmy.
     Po   lewej  mieliśmy   instytut,  po  prawej  Kwartał   Zadżumionych  i
posuwaliśmy sik od znaku do znaku, samym środkiem ulicy. Och, dawno Już nikt
po tej ulicy nie jeździł ani  nie chodził! Asfalt popkkał, pkknikcia zarosty
trawą, ale to jeszcze była nasza, zwykła trawa, ludzka i normalna. A tam, na
chodniku, po lewej rkce, rosły już czarne ciernie, i po tych cierniach  było
widazh, jak  precyzyjnie Strefa  sama siebie wyznacza -  czarne zarośla  przy
samej jezdni,  jakby  kto  nożem  uciął nie,  jednak ci  przybysze  to  byli
przyzwoici  faceci, narozrabiali  paskudnie, to prawda, ale  sami wyznaczyli
sobie granick. Przecież nawet "ognisty puch" na naszą  stronk ze Strefy  nie
leci, chociaż, zdawałoby sik, wiatr go nosi we wszystkie strony...
     Domy w Kwartale  Zadżumionych są  oblazłe, martwe, ale  szyby w  oknach
prawie  wszkdzie  ocalały,  tylko  zarosły brudem  i dlatego  wyglądają  jak
oślepłe. Ale nocą,  kiedy  czołgasz  sik tamtkdy,  widazh  dobrze światełka w
mieszkaniach,  jakby ktoś  palił  suchy spirytus. Takie  niebieskawe  jkzyki
płomyczkuw. To "czarci pudding" zieje z piwnic. Ale jeżeli patrzezh ot  tak -
bloki  jak bloki,  wymagają, rzecz  jasna, remontu, ale nic  nadzwyczajnego,
tylko ludzi  nie  widazh. W tym  domu z czerwonej  cegły  mieszkał,  nawiasem
muwiąc,  nasz nauczyciel  rachunkuw  o dźwikcznym przezwisku Przecinek.  Był
koszmarnym  nudziarzem i w życiu mu sik nie powiodło,  druga żona odeszła od
niego przed samym  Lądowaniem, a curka miała bielmo na jednym oku, pamiktam,
że dokuczaliśmy jej bez miłosierdzia. Kiedy sik zaczkła panika. Przecinek ze
wszystkimi z tego kwartału w  samych gaciach biegł aż  do  mostu -  dziesikzh
kilometruw bez  zatrzymywania.  Potem  długo  chorował, skura  mu  zlazła  i
paznokcie.  Wszyscy, kturzy  mieszkali  w  Kwartale,  no  powiedzmy,  prawie
wszyscy,  identycznie  chorowali i dlatego teraz tak sik  właśnie  nazywa  -
Kwartał Zadżumionych. niekturzy umarli, ale przeważnie starsi, i to  też nie
wszyscy. Ja na przykład myślk, że oni  umarli przede wszystkim ze strachu, a
nie  z powodu choroby.  To było straszne. Kto  mieszkał w tym  kwartale, ten
chorował. A  w tamtych trzech - ludzie ślepli. Teraz te kwartały tak właśnie
sik nazywają - Pierwszy Ociemniały,  Drugi Ociemniały...  Ślepli zresztą nie
do kosca,  a tylko tak trochk,  coś w rodzaju kurzej  ślepoty.  Co  ciekawe,
opowiadają, że nie oślepli od jakiegoś błysku czy wybuchu, chociaż muwią, że
wybuchy też były, ale od strasznego łoskotu. Zagrzmiało, muwią, z taką siłą,
że od  razu  nas  oślepiło.  Lekarze tłumaczą  im,  jak  komu dobremu  -  to
niemożliwe, przypomnicie  sobie  dobrze! Nie, uparli sik,  to był  wyjątkowo
silny  grzmot i od niego wlaśnie oślepliśmy. A  żeby  było  śmieszniej, nikt
prucz nich żadnego grzmotu nie słyszał.
     Tak. wygląda tu,  jakby nic  sik nie stało. O, tam stoi  szklany kiosk,
caluteski. Dziecinny wuzek w bramie, nawet pościel  zdaje sik, jest  jeszcze
czysta...  Tylko  te  anteny  zarosły  jakimiś  wiechciami  na  podobiesstwo
morskiej trawy. Okularnicy na tk trawk  dawno  zkby sobie ostrzą. Ciekawośzh,
rozumiecie,  co to za trawa - nigdzie indziej czegoś podobnego nie ma, tylko
w  Kwartale Zadżumionych i  tylko na antenach. A co najważniejsze - tuż obok
instytutu,  pod samymi oknami. W zeszłym roku wpadli  na świetny  pomysł,  z
helikoptera opuścili kotwiczkk  na stalowej linie,  zaczepili jeden wiechezh.
Tylko  pociągnkli, nagle psz-sz-sz! Patrzymy - antena dymi, kotwiczka dymi i
lina też  dymi, i to zdrowo. I  dymi  sik to wszystko nie normalnie, tylko z
takim jakimś  jadowitym sykiem  - wypisz, wymaluj grzechotnik.  No a  pilot,
chociaż lejtnant, szybko pokapował, co i jak, rzucił link, a sam dał dkba...
O,  tam  właśnie wisi  ta  lina, prawie do  samej ziemi zwisa  i  cała trawą
zarosła...  I  tak  powolutku, powolutku  dopłynkliśmy do  kosca  ulicy,  do
zakrktu. Kirył spojrzał na mnie - skrkcazh? Machnąłem mu rkką
     - na pierwszym  biegu! Nasz "kalosz" skrkcił  i wolniutko popłynął  nad
ostatnimi  metrami  ludzkiej  ziemi. Trotuar zbliża  sik, zbliża  i już cies
naszego "kalosza" padł na czarne ciemik... Koniec. To już Strefa! I od  razu
mruz po skurze... Za każdym razem  tak mnie trzksie i do tej  pory nie wiem,
czy to Strefa  mnie tak wita, czy nerwy stalkera  wysiadają. Za każdym razem
obiecujk sobie, że jak wruck, to  zapytam, czy z innymi dzieje sik podobnie,
i za każdym razem zapominam.
     No dobra, pełzniemy  sobie wolniutko nad byłymi ogrudkami,  silnik  pod
stopami  huczy  ruwno,  spokojnie - no,  myślk, on  ma  najmniej powoduw  do
niepokoju.  I w tej właśnie  chwili muj Tender nie wytrzymał. Nie zdążyliśmy
nawet  dotrzezh  do pierwszego  słupka, jak nagle  zaczął gadazh. Ho  tak, jak
zwykle żułtodzioby  gadają w Strefie - ząb na ząb facetowi nie trafia, serce
zamiera,  człowiek nie wie, co sik z nim  dzieje, wstydzi sik okropnie i nie
może sik opanowazh. Moim zdaniem  to coś w rodzaju kataru: chozh sik powieś, z
nosa leje sik i leje. Czego to oni nie  wygadują! To jeden z drugim  zacznie
sik  zachwycazh  krajobrazem,  to zacznie  wykładazh  swoje  teorie  na  temat
przybyszuw  albo w ogule truje  coś bez sensu i  już nie jest  w stanie  sik
zatrzymazh,  tak  jak  teraz Tender o  swoim nowym  garniturze.  Ile za niego
zaplacił i jaka cienka wełna, i jak mu krawiec guziki zmieniał...
     - Zamknij sik - muwik.
     Tender popatrzył na mnie baranim wzrokiem, bezgłośnie poruszył wargami,
i  znowu:  ile jedwabiu poszło na  podszewkk. A ogrudki już  sik kosczą, pod
nami gliniaste pole, gdzie  dawniej  było wysypisko  śmieci, i  czujk, jakby
jakiś wiaterek powiał. Przed chwilą  żadnego wiatru nie  było, a teraz nagle
powiało, kurz sik unosi i zdaje mi sik, że coś słyszk.
     - Milcz,  ścierwo - muwik  do Tendera.  nie, w  żaden  sposub nie  może
przestazh. Teraz znowu o włosiance zaczyna, no jeżeli tak, to przepraszam.
     - Stuj - muwik do Kiryła.
     Kirył natychmiast hamuje.  Zuch,  ma szybki  refleks. Biork Tendera  za
ramik, obracam go do siebie i z całej siły w przyłbick. Rąbnął, biedak nosem
w szybk, oczy  zamknął i zamilkł. I jak tylko zamilkł, usłyszałem: tr-r-r...
tr-r-r... tr-r-r...  Kirył popatrzył na mnie,  zacisnął szczkki, wyszczerzył
zkby. Pokazujk  mu rkką, stuj, stuj,  na miłośzh boską,  nie ruszaj sik.  Ale
przecież on też słyszy to trzeszczenie i jak  każdego nowicjusza natychmiast
korci go, żeby coś robizh, żeby działazh. "Tylny bieg?" - szepce. Rozpaczliwie
krkck  głową,  potrząsam pikścią przed samym jego hełmem  - uspokuj  sik, do
cholery. Ech, mamo kochana, z tymi nowymi nie wiadomo co począzh, czy na pole
uważazh,  czy na nich.  I w tym momencie zapomniałem  o wszystkim.  Nad  kupą
wiekowych  śmieci,  nad  potłuczonym  szkłem,  nad  strzkpami  starych szmat
zafalowało takie jakieś drżenie,  migotanie takie,  no prawie tak, jak  drga
gorące  powietrze  latem  nad  pokrytym  blachą   dachem,  przepełzło  przez
wzniesienie  i  szło,  szło, prosto  na  nas,  tuż  obok  słupka,  nad drogą
zatrzymało sik, postało z puł sekundy - czy może mi sik tak tylko wydało - i
pociągnkło w  pole, za krzaki, za zgniłe parkany, tam,  na cmentarz  starych
samochoduw.
     Niech  ich  diabli  wezmą,  okularnikuw!  Musieli  długo  myślezh,  żeby
wyznaczyzh drogk wprost nad wykopem! A  ja  też jestem  dobry.  Gdzie  miałem
oczy, kiedy zachwycałem sik ich kretysską mapą?
     - Teraz mała naprzud - muwik do Kiryła.
     - A co to było?
     - Diabeł go tam wie! Było  i  nie ma, i Bogu  dzikki. A ty sik zamknij,
jeżeli cik mogk o coś prosizh. Teraz nie jesteś człowiekiem, rozumiesz? Teraz
jesteś maszyną, moim sterem...
     Tu sik tropnąłem, że i u mnie chyba zaczyna sik słowny katar.
     - Dosyzh  tego - muwik. -  Ani słowa wikcej. Krulestwo za  jeden łyk. Do
chrzanu te  wszystkie skafandry, tyle wam powiem. Bez skafandra dzikki Bogu,
park lat przeżyłem i  mam nadziejk przeżyzh drugie tyle, a bez solidnego łyku
czegoś mocniejszego w takiej chwili... No, trudno!
     Wietrzyk jakby ucichł, nic podejrzanego nie słychazh, tylko silnik huczy
tak  monotonnie, spokojnie. A  dookoła  słonce,  a dookoła upał...  odblaski
światła... wszystko  jakby  szło normalnie, słupki na dole przepływają jeden
za drugim. Tender milczy, Kirył milczy, wyrabiają  sik chłopcy, nie martwcie
sik, kochani, w Strefie  też można żyzh przy odrobinie wprawy. A oto i słupek
z numerem dwadzieścia siedem - żelazny prkt, a na nim czerwone koło z dwujką
i siudemką. Kirył  spojrzał  na  mnie, skinąłem  mu  glową  i  nasz "kalosz"
stanął.
     Wszystko  do  tej  pory to  było małe  piwo. Teraz  nic, tylko  spokuj.
Śpieszyzh sik nie  mamy dokąd, wiatru  nie ma, widocznośzh dobra, wszystko jak
na dłoni. Widazh wykop, w kturym  Zgnilec  znalazł zasłużony  spoczynek - coś
kolorowego jakby tam  leży, może  to  jego łachy. Parszywy był  typ.  Panie,
zmiłuj  sik nad jego grzeszną duszą, chciwy, głupi, niechlujny, tylko takich
Ścierwnik  Barbridge widzi na  kilometr i zgarnia pod swoje  skrzydła... a w
ogule to Strefa nie pyta, dobry jesteś czy zly, i wychodzi na to,  że trzeba
ci podzikkowazh,  Zgnilec, głupi byłeś, nawet twego prawdziwego imienia  nikt
nie pamikta, a mądrym ludziom  pokazałeś drogk...  Tak. Oczywiście najlepiej
byłoby teraz dotrzezh do asfaltu.  Asfalt jest ruwny, gładki, wszystko na nim
widazh i tam jest ta znajoma  szczelina. Tylko że bardzo mi sik nie  podobają
te  pagureczki! Odyby  leciezh prosto nad asfaltem, trzeba by przejśzh jak raz
nad nimi. Widzisz je, stoją, zapraszają.  Nie, moje  drogie, mikdzy  wami ja
nie przejdk. Drugie przykazanie stalkera - albo  z lewej, albo z prawej musi
byzh czysto  co  najmniej  na  sto  krokuw.  A  nad  tym  lewym  pagureczkiem
przeleciezh  można...  Co prawda  nie wiem, co tam za  nim sik  kryje. Na ich
planie, jak sobie przypominam, niczego nie było. Ale kto wierzy planom?
     - Słuchaj,  Red - szepcze Kirył. -  Może skoczymy, co?  Na  dwadzieścia
metruw w gurk, potem od razu w duł i już jesteśmy nad garażem, no?
     - Milcz, durniu - muwik. - Nie przeszkadzaj, siedź cicho.
     W gurk mu sik zachciało. A jak ci przysunie tam na wysokości dwudziestu
metruw? Mokra plama zostanie. Albo nagle  objawi sik "łysica"  - wtedy nawet
plamy nikt z mikroskopem nie wypatrzy. Och, ci ryzykanci, niecierpliwią sik,
widzicie, skakazh  mu sik zachciało...  Jednym  słowem, jak  iśzh do pagurka -
wiadomo, a przy nim zatrzymamy sik  i zobaczymy, co dalej. Wsadziłem rkkk do
kieszeni, wyciągnąlem garśzh muterek. Pokazałem je Kiryłowi i muwik:
     - Pamiktasz bajkk o Tomciu  Paluchu?  Czytałeś ją w szkole? No to teraz
wszystko bkdzie  na odwrut. Patrz! -  rzuciłem  pierwszą muterkk,  niedaleko
rzuciłem,  jak należy, mniej  wikcej na  dziesikzh metruw. Muterka  poleciała
normalnie. - Widziałeś?
     - No? - muwi.
     - Nie "no", tylko pytam, czy widziałeś?
     - Widziałem.
     - Teraz najwolniej jak  potrafisz, prowadź "kalosz" prosto do muterki i
na dwa kroki przed nią zatrzymaj sik. Zrozumiałeś?
     - Zrozumiałem. Szukasz stref wzmożonej grawitacji?
     -  Czego  trzeba, tego  szukam.  Poczekaj, rzuck jeszcze  jedną. Patrz,
gdzie upadnie, i oczu z niej wikcej nie spuszczaj.
     Rzuciłem  jeszcze jedną  mutrk. Oczywiście też  poleciała  normalnie  i
upadła obok pierwszej.
     - Jedziemy - powiedziałem.
     "Kalosz" ruszył. Twarz Kiryła stała sik spokojna i jasna. Widocznie już
zrozumiał.  Ci  okularnicy wszyscy są  tacy  sami. Dla nich najważniejsze  -
wymyślezh nazwk. Puki nazwy nie wymyśli, aż litośzh bierze patrzezh na takiego,
wygląda jak kto głupi. no a  jak wymyśli! Jakąś tam wzmożoną grawitacjk - od
razu spływa na niego spokuj i zaraz lżej mu żyzh na świecie.
     Przelecieliśmy nad pierwszą mutrą, nad drugą i trzecią. Tender wzdycha,
przestkpuje z nogi na nogk i  co chwila ziewa ze zdenerwowania, z takim psim
skomleniem -  kiepsko sik czuje, biedak. Nie szkodzi, to mu tylko na zdrowie
wyjdzie.  Pikzh kilo  co  najmniej dzisiaj  zrzuci, to lepsze  od  najlepszej
diety...  Rzuciłem  czwartą  mutrk.  Jakoś  nie  tak  poleciała.  Nie  umiem
wytłumaczyzh,  na czym to polega, ale czujk, że coś tu nie tak, i natychmiast
łaps Kiryła za rkkk.
     - Stuj - powiadam - i  ani  kroku dalej. A sam wziąłem piątą i rzuciłem
ją wyżej i dalej.  Jest zaraza!  Oto ona,  "łysica" I Mutra w gurk poleciała
normalnie,  w duł też prawie normalnie, ale w połowie drogi jakby ją  ktoś w
bok szarpnął, i to tak szarpnął, że wbiła sik w glink i znikła nam z oczu.
     - Widziałeś? - pytam szeptem.
     - Tylko w kinie widziałem - muwi Kirył i tak sik wychylił do przodu, że
tylko patrzezh, jak z "kalosza" wypadnie. - Rzuzh jeszcze jedną, co?
     Rkce mi opadły. Jedną? Czy  tu jedna  wystarczy? Ech,  ci uczeni!... No
dobra,  rzuciłem  jeszcze  osiem  muterek,  puki  "łysicy"  nie  oznaczyłem.
Uczciwie  muwiąc starczyłoby  i  siedem,  ale  jedną  specjalnie  dla Kiryła
rzuciłem,  w sam środek -  niech sik napatrzy  na swoją grawitacjk. Plasnkła
mutra w glink, jakby to nie była mutra tylko  stukilowy odważnik. Plasnkła i
tylko dziurka w glinie po niej została. Kirył aż cmoknął ze szczkścia.
     - No dobrze - muwik - zabawiliśmy sik i wystarczy. Teraz  patrz. Rzucam
tam, gdzie bkdziemy leciezh, i nie spuszaj z niej oczu.
     Krutko muwiąc objechaliśmy "łysick"  i  znaleźliśmy sik  nad pagurkiem.
Właściwie pagurek był  mały, jakby kot  napaskudził, i do dzisiaj w ogule go
nie zauważałem. Tak... Wisimy nad pagurkiem, do asfaltu jak rkką sikgnązh, ze
dwadzieścia   krokuw.  Miejsce  czyściutkie,   każdą  trawkk  widazh,   każde
pkknikcie. Wydawałoby sik, o co chodzi? Rzucaj mutrk i z Bogiem.
     Nie mogk rzucizh mutry.
     Sam nie rozumiem, co sik ze mną dzieje, ale w żaden sposub nie mogk sik
zdecydowazh, żeby ją rzucizh.
     - Co z tobą? - pyta Kirył. - Dlaczego stoimy?
     - Poczekaj - muwik. - I zamknij  twarz, na miłośzh boską. Zaraz,  myślk,
zaraz  rzuck  muterkk, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy,
nawet  trawka  nie drgnie  -  puł minuty i jesteśmy nad asfaltem... I  nagle
spociłem sik jak ruda mysz!  Aż mi oczy zalało i  już wiem, żadnej mutry tam
nie rzuck. Na lewo, proszk bardzo, chozhby dwie. Chociaż tamtkdy dalej jakieś
kamyki widazh niezbyt  przyjemne,  ale tam mogk rzucazh  mutrk, a prosto przed
siebie
     -  za nic.  I  rzuciłem  muterkk w  lewo.  Kirył  nic  nie  powiedzial,
podprowadził "kalosz" do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem
chyba paskudnie, bo zaraz odwrucił oczy.
     - To nic - muwik do niego - prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. -
I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrk.
     Dalej  już  było łatwiej. Znalazłem swoją  szczelink. Była  czyściutka,
żadnym dranstwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem
na nią i promieniałem ze szczkścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy
garażu lepiej niż wszelkie znaki.
     Poleciłem  Kiryłowi,  żeby zszedł na wysokośzh pułtora  metra, położyłem
sik na brzuchu i zacząłem patrzyzh w  otwartą bramk garażu. Na  początku,  ze
słosca, nic nie było widazh - ciemno chozh oko wykol,  potem  wzrok przywykł i
widzk, że w garażu od tamtego czasu jakby sik nic nie zmieniło. Wywrotka jak
stała na kanale,  tak stoi, caluteska, bez dziur, bez plamki i na cementowej
podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało
sik "czarciego puddingu" i od  tamtej pory  ani razu nie  wykipiał. Jedno mi
sik tylko nie spodobało  - w samym koscu  garażu, tam gdzie  stoją kanistry,
coś sik srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy sik, to
sik srebrzy, nie  bkdziemy  przecież z tego powodu wracazh!  A i srebrzy sik,
nie tak,  żeby mocno, tylko odrobinkk i tak  spokojnie, powiedziałbym, nawet
sympatycznie... Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem sik dookoła. Tam
na  parkingu  stoją cikżaruwki, rzeczywiście jak  nowe -  od tamtego  czasu,
kiedy tu byłem ostatni raz według  mnie zrobiły sik  jeszcze  nowsze, za  to
cysterna  zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo sik rozsypie.  A tam leży
opona, ta, kturą widazh na ich planie...
     Nie  spodobała  mi  sik ta opona.  Cies rzuca, jakiś taki  nienormalny.
Słosce nam świeci w  plecy, a  cies pada  w naszą stronk. No dobra, do opony
daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracowazh. Tylko co  sik tam
srebrzy? A może mi sik  tylko zwidziało? Teraz  warto  by zapalizh, usiąśzh na
chwilk,  pomyślezh  spokojnie  -  dlaczego  właściwie  srebrzy  sik tylko nad
kanistrami, a dalej już sik nie srebrzy...  dlaczego taki dziwny cies od tej
opony... Ścierwnik Barbridge coś opowiadał  o  cieniach, coś cudacznego, ale
niegroźnego... Z cieniami tu rużnie  bywa. Ale  co sik  tam tak  srebrzy? No
wypisz,  wymaluj, jak pajkczyna  na drzewach  w lesie.  Jakiż  to  pająk  ją
uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widzialem w Strefie pajączkuw, czy innych
bożych  kruwek. I co najgorsze,  "pustak" leży  jak raz  tam,  dwa kroki  od
kanistruw. Powinienem  od razu  wtedy go zabrazh, nie miałbym teraz kłopotuw.
Ale to ścierwo jest okropnie cikżkie - udźwignązh go mogłem, ale potem targazh
toto na plecach i  to  jeszcze po  nocy,  i  jeszcze  na czworakach... a kto
"pustakuw" nigdy nie dźwigał, niech sprubuje. Ruwnie wygodnie można pud wody
nieśzh bez wiader...  A wikc iśzh, czy co? Golnąłbym sobie teraz... Odwruciłem
sik do Tendera i muwik:
     -  Teraz  my z Kiryłem  pujdziemy  do  garażu. Ty  zostaniesz  tu  jako
kierowca. Steru bez mojego  rozkazu  nie  waż sik  tknązh,  cokolwiek by  sik
działo,  nawet gdyby ziemia  sik pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchurzysz - na
tamtym świecie cik odnajdk.
     Poważnie skinął  mi głową -  za nic, znaczy, nie  stchurzk. Nos ma  jak
pomidor, zdrowo mu przysunąłem... no cuż, spuściłem ostrożnie awaryjne liny,
popatrzyłem jeszcze  raz na  to srebrne migotanie, machnąłem rkką Kiryłowi i
zacząłem schodzizh.  Stanąłem na asfalcie i czekam,  puki Kirył nie zejdzie z
drugiej strony.
     - Spokojnie. - muwik - nie spiesz sik. Bez zbkdnego zamieszania.
     Stoimy na asfalcie.  "Kalosz" kołysze  sik  obok nas, liny szurają  pod
stopniami. Tender wychylił łeb przez  porkcze, patrzy na nas,  a w oczach ma
rozpacz. Trzeba iśzh. Muwik do Kiryła:
     - Masz iśzh za mną,  krok w krok,  dwa  kroki z tyłu, patrz mi w plecy i
uważaj.
     I ruszyłem. Stanąłem  w progu, rozejrzałem sik. A jednak o ileż łatwiej
pracowazh w  dzies niż  w  nocy!  Pamiktam, jak leżałem  na  tym samym progu.
Ciemno jak  w brzuchu u  Murzyna, z kanału  "czarci pudding" wysuwa  jkzyki,
błkkitne  jak  płomyki  spirytusu,  i  jak na złośzh niczego  nie  rozjaśnia,
jeszcze ciemniej sik wydaje od tych jkzykuw. A teraz - żyzh nie umierazh! Oczy
przywykłe   do  mroku,   wszystko  jak  na   dłoni,   nawet   kurz  widazh  w
najciemniejszych  kątach. I rzeczywiście coś tam błyszczy, jakieś srebrzyste
nici ciągną sik od kanistruw  do sufitu -  bardzo podobne do pajkczyny. Może
to  zresztą pajkczyna, ale lepiej  sik trzymazh  od  niej z  daleka.  I wtedy
sknociłem sprawk. Powinienem Kiryła  postawizh obok siebie, poczekazh  aż jego
oczy przywykną do ciemności i pokazazh mu tk pajkczynk, palcem pokazazh.  A ja
przywykłem pracowazh samotnie -  sam już oswoiłem sik z  mrokiem, a o  Kiryle
nie pomyślałem.  Przekroczyłem prug  i prosto do kanistruw. Przykucnąłem nad
"pustakiem",  pajkczyny  na  nim jakby nie  widazh. Wziąłem za jeden koniec i
muwik do Kiryła:
     - Bierz, tylko  nie upuśzh,  cikżki jak cholera. Podniosłem oczy i aż mi
dech zaparło  - słowa  nie mogk wydusizh. Chck krzyknązh: stuj, ani kroku! - i
nie  mogk.  Chyba  zresztą  i  tak bym nie  zdążył,  zbyt szybko to wszystko
poszło. Kirył przeskakuje przez "pustaka",  odwraca sik tyłem do kanistruw i
całymi plecami w te srebrne nici. Ja  tylko oczy zamknąłem. Wszystko we mnie
zamarło, nic  nie słyszk,  słyszk tylko, jak rwie sik ta  pajkczyna. Z takim
słabym  cichym trzaskiem, jakby pkkała zwyczajna pajkczyna, tylko oczywiście
głośniej. Siedzk w kucki z zamkniktymi oczami, ani rąk, ani nug nie czujk, a
Kirył muwi:
     - No co, bierzemy go?
     - Bierzemy - muwik.
     Podnieśliśmy  "pustaka" i niesiemy do wyjścia, bokiem  idziemy. Cikżkie
ścierwo, nawet we dwuch niełatwo go targazh. Wyszliśmy na słoneczko i  stoimy
przy "kaloszu". Tender już do nas łapy wyciąga.
     - No - muwi Kirył - raz, dwa...
     - Nie - muwik - poczekaj. Na początek go postawimy. Postawiliśmy.
     - Odwruzh sik  - muwik - plecami. Odwrucił sik bez słowa. Ja patrzk - na
plecach nic nie  ma. Z tej i z tamtej  strony go oglądam -  nic  nie  widzk.
Wtedy odwracam sik i patrzk na kanistry. Tam też niczego nie ma.
     - Słuchaj - muwik do Kiryła, ale patrzk ciągle na kanistry. - Widziałeś
tk pajkczynk?
     - Jaką pajkczynk? Gdzie?
     - Dobra - muwik.  -  Żebyśmy  tylko zdrowi  byli.  A sam myślk: to  sik
dopiero okaże.
     - No co - muwik. - Ładujemy?
     Władowaliśmy "pustaka" do  "kalosza",  postawiliśmy go  na sztorc, żeby
sik  nie  turlał, stoi teraz sobie  jak aniołeczek,  czyściutki, nowiutki, w
miedzi słoneczko sik odbija i niebieskawe pasma mgliście bełtają sik  mikdzy
dyskami.  I  teraz widazh, że  to  nie  "pustak",  a  coś w rodzaju naczynia,
szklanego słoika z  niebieskim syropem. Podziwialiśmy go przez chwilk, potem
wdrapaliśmy sik do "kalosza" i bez zbkdnych słuw - w powrotną drogk.
     Dobrze tym  uczonym! Po pierwsze,  pracują w dzies. A po drugie, cikżko
im tylko  wtedy, kiedy idą do Strefy, a ze Strefy  "kalosz" sam wraca - jest
na  nim  zainstalowana taka  aparatura,  kursograf,  czy jak  mu tam,  ktury
prowadzi  "kalosz"  dokładnie tym  samym  kursem,  jakim  szedł  poprzednio.
Płyniemy z powrotem i  powtarzamy  wszystkie manewry, przystajemy,  powisimy
chwilk
     - i dalej nad wszystkimi moimi mutrami przechodzimy, moglibyśmy zbierazh
je z powrotem do woreczka.
     Moi chłopcy oczywiście od razu  odzyskali  humor. Krkcą głowami na cały
regulator, prawie wszystek strach z nich wyparował - została tylko ciekawośzh
i radośzh, że wszystko tak dobrze sik skosczyło.  Zaczkli gadazh. Tender macha
rkkami i grozi, że jak tylko zje obiad, natychmiast wraca do Strefy znakowazh
drogk do garażu, a Kirył wziął mnie za rkkaw i zaczął mi coś opowiadazh o tej
swojej  wzmożonej  grawitacji, to  znaczy  o "łysicy".  No,  nie od razu  co
prawda, ale jednak ich  usadziłem.  Tak spokojniutko opowiedziałem  im,  ilu
idiotuw  skosczyło  fatalnie w powrotnej  drodze na skutek  własnej głupoty.
Milczcie, muwik, i uważnie rozglądajcie sik dookoła, bo inaczej stanie sik z
wami  to, co  sik  stało  z Lyndonem - Kruszynką.  Poskutkowało.  Mawet, nie
zapytali, co sik właściwie stało z Lyndonem - Kruszynką. Płyniemy w ciszy, a
ja  myślk  tylko  o  jednym:  jak  bkdk  odkrkcazh manierkk, na rużne sposoby
wyobrażam  sobie  pierwszy łyk, a przed  oczyma  coraz  to mi błyska srebrna
pąjkczynka. Krutko muwiąc, wydostaliśmy sik ze Strefy, zapkdzili nas razem z
"kaloszem" do odwszalni,  czyli, wyrażając sik naukowym jkzykiem, do hangaru
sanitarnego.   Szorowali   nas   do   upojenia,   napromieniowywali   jakimś
paskudztwem,  obsypywali  czymś   i  znowu   płukali,   potem  wysuszyli   i
powiedzieli:  jesteście   wolni,  koledzy!  Tender  z   Kiryłem  wytaszczyli
"pustaka". Zleciały  sik  nieprzebrane  tłumy,  żeby  sik  napatrzezh,  i  co
charakterystyczne  -  wszyscy tylko  patrzą, wydają z siebie  entuzjastyczne
okrzyki,  ale  żeby  pomuc  zmkczonym  ludziom  dźwigazh  -  na  to  nie było
odważnych... Dobra, mnie to wszystko nie obchodzi.  Mnie  już  teraz nic nie
obchodzi...
     Ściągnąłem z siebie skafander, rzuciłem na podłogk - sierżanci sprzątną
- a sam prosto pod prysznic, bo cały mokry byłem od stup do  głuw. Zamknąłem
sik w kabinie, wyciągnąłem manierkk, odkrkciłem i przyssałem sik do niej jak
pijawka. Siedzk  na ławeczce, w  kolanach  mikkko, w głowie pusto  i  ciągnk
gorzałkk. Jak  wodk. Żyjk.  Zlitowała sik Strefa. Wypuściła, wiedźma. Zaraza
najmilsza. Podła. Żyjk. Te żułtodzioby nigdy tego nie zrozumieją, nikt prucz
stalkera tego nie zrozumie. I łzy spływają mi po twarzy ni to od wody, ni to
sam  nie  wiem od  czego. Wydoiłem  manierkk do  dna,  sam  jestem mokry,  a
manierka  sucha. Oczywiście  jak zwykle zabrakło jeszcze  jednego ostatniego
łyczka. To nic, to jest do  naprawienia. Teraz wszystko jest do naprawienia.
Żyjk.  Zapaliłem  papierosa,  siedzk.  Czujk,  jak  powoli   sik  uspokajam.
Przypomniałem  sobie o premii.  W naszym instytucie zorganizowano to  na sto
dwa. Chozhby w tej chwili mogk iśzh po  swoją kopertk. A może sami  przyniosą,
prosto tutaj.
     Powolutku  zacząłem sik rozbierazh. Zdjąłem zegarek,  patrzk: byliśmy  w
Strefie pikzh godzin z minutami,  moi passtwo! Pikzh godzin. Aż  mi  sik słabo
zrobiło. Koledzy,  w Strefie czas nie istnieje.  Pikzh godzin... A właściwie,
jeżeli sik  dobrze zastanowizh, to co to jest dla stalkera pikzh godzin? nawet
muwizh nie  warto. A dwanaście godzin nie łaska? A dwie doby  nie  łaska? Nie
zdążyłeś przez noc,  leżysz cały dzies w Strefie z  mordą przy ziemi i nawet
już sik nie modlisz, tylko majaczysz i sam nie wiesz, żyjesz jeszcze czy już
jesteś trupem.  A nastkpnej  nocy  zrobisz  co do ciebie  należy,  jesteś  z
towarem na granicy, a tam czekają patrole z karabinami maszynowymi, ścierwa,
kture cik nienawidzą, wcale nie  chcą  clk  aresztowazh, to  dla  nich  żaden
interes, boją sik śmiertelnie, że  jesteś skażony,  chcą cik za wszelką cenk
rozwalizh  i mają  wszystkie  atuty,  możesz  potem długo udowadniazh, że  cik
bezprawnie zastrzelili. A to znaczy, że znowu z mordą przy ziemi modlisz sik
do świtu, a potem do zmierzchu, a towar leży obok ciebie i nawet nie  wiesz,
czy zwyczajnie sobie leży, czy cik  powoli zabija. Albo jak Kosmaty Icchok -
utknął  o świcie w  pustym polu  miedzy  dwoma wykopami - ani w prawo, ani w
lewo. Dwie  godziny  udawał  nieboszczyka. Bogu  dzikki uwierzyli i wreszcie
zostawili go w spokoju. Widziałem Icchoka potem, nie ten sam człowiek, nawet
go nie poznałem...
     Wytarłem  łzy  i  puściłem wodk.  Myłem sik długo. Gorącą, potem zimną,
potem  znowu gorącą. Cały  kawał  mydła  wymydliłem.  W  koscu  mi zbrzydło.
Zamknąłem prysznic, i  słyszk  - ktoś sik dobija  do drzwi i  głosem  Kiryła
wrzeszczy wesoło:
     -  Ej, stalker, wyłaź! Forsa ante portas! O forsie zawsze miło słyszezh.
Otworzyłem drzwi, Kirył stoi goły,  w samych kąpieluwkach, wesoły, bez śladu
melancholii i podaje mi kopertk.
     - Trzymaj - muwi - to od wdzikcznej ludzkości.
     - Kicham na twoją ludzkośzh! Ile tu jest?
     - W drodze wyjątku, za bohaterską postawk w obliczu niebezpieczesstwa -
dwie pensje!
     Tak. Można wytrzymazh.  Gdyby mi tu za każdego "pustaka" płacili po dwie
pensje, dawno posłałbym Ernesta do wszystkich diabłuw.
     - No  i co, jesteś  zadowolony? - pyta  Kirył,  a  promienieje  jaśniej
słosca.
     -  Owszem - muwik. - A ty? Kir nie  odpowiedział.  Objął mnie za szyjk,
przycisnął do swojej spoconej piersi, odepchnął i zniknął w swojej kabinie.
     - Ej! - krzyczk za Kiryłem. - A co z Tenderem? Gacie pierze?
     -  Chyba żartujesz! Tendera opadli korespondenci. Żebyś  zobaczył, jaki
jest nadkty... Teraz im kompetentnie referuje...
     - Jak - powiadam - referuje?
     - Kompetentnie.
     - Dobra - muwik - sir. nastkpnym  razem zaopatrzk sik w słownik wyrazuw
obcych, sir. - I w tym momencie jakby mnie prąd poraził. - Poczekaj. Kirył
     - muwik. - Wyjdź no na chwilk.
     - Kiedy jestem już goły odpowiada.
     - Nie szkodzi, nie jestem babą.
     No wikc wyszedł. Wziąłem go za ramiona,  odwruciłem plecami, do siebie,
nie, przywidziało mi sik. Plecy ma czyste. Tylko  zaschnikte strużki potu, a
skura jak skura.
     - Czego  ty  chcesz od  moich  plecuw? - pyta Kirył.  Dałem mu lekkiego
kopniaka,  uciekłem  do swojej kabiny, zamknąłem sik.  Nerwy, cholera by  je
wzikła. Tam mi sik zwidywało, tu mi  sik zwiduje...  Miech to  jasny  piorun
spali!... Spijk sik dzisiaj  jak świnia, nieźle byłoby oskubazh  Richarda. To
jest  myśli  gra, ścierwo, jak stary... Z najlepszą kartą nic  mu nie  można
zrobizh. Już nawet karty znaczyłem i na inne  rużne sposoby  prubowałem, no i
ucho...
     - Kirył! - krzyczk. - Bkdziesz dzisiaj w "Barge"
     - Nie w "Barge", a w "Barszczu", ile razy mam ci powtarzazh?
     -  Przestas! napisane jest  "Barge",  to  ma  byzh  "Barge".  Lepiej nie
wprowadzaj u nas swoich porządkuw. Wikc przyjdziesz, czy nie? nieźle  byłoby
ograzh Richarda...
     - Och, nie wiem. Red, jak to bkdzie. Ty przecież nie masz najmniejszego
pojkcia, cośmy przywieźli...
     - A ty masz pojkcie?
     - Też nie mam. Co prawda, to prawda. Ale teraz po pierwsze, wiadomo, do
czego te  "pustaki" służyły.  A po drugie, jeśli potwierdzi sik  jedna  moja
teoria...  napiszk  artykuł  i   poświkck  go  tobie   osobiście   -  Redowi
Shoehartowi, honorowemu stalkerowi, z wyrazami wdzikczności i uwielbienia.
     - I wtedy mnie wsadzą do pudła. Minimum dwa lata.
     - Za to wejdziesz do historii nauki. Tk sztuczkk tak  właśnie nazwiemy:
"puszka Shoeharta". To brzmi dumnie, prawda?
     Tak sobie  gadaliśmy,  a  ja sik  tymczasem  ubrałem,  wsadziłem  pustą
manierkk do kieszeni, przeliczyłem gotuwkk i poszedłem sobie.
     - Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki...
     Nie odpowiedział. Bardzo  głośno  szumiała woda.  Patrzk, a w korytarzu
pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadkty niczym ropucha. Wokuł niego
-  tłumy,  i  pracownicy,  i  korespondenci,  i  nawet  dwaj  sierżanci  sik
przyplątali (prosto z  obiadu, jeszcze w zkbach dłubią), a Tender nic, tylko
gada. "Ta  technika, kturą dysponujemy - truje - daje  prawie  stuprocentową
gwarancjk bezpieczesstwa i  osiągnikcia  zaplanowanych  rezultatuw..." W tym
momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł - uśmiecha sik  macha do mnie rkką.
No, myślk, trzeba wiazh. Wystartowałem, ale niestety za  puźno. Słyszk, gonią
mnie.
     - Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu!
     - Odmawiam  komentarza  - muwik i  przechodzk  w kłus.  Ale diabła  tam
uciekniesz  przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogk  z  lewej, drugi  z
aparatem fotograficznym - z prawej.
     - Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego?
     - Nie  mam nic do powiedzenia! - muwik i staram sik kłusowazh plecami do
obiektywu. - Garaż jak garaż...
     - Dzikkujk panu. Co pan sądzi o turboplatformach?
     - Są cudowne - muwik i ostrożnie przymierzam sik do toalety.
     - Co pan myśli o celach Lądowania?
     - Miech sik pan  zwruci  do uczonych - muwik i już jestem za  drzwiami.
Pukają. Wtedy muwik przez drzwi:
     -  Dobrze panom radzk,  zapytajcie  pana Tendera, dlaczego  ma  nos jak
pomidor.  Pan  Tender  milczy  z  wrodzonej  skromności,  a  to  była  nasza
najwspanialsza przygoda.
     Ależ zrobili stumetruwkk korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga
kocham. Poczekałem minutk - cicho. Wyjrzałem - nie ma nikogo. No i poszedłem
sobie,   pogwizdując.   Zszedłem  do   portierni,   pokazałem   tyczkowatemu
przepustkk, patrzk, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna.
     - Spocznij - muwik. - Jestem z was zadowolony, sierżancie.
     Wyszczerzył zkby, jakby mu sam generał pożyczył stuwk.
     - Brawo, Rudy - muwi. - Jestem dumny - muwi - że mam takich znajomych.
     -  Co  -  muwik  - bkdziesz teraz miał  o czym opowiadazh dziewczynom  w
swojej Szwecji?
     - Pytanie! - muwi. -  Żadna mi sik nie oprze!  Jak sik mu przyjrzezh, to
zupełnie  przyzwoity  chłopak.  Jeśli  mam  byzh szczery,  nie  lubik  takich
rumianych  i  rosłych  facetuw.  Dziewczyny  latają  za nimi  jak  wściekłe,
właściwie dlaczego? nie o  wzrost przecież  chodzi. Słosce świeci, na  ulicy
bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyzh Gutk. Po prostu.
Popatrzezh  na nią, potrzymazh  za rkkk. Po  Strefie  tylko to jedno pozostaje
człowiekowi  -   potrzymazh  dziewczynk  za  rkkk.  Szczegulnie  kiedy  sobie
przypomnk te wszystkie plotki o dzieciach stalkeruw - te dzieci wyglądają...
Tak, co tu  myślezh o  Gucie, teraz na początek przydałaby sik butelka czegoś
mocniejszego, i  to jako  program  minimum, a  dalej  sik  zobaczy.  Minąłem
parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją
w  całej  swej  krasie,  żułte,  rozłożyste,  z  reflektorami  i  karabinami
maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błkkitnych hełmach,
całą  ulick  zakorkowali, przepchnązh  sik  nie można. Idk,  oczy  spuściłem,
lepiej,  żebym teraz ich  nie  widział, lepiej, żebym w ogule  na  nich  nie
patrzył, zwłaszcza w dzies - są tam  mikdzy nimi dwa, trzy typki i bojk sik,
że mi sik teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi sik napatoczą.
Mieli szczkście, przysikgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo
tych drani wtedy właśnie szukałem i rkka by mi nie zadrżała.
     Przedzieram sik przez ten tłum bokiem, już sik prawie przedarłem, kiedy
nagle  słyszk: "Ej,  stalker!" No,  mnie to  nie dotyczy,  idk  sobie dalej,
wyciągam  z paczki papierosa. Ktoś mnie  dogania z tyłu  i  łapie za  rkkaw.
Strzasnąłem tk  rkkk z siebie, odwracam głowk i bardzo grzecznie pytam: - Po
kiego diabła pan sik czepiasz?
     - Poczekaj, stalker - muwi tamten. - Dwa pytania.
     Podniosłem oczy - kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechł na wiur,
zżułkł.
     -  A  -  muwik  -  wszystkiego  najlepszego, panie  kapitanie. Jak  tam
wątroba?
     -  Ty  mnie  nie  zagaduj  -  muwi  kapitan gniewnie  i  świdruje  mnie
spojrzeniem na wylot.  - Lepiej mi powiedz,  dlaczego  nie zatrzymujesz sik,
kiedy cik wołają?
     I już dwa błkkitne hełmy stoją  za jego plecami, łapy na kaburach, oczu
nie widazh  tylko  szczkki  chodzą pod hełmami.  I  gdzie w tej ich  Kanadzie
takich wygrzebują? Na zarybek ich do nas przysyłają, czy co? W dzies w ogule
sik  nie bojk patroli,  ale zrewidowazh  kanalie mogą, a  to mi bardzo nie na
rkkk w tej chwili.
     -  A czy to  mnie pan wolał, panie kapitanie?  - muwik. - Słyszałem, że
jakiegoś stalkera.
     - A ty, jak sik okazuje, już nie jesteś stalkerem?
     - Od czasu, jak z passkiej lekkiej rkki odsiedziałem swoje - skosczyłem
z tym. Na  amen. Dzikki panu, panie kapitanie, otworzyły mi  sik wtedy oczy.
Gdyby nie pan...
     - Co robiłeś koło Strefy?
     - Jak to co? Przecież pracujk w instytucie. Już ze dwa lata.
     I  żeby zakosczyzh  tk  niemiłą  rozmowk,  wyjmujk  swoją legitymacjk  i
okazujk ją kapitanowi.  Quarterblood wziął moją  legitymacjk, przekartkował,
każdy stempelek, każdą  stroniczkk  dosłownie  obwąchał, omal  nie  oblizał.
Zwraca mi  legitymacjk, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu  płoną,  nawet
porużowiał.
     -  Przepraszam  cik -  muwi - Shoehart.  Tego sik  nie spodziewałem. To
znaczy, że  nienadaremnie słuchałeś  moich  rad.  No cuż, bardzo sik cieszk.
Chcesz, możesz mi wierzyzh lub nie, ale już  wtedy przypuszczałem, że jeszcze
bkdą z ciebie  ludzie. Nie mogłem dopuścizh do siebie myśli,  że taki chłopak
jak ty...
     I zaczkło sik. No, myślk sobie, wyleczyłem jeszcze jednego melancholika
na swoje nieszczkście,  a sam oczywiście słucham, oczy  spuściłem, potakujk,
rozkładam rkce i nawet,  o ile pamiktam, tak nieśmiało, noskiem buta  rysujk
esy  floresy na  trotuarze. Bojuwkarze za plecami  kapitana posłuchali  czas
jakiś, zemdliło ich  widazh,  bo patrzk, pomaszerowali w  weselsze miejsce. A
kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada - nauka to wielka rzecz,
na naukk, okazuje sik, nigdy nie jest za puźno. Pan Bug powiada, lubi i ceni
uczciwą prack
     - no i w ogule drktwa mowa w najlepszym gatunku, ta sama, kturą nas  co
niedziela  raczył  w wikzieniu nasz  ojciec  duchowny. A ja  mam taką ochotk
wypizh, że aż mnie  skrkca. To  nic,  myślk. Red, to nic,  bracie, i  to  też
musisz znieśzh. Cierp, Red, tak trzeba! Długo on tego tempa nie wytrzyma, już
dostał zadyszki... wtedy na moje szczkście zaczął trąbizh jeden  z samochoduw
patrolowych. Kapitan Quarterblood obejrzał sik, odkaszlnął z niezadowoleniem
i wyciąga do mnie rkkk.
     - No cuż - muwi -  cieszk sik, że  poznałem  uczciwego  człowieka. Reda
Shoeharta.  Z przyjemnością wypiłbym z tobą butelczynk na cześzh naszej nowej
znajomości.  Wudki wprawdzie nie mogk  pizh, lekarz mi zakazał, ale  na  piwo
chktnie bym z tobą poszedł. Tylko sam widzisz - służba! Ale nic straconego -
muwi - na pewno sik jeszcze spotkamy.
     Nie daj Boże, myślk. Ale rkkk mu ściskam, nadal sik czerwienik i szuram
nużką -  wszystko jak pan  kapitan  lubi. Potem  Quarterblood poszedł  sobie
nareszcie, a ja lotem strzały do "Barge".
     W "Barge" o tej porze jest pusto. Ernest  stoi za ladą  baru, przeciera
kieliszki  i  ogląda  je  pod  światło.  To  zdumiewające, nawiasem  muwiąc,
zjawisko - gdzie i kiedy byś nie przyszedł, wiecznie ci barmani  przecierają
kieliszki,  jakby akurat od tego zależało  zbawienie ich  duszy. Tak właśnie
bkdzie stał chozhby  cały  dzies  - weźmie kieliszek, przymruży oczy, spojrzy
pod światło,  chuchnie na  szkło i  zaczyna  trzezh.  Wyciera, wyciera, znowu
spojrzy, tym razem dla odmiany od spodu, i znowu...
     - Cześzh Ernie! - muwik. - Nie mkcz go dłużej, bo przetrzesz na wylot!
     Spojrzał na mnie przez kieliszek, wymamrotał coś głosem  brzuchomuwcy i
bez zbkdnych słuw  nalał  mi  na  cztery  palce.  Wdrapałem  sik  na  stołek
pociągnąłem, zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową i powturzyłem zabieg. Mruczy
loduwka, szafa grającą trilka cichutko. Ernest posapuje w  kolejny kieliszek
- cisza, spokuj...  Dopiłem, postawiłem  szklaneczkk  na  ladzie i  Ernest w
mgnieniu oka nalewa mi ponownie.
     - Ho co, już cl lepiej? - burczy. - Przyszedłeś do siebie?
     - Ty lepiej pilnuj swoich kieliszkuw - muwik. - A wiesz był jeden taki,
też  tak  tarł,  tarł  i wywołał złego ducha. Potem żył  sobie jak pączek  w
maśle.
     - Znałeś go? - pyta Ernie z niedowierzaniem.
     - A był tu jeden taki barman - opowiadam. - Jeszcze przed tobą.
     - No i co?
     - Ano  nic. Jak myślisz, dlaczego oni tu przylecieli? Wszystko dlatego,
że tamten bez przerwy tarł i tarł... Jak sądzisz, kto do nas przyleciał?
     - A idź ty - muwi Ernie z uznaniem.
     Potem poszedł  do  kuchni i  wrucił  z  talerzem  - przyniusł  opiekane
paruwki.
     Postawił przede mną talerz, podsunął keczup, a sam  ponownie zabrał sik
do kieliszkuw.
     Ernest zna sik na swojej robocie. Ma bezbłkdne wyczucie, od razu widzi,
że stalker wrucił ze Strefy, że towar bkdzie i Ernie wie, czego stalkerowi w
takiej chwili potrzeba. To swuj chłop ten Ernie! Dobroczysca.
     Zjadłem paruwki, zapaliłem i  zacząłem  obliczazh, ile  też Ernie na nas
zarabia. Jakie ceny  płacą za towar  w Europie tego nie wiem,  ale tak kątem
ucha  słyszałem,  że  na  przykład za "pustaka"  dają  tam  około dwa i  puł
tysiąca,  a Ernie  płaci  wszystkiego czterysta.  Za  "bateryjkk" można  tam
wyciągnązh co najmniej setkk, a my dostajemy w najlepszym  razie dwie  dychy.
Da pewno z całą resztą sprawa  wygląda  podobnie. Co prawda przeszmuglowanie
towaru do Europy ruwnież coś niecoś musi  kosztowazh. Temu  w łapk, tamtemu w
łapk,  komendant stacji też jest na pewno na ich utrzymaniu... Tak  że jeśli
sik zastanowizh, Ernest nie tak wiele wyciąga - około pikzhdziesikciu procent,
nie wikcej, jeżeli wpadnie, to dziesikzh lat katorgi ma jak w banku...
     W tym  momencie moje  bogobojne  rozważania przerywa jakiś ugrzeczniony
typek,  nawet nie  usłyszałem, kiedy  wszedł.  Wykwitł  obok mojego  prawego
łokcia i pyta:
     - Czy można?
     - Co za pytanie! - muwik. - Oczywiście!
     Taki nieduży,  szczuplutki,  z zadartym  noskiem  i  w  czarnej muszce.
Jakbym go gdzieś widział, ale gdzie - pojkcia nie mam. Włazi  na stołek obok
mnie i muwi do Ernesta:
     - Poproszk whisky! - I od razu do mnie:
     - Przepraszam,  ale  my  sik  chyba znamy.  Pan  pracuje  w  Instytucie
Mikdzynarodowym, prawda?
     - Tak - muwik - A pan?
     Typek  zrkcznie wyciąga  z  kieszeni  wizytuwkk i  kładzie  przede mną.
Czytam: "Alois  Machno,  agent Biura Emigracyjnego". Oczywiście, że go znam.
Czepia sik ludzi, żeby wyjeżdżali z miasta. Widzicie ich,  nas i tak  ledwie
połowa  została  w  Harmont,  a  oni  chcą, żebyśmy  wszyscy  sik  wynieśli.
Odsunąłem wizytuwkk paznokciem.
     - Nie - muwik - serdeczne dzikki. To nie dla mnie. Marzk, wie pan, żeby
moje kości spoczkły w ojczystej ziemi.
     - A dlaczego? - pyta z ożywieniem.  - Proszk mi wybaczyzh  niedyskrecjk,
ale co pana tu trzyma?
     Już sik rozpkdziłem, żeby mu powiedziezh, co mnie tu trzyma.
     -  Głupie  pytanie!  -  odpowiadam.  Słodkie  wspomnienia  dziecisstwa.
Pierwszy  pocałunek  w miejskim  parku.  Tatuś,  mamusia. Jak  pierwszy  raz
urżnąłem sik w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji... - Tu
wyjmujk z kieszeni  zasmarkaną chusteczkk i ocieram oczy - nie - muwik. - Za
nic!
     Alois pośmiał sik, wypił łyczek whisky i z zadumą powiada:
     - Nie mogk  zrozumiezh was, mieszkascuw Harmont.  Życie  w mieście  jest
bardzo cikżkie. Władza należy do armii.  Zaopatrzenie paskudne.  Pod  bokiem
Strefa, żyjecie jak  na wulkanie. W każdej chwili  może  wybuchnązh  epidemia
albo coś jeszcze gorszego.  Jeszcze rozumiem starszych  ludzi. Na stare lata
trudno sik ruszyzh z miejsca. Ale  pan... Ile  pan ma  lat? Dwadzieścia  dwa,
dwadzieścia trzy,  nie wikcej... niechże pan zrozumie, że  nasze biuro  jest
organizacją filantropijną, nasza działalnośzh nie przynosi nam żadnego zysku.
Po  prostu chcemy,  żeby  ludzie opuścili to  przeklkte miasto i zaczkli żyzh
normalnie. Przecież dajemy pewną sumk na początek, zapewniamy prack na nowym
miejscu... młodym, takim jak pan, umożliwiamy naukk... Nie, nie rozumiem!
     - A co? - pytam - nikt nie chce wyjeżdżazh?
     - Nie tak  znowu,  żeby  nikt... niekturzy dają sik  namuwizh, zwłaszcza
jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy... No co was trzyma w Harmont? To
przecież dziura, prowincja...
     Teraz pokazalem mu na co mnie stazh.
     - Panie Machnol  - muwik.  - Ma  pan świktą  racjk. Nasze miasteczko to
dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie - muwik - to
dziura w przyszłośzh. Przez  tk  dziurk  my napompujemy  wasz parszywy  świat
takimi rzeczami, że  wszystko sik  zmieni. Życie stanie sik  inne, lepsze, i
każdy  bkdzie miał wszystko, czego  mu trzeba. Podoba sik  panu taka dziura?
Przez tk dziurk płynie wiedza.  A kiedy już  bkdziemy wiedzieli, co należy i
wszyscy  bkdą bogaci,  polecimy do gwiazd i gdzie tylko  zechcemy. Teraz już
pan wie, co to za dziura...
     W  tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem,  że  Ernest patrzy  na
mnie z  ogromnym  zdumieniem, i  zrobiło  mi  sik głupio.  W ogule nie lubik
powtarzazh cudzych  słuw,  nawet jeżeli  dajmy na  to podobają  mi  sik.  Tym
bardziej,  że wychodzi  mi to  jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek
słucha z otwartą gkbą.  A ja niby muwik to samo, a efekt jest zupełnie inny.
Może  dlatego,  że Kirył nigdy Ernestowi na ladk towaru  nie wykładał. No  i
dobrze...
     Tu muj Ernest połapał sik i szybko nalał mi tak na sześzh palcuw od razu
-  opamiktaj  sik chłopcze,  co sik z  tobą  dzisiaj dzieje? A ostronosy pan
Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i muwi:
     -  Tak, oczywiście... Wieczne  akumulatory, "błkkitne panaceum"...  Ale
czy pan naprawdk wierzy, że stanie sik tak, jak pan powiedział?
     - To nie passki interes, w co ja wierzk naprawdk a w co na niby
     - muwik.  -  Muwiłem  panu o mieszkascach miasta. A o sobie powiem tak:
czego  ja mam  szukazh w  tej waszej  Europie? Waszej śmiertelnej nudy?  Cały
dzies mam orazh jak głupi, a wieczorem patrzezh w telewizor?
     - No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy...
     - A tam - muwik - wszkdzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku
zimno.
     I co  najdziwniejsze: muwiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem  w
to,  co  muwik. I nasza  Strefa,  wiedźma przeklkta,  zaraza  morowa,  w tym
momencie była  mi sto  razy  milsza  niż ich wszystkie  Europy i  Afryki.  A
przecież nawet  jeszcze nie  byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez
sekundk, jak wracam  z pracy  doszczktnie wypompowany, w tłumie podobnych mi
kretynuw,  jak  w  tym  ich metro gniotą mnie, depczą  mi  po nogach, jak mi
wszystko obrzydło i jak już nic mi sik nie chce.
     - A co pan na to? - zwraca sik ostronosy do Ernesta.
     - Ja mam swuj byznes - wyniośle odpowiada Brnie. - nie jestem byle kim!
Ja wszystkie swoje  pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami  nawet sam
komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżazh?
     Pan Alois  Machno zaczął mu coś wyjaśniazh przy pomocy liczb, ale ja już
nie słuchałem.  Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem  z kieszeni garśzh bilonu,
zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafk.
Jest  tam taka jedna piosenka "Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien". Bardzo
dobrze na mnie  wpływa po Strefie...  No  wikc  szafa grzmi i zawodzi,  a ja
zabrałem swoją szklaneczkk  i  poszedłem  w  kąt, wyruwnazh stare  rachunki z
"jednorkkim bandytą",  no i czas jak  ptak poleciał...  Przepuszczam ostatni
bilon, a  tu  pojawiają  sik pod  gościnnym  dachem  baru  Richard Nunnun  z
Szuwaksem. Szuwaks  już chodzi na rzksach, przewraca oczami i szuka, komu by
dazh w mordk. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramik i odwraca jego uwagk
dowcipami. Pikkna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kkdzierzawy,
łapy do kolan,  a Dick maleski, zażywny  i  rużowy, wcielenie  bogobojności,
brak mu tylko aureoli.
     - O! - krzyczy Dick na muj widok. - I Red tu jestl Chodź do nas. Red!
     - Słusznie! - ryczy Szuwaks. - W całym  tym mieście  jest  tylko  dwuch
ludzi:  Red  i ja! Wszyscy  inni  to  wieprze,  dzieci  szatana. Red! Ty też
służysz szatanowi, ale jednak jesteś człowiekiem...
     Podchodzk do  nich  ze swoja  szklanką.  Szuwaks łapie  mnie za kurtkk,
sadza przy stoliku i muwi:
     - Siadaj,  Rudy! Siadaj, sługo szatana!  Kocham cik. Bkdziemy opłakiwazh
grzechy ludzkości. Gorzko opłakiwazh!
     - Zapłaczemy - muwik. - Łykniemy sobie grzesznych łez.
     - Zaprawdk powiadam  wam - prorokuje Szuwaks. - Zaprawdk  osiodłany już
jest kos blady, a jeździec jego już trzyma nogk na strzemieniu. I daremne są
modły tych, co sik  zaprzedali szatanowi. Ostaną sik tylko ci, kturzy wydali
mu  wojnk.  Wy,  synowie  człowieczy, skuszeni  przez  szatana,  szatasskimi
igrający cackami,  szatasskich skarbuw złaknieni -  do  was muwik, o  ślepi!
Opamiktajcie  sik, bydlaki, puki czas! Podepczcie błyskotki szatasskie! - Tu
zamilkł nagle,  jakby  zapomniał,  co  ma  byzh  dalej. - A  czy mi  tu dadzą
wreszcie czegoś do picia? - zapytał nagle zupełnie innym głosem. - Cudzie ja
właściwie  jestem?...  Wiesz,   Rudy,  znowu  mnie  pogonili  z  roboty.  Od
agitatoruw  mnie  wyzwali. Ja im  tłumaczk  - opamiktajcie sik  ślepcy, sami
lecicie w przepaśzh i innych ślepcuw  ciągnikcie za sobą! Śmieją sik. No wikc
dałem w mordk kierownikowi i poszedłem  sobie. Teraz mnie posadzą. I za  co?
Wrucił Dick, postawił na stoliku butelkk.
     -  Dzisiaj ja płack!  -  krzyknąłem  do Ernesta. Dick spojrzał  na mnie
zezem.
     - Wszystko legalnie - muwik. - Bkdziemy moją premik przepijazh.
     - Byliście w Strefie? - pyta Dick. - Przynieśliście coś ciekawego?
     - Pełnego "pustaka" - muwik. - Złożyliśmy go na ołtarzu nauki, nalejesz
nam wreszcie, czy nie?
     -  "Pustaka"  -  buczy  z  goryczą  Szuwaks.  -  Dla jakiegoś "pustaka"
ryzykowałeś  życiem!  Uszedłeś z  życiem,  ale  przez ciebie  pojawił sik na
świecie jeszcze jeden diabelski  przedmiot... A skąd możesz  wiedziezh. Rudy,
ile grzechuw i nieszczkśzh...
     - Przymknij sik. Szuwaks - muwik do niego surowo. - Pij i raduj sik, że
wruciłem żywy. Za muj fart, chłopcy!
     Dobrze nam sik piło za muj fart. Szuwaks całkiem sik rozkleił, siedzi i
płacze, z oczu mu kapie jak z zepsutego kranu. To nic, znam go  dobrze. Musi
przejśzh przez  takie stadium  - zalewa  sik łzami i wrzeszczy,  że Strefa to
dzieło  szatana i  że nic z  niej nie wolno  wynosizh,  a co  już wyniesiono,
trzeba odnieśzh z powrotem i żyzh tak, jakby  Strefy w ogule nie było. Że niby
co  szatasskie  - szatanowi. Bardzo lubik Szuwaksa. W ogule  lubik dziwakuw.
Kiedy Szuwaks  jest przy forsie,  skupuje od wszystkich  towar, nie  targuje
sik, płaci, ile żądają, a potem w nocy targa wszystko z powrotem do Strefy i
tam  zakopuje... Ależ szlocha. Boże kochany! Ale  to nic, on jeszcze pokaże,
co potrafi.
     - A jak wygląda taki pełny "pustak"? - pyta Dick. - Zwyczajne "pustaki"
widziałem, ale pełne? Co to właściwie takiego? Pierwszy raz słyszk.
     Wytłumaczyłem, Dick pokiwał głową i nawet cmoknął park razy.
     - Tak  - muwi - to ciekawe. To - muwi - coś nowego. A  z kim  byłeś?  Z
Rosjaninem?
     - Tak  - odpowiadam.  -  Z  Kiryłem i z Tenderem.  Wiesz, z  tym naszym
laborantem.
     - Uszarpałeś sik pewnie z nimi...
     - Nic podobnego. Chłopcy trzymali sik zupełnie przyzwoicie. Szczegulnie
Kirył. Urodzony stalker -  muwik. - Gdyby miał trochk wikcej doświadczenia i
pozbył sik  tej  swojej dziecinnej  niecierpliwości, mugłbym z nim co  dzies
chodzizh do Strefy.
     - I po co? - pyta Dick z pijackim śmieszkiem.
     - Uspokuj sik - muwik. - Żarty żartami...
     -  Wiem  -  muwi.  - Żarty żartami,  a za takie gadanie można zarobizh w
ucho. Możesz uważazh, że jestem twoim dłużnikiem...
     - Komu trzeba dazh w ucho? - ocknął sik Szuwaks. - Gdzie on jest?
     Złapaliśmy go za rkce i z trudem posadziśmy na krześle. Dick wetknął mu
w zkby papierosa i podsunął zapalniczkk. Uspokoił sik. A tymczasem tłok robi
sik  coraz  wikkszy. Bar  już oblepiony,  prawie wszystkie  stoliki  zajkte.
Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą,  co  komu trzeba - jednym
piwo, innym  koktajle, jeszcze innym czystą. Patrzk i jakoś mi sik zdaje, że
w mieście widazh coraz  wikcej nowych twarzy,  i to głuwnie jacyś smarkacze w
kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził.
     -  No a jakże  inaczej -  muwi.  - Zaczyna sik wielki  sezon budowlany.
Kładą już fundamenty  pod  trzy  nowe  budynki dla instytutu, a  oprucz tego
planują budowk wielkiego muru wokuł Strefy - od cmentarza do starego ranczo.
Kosczą sik dobre czasy dla stalkeruw...
     - A  kiedy czasy były dobre dla stalkeruw? - pytam.  A  sam myślk: masz
babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już sik nie zarobi. Cuż, może to i
lepiej, mniejsza  pokusa. Bkdk  chodzizh do Strefy w  dzies, jak przystało na
porządnego człowieka.  Forsa  wprawdzie już  nie  taka, ale  za  to  o  ileż
bezpieczniej
     - "kalosz", skafandry i tak  dalej, i patrole mogą cik pocałowazh... Żyzh
bkdk z pensji, a pizh za premie.  I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu
liczyzh każdy grosz - na to  mogk sobie pozwolizh, na  tamto już  nie mogk, na
każdą  szmatkk  dla  Guty  odkładaj  pieniądze  do skarbonki,  do  baru  nie
zaglądaj,  kino  jest  tassze... Wszystko szare,  nudne,  szare  dnie, szare
noce...
     Tak sobie siedzk i myślk a Dick buczy mi nad uchem:
     - Wczoraj w hotelu  wpadłem wieczorem do baru,  żeby wypizh  na sen  coś
mocniejszego. Patrzk - siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi sik od
pierwszej chwili. Przysiada  sik jeden taki  do  mnie  i zaczyna  rozmowk  z
daleka,  daje do zrozumienia, że  mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracujk,
że gotuw jest dobrze zapłacizh za pewne przysługi...
     -  Szpicel -  muwik, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla
widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowk o przysługach.
     -  Nie, muj miły, to nie był szpicel.  Lepiej posłuchaj. Chwilk  z  nim
pogadałem,  ostrożnie, rzecz  jasna, udałem  takiego  skromnego  przygłupka.
Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle  śmiecie, ale  raczej
rzeczy  wartościowe.  Na akumulatory, "świerzby", "czarne bryzgi" i  podobną
biżuterik  nie reflektuje. A o  tym,  na  co  reflektuje,  wspomniał  raczej
aluzyjnie.
     - Wikc o co mu chodzi? - pytam.
     - O  "czarci pudding",  o ile  dobrze  zrozumiałem - muwi Dick  i jakoś
dziwnie na mnie patrzy.
     - Ach, "czarci pudding" jest mu potrzebny! - muwik. - A "lampa śmierci"
przypadkiem nie jest mu potrzebna?
     - Też go o to zapytałem.
     - No i?
     - Wyobraź sobie, potrzebna.
     -  Tak?  -  muwik.  -  No,  Jeśli  tak, niech sobie sam  przyniesie. To
przecież drobnostka! "Czarciego puddingu" pełne piwnice, tylko brazh wiadro i
ładowazh. Pogrzeb na koszt własny.
     Dick milczy,  patrzy na mnie spode łba i nawet sik  nie uśmiecha. Co  u
diabła, chce mnie wynajązh, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło.
     -  Poczekaj - muwik.  -  A kto  to  mugł  byzh? Z "puddingiem"  nawet  w
Instytucie nie wolno robizh doświadczes...
     - Słusznie  -  muwi  Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. -
Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczesstwo dla  ludzkości. Teraz
już rozumiesz, kto to był?
     Nadal nie rozumiałem.
     - Przybysze z Kosmosu? -  pytam. Dick roześmiał  sik, poklepał  mnie po
ramieniu i muwi:
     - Pijk za twoje zdrowie, o świkta naiwności!
     -  Zgoda  -  muwik,  ale  krew  mnie zalewa.  Znalazł  sobie  naiwnego,
sukinsyn!  - Ej! - muwik. - Szuwaks!  Dosyzh tego spania,  lepiej napij sik z
nami.
     Nie, Szuwaks  nie  bkdzie  pił. Szuwaks śpi. Położył swuj czarny łeb na
czarnym stoliku  i śpi, rkce zwiesił  do  podłogi.  Wypiliśmy z  Dickiem bez
Szuwaksa.
     -  No dobra - muwik.  - Może jestem naiwny, a  może nie jestem, ale  na
tego typa doniusłbym gdzie należy. Mało kto kocha policjk  tak, jak ja,  ale
sam bym poszedł i doniusł.
     -  Aha  - muwi Dick.  - A  na policji zadaliby  ci  pytanie: A dlaczego
właściwie ten typ zwrucił sik akurat do ciebie ze swoją propozycją? No?
     Pokrkciłem głową.
     -  Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci  rok jesteś w mieście, ani
razu w  Strefie  nie  byłeś,  "czarci pudding" widziałeś tylko w  kinie, ale
gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobizh z człowiekiem...  To, muj
kochany,  straszna  rzecz,  nie trzeba jej  wynosizh ze Strefy...  Wiesz  sam
dobrze - stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają  niezbyt delikatne, ale
na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge
też  na to nie  pujdzie...  Nawet bojk  sik pomyślezh, komu i po co może  byzh
potrzebny "czarci pudding".
     -  No  cuż  -  muwi Dick -  masz  zupełną  racjk. Tylko  ja, rozumiesz,
okropnie  nie  mam  ochoty, żeby pewnego pikknego poranka  znaleziono mnie w
łużeczku  i   stwierdzono,  że  zginąłem  śmiercią  samobujczą,  nie  jestem
stalkerem, ale ruwnież jestem trzeźwym  i brutalnym człowiekiem i  życie  mi
sik raczej podoba. Żyjk już od dośzh dawna i, widzisz, przywykłem...
     W tym momencie Ernest krzyknął od baru:
     - Panie Nunnun! Telefon do pana!
     -  O  psiakrew  - muwi  Dick  z  nienawiścią w głosie.  - Pewnie  znowu
reklamacja. Wszkdzie znajdą. Przepraszam cik, Red.
     Wstaje i  idzie  do telefonu.  A ja zostajk z Szuwaksem i z  butelką, i
ponieważ z Szuwaksa  nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekujk  sik
butelką. Diabli  by wzikli  tk Strefk, nigdzie nie ma  przed  nią  ucieczki.
Gdzie  byś nie poszedł,  z  kim byś  nie  muwił -  Strefa, Strefa, Strefa...
Dobrze Kiryłowi gadazh, że dzikki Strefie zapanuje wieczny pokuj i nieziemska
szczkśliwośzh. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie,
głowk  ma, że daj Boże każdemu,  ale  przecież  nie ma  zielonego pojkcia  o
życiu. On nawet wyobrazizh sobie nie może, ile wszelakiego drasstwa krkci sik
koło  Strefy.  Teraz  na przykład "czarci  pudding"  komuś  jest  koniecznie
potrzebny.  Ten  Szuwaks  chociaż  i  pijanica,  chociaż  ma  fioła  na  tle
religijnym, ale czasami,  kiedy człowiek dobrze sik  zastanowi, rzeczywiście
przychodzi  mu  do  głowy  -  może  naprawdk  należy  zostawizh  szatanowi co
szatasskie?
     Nie rusz guwna...
     W  tym  momencie  na  krześle Dicka  siada jakiś smarkacz  w  kolorowym
szaliku.
     - Czy pan Shoehart? - pyta.
     - No? - muwik.
     - Nazywam sik Kreon - muwi. - Jestem z Malty.
     - No - muwik - i co słychazh na Malcie?
     -  Na  Malcie dobrze słychazh, ale ja  nie o tym chciałem z panem muwizh.
Przysłał mnie Ernest.
     Tak,  myślk.  To  jednak  bydlak  ten Ernest.  Ani  krzty  litości, ani
odrobiny  sumienia. Siedzi przede  mną chłopiec  - smagły, schludny, wesoły,
pewnie  jeszcze  ani razu  sik  nie  golił,  jeszcze  ani  razu nie  całował
dziewczyny,  a  Ernestowi  to  zwisa,  on  tylko o jednym  myśli:  żeby  jak
najwikcej ludzi zagonizh do Strefy, a jak  jeden na trzech wruci z towarem  -
też bkdzie dobrze...
     - No i jak sik czuje nasz dobry  stary Ernest? - pytam. Kreon  obejrzał
sik na bar i muwi:
     - Moim zdaniem nieźle. Chktnie bym sik z nim zamienił.
     - A ja nie - muwik. - Napijesz sik?
     - Dzikkujk, nie pijk.
     - No to zapal - muwik.
     - Przepraszam pana, ale nie palk ruwnież.
     - Niech Cik diabli - muwik - Wikc po co ci w takim razie pieniądze?
     Poczerwieniał, przestał sik uśmiechazh i cicho tak odpowiada:
     - Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart?
     - Co racja, to racja - muwik i nalewam  sobie na cztery palce. W głowie
mi, należy  zaznaczyzh, już  trochk szumi i  ciało  przenika  taka  przyjemna
słabośzh, wypuściła  mnie  wreszcie  Strefa. - Teraz jestem pijany - muwik. -
Jak widzisz,  bawik  sik.  Chodziłem do Strefy, wruciłem żywy i z forsą.  To
nieczksto bywa żeby  żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A wikc na
razie odłużmy poważne rozmowy na kiedy indziej...
     Tu Kreon zrywa sik z krzesła,  muwi "przepraszam", okazuje sik, że Dick
wrucił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzk, że coś sik stało.
     - No - muwik - znowu twoje komory prużniowe są nieszczelne?
     - Tak - muwi Dick. - Znowu.
     Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzk ja, że nie w reklamacji rzecz.
Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piktra, nie
na głupiego trafili!
     -  Wypijmy -  muwi - Red.  - I nie czekając na mnie wypija haustem całą
swoją porcjk i nalewa nową. - Ty wiesz - muwi - umarł Kirył Fanow.
     W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł.
     - No cuż - muwik - wypijmy za spokuj jego duszy...
     Dick spojrzał  na mnie,  oczy  mu  sik zrobiły okrągłe  jak  spodki,  i
dopiero wtedy poczułem jakby  mi ktoś wymierzył cios w żołądek. Pamiktam, że
wstałem, oparłem sik o blat i patrzk na Dicka z gury na duł.
     - Kirył?! - A przed oczami mam srebrną pajkczynk, znowu słyszk, jak ona
rwie sik i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do
mnie jak z drugiego pokoju.
     -  Zawał  serca.  Znaleźli  go  nagiego pod  prysznicem,  nikt  nic nie
rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku...
     - A co tu jest do rozumienia? - muwik. - Strefa...
     - Usiądź, Red - muwi Dick. - Usiądź i napij sik.
     - Strefa... - powtarzam i nie mogk przestazh. - Strefa... Strefa...
     Niczego  nie  widzk  dokoła  oprucz  tej srebrnej  pajkczyny.  Cały bar
zaplątał  sik  w  pajkczynk,   ludzie  poruszają   sik,  pajkczyna  cichutko
potrzaskuje kiedy ktoś  sik o nią oprze.  A w samym środku stoi  Maltasczyk,
twarz ma dziecinną, zdziwioną - nic nie pojmuje.
     - Chłopcze - muwik do niego serdecznie.  - Ile chcesz pienikdzy? Tysiąc
wystarczy? Na! Bierz, bierz! - wpycham mu pieniądze i już krzyczk: -  Idź do
Ernesta i powiedz mu,  że jest łajdakiem i kanalią, nie buj sik, powiedz mu!
Przecież to tchurz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet
i wracaj na swoją Maltk! Nigdzie sik nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do
domu!
     Nie pamiktam, co  tam jeszcze  krzyczałem. Pamiktam, jak  znalazłem sik
przed  ladą baru, Ernest postawił przede mną  szklaneczkk  na orzeźwienie  i
pyta:
     - Zdaje sik, że jesteś dzisiaj przy forsie?
     - Tak - muwik - przy forsie...
     - To może dług mi zwrucisz? Jak raz jutro miałbym na podatki.
     Teraz dopiero  widzk - ściskam w pikści paczkk  banknotuw. Patrzk na tk
zieloną trawk i mamroczk:
     -  Okazuje sik,  nie wziął  Kreon  Maltasski... Z charakterem,  okazuje
sik... No, a cała reszta - los tak chciał.
     - Co z tobą - pyta muj przyjaciel Ernie. - Przesadziłeś kapkk?
     - Nie - muwik. - Ze mną  -  muwik -  wszystko  w  najlepszym  porządku.
Chozhby w tej chwili mogk iśzh pod prysznic.
     - Poszedłbyś  lepiej do domu  -  muwi  muj  przyjaciel Ernie. -  Jednak
trochk przesadziłeś.
     - Kirył umarł - muwik mu.
     - Ktury to Kirył? Ten jednorkki?
     - Sam jesteś  jednorkki, bydlaku - muwik mu. -  Z tysiąca takich jak ty
nie zrobią  jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące -  muwik.  - Handlarz. Śmiercią
handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone... Chcesz, zaraz twuj
parszywy stragan rozwalk w drobny mak?
     Ledwie zdążyłem zamachnązh sik jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś
ciągną.  A  ja już nic nie  kombinujk  i kombinowazh nie  mogk. Coś  krzyczk,
wyrywam sik,  kogoś kopik,  potem  oprzytomniałem -  siedzk  w toalecie cały
mokry, morda  rozbita. Patrzk  w  lustro  i  nie poznajk  sam  siebie, jeden
policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na  sali  hałas,
coś  trzeszczy,  talerze  lecą  na  podłogk, dziewczyny piszczą  i słyszk  -
Szuwaks ryczy niczym grizzly:
     - Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z Rudym,
szatasskie pomiotła? I wyje policyjna syrena.
     Kiedy  tylko zawyła,  spłynkło na  mnie  olśnienie. Wszystko  już wiem,
wszystko pamiktam. I nic  we mnie  nie zostalo - tylko  lodowata furia. Tak,
myślk,  ja  ci tu zaraz  urządzk zabawk! Ja ci pokażk,  co potrafi  stalker,
ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na  klucze "świerzba", nowiutki, jeszcze ani
razu  nie  używany,  park  razy  zgniotłem  go palcami, żeby  sik  rozgrzał,
uchyliłem  drzwi do  sali i  ostrożnie  wrzuciłem go do  spluwaczki.  A  sam
otworzyłem okno  - i na ulick. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotk zobaczyzh,
co  z tego  wyjdzie, ale  musiałem  zwiewazh  jak  najszybciej. Ja bardzo źle
znoszk "świerzby", od razu mi leci krew z nosa.
     Przebiegiem przez podwurko i słyszk  - "świerzb" już  działa,  najpierw
zawyły  i zaszczekały  wszystkie psy  w całej okolicy, zawsze pierwsze czują
"świerzb". Potem ktoś wrzasnął w knajpie -  aż  mnie  uszy zabolały, chociaż
byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczkła szalezh. Jeden wpada
w melancholik,  drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie,  gdzie
uciekazh... To straszna rzecz "świerzb". Teraz Ernest nieprkdko zbierze pełen
bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla sik, kto  go tak  urządził, tylko
że  ja  na to gwiżdżk. Koniec. Nie  ma już wikcej stalkera  Reda. Ja już mam
dośzh. Nie chck  ani sam  szukazh śmierci, ani  innych dam na to namawiazh, nie
miałeś
     racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie  gniewaj sik, ale wygląda na to, że
to nie ty, ale Szuwaks ma słusznośzh. Nie mają czego ludzie szukazh w Strefie,
nie przyniesie nam Strefa szczkścia.
     Przelazłem przez  płot i powolutku  ruszyłem do domu. Gryzk wargi, chce
mi  sik  płakazh i  nie  mogk.  Przede mną  pustka.  Przede mną  nie ma  nic.
Monotonny smutek. Kirył, muj  jedyny przyjacielu,  jak mogliśmy dopuścizh  do
tego? Rysowałeś  przede  mną  perspektywy,  opowiadałeś o nowym,  wspaniałym
świecie... a teraz co? Ktoś zapłacze po  tobie w  dalekiej Rosji, a ja nawet
zapłakazh nie mogk. Przecież to  ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien,
właśnie  ja,  a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczksny, śmiałem go wprowadzizh
do garażu, kiedy jego oczy jeszcze  nie  przywykły do ciemności?  Całe życie
żyłem jak wilk,  całe  życie tylko o sobie  myślałem... I nagle postanowiłem
pokazazh,  jaki  jestem  szlachetny,  postanowiłem  uszkśliwizh człowieka.  Po
diabła mu  w  ogule powiedziałem  o tym "pustaku"?  I jak tylko  sobie o tym
przypomniałem, tak mnie  coś ścisnkło za gardło, że nic - tylko rzeczywiście
zawyzh jak wilk. I chyba naprawdk zawyłem,  ludzie jakby zaczkli ustkpowazh mi
z drogi, a potem nagle zrobiło mi sik lżej - patrzk, idzie Guta. Idzie mi na
spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna,  idzie, stąpa swoimi cudownymi
nogami, spudniczka kołysze sik nad kolanami, ze wszystkich bram gapią sik na
nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na  nikogo i nie wiem  dlaczego, ale
od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie.
     -  Serwus  -  muwik - Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie  i  w
ciągu  sekundy  zobaczyła  wszystko:  i  mordk  rozbitą,  i  mokrą kurtkk, i
posiniaczone rkce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko muwi:
     - Cześzh, Red. A ja właśnie cik szukam.
     - Wiem - muwik. -  Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwruciła sik i patrzy
w bok. Ach, jak pikknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja - jak u młodej
narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem muwi:
     -  Ja nie  wiem. Red. Może  już  wcale  nie  bkdziesz chciał sik ze mną
spotykazh?
     Jakby mi ktoś kamies położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do
niej muwik:
     - Nie  bardzo  cik  rozumiem,  Guta.  Wybacz  mi, ale ja dzisiaj jestem
trochk  tego i może z  tego powodu słabo  kombinujk... Dlaczego miałbym  nie
chciezh spotykazh sik z tobą?
     Biork ją pod rkkk, idziemy niespiesznie w stronk mojego domu i wszyscy,
kturzy dopiero co gapili sik na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy
całe  życie  mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzkdnie znają. A kto
nie zna, ten bardzo szybko pozna.
     - Matka muwi, żebym zrobiła skrobankk - nagle odzywa sik Guta.
     - A ja nie chck.
     Uszedłem jeszcze kilka krokuw, zanim zrozumiałem, a Guta muwi dalej:
     - Nie chck  żadnej skrobanki, chck miezh z tobą  dziecko. A ty - jak tam
sobie życzysz. Możesz sik wynosizh  na wszystkie cztery strony świata, ja cik
nie trzymam.
     Słucham, jak  ona sama siebie podkrkca,  jak  sik  rozpala,  słucham  i
powolutku bałwaniejk. Nic w  miark rozsądnego  nie  przychodzi  mi do głowy.
Tylko jak  refren chodzi mi w kułko po głowie - o jednego człowieka mniej, o
jednego człowieka wikcej.
     - Ona mi tłumaczy - muwi Guta - że to dziecko stalkera i niby po co mam
wydawazh na świat potwora... ona muwi, to przecież kryminalista, nie bkdziesz
miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, muwi, a jutro w wikzieniu.
Tylko  że mnie  to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama
też  mogk zostazh, dam sobie radk. Sama urodzk, sama wychowam, sama  zrobik z
niego człowieka.  Obejdk sik bez  ciebie. Tylko  ty sik  do  mnie wikcej nie
zbliżaj, bo na prug nie wpuszczk.
     - Guta - muwik - dziewczyno moja! Poczekaj chozh chwileczkk...
     -  I nie  mogk,  jakiś  śmiech  mnie  ogarnia,  nerwowy.  Idiotyczny. -
Jaskułeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepkdzizh, powiedz mi?
     Chichoczk jak ostatni  kretyn,  a ona stankła, przytuliła sik  do mojej
piersi i szlocha.
     - Co my teraz zrobimy. Red? - muwi moja dziewczyna przez łzy.
     - Co teraz zrobimy?



     lat 28, żonaty, bez określonego
     zajkcia
     Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogk odsuwając
sprzed oczu gałązkk jarzkbiny.  Reflektory samochodu patrolowego  przecinały
cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i
wstrzymywał oddech.
     Minkły  już  dwie  godziny,  a  na  drodze  nie  zaszły  żadne  zmiany.
Monotonnie, pracując  na  jałowym  biegu,  warczał  silnik  samochodu,  trzy
reflektory  miotały  sik  po  cmentarzu,  po  przekrzywionych  zardzewiałych
krzyżach,  po  opuszczonych  grobach,  po   bujnie   rozrośniktych  krzewach
jarzkbiny,  po  płaskiej  ścianie trzymetrowego muru, ktury  z  lewej strony
kosczył sik jak ucikty.  Policjanci  z patrolu bali  sik Strefy. A tu,  obok
cmentarza,  nawet lkkali  sik  strzelazh. Czasem Reda dobiegały  przygłuszone
głosy, czasami widział, jak z samochodu  wylatywał ogienek  niedopałka,  jak
toczył sik  po szosie i gubił maleskie czerwone iskierki. Było bardzo mokro,
niedawno przestał padazh  deszcz  i wilgotny ziąb przenikał  Reda nawet przez
impregnowany kombinezon.
     Ostrożnie  puścił gałązkk, odwrucił głowk i zaczął nadsłuchiwazh. Gdzieś
z  prawej strony, niezbyt  daleko, ale  i nie blisko, na cmentarzu  był ktoś
jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba  obsypała sik ziemia,  a potem  z
nieglośnym  stuknikciem  upadło  coś  cikżkiego  i  twardego.  Red ostrożnie
czołgał sik tyłem wtulony w mokrą trawk. Znowu nad głową przeleciało światło
reflektora. Red zamarł,  śledząc bezszelestny promies, i wydało  mu sik,  że
mikdzy krzyżami,  na  grobie,  siedzi nieruchomo człowiek  ubrany na czarno.
Siedzi, nie kryjąc sik, oparty plecami o marmurowy  obelisk i  białą twarz z
czarnymi jamami oczu zwrucił w stronk Reda. W rzeczywistości Red nie widział
i  w  ciągu  dziesiątej  czkści  sekundy  nie mugł  zobaczyzh tych wszystkich
szczegułuw, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądazh. Odpełzł jeszcze
o kilka krokuw dalej, wymacał w zanadrzu manierkk, wyciągnął i jeszcze przez
jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal,  nastkpnie, nie
wypuszając manierki, poczołgał sik dalej. Wikcej już  nie nadsłuchiwał i nie
rozglądał sik.
     W sztachetach  była  dziura  i  tuż  przy  samej  dziurze  na  płaszczu
przesyconym  ołowiem  leżał  Barbridge.  Nadal  leżał  na  plecach,  oburącz
odciągał  kołnierz swetra  i cichutko, boleśnie  sapał  -  sapanie  chwilami
przechodziło  w  jkk. Red  usiadł obok i odkrkcił manierkk. Potem  ostrożnie
wsunął  rkkk pod głowk  Barbridge'a,  wyczuwając całą dłonią lepką od  potu,
gorącą łysink,  i przysunął  manierkk do  warg starego.  Było ciemno,  ale w
słabych  poblaskach  reflektoruw Red widział  szczecink  na jego policzkach.
Barbridge  chciwie  wypił  kilka łykuw  i  zaraz poruszył  sik  niespokojnie
obmacując worek z towarem.
     -  Wruciłeś  -  wykrztusił. -  Dobry  chłopak... Rudy... nie  zostawisz
starego... żeby zdychał...
     Red odrzucił głowk do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki.
     - Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany.
     -  To...  nie przypadek...  -  wystkkał  Barbridge. Muwił urywanie,  na
wydechu - Ktoś doniusł. Czekają.
     - Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnązh?
     - Nie. Na razie  wystarczy. Nie zostawiaj  mnie. nie  zostawisz  - bkdk
żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy?
     Red nie  odpowiedział.  Patrzył w  stronk  szosy,  na  błkkitne  błyski
reflektoruw. Marmurowy obelisk było widazh  i  stąd,  ale  było niejasne, czy
tamten nadal tam siedzi, czy zniknął.
     -  Słuchaj  mnie.  Rudy.  nie gadam  na  wiatr, nie  pożałujesz. Wiesz,
dlaczego stary  Barbridge  żyje  do dziś? Wiesz?  Bob Małpolud  nie  wrucił.
Bankier  Faraon  zginął -  nic z niego nie zostało. Jaki to  był stalker!  A
jednak zginął. Zgnilec tak samo.  Okularnik Herman.  Callagan.  Fetk Krosta.
Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego?
     - Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając  oczu od szosy. -
Ścierwnik.
     - Byłem  draniem.  To prawda.  Inaczej nie można. Ale przecież  wszyscy
byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyjk. Wiesz, dlaczego?
     - Wiem - powiedział Red, żeby sik odczepizh.
     - Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli?
     - Słyszałem.
     - Bajka, myślisz?
     - Przestałbyś lepiej gadazh - poradził Red. - Przecież tracisz siły.
     - To nic. Ty  mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy mugłbyś
mnie zostawizh?  Ja  ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca
znałem.
     Red  milczał. Okropnie  chciało  mu  sik  palizh,  wyciągnął  papierosa,
wykruszył tytos i powąchał, nie pomogło.
     - Musisz mnie stąd  wynieśzh - powiedział  Barbridge. - To przez  ciebie
wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby Maltasczyk z nami poszedł.
     Maltasczyk bardzo  sik napierał,  żeby  iśzh  z nimi.  Cały  wieczur  im
stawiał, proponował dobry zastaw,  przysikgał,  że  zdobkdzie  skafander,  i
Barbridge,  ktury  siedział   obok  Maltanczyka,  osłaniając   twarz  cikżką
pomarszczoną  dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgudź sik, zrobimy dobry
interes. Byzh może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie".
     - Przez własną  chciwośzh wpadłeś - powiedział Red. - Ja  z tym  nie mam
nic wspulnego, i zamknij sik nareszcie.
     Przez  jakiś  czas  Barbridge  tylko stkkał.  Znowu  wetknął palce  pod
kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowk.
     - Bierz cały towar. Red - wystkkał - tylko mnie nie zostawiaj.
     Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochud
patrolowy  nie  odjeżdżał.  Reflektory nadal  obmacywały krzaki,  a tuż obok
patrolu stał zamaskowany  landrover i  w  każdej chwili  policjanci mogli go
zauważyzh.
     - Złota  Kula - powiedział Barbridge.  - Znalazłem ją. Ile  bajek wokuł
niej potem  narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde  życzenie
spełnia. Każde, dobre  sobie! Gdyby  tak było, dawno by  mnie tu  nie  było.
Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie.
     Red spojrzał na niego z gury. W błkkitnawych błyskach odrzucona do tyłu
twarz Barbridge'a wydawała sik martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy
bez przerwy śledziły Reda.
     -  Zamiast  wiecznej  młodości  - guwno. Zamiast forsy,  to  samo.  Ale
zdrowie - co to, to tak. I dzieci  mam udane.  I żyjk. W najśmielszych snach
nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyjk - oblizał wargi. - Ja ja tylko
o to proszk. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci...
     - Stul  pysk, na Boga -  powiedział wreszcie  Red. - Zupełnie jak baba.
Jeśli dam radk, to  cik wyniosk. Twojej  Diny mi szkoda,  zginiesz - pujdzie
dziewczyna na ulick...
     -  Dina... -  wychrypiał Barbridge.  -  Moja  cureczka.  Taka  śliczna.
Rozpieszczałem  moje  dzieci,  niczego im nie  odmawiałem. Zmarnują sik. Muj
Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci?
     - Powiedziałem: jak dam radk. to cik wyciągnk.
     -  Nie -  z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz
radk, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest.
     - No to powiedz.
     Barbridge jkknął i poruszył sik.
     - Moje nogi... - wystkkał. - Pomacaj, jak one tam...
     Red wyciągnął rkkk i przesunął dłonią po nogach od kolan w duł.
     - Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości?
     - Są, są - skłamał Red. - Nie krkzh sik. A naprawdk  można było  wymacazh
tylko kolano niżej, do samych stup  nogi  były  jak z gumy  - można je  było
zawiązazh na supeł.
     - Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge.  - Po co kłamiesz? Co to ja
dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem?
     - Kolana są całe - powiedział Red.
     - Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno.
Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem...
     Jeszcze muwił,  jeszcze  coś obiecywał, ale  Red  już  go nie  słuchał.
Patrzył  na  szosk.  Reflektory  nie  biegały  teraz  po  krzakach,  zamarły
skrzyżowane  na  tamtym  obelisku z marmuru  i w jasnej  błkkitnej mgle  Red
wyraźnie  zauważył  zgarbioną  czarną  sylwetkk wkdrującą  wśrud  krzyży. Ta
sylwetka szła jakby na oślep,  wprost na reflektory.  Red widział jak wpadła
na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skrkciła
i ruszyła  dalej  wyciągając  przed siebie  długie  rkce z  rozczapierzonymi
palcami. Potem  nagle  znikła,  jakby sik  zapadła pod  ziemik  i  po  kilku
sekundach pojawiła sik znowu bardziej na prawo i  dalej, maszerując z jakimś
niepojktym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch.
     I raptem reflektory zgasły. Zgrzytnkła skrzynka bieguw, zaryczała dziko
silnik,  za  krzakami  mignkło  niebieskie  i  czerwone  światła  postojowe,
samochud patrolowy  ruszył  błyskawicznie  nabierając szybkości  popkdził  w
stronk miasta i zniknął za  murem. Red z trudem przełknął  ślink  i  rozpiął
zamek błyskawiczny w kombinezonie.
     -  Chyba odjechali... -  gorączkowo  mamrotał Barbridge. - No,  Rudy...
Szybciej, szybciej! - zaczął sik wiercizh, pomacał rkką dookoła, złapał worek
z towarem i sprubował wstazh - no prkdzej, na co czekasz!
     Red ciągle patrzył w stronk  szosy.  Teraz  panowała tam ciemnośzh i nic
nie  było widazh,  ale przecież  gdzieś  musiał  byzh tamten  - maszerował jak
nakrkcona lalka, potykał sik, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał sik w
krzakach.
     -  Dobra -  powiedzial  Red na głos. -  Idziemy.  Podniusł Barbridge'a.
Stary jak kleszczami  ścisnął go lewą rkką za szyjk  i Red  nie mając  siły,
żeby wstazh,  na czworakach powlukł go  przez dziurk w  ogrodzeniu  chwytając
rkkami mokrą trawk.
     -  Naprzud, naprzud...- chrypiał Barbridge. - Nie  martw  sik,  trzymam
towar, nie zgubik go... naprzud!
     Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałkzie  jarzkbiny biły
po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko cikżki,  niby nieboszczyk, worek z
towarem  brzkczał, stukał  i bez przerwy  o coś zaczepiał i jeszcze straszno
było natknązh  sik na tamtego, ktury byzh może ciągle jeszcze  błąkał sik tu w
ciemnościach.
     Kiedy sik  wydostali na szosk, było jeszcze ciemno,  ale czuło  sik. że
świt  już  blisko.  W  lasku  po  tamtej  stronie  szosy, sennie i niepewnie
zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami  dalekiego przedmieścia mrok już
zgranatowiał i  powiało stamtąd  chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył
Barbridge'a na poboczu,  rozejrzał sik i  jak wielki  czarny pająk przebiegł
przez  drogk.  Szybko  znalazł  Landrovera,  zgarnął  z  maski  i  karoserii
maskujące  gałkzie, siadł za kierownicą i ostrożnie,  nie zapalając świateł,
wyjechał  na  asfalt.  Barbridge  siedział,  w  jednej rkce  trzymał worek z
towarem, drugą obmacywał nogi.
     -  Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana  jeszcze  są, jeszcze mam
całe kolana... Żeby chociaż kolana uratowazh!
     Red dźwignął go i zgrzytając  zkbami  z wysiłku wwalił go do samochodu.
Barbridge  z  łoskotem  opadł na tylne  siedzenie i jkknął. Worka jednak nie
wypuścił.  Red podniusł z  ziemi  impregnowany ołowiem płaszcz i  rzucił  na
starego. Barbridge'owi udało sik przytargazh ruwnież płaszcz.
     Red  wziął  latarkk  i  przeszedł  poboczem  wypatrując  śladuw. Śladuw
właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosk  Landrover przygniutł wysoką, gkstą
trawk, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrucizh do poprzedniego stanu.
     W  miejscu  gdzie  stał  samochud  patrolu,  leżało  na  ziemi  mnustwo
niedopałkuw. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu sik palizh, wyciągnął
papierosa i  zapalił,  chociaż najbardziej  na świecie  pragnął wskoczyzh  do
samochodu i pkdzizh, pkdzizh, żeby znaleźzh sik jak najdalej  od tego  miejsca.
Ale tego  właśnie  zrobizh  nie  było  wolno. Należało  postkpowazh  powoli  i
rozważnie.
     - Co ty wyprawiasz? - płaczliwie  zapytał Barbridge z samochodu. - Wody
nie wylałeś, wszystkie wkdki suche... Na co czekasz? Chowaj towar!
     - Stul pysk, ty!... - powiedział Red.  -  Nie przeszkadzaj! - zaciągnął
sik papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony.
     -  Jak  to  od południowej?  Co  takiego?  Przez  ciebie strack kolana,
Łajdaku! Kolana!
     Red po raz  ostatni zaciągnął sik papierosem i schował go do pudełka od
zapałek.
     -  Zamknij  mordk, Ścierwnik  - powiedział. - Prosto  przez miasto  nie
możemy jechazh. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymazh.
     - No to co?
     - Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami.
     -  Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało  i nie ma o  czym
gadazh!
     - A jeżeli ktoś pomaca?
     - Pomaca... tak zawyjk, że na całe życie odechce mu sik macania.
     Ale Red  już podjął  decyzjk. Podniusł  przednie  siedzenie  samochodu,
świecąc latarką otworzył skrytkk i powiedział:
     - Dawaj towar.
     Bak pod siedzeniem był fałszywy.  Red zabrał  worek  i  wepchnął go  do
środka nasłuchując, jak w worku cos dźwikczy i postukuje.
     - Nie wolno mi ryzykowazh - mruknął. - Nie mam prawa.
     Założył pokrywk na miejsce, nasypał na wierzch  trochk śmieci, zarzucił
szmatami  i  opuścił  siedzenie.  Barbridge  stkkał,  pojkkiwał,  żałośliwie
domagał sik  pośpiechu, znowu obiecywał Złotą Kulk. Wiercił  sik bez przerwy
na siedzeniu,  z lkkiem  wpatrując sik w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na
niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z  rybami, wodk wylał
na  wkdki  leżące  na  podłodze   samochodu,  a  skaczące  ryby  wrzucił  do
brezentowej   torby.  Plastykowy   worek  zwinął  i   wsadził   do  kieszeni
kombinezonu. Teraz  wszystko  było w porządku - wkdkarze  wracali  z niezbyt
udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochud ruszył.
     Do  samego  zakrktu  jechał bez świateł. Po  lewej stronie  ciągnął sik
potkżny trzymetrowy  mur otaczający Strefk, a z prawej  były krzaki, rzadkie
zagajniki, porzucone wille  z zabitymi  oknami  i liszajami na ścianach. Red
dobrze widział  w ciemności, zresztą ciemnośzh nie  była już  taka  gksta,  a
oprucz  tego  wiedział  z  gury,  co  i  kiedy zobaczy. Dlatego kiedy  przed
samochodem pojawiła sik  rytmicznie maszerująca  postazh, nawet  nie zwolnił.
Tamten wkdrował prosto środkiem szosy  -  i jak oni wszyscy szedł do miasta.
Red wyprzedził go,  prowadząc samochud lewą stroną i  wyprzedziwszy, jeszcze
mocniej przycisnął pedał gazu.
     - Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś?
     - Tak - powiedział Red.
     - O Boże!... Tego nam  jeszcze brakowało! -  mamrotał Barbridge i nagle
zaczął głośno odmawiazh modlitwk.
     -  Zamknij sik! -  ostro powiedział Red.  Zakrkt  powinien  byzh  gdzieś
tutaj.  Red zwolnił, wpatrując sik w szereg pochylonych  domkuw i płotuw  po
prawej.  Stary  transformator... podparty  słup...  spruchniały  mostek  nad
przydrożnym   rowem...  Red  skrkcił  kierownick.   Samochud  podrzuciło  na
wybojach.
     - Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi strack, bydlaku!
     Red na sekundk odwrucił sik i z całej siły uderzył  starego w twarz, aż
dłos podrapała  mu  ostra szczecina.  Barbridge zakrztusił  sik  i  zamilkł.
Samochud podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił
światła. Biały, niespokojny blask oświetlił  zarośnikte trawą stare koleiny,
ogromne  kałuże, krzywe gnijące parkany po  obu  stronach. Barbridge  płakał
chlipiąc  i pociągając nosem, niczego  już nie obiecywał, tylko  żalił sik i
odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne
słowa. Coś  tam  było  o nogach,  o  kolanach,  o  ukochanym Archie... Potem
ucichł.
     Osiedle leżało  tuż przy zachodnich  przedmieściach miasta. Kiedyś były
tu letniska, ogrody,  sady  owocowe,  letnie rezydencje miejskich notabluw i
fabrycznej administracji. Zielono,  wesoło,  malutkie jeziorka,  czyściutkie
piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w kturych hodowano
karpie.  Fabryczny zaduch i fabryczny  gryzący dym  nigdy tu  nie docierały,
podobnie  jak  i miejska  kanalizacja. Teraz wszystko  to  stało  porzucone,
niszczejące.  Zobaczyli  tylko  jeden  zamieszkany   dom  -  żułto  świeciło
zasłonikte  firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna
i olbrzymi pies, zachłystując sik  wściekłością, wybiegł  na drogk  i  przez
jakiś czas pkdził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kuł.
     Red ostrożnie  przejechał przez jeszcze jeden stary  pochylony mostek i
kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na  Szosk  Zachodnią, zatrzymał  samochud i
zgasił silnik. Potem wyszedł na drogk, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a,
ruszył  przed siebie z rkkami w kieszeniach wilgotnego  kombinezonu. Zrobiło
sik zupełnie widno.  Wokuł  było  mokro, cicho i sennie. Red  zbliżył sik do
szosy  i ostrożnie  wyjrzał  zza  krzakuw.  Policyjna  wartownia  była  stąd
doskonale widoczna - maleski  domek na kułkach  i  trzy oświetlone  okienka,
samochud patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red  stał i
patrzył. Na wartowni nic sik nie działo
     - najwidoczniej policjanci, zmkczeni  i zmarznikci,  teraz grzali sik w
domku -  drzemali  z  papierosami  przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" -
cicho  powiedział Red.  Wymacał  w  kieszeni kastet, wsunął  palce  w owalne
otwory, zacisnął w pikści  zimne  żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie
wyjmując  z  kieszeni rąk, zawrucił.  Landrover,  lekko  pochylony,  stał  w
krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od
co najmniej dziesikciu lat.
     Kiedy Red  podszedł do samochodu,  Barbridge uniusł sik  i  spojrzał na
niego otwierając usta. Wyglądał teraz  nawet  jeszcze  starzej niż  zwykle -
pomarszczony, łysy zarośnikty niechlujną szczeciną,  zkby rzadkie i zepsute.
Czas jakiś wpatrywali sik w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie:
     - Dam ci mapk... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz.
     Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i
powiedział:
     - Dobra. Twoje zadanie: masz leżezh nieprzytomny, zrozumiano? Jkcz i nie
daj sik dotknązh.
     Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochud ruszył.
     I  wszystko  poszło jak z  płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy,  kiedy
landrover,  posłuszny znakom drogowym,  powoli przejechał obok  wartowni,  a
nastkpnie wciąż zwikkszając i zwikkszając szybkośzh  popkdził do miasta przez
południowe przedmieścia. Była szusta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i
mokiy,   automatyczne   światła   sieroce   i   niepotrzebnie   mrugają   na
skrzyżowaniach.  Minkli piekarnik z  wysokimi, jasno  oświetlonymi  oknami i
Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach.
     -  Żrezh mi  sik  chce  - powiedział  Red,  rozluźniając  zdrktwiałe  od
napikcia mikśnie, i przeciągnął sik wpierając dłonie w kierownick.
     - Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge.
     -  Muwik,  że  mi  sik  żrezh chce...  Ty dokąd?  Do  domu czy prosto do
Rzeźnika?
     - Do Rzeźnika,  do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał  Barbridge,
pochylił sik do przodu  i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto
do niego!  Jedź  szybko!  Należy mi  sik od niego  jeszcze  siedemset... Ale
szybciej, szybciej,  czego  wleczesz  sik jak mucha w smole! - nagle  zaczął
klązh bezsilnie i  paskudnie, wstrktnymi,  brudnymi słowami, zapluwąjąc  sik,
zachlystując i dławiąc atakami kaszlu.
     Red  nie  odzywał sik,  nie miał ani czasu,  ani  siły  na  uspokajanie
rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skosczyzh i
chociaż godzink, chociaż puł godziny pospazh przed  spotkaniem w "Metropolu".
Skrkcił  w Ulick Szesnastą,  przejechał dwa  kwartały i  zatrzymał  samochud
przed szarą piktrową willą.
     Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie  dopiero  wstał i szedł do łazienki.
Ukazał sik we wspaniałym szlafroku,  a w rkku dzierżył szklankk ze  sztuczną
szczkką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchnikte worki.
     - O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz?
     - Włuż zkby i jedziemy - powiedział Rudy.
     - Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy  wskazał hall, a sam
człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki.
     - Kto? - zapytał stamtąd.
     - Barbridge - odpowiedział Red.
     - Co?
     - Nogi.
     W łazience poleciała z kranu woda, rozległo sik parskanie, coś upadło i
potoczyło sik  po  kamiennej posadzce.  Red zmkczonym ruchem usiadł w fotelu
wyjął  papierosa,  zapalił  i  rozejrzał sik dookoła. Tak, hall był  niczego
sobie. Rzeźnik  nie  żałował  pienikdzy. Był  bardzo  doświadczonym i bardzo
modnym chirurgiem,  znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze
stalkerami związał sik rzecz jasna, nie dla pienikdzy. On ruwnież brał swoją
dolk ze  Strefy - brał w naturze, w  rużnych przedmiotach,  kture stosował w
swojej  praktyce   lekarskiej,   brał  w  wiedzy,   kturą  zdobywał   lecząc
okaleczonych stalkeruw  i  studiując przy tym  rużne nie znane  do  tej pory
choroby i  deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie  pierwszego
na świecie lekarza - specjalisty  od pozaziemskich chorub mieszkascuw Ziemi.
Pieniądze zresztą ruwnież brał z niemałą ochotą.
     - A konkretnie: co z  nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z  łazienki z
ogromnym  rkcznikiem  przewieszonym   przez  ramik.  Skrajem  tego  rkcznika
ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce.
     - Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął.
     - A wikc mamy z głowy  Barbridge'a  - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był
stalker.
     -  To  drobiazg  -  powiedział Red  rozsiadając  sik w fotelu.  - Ty mu
zrobisz  protezy  i Barbridge  na  protezach  jeszcze nam po  Strefie bkdzie
kuśtykał.
     - No dobrze  - powiedział  Rzeźnik. Na  jego  twarzy już  malowała  sik
profesjonalna rzeczowośzh. - Poczekaj, zaraz sik ubiork.
     Kiedy sik  ubierał, kiedy  gdzieś dzwonił - zapewne  do swojej kliniki,
żeby  wszystko przygotowali do  operacji - Red  nieruchomo leżał w  fotelu i
palił.  Tylko  raz  sik  poruszył,  żeby  wyciągnązh manierkk. Pił  malutkimi
łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochk na dnie, i starał sik o
niczym nie myślezh. Po prostu czekał.
     Potem razem  poszli do  samochodu. Red usiadł  przy kierownicy. Rzeźnik
obok niego i  od razu  przechylił sik przez oparcie i zaczął obmacywazh  nogi
Barbridge'a. Barbridge,  cichy teraz i nastroszony,  mamrotał coś  żałośnie,
obiecywał ozłocizh, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkk  żonk, błagał,
żeby mu uratowazh przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikk,  Rzeźnik
zaklął  nie widząc przed  bramą  sanitariuszy, jeszcze  w biegu wyskoczył  z
samochodu  i zniknął za  drzwiami.  Red  znowu  zapalił, a  Barbridge  nagle
powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał.
     - Chciałeś mnie zabizh. Ja ci to zapamiktam.

     - Ale przecież nie zabiłem - obojktnie powiedział Red.
     - Tak, nie zabiłeś... - Barbridge przez moment milczał. - To ci ruwnież
zapamiktam.
     - Zapamiktaj, zapamiktaj - powiedział Red. - Ty byś mnie oczywiście nie
zabił,  skądże  znowu... - odwrucił  sik i  popatrzył na starego.  Barbridge
niepewnie krzywił usta poruszając wyschłymi wargami. - Ty byś mnie po prostu
tam zostawił
     - powiedział Red. -  Porzuciłbyś mnie w Strefie i kosce w wodk. Tak jak
Okularnika.
     - Okularnik  sam  skonał -  ponuro  zaprzeczył  Barbridge. - Bez  mojej
pomocy. Przykuło go.
     - Kanalia - powiedział obojktnie Red i odwrucił sik. - Ścierwnik.
     Z bramy wyskoczyli  zaspani,  rozkudlani  sanitariusze i rozkładając  w
biegu nosze pocwałowali do samochodu. Red, od czasu do czasu zaciągając  sik
papierosem, patrzył, z jaką wprawą wydobyli Barbridge'a z samochodu, ułożyli
na noszach i wnieśli do kliniki. Barbridge leżał nieruchomo, rkce skrzyżował
na  piersi i zobojktniały na  wszystko patrzył  w niebo. Jego ogromne stopy,
przeżarte "puddingiem", były dziwnie nienaturalnie wykrkcone. To był ostatni
ze  starych  stalkeruw,  ostatni z  tych,  kturzy  rozpoczkli  polowanie  na
pozaziemskie skarby od razu po Lądowaniu, kiedy Strefy, jeszcze nie nazywano
Strefą, kiedy  jeszcze  nie było instytutuw  naukowych,  ani  muru, ani  sił
policyjnych  ONZ, kiedy  miasto  sparaliżowała  groza,  a świat  chichotał z
powodu  nowej  kaczki  dziennikarskiej.  Red  miał  wtedy  dziesikzh  lat,  a
Barbridge  był  silnym  i  zrkcznym mkżczyzną  -  uwielbiał  picie  na cudzy
rachunek,  bujki  i  obmacywanie po  kątach niedostatecznie spostrzegawczych
dziewcząt.  Własne dzieci  doszczktnie go wtedy nie interesowały, ale nkdzną
szują  był  już wuwczas, bo  kiedy  wypił,  z jakąś  obrzydliwą  satysfakcją
katował  swoją  żonk  - hałaśliwie,  pedantycznie, żeby wszyscy widzieli,  i
wreszcie zatłukł ją na śmierzh.
     Red zawrucił i nie zwracając uwagi na światła,  szczkkając klaksonem na
przechodniuw, ścinając zakrkty pojechał prosto do domu.
     Zahamował   przed  garażem,  a  kiedy  wysiadł   z  samochodu  zobaczył
administratora,  ktury  szedł  mu na spotkanie od strony  skweru. Jak zwykle
administrator   był   w  fatalnym  humorze   i  jego  wymikta  twarzyczka  z
opuchniktymi  oczkami wyrażała  skrajne obrzydzenie,  jakby  stąpał  nie  po
ziemi, a po kupie nawozu.
     - Dzies dobry  -  powiedział grzecznie Red. Administrator zatrzymał sik
na dwa kroki przed Redem i pokazał palcem za siebie.
     -  To passka  robota?  - zapytał  niewyraźnie.  Było widazh, że  to jego
pierwsze słowa od wczoraj.
     - O czym pan muwi?
     - Ta huśtawka... To pan ją postawił?
     - Ja.
     - W jakim celu?
     Red nie odpowiedział,  poszedł do bramy garażu i  zaczął  ją  otwierazh.
Administrator ruszył za nim i stanął za jego plecami.
     - Pytam, w jakim celu postawił pan tk huśtawkk? Kto pana prosił?
     -  Moja  curka prosiła  -  odpowiedział Red  bardzo spokojnie.  Właśnie
odmykał bramk.
     -  Ja  tu nie pytam o passką  curkk! - Administrator podniusł głos. - O
passkiej  curce  bkdziemy rozmawiazh oddzielnie. Pytam,  kto  panu  pozwolił?
Jakim prawem pan sik rządzi na skwerze?
     Red odwrucił sik i stał przez  chwilk nieruchomo, uważnie wpatrując sik
w blady pożyłkowany  nos. Administrator zrobił krok do tylu i odezwał sik  o
ton niżej:
     - Balkonu pan też nie odmalował. Ile razy już panu...

     -  Nadaremnie  sik  pan  stara  -  powiedział Red. - Ja  sik  i tak nie
wyprowadzk.
     Wrucił do samochodu  i  zapalił  silnik. Polożył dłonie na kierownicy i
dopiero teraz zauważył, jak zbielały mu kostki palcuw. Wtedy  wysiadł  i już
nie starając sik opanowazh powiedział:
     -  Ale jeżeli, pomimo wszystko,  bkdk musiał  sik  wyprowadzizh, to  już
dzisiaj zamuw sobie miejsce na cmentarzu, gnido.
     Wprowadził samochud do  garażu,  zapalił światlo i zamknął bramk. Potem
wydobył  z  fałszywego  zbiornika  na benzynk  worek  z towarem, doprowadził
samochud do porządku,  worek  włożył  do  starego  koszyka, na worku położył
wkdki, jeszcze  wilgotne,  oblepione  trawą  i  liśzhmi  a na wierzch wysypał
śnikte   ryby,  kture   Barbridge  kupił   wczoraj  w  jakimś   sklepiku  na
przedmieściu. Potem raz  jeszcze obejrzał  samochud ze wszystkich stron,  po
prostu  z   przyzwyczajenia.   Do  tylnego  prawego  światła  przylepił  sik
spłaszczony papieros. Red oderwał go  - papieros był szwedzki. Red  pomyślał
chwilk  i  wsadził go  do  pudełka  od  zapałek.  W  pudełku  już  były trzy
niedopałki.
     Na schodach  nie spotkał  nikogo. Stanął przed swoimi  drzwiami i drzwi
otwarły  sik, zanim zdążył sikgnązh  po klucz.  Wszedł bokiem,  trzymając pod
pachą cikżki kosz, i  otuliło go znajome  ciepło i  znajome zapachy własnego
mieszkania, a Guta objkła go za szyjk i zamarła bez  ruchu,  kryjąc twarz na
jego  piersi, nawet przez  kombinezon  i  grubą koszulk czuł, jak gwałtownie
bije jej serce. Red nie przeszkadzał jej - cierpliwie stał i czekał, aż Guta
sik  uspokoi,  chociaż  właśnie  w tej  chwili  poczuł,  jak  strasznie jest
zmkczony i wyprany z sił.
     - Już  w porządku... -  powiedziała wreszcie  niskim,  nieco  ochrypłym
głosem,  puściła go,  zapaliła światło w przedpokoju, a sama nie  odwracając
głowy poszła do  kuchni.  - Zaraz zrobik  ci  kawk... - powiedziała już  zza
drzwi.
     - Przyniosłem ryby - powiedział Red umyślnie, rześkim głosem.  -  Usmaż
je, tylko wszystkie od razu głodny jestem, że nie masz pojkcia!
     Guta  wruciła  kryjąc twarz w rozpuszczonych włosach. Red postawił kosz
na  podłodze,  pomugł  jej  wyjązh siatkk z rybami i razem zanieśli siatkk  z
rybami do kuchni i wrzucili ryby do zlewozmywaka.
     - Idź, wykąp sik  - powiedziala Guta - zanim skosczysz, wszystko bkdzie
gotowe.
     - Jak tam Mariszka? - zapytał Red siadając i zdejmując buty.
     - Gadała  przez cały wieczur - odparła Guta. - Z trudem zagoniłam ją do
łużka. Bez przerwy marudziła - gdzie tata i gdzie tata? nic, tylko dawaj jej
tatk...
     Zwinnie  i bezszelestnie  poruszała sik w kuchni, krzepka, zgrabna. Już
kipiała woda  w  rondelku i leciały łuski  spod  noża,  skwierczał  olej  na
ogromnej patelni i wspaniale pachniało świeżą kawą.
     Red wstał, na bosaka poszedł do przedpokoju, zabrał koszyk i zaniusł go
do  komurki. Potem zajrzał do sypialni.  Mariszka  spała  spokojnie,  kołdra
leżała na podłodze, koszulka zawinikta aż pod szyjk i mała widoczna była jak
na  dłoni - maleskie, senne zwierzątko.  Red  nie wytrzymał, pogłaskał ją po
plecach zarośniktych ciepłym  złocistym futerkiem l po raz tysikczny zdumiał
sik,  jakie  to futerko jest długie i jedwabiste.  Miał ogromną ochotk wziązh
Mariszkk na rkce, ale bał  sik  ją obudzizh,  zresztą  był brudny jak  czort,
przesiąknikty  Strefą i  śmiercią.  Wrucił  do kuchni, usiadł  przy  stole i
powiedział:
     - Nalej mi filiżankk kawy. Umyjk sik puźniej.
     Na stole leżała popołudniowa poczta, cały plik gazet:
     "Harmont  Hews", tygodnik "Kulturysta", "Playboy" - dużo tego  przyszło
--   i  gruby,  w  szarej  oprawie   "Biuletyn   Mikdzynarodowego  Instytutu
Cywilizacji  Pozaziemskich" nr 56. Red wziął z rąk Guty  filiżankk parującej
kawy  i przysunął  sobie  "Biuletyn". Jakieś  hieroglify,  znaczki,  rysunki
techniczne...  Na zdjkciach znane przedmioty w dziwacznych ujkciach. Jeszcze
jeden  pośmiertny  artykuł  Kiryła Panowa  "O  pewnej  niezwykłej  własności
pułapek magnetycznych typu 77-b". nazwisko "Fanow" obwiedzione czarną ramką,
a  na  dole drobnym drukiem wyjaśnienie:  "Doktor Kirył  Fanuw, ZSSR,  zmarł
tragicznie
     w czasie przeprowadzania eksperymentu w kwietniu 19.. roku". Red rzucił
     "Biuletyn", wypił trochk kawy parząc sobie gardło i zapytał:
     - Przyszedł ktoś wczoraj?
     -  Szuwaks przyszedł -  powiedziała  Guta po  kruciutkiej pauzie. Stała
przy kuchence
     i patrzyła na Reda. - Był zalany w trupa, wikc go spławiłam.
     - A co na to Mariszka?
     -  Oczywiście  nie  chciała  go  wypuścizh.  Zaczkła  nawet  płakazh. Ale
powiedziałam jej,
     że wujek Szuwaks źle sik  czuje, na  to ona  z  całkowitym zrozumieniem
odpowiada:
     "Wujek Szuwaks znowu sik urżnął".
     Red uśmiechnął sik i łyknął kawy. Potem zapytał:
     - A jak sąsiedzi?
     I tym razem Guta odezwała sik dopiero po kruciutkiej przerwie.
     - Jak zwykle - odparła wreszcie.
     - Dobrze nie chcesz, to nie muw.
     - A tam! - powiedziała i z obrzydzeniem machnkła rkką.  - Dzisiaj znowu
puka  ten  babsztyl  z  dołu. Ślepia  wytrzeszczyła,  z  pyska toczy  piank.
Dlaczego w nocy piłujemy coś w łazience?
     - Zaraza  -  powiedział Red przez zkby. -  Słuchaj, a może rzeczywiście
sik wyprowadzimy? Kupimy sobie domek  gdzieś  na przedmieściu, gdzie nie  ma
nikogo, jakąś opuszczoną willk, co ty na to?
     - A Mariszka?
     -  O Boże  -  powiedział Red. -  Czy doprawdy my  we  dwoje nie zdołamy
sprawizh, żeby czuła sik szczkśliwa? Guta pokrkciła głową.
     - Ona  lubi dzieci. I  dzieci ją też lubią. Przecież one nie  są winne,
że...
     - Tak - powiedział Red. - One rzeczywiście nie są winne...
     -  Zostawmy  to!  -  powiedziała  Guta.  -  Ktoś   do  ciebie  dzwonił.
Powiedziałam, że pojechałeś na ryby. Red odstawił filiżankk i wstał.
     - No dobra - powiedział. - Jednak pujdk sik umyzh.  Mam  jeszcze mnustwo
spraw do załatwienia.
     Zamknął sik  w łazience, wrzucił  ubranie  do  pojemnika  na  brudy,  a
kastet, resztk muterek, papierosy i inne drobiazgi położył na pułkk.
     Długo  krkcił  sik  pod gorącym  jak  wrzątek  natryskiem,  stkkając  i
rozcierając  ciało szorstką  gąbką,  aż skura zrobiła  sik  purpurowa, potem
zakrkcił prysznic usiadł  na brzegu wanny i zapalił. W rurach śpiewała woda,
w kuchni Guta  brzkczała pokrywkami garnkuw. Zapachniało smażoną rybą, potem
Guta zapukała do drzwi łazienki i podała mu czystą bieliznk.
     -  Pospiesz sik -  powiedziała. -  Ryba  wystygnie. Red uśmiechnął sik:
wruciła już do ruwnowagi i znowu zaczkła  komenderowazh. Ubrał sik, to znaczy
naciągnął podkoszulek i kąpieluwki, i w takim stroju wrucił do kuchni.
     - Teraz można coś zjeśzh - powiedział siadając,
     - Wrzuciłeś bieliznk do pojemnika? - zapytała Outa.
     - Aha - wymamrotał z pełnymi ustami. - Wspaniała rybka!
     - Wodą zalałeś?
     -  Niee... Przepraszam,  sir, to  sik wikcej nie powturzy, sir. Uspokuj
sik,  jeszcze  zdążysz,  posiedź  chwilk! -  złapał ją za  rkkk i  sprubował
posadzizh sobie na kolanach,  ale  Guta wywinkła sik i usiadła  na krześle  z
drugiej strony.

     - Nie podoba ci sik mąż - powiedział  Red, znowu zapychając sobie usta.
- Lekceważysz go, jak sik okazuje.
     - Jaki tam z ciebie mąż - powiedziała Guta. - Pusty worek, a  nie  mąż.
Trzeba cik dopiero nabizh, jak siennik.
     -  A może jednak? - powiedział  Red.  - Przecież zdarzają  sik cuda  na
świecie!
     - Jakoś nie  pamiktam, żeby zdarzył sik  tobie taki cud. Może  napijesz
sik czegoś? Red niezdecydowanie bawił sik widelcem.
     - Raczej nie - powiedział. Spojrzał na zegarek i wstał.
     - Zaraz  wychodzk. Przygotuj  mi  wyjściowy  garnitur. Według kategorii
"S", Krawat, koszula...
     Z  rozkoszą  człapiąc  czystymi,  bosymi  stopami po  chłodnej podłodze
poszedł do komurki i  zamknął drzwi na zasuwk. Potem włożył gumowy  fartuch,
wcisnął długie do  łokcia  gumowe rkkawice i wyłożył na  stuł  to, co było w
worku.  Dwa "pustaki". Pudełko  z "agrafkami".  Dziewikzh  "bateryjek".  Trzy
"bransolety". I jedno jakieś  kułko " też coś w rodzaju "bransolety", ale  z
białego metalu, wikksze o średnicy około  trzydziestu milimetruw. Szesnaście
sztuk "czarnych bryzg" zawiniktych w plastyk. Dwie "gąbki" wielkości pikści,
znakomicie  zachowane.  Trzy  "świerzby". Słoik  "gazowanej gliny". W  worku
został  jeszcze cikżki porcelanowy kontener, starannie  opakowany w  szklaną
watk, ale  Red zostawił go w spokoju. Wyjął papierosy,  zapalił  i zapatrzył
sik w leżące na stole przedmioty.
     Potem  wysunął  szufladk,  wziął  arkusz  papieru,  ogryzek   ołuwka  i
liczydło. Zagryzając  papierosa w  kąciku warg  i mrużąc oczy od dymu, pisał
cyfrk za cyfrą, w trzech słupkach, a nastkpnie pierwsze dwa podsumował. Sumy
okazały  sik  poważne.  Red  zdusił  niedopałek  w  popielniczce,  ostrożnie
otworzył  pudełko  i wysypał  "agrafki" na  papier. W  elektrycznym  świetle
"agrafki"  mieniły sik granatowo i tylko z rzadka tryskały czystymi kolorami
tkczy - żułtym, czerwonym, zielonym.  Red wziął jedną "agrafkk" i ostrożnie,
żeby sik nie ukłuzh, zacisnął ją  miedzy palcem wskazującym a kciukiem. Potem
zgasił  światło i  odczekał  chwilk przywykając do ciemności. Ale  "agrafka"
milczała. Odłożył ją na  bok, znalazł po ciemku nastkpną i  ruwnież zacisnął
ją w palcach, nic. Zacisnął  palce silniej,  ryzykując ukłucie,  i "agrafka"
przemuwiła - przebiegały wzdłuż niej słabe,  czerwone błyski,  po czym nagle
zastąpiły  je  rzadsze, zielone. Kilka  sekund Red  podziwiał  zagadkową grk
światełek,  ktura,  jak dowiedział sik z  "Biuletynu", z  całą pewnością coś
oznaczała,  byzh  może  nawet coś bardzo ważnego, epokowego, puźniej  położył
"agrafkk" oddzielnie i wziął w palce nastkpną.
     "Agrafek" było siedemdziesiąt trzy, z tego dwanaście  muwiło,  a reszta
milczała.  One też powinny przemuwizh,  ale do tego potrzebna była  specjalna
maszyna  wielkości  stołu,  same palce  nie  wystarczały. Red znowu  zapalił
światło  i  do poprzednich  liczb  dopisał  jeszcze  dwie. I  dopiero  wtedy
zdecydował sik.
     Wsadził obie  rkce do worka i wstrzymując oddech  wydobył  i położył na
stole mikkki pakunek. Przez jakiś czas w zadumie, pocierając wierzchem dłoni
podbrudek, patrzył  na  to, co  przed nim leżało. Potem jednak wziął ołuwek,
pokrkcił  nim w niezgrabnych gumowych palcach i znowu odłożył. Wyjął jeszcze
jednego papierosa i patrząc na paczkk wypalił go w całości.
     - Po jakiego  diabła! - powiedział  głośno i  stanowczym ruchem  włożył
zawiniątko z powrotem do worka. - Dosyzh tego. Wystarczy.
     Szybko zsypał "agrafki" z powrotem do pudełka i  wstał. Czas było  iśzh.
Zapewne z puł  godziny można by  pospazh, żeby  miezh  świeższą  głowk,  ale z
drugiej strony  znacznie lepiej zjawizh sik  na miejscu wcześniej i sprawdzizh
jak i co.  Zdjął  rkkawice, odwiesił fartuch i nie gasząc  światła wyszedł z
komurki.
     Garnitur leżał  już  na  łużku i Red zaczął  sik  ubierazh.Wiązał  przed
lustrem krawat, kiedy za jego  plecami  cichutko  skrzypnkły  deski podłogi,
rozległo sik  zawzikte sapanie  i Red zrobił  poskpną mink, aby  powstrzymazh
uśmiech.
     - Uu! - zadźwikczał tuż obok cienki głosik i coś złapało Reda za nogk.
     - Ach! - zawołał Red i udał omdlenie padając na łużko.
     Mariszka z piskiem i śmiechem natychmiast wdrapała sik na ojca. Deptała
po nim, ciągnkła  za włosy i  zasypywała mnustwem wiadomości. Willy sąsiaduw
oderwał lalce nogk. Na drugim  piktrze pojawił  sik kotek, cały biały, tylko
oczy ma  czerwone - widocznie  nie  słuchał  mamy  i  chodził do  Strefy. Na
kolacjk  była  kasza  z  konfiturami.  Wujek  Szuwaks  znowu  sik  urżnął  i
zachorował,  nawet  płakał.  Dlaczego ryby  nie  toną  chociaż są w  wodzie?
Dlaczego mama  nie spała w nocy? Dlaczego palcuw jest pikzh, rkce dwie, a nos
tylko jeden?... Red  ostrożnie tulił  pełzające po  nim  ciepłe  stworzenie,
wpatrywał sik w ogromne, ciemne, pozbawione białek oczy, przyciskał twarz do
pyzatego, zarośniktego złotym jedwabistym puchem policzka i powtarzał:
     - Mariszka... Mariszka... Moje śmieszne stworzonko...
     Potem nad uchem ostro zadzwonił  telefon. Red wyciągnął rkkk i podniusł
słuchawkk.
     - Słucham. Telefon milczał.
     - Halo! - powiedział Red. - Halo!
     Nikt  nie odpowiedział. Potem  w słuchawce  szczkknkło  i  rozległy sik
krutkie sygnały.  Wtedy Red  wstał,  postawił  Mariszkk na  podłodze  i  nie
słuchając  jej  dłużej  włożył spodnie i marynarkk.  Mariszka  trzepała  bez
wytchnienia, ale Red tylko uśmiechał sik z roztargnieniem kątem  ust, wikc w
koscu doczekał sik oświadczenia, że tata połknął jkzyk i zakąsił  zkbami, po
czym zostawiano go w spokoju.
     Red wrucił  do komurki, schował  do teczki  wszystko,  to co  leżało na
stole, wstąpił  do łazienki po kastet, znowu wrucił do komurki, wziął teczkk
do jednej rkki, koszyk z workiem do  drugiej,  wyszedł, pedantycznie zamknął
drzwi komurki i krzyknął w stronk Guty:
     "Wychodzk!"
     - Kiedy wrucisz? - zapytała Guta wychodząc z kuchni. Uczesała sik już i
umalowała. Zamiast  szlafroka  miała na  sobie  sukienkk, ulubioną  sukienkk
Reda, jaskrawoniebieską, z głkbokim dekoltem.
     - Zadzwonik - powiedział patrząc na nią. Potem podszedł, pochylił sik i
pocałował ją w dekolt.
     - Idź już - cicho powiedziała Guta.
     - A ja? A mnie? - zaszczebiotala Mariszka wciskając sik mikdzy nich.
     Trzeba  było  pochylizh  sik  jeszcze  niżej.  Guta  patrzyła   na  Reda
nieruchomymi oczami.
     - Wszystko w porządku - powiedział Red. - Nie martw sik. Zadzwonik.
     Na  podeście  schoduw, piktro niżej.  Red zobaczył tkgiego  mkżczyznk w
pasiastej  piżamie,  ktury majstrował przy zamku  swoich  drzwi.  Z ciemnego
wnktrza mieszkania ciągnkło ciepłym,  kwaśnym zaduchem.  Red zatrzymał sik i
powiedział:
     - Dzies dobry.
     Tkgi mkżczyzna strachliwie spojrzał na Reda  przez opasłe ramik  i  coś
odburknął.
     - Passka  małżonka przychodziła  do  nas  w  nocy  - powiedział Red.  -
Skarżyła sik, że coś piłujemy. To jakieś nieporozumienie.
     - Co mi do tego? - warknął mkżczyzna w piżamie.
     - Żona  robiła wczoraj pranie -  ciągnął Red. - Jeżeli przeszkadzaliśmy
passtwu, to przepraszam.
     - Ja nic nie muwiłem - powiedział mkżczyzna w piżamie. - Proszk...

     - W takim razie bardzo sik cieszk - powiedział Red.
     Zszedł na duł,  wstąpił do garażu, koszyk  z workiem  postawił w kącie,
zasłonił starym siedzeniem z samochodu i wyszedł na ulick.
     Miał niedaleko - dwa  kwartały  do  placu, potem  przez  park i jeszcze
jeden  kwartał  do  Centralnego  bulwaru.  Przed  "Metropolem"   jak  zwykle
błyszczał chromem i lakierem rużnobarwny szereg samochoduw,  służba hotelowa
w  malinowych  liberiach wnosiła walizki, jacyś  solidni  zagraniczni goście
rozmawiali w  grupach  po  dwuch  i  trzech na  marmurowych schodach,  zhmiąc
cygara.  Red  postanowił  chwilowo  tam  nie  wchodzizh.  Usiadł pod  markizą
maleskiej  kawiarenki po  drugiej stronie  ulicy, poprosił o kawk i zapalił.
Dwa kroki od niego siedziało trzech oficeruw z mikdzynarodowej policji. Byli
po cywilnemu i w  milczeniu, spiesznie pochłaniali opiekane  paruwki  i pili
ciemne  piwo  z wysokich szklanych kufli.  Po  drugiej  stronie, o  dziesikzh
krokuw dalej, jakiś  sierżant gniewnie pożerał smażone  ziemniaki -  widelec
trzymał  w zaciśniktej  pikści, niebieski  hełm  leżał  do  gury  nogami  na
podłodze, pas  z kaburą wisiał na oparciu  krzesła, wikcej nikogo w kawiarni
nie  było.  Kelnerka, nie  znana Redowi kobieta w  średnim  wieku, stała pod
ścianą i od czasu do czasu ziewała,  wytwornie zasłaniając usta dłonią. Była
za dwadzieścia dziewiąta.
     Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kksy i wciskając na głowk mikkki
kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun.  Dziarsko sturlał sik ze stopni -
świeżo wykąpany,  malutki, pulchniutki, rużowy,  taki okropnie zadowolony  i
przekonany,  że  nadchodzący  dzies  nie  przyniesie  mu  żadnych  kłopotuw.
Pomachał  komuś  rkką,  przerzucił  przez  prawe  ramik zwinikty  płaszcz  i
podszedł do swego peugeota.
     Peugeot  Dicka był ruwnież  pulchniutki, nieduży,  świeżo  umyty  i też
jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą.
     Red zasłaniając sik dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy,
sadowi sik za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne,
podnosi coś  z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie  peugeot parsknął
błkkitnym  dymkiem,  pisnął  na jakiegoś Afrykanina  w  burnusie  i dziarsko
wytoczył sik na ulick. Można było przypuścizh z dużą dozą prawdopodobiesstwa,
że Nunnun  wybierał sik  do  instytutu,  a  to  znaczyło, że  bkdzie  musiał
objechazh fontannk  i przejechazh obok  kawiarni. Na to, żeby  wstazh i  wyjśzh,
było  już  za  puźno i dlatego Red  tylko jeszcze szczelniej zasłonił  twarz
dłonią  i zgarbił sik nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot
zapiszczał mu  nad samym uchem, zgrzytnkły  hamulce i  rześki  głos  Nunnuna
zawołał:
     - Hej! Shoehart! Red!
     Klnąc w myśli  Red  podniusł głowk, Nunnun już szedł do niego, z daleka
wyciągając rkkk. Promienia! życzliwością.
     - Co  tu  robisz  tak wcześnie?  -  zapytał podchodząc. nie,  dzikkujk,
Madame - rzucił kelnerce. - Nie bkdk nic zamawiał... - i znowu do Reda - Sto
lat cik nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz?
     -  Nic szczegulnego... - niechktnie  powiedział  Red.  -  Tak...  rużne
głupstwa.
     Red  obserwował  jak  Nunnun  ze  zwykłym  dla  niego  zaaferowaniem  i
starannością  sadowi  sik  na  krześle vis a  vis niego, pulchnymi  rączkami
odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronk, a talerzyk po kanapkach w drugą,
słuchał jego życzliwej paplaniny.
     -  Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco,  nie  dosypiasz, czy co? Wiesz,
ostatnio też sik zdrowo  uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie
spazh? O  nie, bracie, sen jest dla  mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie
automaty diabli wzikli... -  nagle  sik  rozejrzał. - Pardon,  a może  ty na
kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci?
     - Nie... - ospale powiedział Red.  -  Miałem  po prostu trochk  czasu i
pomyślałem, że dobrze byłoby sik napizh kawy.
     - No,  ja cik  długo  nie zatrzymam  -  powiedział  Dick i  spojrzał na
zegarek.  -  Słuchał,  Red,  daj  spokuj  tym swoim  głupstwom  i wracaj  do
instytutu. Przecież  wiesz, że tam  cik przyjmą  w każdej chwili. Chcesz, to
znowu bkdziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał.
     Red pokrkcił głową.
     - Nie -  powiedział. -  Drugi Kirył jeszcze sik nie urodził... Zresztą,
nie  mam co teraz  robizh  w waszym  Instytucie...  Teraz  wszystko już  jest
zautomatyzowane,  do Strefy  chodzą roboty,  stąd  wniosek,  że  premie  też
dostają roboty... A te grosze, kture płacicie laborantom... ja wikcej wydajk
na papierosy.
     - Daj spokuj, wszystko można załatwizh - powiedział Nunnun.
     - A ja nie  lubik, jak mi załatwiają  - powiedział Red. -  Od urodzenia
sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam.
     - Strasznie dumny sik zrobiłeś - z naganą, powiedział Nunnun.
     -  Jaki tam dumny.  Po  prostu  nie lubik  sik  liczyzh z  forsą,  i  to
wszystko.
     - No cuż, może masz racje - z roztargnieniem powiedzial Dick. Obojktnie
spojrzał  na teczkk Reda  leżącą obok  na krześle, przetarł  palcem  srebrną
tabliczkk,  z  wygrawerowaną cyrylicą. - Słusznie,  pieniądze  są, potrzebne
człowiekowi po to, żeby  o nich  nie myślezh... Kirył ci podarował? - zapytał
wskazując na teczkk.
     - Dostałem w spadku po nim  - powiedział Red. - Coś ostatnio jakoś cik,
nie widazh w "Barge", dlaczego?
     - Umuwmy sik, że to raczej ciebie  nie widazh -  odparł Nunnun. - Bo  ja
prawie codziennie jem tam obiad, tu w "Metropolu" za każdy kotlet każą sobie
płacizh  bajosskie  sumy...  Słuchaj - powiedział nagle. - Jak  ty  jesteś  z
forsą?
     - Chcesz ode mnie pożyczyzh? - zapytał Red.
     - Wrkcz przeciwnie.
     - Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkk...
     - Jest robota do zrobienia - powiedział Nunnun.
     - O Boże! - powiedział Red. - I ty także!
     - A kto jeszcze? - natychmiast zapytał Nunnun.
     - W ogule dużo was takich... pracodawcuw.
     Nunnun, jakby go dopiero teraz
     zrozumiał, roześmiał sik.
     - Ależ nie, tu nie chodzi o twoją głuwną specjalnośzh...
     - A o czyją?
     Nunnun znowu spojrzał na zegarek.
     -  Słuchaj -  powiedział  wstając. - Przyjdź dziś  w porze obiadowej do
"Barge", tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy.
     - Na drugą mogk nie zdążyzh - powiedział Red.
     - W takim razie wieczorem, o szustej. Stoi?
     - Zobaczymy - powiedział Red i też spojrzał  na zegarek.  Była za  pikzh
dziewiąta.
     Nunnun skinął  dłonią i potoczył  sik do swego Peugota. Red odprowadził
go  spojrzeniem,  zawołał  kelnera,  poprosił  o  "Lucky  Strike", zapłacił,
niespiesznie przeszedł  jezdnik i wszedł  do hotelu. Słosce przypiekało  już
mocno,  ulick  szybko wypełniał wilgotny  zaduch i Red  poczuł, jak go pieką
powieki.  Mocno  zmrużył  oczy, żałując, że  nie starczyło czasu na  chociaż
godzink snu przed  ważnym spotkaniem. I  w tym  właśnie momencie to na niego
naszło.
     Nic podobnego  nigdy mu sik nie przytrafiło  poza Strefą, a i w Strefie
zdarzyło sik zaledwie dwa  lub trzy  razy.  Jakby nagle  znalazł sik w innym
świkcie. Miliony  zapachuw jednocześnie natarły  na niego  - ostre, słodkie,
metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne  jak  domy,  mikroskopijne
jak  pyłki,  cikżkie  jak kamienie, subtelne  i  skomplikowane jak mechanizm
zegarka.  Powietrze  stwardniało,  wykrystalizowały  sik  w  nim  krawkdzie,
płaszczyzny,  kąty,  jakby  przestrzes wypełniały  ogromne,  szorstkie kule,
śliskie  ostrosłupy, gigantyczne  graniaste  kryształy i  przez  to wszystko
trzeba było sik przedzierazh, jak  w majakach sennych przez ciemny  zagracony
antykwariat,  pełen  staroświeckich,  cudacznych  mebli.  Trwało  to  ułamek
sekundy.  Red otworzył oczy i wszystko zniknkło. To nie był odmienny świat -
to świat  znany, codzienny, zwrucił  sik  ku Redowi inną, nie znaną  stroną,
zwrucił  sik na mgnienie, a potem znowu szczelnie sik zatrzasnął, zanim  Red
zdołał cokolwiek zrozumiezh...
     Nad uchem warknął  zirytowany klakson. Red przyśpieszył  kroku, puźniej
pobiegł i  zatrzymał  sik  dopiero pod  samym  "Metropolem".  Serce  biło mu
nieprzytomnie. Postawił  teczkk  na  asfalcie, pospiesznie  rozerwał  paczkk
papierosuw  i zapalił.  Zaciągał  sik głkboko i cikżko dyszał,  jakby  przed
chwilą stoczył walkk. Dyżurny policjant zatrzymał sik obok Reda i troskliwie
zapytał:
     - Czy potrzebuje pan pomocy?
     - N-nie - wydusił z siebie Red i zakasłał - Duszno...
     - Może odprowadzizh pana?
     Red schylił sik po teczkk.
     - Nie - powiedział. - Już wszystko w porządku. Dzikkujk, przyjacielu.
     Szybko pomaszerował do bramy  hotelu  i  wszedł  po stopniach do hallu.
Panował tu  pułmrok  i  chłud. Powinien posiedziezh chwilk  w  jednym z  tych
wielkich,  skurzanych  foteli, wysapazh  sik, uspokoizh,  ale  już  i  tak sik
spuźnił. Pozwolił sobie tylko  na dopalenie do  kosca  papierosa, obserwując
spod  przymkniktych powiek ludzi krążących po hallu. Suchy  już tu  był -  z
niezadowoloną miną  przerzucał  pisma w  kiosku.  Red  rzucił  niedopałek do
popielniczki i wsiadł do windy.
     Nie zdążył zamknązh drzwi,  a tuż za  nim  wcisnkli  sik do windy: jakiś
grubas  z  astmatyczną  zadyszką,  mocno naperfumowana  paniusia  z  ponurym
dziesikciolatklem, ktury  żuł czekoladk,  i potkżna, źle  ogolona  starucha.
Reda  wepchnikto  w  kąt, musiał  zamknązh oczy, żeby  nie  widziezh  chłopca,
kturemu po brodzie spływała  czekoladowa  ślina,  chozh  twarz miał  świeżą i
czystą i nie widziezh jego matki, kturej zwikdły biust zdobił sznur "czarnych
bryzg" oprawnych w srebro, nie widziezh wytrzeszczonych sklerotycznych białek
grubasa  i  przerażających  brodawek na  obrzmiałej mordzie staruchy. Grubas
sprubował  zapalizh,  ale  starucha natychmiast przywołała go  do  porządku i
nkkała aż do  czwartego piktra, na  kturym wysiadła, grubas jednak zapalił z
taką  miną,  jakby wywalczył dla  siebie  prawa obywatelskie  i niezwłocznie
zakrztusił sik, zasapał, chrypiąc, świszcząc, zwijając  wargi jak wielbłąd i
trącając Reda w bok wystającym łokciem...
     Red  wysiadł na  siudmym piktrze  i żeby chociaż trochk sik rozładowazh,
głośno i wyraźnie powiedział:
     - W  duszk, w twoją mordk nieogolona raszplo, stara ropucho, cuchnącym,
śmierdzącym  kaloszem  przez  Boga  przeklkta,  razem   z  twoim  guwniarzem
zasmarkanym, w czekoladzie...
     Potem  ruszył  mikkkim   chodnikiem   wzdłuż  korytarza,   oświetlonego
przytulnym światłem ukrytych lamp. Pachniało tu drogim tytoniem, francuskimi
perfumami,  lśniącą skurą pkkatych  portfeli,  kosztownymi dziewczynami,  po
pikzhset za  jedną noc,  masywnymi złotymi papierośnicami  - całą  szumowiną,
wstrktną  naroślą, ktura  wyrosła na Strefie, ssała  Strefk,  pasożytowała i
żerowała  na  Strefie,  obrastała  sadłem  i  wszystko   jej  zwisało,  a  w
szczegulności to, co  nastąpi  potem, kiedy już sik nażre  i opije do syta i
kiedy  wszystko,  co jest wewnątrz Strefy zostanie  wydobyte na  zewnątrz  i
zadomowi sik na naszej  planecie. Red bez pukania otworzył drzwi apartamentu
numer osiemset siedemdziesiąt cztery.
     Chrypa  siedział  na stole przy  oknie i oprawiał cygaro. Był jeszcze w
piżamie,  rzadkie   włosy   miał   wilgotne,  ale   starannie   zaczesane  z
przedziałkiem, a jego niezdrowo nalana twarz była gładko ogolona.
     -  Aha  -   odezwał  sik  nie  podnosząc  oczu.   -  Punktualnośzh  jest
grzecznością kruluw. Witaj muj chłopcze.
     Poradził sobie wreszcie z  koniuszkiem cygara, w obu dłoniach uniusł je
na wysokośzh wąsuw, po czym przejechał nosem wzdłuż cygara.
     - A gdzie nasz stary,  dobry Barbridge?  - zapytał  i podniusł powieki.
Oczy miał przejrzyste, błkkitne i anielskie.
     Red postawił teczkk na kanapie, usiadł i wyjął papierosy.
     - Barbridge nie przyjdzie - powiedział.
     - Stary, dobry Barbridge - powturzył Chrypa, ujął cygaro w dwa  palce i
ostrożnie podniusł je do ust. - Starego Barbridge'a zawiodły nerwy...
     Bez przerwy patrzył na Reda  czystymi  błkkitnymi oczami  i nie mrugał.
Chrypa nigdy nie mrugał. Drzwi uchyliły sik i do pokoju wszedł Suchy.
     - Kim był ten człowiek, z kturym pan rozmawiał? - zapytał od progu.
     - A,  dzies  dobry  -  życzliwie  powiedział Red, strząsając  popiuł na
podłogk.
     Suchy  wepchnął  rkce  w   kieszenie  i   szeroko  stąpając  ogromnymi,
skrzywionymi do wewnątrz stopami stanął przed Redem.
     - Uprzedzaliśmy sto  razy -  powiedział z wyrzutem. - Żadnych kontaktuw
przed spotkaniem. A co pan robi?
     - Muwik, dzies dobry - powiedział Red. - A pan?
     Chrypa roześmiał sik, a Suchy powiedział z irytacją:
     -  Dzies dobry, dzies dobry... - przestał świdrowazh Reda pełnym wyrzutu
spojrzeniem i  zwalił sik na kanapk. - Nie wolno tego robizh -  powiedział. -
Nie wolno! Rozumie pan?
     - W takim  razie wyznaczajcie  spotkania tam, gdzie nie mam znajomych -
powiedział Red.
     - Chłopiec ma racjk - zauważył Chrypa. - Popełniliśmy błąd. Kto to był?
     - Richard Nunnun  - wyjaśnił  Red. -  Jest  przedstawicielem kilku firm
dostarczających aparaturk dla instytutu. Mieszka w tym hotelu.
     - Widzisz, jakie to  proste!  - powiedział Chrypa do  Suchego. Wziął ze
stołu olbrzymią, zapalniczkk, w  kształcie Posągu Wolności, popatrzył na nią
z powątpiewaniem i odstawił z powrotem.
     - A gdzie Barbridge? - już zupełnie życzliwie zapytał Suchy.
     - Skosczył sik Barbridge - powiedział Red. Tamci dwaj wymienili szybkie
spojrzenia.
     -  Pokuj  jego  duszy - powiedział podejrzliwie Suchy.  - Czy też  może
aresztowano go?
     Red przez chwilk  nie  odpowiadał, powoli  dopalał papierosa, nastkpnie
rzucił niedopałek na podłogk i powiedział:
     - Nie bujcie sik, wszystko gra. Barbridge jest w szpitalu.
     -  To sik u pana nazywa, że wszystko gra! -  powiedział nerwowo  Suchy,
zerwał sik, z kanapy i podszedł do okna. - W kturym szpitalu?
     - Nie bujcie sik - powturzyl Red. - W tym  co trzeba. Załatwiajmy nasze
sprawy, ja chck sik wreszcie wyspazh.
     -  A  konkretnie,  w  kturym  szpitalu? - już z  rozdrażnieniem zapytał
Suchy.
     - Już  sik rozpkdziłem,  żeby wam  powiedziezh  - odparł  Red.  Wziął  z
podłogi teczkk.
     - Bkdziemy dziś załatwiazh interesy, czy nie?
     - Wszystko załatwimy, muj chłopcze - rześko powiedział Chrypa,
     Z  nieoczekiwaną lekkością  zeskoczył na podłogk, szybko  przysunął  do
kanapy  niski stolik.  Jednym  ruchem zgarnął na  podłogk stos pism,  usiadł
naprzeciw i wparł w kolana rużowe włochate rkce.
     - Niech  pan pokaże towar - powiedział. Red otworzył teczkk, wyjął spis
z cenami i położył  na stoliku przed  Chrypą.  Chrypa spojrzał  i paznokciem
odsunął  spis na bok.  Suchy  stanął  z tylu  i  wgapił  sik w  kartkk ponad
ramieniem wspulnika.
     - To jest rachunek - powiedział Red.
     - Widzk - odezwał sik Chrypa. - Niech pan pokaże towar!
     - Forsa - powiedział Red.
     - Co to  za "pierścies"? - podejrzliwie zapytał Suchy, pokazując palcem
listk, ponad ramieniem Chrypy.
     Red  milczał. Trzymał na kolanach otwartą teczkk i uporczywie patrzył w
błkkitne, anielskie oczka. Chrypa wreszcie sik uśmiechnął.
     - I za co ja cik tak lubik, muj chłopcze - zagruchał jak synogarlica. -
A muwią,  że  miłośzh  od  pierwszego  wejrzenia  nie  istnieje!  - westchnął
teatralnie. - Phil  przyjacielu, jak  to sik  nazywa w  ich jkzyku? Wydaj mu
szmal, odżałuj zielonych... i podaj mi wreszcie ognia! Przecież widzisz... -
pomachał cygarem, kture ciągle jeszcze zaciskał w dwuch palcach.
     Suchy Phil wymamrotał coś niewyraźnie, rzucił  Chrypie zapałki,  a  sam
wyszedł do sąsiedniego pokoju przez drzwi zasłonikte portierą. Było słychazh,
jak z kimś tam rozmawia niewyraźnie i z irytacja, coś jakby na temat  kota w
worku, a Chrypa zapalając wreszcie swoje cygaro, ciągle wpatrywał sik w Reda
z  martwym  uśmiechem  na cienkich wargach,  jakby  sik  nad  czymś  głkboko
zastanawiał. Red oparł  brodk  na  teczce i  też  patrzył  tamtemu  w  twarz
starając  sik nie  mrugazh,  chociaż  powieki paliły  go jak ogniem,  a  oczy
zaczynały łzawizh.  Potem  wrucił  Suchy  i  rzucił  na  stolik  dwie  paczki
banknotuw  w  banderolach i  bardzo  nadkty usiadł obok  Reda.  Red  leniwie
sikgnął po pieniądze,  ale  Chrypa  zatrzymał go gestem, zerwał  banderole i
schował je do kieszeni piżamy.
     - Teraz bardzo  proszk - powiedział. Red  wziął pieniądze  i nie licząc
wepchnął  je do  wewnktrznych  kieszeni  marynarki, nastkpnie  przystąpił do
wykładania  towaru. Robił  to powoli, umożliwiając  tamtym  dwum  obejrzenie
wszystkiego   i   poruwnanie  wszystkiego   ze   spisem  każdego  przedmiotu
oddzielnie. W pokoju było cicho,  tylko  cikżko dyszał Chrypa i  jeszcze  za
portierą coś cicho dźwikknkło - jakby łyżeczka o krawkdź szklanki.
     Kiedy w koscu Red zamknął teczkk i  zatrzasnął zamek, Chrypa poniusł na
niego oczy i zapytał:
     - No a co z najważniejszym?
     - Nic - odpowiedział Red. I po chwili milczenia dodał: - Na razie.
     -  Podoba mi  sik to "na  razie" - czule powiedział Chrypa.  - A tobie,
Phil?
     -  Niejasno  pan  stawia sprawk -  powiedział zrzkdnie  Suchy  Phil.  -
Powstaje pytanie, dlaczego niejasno?
     - Bo to już taki muj fach: ciemne interesy - powiedział Red. - Niełatwy
mamy fach, panowie.
     - No dobrze - powiedział Chrypa. - A gdzie aparat fotograficzny?
     - O do diabła!  - zmieszał sik Red. Potarł palcami policzek czując, jak
sik czerwieni. - Moja, wina - powiedział. - Na śmierzh zapomniałem.
     - Tam? - zapytał Chrypa robiąc nieokreślony ruch cygarem.
     - Nie pamiktam... Pewnie  tam... - Red zamknął oczy i opadł  na oparcie
kanapy. - Nie. Nic nie pamiktam.
     - Szkoda  - powiedział Chrypa.  - Ale  czy pan przynajmniej  widział tk
rzecz?
     -  Ależ skąd  - z  niechkcią powiedział  Red.  -  Przecież właśnie o to
chodzi.  Nawet  nie  doszliśmy  do  nagrzewnic.  Barbridge  wpakował  sik  w
"pudding"  i natychmiast  musiałem zwinązh żagle.  Może  pan byzh  pewien,  że
gdybym zobaczył, tobym nie zapomniał.
     - Hugh,  spujrz no tylko! - przerażonym szeptem powiedział nagle Suchy.
- Co to może byzh? Siedział, wyciągając przed siebie  wskazujący palec prawej
dłoni. Dookoła  palca wirował ten właśnie pierścies z białego metalu i Suchy
wpatrywał sik w pierścies wytrzeszczając oczy.
     - On sik nie  zatrzymuje! -  głośno powiedział Suchy patrząc  okrągłymi
oczami to na pierścies, to na Chrypk.
     -  Co to  znaczy:  nie zatrzymuje  sik? -  ostrożnie  zapytał Chrypa  i
odrobink sik odsunął.
     -  Włożyłem go na palec, raz zakrkciłem -  tak sobie... a on już minutk
krkci sik bez przerwy!
     Suchy nagle zerwał sik z kanapy i trzymając palec przed sobą pobiegł za
portierk. Pierścies srebrzyście połyskując  wirował  przed  nim  jak  śmigło
samolotu.
     - Co za cudactwo pan nam przyniusł? - zapytał Chrypa.
     - A diabli go wiedzą! - odparł Red. - Sam  do tej pory nie  wiedziałem.
Gdybym wiedział, przyniusłbym wikcej.
     Chrypa przez jakiś czas patrzył na Reda, potem wstał i ruwnież znikł za
portierą... Zaszemrały tam głosy. Red wyciągnąl papierosa, zapalił, podniusł
z  podłogi  jakiś  magazyn  i zaczął go  bez  zainteresowania  przeglądazh. W
magazynie była nieprzebrana mnogośzh cudnej urody dziewcząt, ale nie  wiadomo
dlaczego Reda mdliło na ich widok. Rzucił magazyn i poszukał wzrokiem czegoś
do  wypicia,  nastkpnie wyjął  z  wewnktrznej  kieszeni paczkk  banknotuw  i
przeliczył je. Wszystko było  w porządku,  ale żeby  nie zasnązh,  przeliczył
ruwnież nastkpną paczkk. Kiedy ją chował do kieszeni, wrucił Chrypa.
     -  Masz  szczkście, muj  chłopcze - oznajmił  znowu siadając  naprzeciw
Reda. - Czy wiesz co to takiego perpetuum mobile?
     - Nie powiedział Red. - W naszej szkole tego nie przerabiano.
     -  I  na  zdrowie  - powiedział  Chiypa.  Wyjął  jeszcze  jeden  zwitek
banknotuw.  - To jest  cena pierwszego egzemplarza  -  oświadczył  zdejmując
banderolk. - Za  każdy nastkpny egzemplarz  passkiego  "pierścienia" otrzyma
pan  dwie   takie  paczki.  Zapamiktałeś  chłopcze?  Dwie  paczki.  Ale  pod
warunkiem,  że  nikt,   oprucz  nas  tu  obecnych,  nigdy  niczego  o   tych
pierścieniach sik nie dowie. Umowa stoi?
     Red w milczeniu wsadził pieniądze do kieszeni i wstał.
     -  Idk  - powiedział -  Gdzie  i kiedy nastkpnym razem?  Chrypa ruwnież
wstał.
     - Ktoś  do pana zadzwoni  - powiedział. - Niech pan oczekuje telefonu w
każdy  piątek  od  dziewiątej  do  dziewiątej trzydzieści rano. Otrzyma  pan
pozdrowienia od Phila Hugha i wtedy umuwi sik pan na spotkanie.
     Red skinął głową i  ruszył do drzwi. Chrypa poszedł za nim i położył mu
rkkk na ramieniu.
     - Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał - powiedział. - Wszystko to
jest  bardzo  miłe,  pożyteczne  itd...  a  "pierścies"  to doprawdy  urocza
zabaweczka,  ale  w  pierwszym  rzkdzie  potrzebne  nam  są  dwie  rzeczy  -
fotografie i napełniony kontener. Kiedy pan zwruci nasz aparat fotograficzny
ze  zdjkciami i  nasz kontener, ale nie pusty, tylko pełny, już nigdy wikcej
nie bkdzie pan musiał chodzizh do Strefy...
     Red poruszył ramieniem, zrzucił dłos tamtego, otworzył drzwi i wyszedł,
nie odwracając sik szedł mikkkim  chodnikiem i przez cały czas czuł na karku
błkkitne, nieruchome  spojrzenie anielskich  oczu.  Nie  czekając  na windk,
zszedł z siudmego piktra na duł.
     Kiedy wyszedł z "Metropolii", wziął taksuwkk i pojechał na drugi koniec
miasta.  Kierowca  trafił  sik  nieznajomy,  z  tych  niedawno   przybyłych,
pryszczaty  chłopiec z wielkim nosem;  jeden z wielu, kturzy ostatnimi  laty
tłumnie   walili   do   Harmont   w   poszukiwaniu   niebywałych    przygud,
nieprzeliczonych  bogactw,  światowej  sławy  i jakiejś  osobliwej  religii.
Tłumnie przyjeżdżali i zostawali szoferami taksuwek, kelnerkami, robotnikami
na   budowie,   wykidajłami  -  nieudolni,   chciwi,   udrkczeni  niejasnymi
pragnieniami,   zawistni,   niezadowoleni   ze   wszystkiego   na   świecie,
rozczarowani i  przekonani najgłkbiej,  że i  tym razem  znowu ich oszukano.
Połowa, po kilkumiesikcznej poniewierce, przeklinając wszystko  i wszystkich
powracała  do domuw,  niosąc swe  wielkie rozczarowanie do wszystkich krajuw
świata:  nieliczni,   kturych   można  by  policzyzh  na  palcach,  zostawali
stalkerami i szybko ginkli, za szybko, żeby cokolwiek pojązh, niekturym udało
sik dostazh prack w instytucie, tym najzdolniejszym  i wykształconym, zdatnym
chociażby do pracy preparatora, a pozostali - wszystkie bez wyjątku wieczory
spkdzali w knajpach,  urządzali bujki  z powodu rużnicy pogląduw,  z  powodu
dziewczyn  i zwyczajnie bez  powodu,  kiedy  sik  popili.  Od czasu do czasu
organizowali  marsze  z  wrkczaniem  jakichś  petycji,  jakieś  demonstracje
protestu, jakieś strajki, siedzące, stojące i nawet leżące i doprowadzali do
białej furii miejską  policjk, komendanturk i rdzennych mieszkascuw Harmont,
ale  im wikcej uplywało czasu, tym  gruntowniej pokornieli, uspokajali sik i
coraz chktniej zapominali, po co sik tu znaleźli.
     Od pryszczatego szofera na kilometr niosło gorzałą, oczy  miał czerwone
jak  krulik,  ale  był niezwykle  podniecony i  z miejsca  zaczął  opowiadazh
Redowi, jak dziś rano na ich ulicy pojawił sik nieboszczyk z cmentarza.
     Przyszedł wikc do  swojego  domu,  a dom przecież  od  ilu  to  już lat
zamknikty,  wszyscy sik wyprowadzili -  i wdowa  po nim,  to znaczy stara, i
curka z mkżem, i wnuki. A ten, jak opowiadają sąsiedzi, umarł jeszcze  przed
Lądowaniem, a teraz -- patrzcie passtwo - nagle wraca! Park razy obszedł dom
w  kolko, poskrobał w  drzwi, potem usiadł  pod płotem i siedzi.  Ludzi  sik
zbiegło - cała dzielnica -  patrzą, a  podejśzh, rzecz jasna, każdy sik  boi.
Puźniej sik domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby mugł wejśzh. I co pan
myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem leciezh do pracy i nie
wiem,  czym  sik  tam  skosczyło, wiem tylko,  że mieli  zamiar  dzwonizh  do
instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłuw.
     - Stop - powiedział Red. -  Tu sik zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale
nie znalazł drobnych  i  musiał rozmienizh  nowy banknot. Potem chwilk postał
przed bramą,  poczekał,  aż taksuwka  odjedzie. Cottage  Ścierwnika był  nie
najgorszy -  jednopiktrowy, przeszklony,  sala  bilardowa,  zadbany ogrudek,
oranżeria i biała altanka wśrud jabłoni.  A wokuł  tego  wszystkiego żelazne
kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął
guziczek  dzwonka,  drzwi  z  lekkim  skrzypieniem otworzyły  sik i Red  bez
pośpiechu poszedł ścieżką, wśrud rużanych krzewuw. Na ganku stał już Suseł -
pokrkcony, czarno  -  purpurowy  dygoczący  z  namiktnej chkci usłużenia.  Z
niecierpliwości odwrucił sik  bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie
szukającą oparcia nogk, znalazł je, zaczął opuszczazh na niższy stopies drugą
nogk,  i ciągle  machał,  machał  Redowi zdrową  rkką  - czekaj,  czekaj, ja
zaraz...
     - Ej, Rudy!  -  zawołał z  ogrodu  kobiecy głos.  Red odwrucił głowk  i
zobaczył wśrud  zieleni  obok białego ażurowego  dachu altanki smagłe  nagie
ramiona, jaskrawoczerwone  usta i kiwającą dłos. Skinął  Susłowi, zszedł  ze
ścieżki i  ruszył wprost  przez  krzaki  ruż po mikkkiej zielonej  trawie  w
stronk altanki.
     Na  trawie  leżala  wielka  czerwona  mata,  a  na  macie  siedziała ze
szklanką,  w  dłoni  Dina  Barbridge  w  prawie  niedostrzegalnym  kostiumie
kąpielowym,  obok poniewierała sik książka  w jaskrawej okładce, a w zasikgu
rkki,  pod krzakiem, w  cieniu stało błyszczące wiaderko  z lodem, z kturego
sterczała wąska, smukła szyjka butelki.
     - Cześzh, Rudy! - powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką.  -
A gdzie papachen? Czyżby znowu sik zasypał?
     Red  podszedł, rkce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynk z
gury. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił  sobie w Strefie  Ścierwnik. Dina  była
atłasowa, cudownie złota,  bez jednej skazy, bez  jednej zbytecznej fałdki -
sto pikzhdziesiąt funtuw wabiącego  ciała  i jeszcze  szmaragdowe, świetliste
oczy, i  jeszcze  ogromne wilgotne usta, i ruwniutkie białe  zkby, i jeszcze
krucze, lśniące w  słoscu  włosy, niedbale  rzucone na jedno  ramik i błyski
słosca przebiegające  z  jej  ramion na  brzuch i biodra,  zostawiając  cies
mikdzy prawie nagimi piersiami. Red  wpatrywał sik w nią, a Dina  spoglądała
na niego z dołu, uśmiechając sik ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankk i
wypiła kilka łykuw.
     -  Masz ochotk? - zapytała  oblizując wargi.  Odczekała dokładnie  tyle
czasu, ile należało, żeby dwuznacznośzh pytania dotarła do Reda, i wyciągnkła
do niego szklankk.
     Red  odwrucił  sik,  poszukał  wzrokiem,  dostrzegł  stojący  w  cieniu
szezlong i wyciągnął sik na nim.
     - Barbridge jest w szpitalu - powiedział. - Bkdą mu amputowazh nogi.
     Dina  z  tym samym  uśmiechem  patrzyła  na  Reda jednym  okiem, drugie
zasłaniała gksta  fala  włosuw  spadająca  na  ramik, i  tylko  jej  uśmiech
znieruchomiał -  cukierkowy  grymas  na  śniadej twarzy.  Potem  machinalnie
pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała:
     - Obie nogi?
     -  Obie.  Może  do  kolan, a  może wyżej.  Dina  postawiła  szklankk  i
odgarnkła z twarzy włosy. Już sik nie uśmiechała.
     - Szkoda - powiedziała. - To znaczy, że ty...
     Właśnie jej, Dinie, Red mugłby szczegułowo opowiedziezh, jak to wszystko
sik stało i jak to było. Zapewne mugłby jej nawet opowiedziezh, jak wracał do
samochodu trzymając w  pogotowiu kastet i  jak  Barbridge prosił  o  litośzh,
nawet nie dla siebie, a dla  dzieci, dla  niej i dla Arenie, i jak obiecywał
Złotą Kulk. Mugłby, ale  nie zrobił tego. W milczeniu sikgnął do  marynarki,
wyciągnął  paczkk banknotuw i rzucił ją na  czerwoną  matk.  Banknoty upadły
tkczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie
podniosła  kilka banknotuw, przyjrzała sik im, tak jakby je  widziała po raz
pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące.
     - A wikc  to jest ostatnia wypłata  -  powiedziała. Red wychylił  sik z
szezlonga,  dosikgnął  wiaderka, wciągnął butelkk  i  spojrzał na nalepkk. Z
ciemnego szkła kapała  woda i Red  odsunął rkkk z butelką, żeby nie poplamizh
spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napizh sik i tej.
I już przymierzył  sik, żeby golnązh  prosto  z butelki, ale  powstrzymały go
niewyraźne,  protestujące dźwikki  za  plecami. Obejrzał sik i  zobaczył, że
przez trawnik, ze straszliwym  trudem  przestawiając  krzywe  nogi,  śpieszy
Suseł, w  obu  rkkach  trzymając wysoką szklankk  z przezroczystym płynem. Z
gorliwości  pot spływał mu strumieniem po purpurowo - czarnej twarzy, nalane
krwią  oczy prawie  wylazły z  orbit,  a  kiedy dostrzegał, że Red patrzy na
niego,  nieomal  z rozpaczą  wyciągnął  ku niemu  szklankk  i  znowu  ni  to
zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzkbne usta.
     -  Czekam, czekam -  uspokoił go  Red  i  włożył z powrotem  butelkk do
kubełka.
     Susel  wreszcie  dokuśtykał,  podał  Redowi  szklankk  i   z  nieśmiałą
poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią.
     - Dzikkujk, Dickson  - powiedział poważnie  Red. -  To jest akurat  to,
czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś sik na poziomie, Dickson.
     I puki Suseł,  zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie
uderzał zdrową rkką w biodro, Red uroczyście uniusł szklankk,  skłonił sik i
jednym haustem wypił połowk. Potem spojrzał na Dink.
     -   Chcesz?  -  zapytał   pokazując   jej   szklankk.  Dziewczyna   nie
odpowiedziała. Składała banknot na puł, potem  jeszcze na puł i  jeszcze raz
na puł.
     - Daj spokuj  -  powiedział  Red.  -  Nie zginiecie.  Twuj  ojczulek...
Przerwała mu.
     - A wikc tyś go wyciągnął - powiedziała, nie  pytała, stwierdziła fakt.
- Dygowałeś go, nieszczksny idioto, przez całą Strefk, biedny  kretynie,  na
własnym grzbiecie ciągnąłeś tk kanalik, bałwanie. Taką okazjk przegapiłeś...
     Red  patrzył  na nią, zapomniawszy  o  szklance, a Dina wstała  i szła.
stąpając po rozrzuconych banknotach, aż  podeszła  do  Reda i  wtedy stankła
przed nim,  zaciśnikte pikści oparła na biodrach  i swoim wspaniałym ciałem,
pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat.
     - Właśnie w ten sposub on was wszystkich, idiotuw, dookoła  palca... po
waszych kościach, po  waszych  bezmuzgich głowach... Poczekaj, poczekaj,  on
jeszcze o  kulach  bkdzie tasczył  na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże
braterską miłośzh i miłosierdzie! - Dina  już prawie krzyczała.  - Złotą Kulk
ci  obiecywał,  prawda?  Mapk,  pułapki, prawda? Bałwan! - Kretyn! Po twojej
mordzie piegowatej widzk, że obiecywał...
     Poczekaj, on ci jeszcze pokaże mapk, wieczny odpoczynek racz dazh Panie,
duszy rudego idioty Reda Shoeharta...
     Wtedy Red wstał bez pośpiechu, odwinął sik i uderzył  ją  w twarz. Dina
umilkła w puł słowa,  osunkła sik jak  podcikta na trawk i  schowała twarz w
dłoniach.
     - Rudy... idiota... - powiedziała niewyraźnie. - Taką okazjk wypuściłeś
z rąk... taką okazjk...
     Red  patrząc na nią dopił to, co zostało, i nie odwracając sik  wetknął
szklankk Susłowi. Nie było wikcej o czym muwizh. Dobre  dzieci wymodlił sobie
Ścierwnik Barbridge w Strefie! Kochające i troskliwe!
     Wyszedł na ulick, złapał taksuwkk i kazał  jechazh do "Barge". Pora była
kosczyzh interesy, spazh sik chciało wściekle, przed oczami wszystko płynkło.
     W  koscu jednak zasnął, całym ciałem opierając sik na teczce, i obudził
sik dopiero wtedy, kiedy szofer potrząsnął go za ramik.
     - Jesteśmy na miejscu...
     -  Gdzie?  -  spytał  zaspany  rozglądając  sik. - Przecież  kazałem do
banku...
     - O nie, mister - wyszczerzył zkby kierowca. -  Pan kazał  do  "Barge".
Jesteśmy pod "Barge".
     - Dobrze - powiedział Red. - Coś mi sik przyśniło...
     Zapłacił i wysiadł z  trudem przestawiając  zdrktwiałe nogi. Słosce już
nagrzało asfalt i  było  bardzo gorąco. Red  poczuł, że cały  jest mokry,  w
ustach miał  niesmak,  oczy łzawiły.  Zanim  wszedł, rozejrzał sik  dookoła.
Ulica przed "Barge", jak zwykle o  tej porze,  była  pusta. Lokale naprzeciw
były jeszcze nieczynne,  zresztą i "Barge"  był prawdk muwiąc zamknikty, ale
Ernest trwał już na posterunku " przecierał szklanki i ponuro obserwował zza
lady trzech facetuw, kturzy chlali piwo przy narożnym stoliku. Z pozostałych
stolikuw  jeszcze  nie zdjkto odwruconych krzeseł, nieznany Murzyn  w białej
kurtce zamiatał szczotką podłogk,  a drugi krzątał sik koło skrzynek z piwem
za piecami Ernesta. Red podszedł do lady, położył na niej teczkk i przywitał
sik. Ernest w odpowiedzi wymruczał coś niezbyt życzliwego.
     - Daj mi piwa - powiedział Red i spazmatycznie ziewnął.
     Ernest  rąbnął pustym kuflem o ladk, wyjął z loduwki butelkk,  otworzył
ją  i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając  usta dłonią, zapatrzył sik na
jego rkkk. Rkka drżała. Szyjka butelki park razy stuknkła o skraj kufla. Red
spojrzał   Ernestowi   w   twarz.  Przymknikte  cikżkie   powieki,  malutkie
wykrzywione  wargi  i obwisłe  grube  policzki.  Murzyn  szurał szczotką pod
samymi  nogami  Reda, faceci  w kącie zapalczywie i  gniewnie spierali sik o
wyścigi. Murzyn  przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak  że barman
aż   sik   zachwiał.  Murzyn  wymamrotał  jakieś  usprawiedliwienie.  Ernest
zdławionym głosem zapytał:.
     - Przyniosłeś?
     - Co miałem przynieśzh? - zapytał Red oglądając sik przez ramik.
     Jeden  z  facetuw  zwinnie wstał  od  stolika,  poszedł  do  wyjścia  i
zatrzymał sik w drzwiach zapalając papierosa.
     - Chodź, porozmawiamy - powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz
stał mikdzy Redem a  drzwiami. Taki  potkżny  Murzyn,  podobny do  Szuwaksa,
tylko dwa razy szerszy w barach.
     - Chodź - powiedział Red  i wziął teczkk. Z miejsca  odechciało  mu sik
spazh.
     Wszedł  za ladk,  przecisnął  sik  obok Murzyna przy  skrzynkach  piwa.
Murzyn  widocznie przytrzasnął  sobie  palec -  ssał  paznokiezh,  spode  łba
obserwując Reda. Ten  był też atletycznie  zbudowany,  miał  złamany  nos  i
zdeformowane uszy.  Ernest wszedł do  pokoiku  na  zapleczu  a  Red za  nim,
ponieważ  teraz  tamci trzej  stali  w drzwiach  wyjściowych,  a  Murzyn  ze
szczotką znalazł sik przed drzwiami do magazynu.
     Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od
stołu  wstał  kapitan Quarterblood  zżułkły  i  frasobliwy, nie wiadomo skąd
wyszedł ogromny oenzetowiec  w nasuniktym na oczy  hełmie i szybko ogromnymi
łapami  przejechał   po  kieszeniach  Reda.  Przy  prawej  bocznej  kieszeni
zatrzymał  sik,  wyjął  z  niej kastet  i  leciutko popchnął  Reda  w stronk
kapitana. Red  podszedł do stołu i  postawił  przed kapitanem Quarterbloodem
swoją teczkk.
     - Jak tyś mugł, ścierwo! - powiedział do Ernesta. Ernest smktnie uniusł
brew i wzruszył  ramieniem. Wszystko było  jasne. W drzwiach już stali  dwaj
uśmiechnikci   Murzyni,  innych  drzwi  nie  było,  a  okno  było  zamknikte
zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą.
     Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia  na twarzy grzebał  w teczce
wykładając na  stuł "pustakuw" małych - dwie  sztuki, "bateryjek" - dziewikzh
sztuk,  "czarnych bryzg" rużnych  rozmiaruw -  szesnaście  sztuk, owinikty w
plastyk "gąbek" w idealnym stanie -  dwie sztuki,  "gazowanej gliny" - jeden
słoik...
     - Masz coś jeszcze w kieszeniach? - cicho zapytał kapitan Quarterblood.
- Wykładaj...
     - Ścierwa - powiedział Red. - Bydlaki. Wsadził rkkk w zanadrze i rzucił
na stuł paczkk banknotuw. Banknoty rozsypały sik na wszystkie strony.
     - Oho! - powiedział kapitan Quarterblood. - Nic wikcej?
     - Ścierwa parszywe! - wrzasnął  Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkk
i z rozmachem rzucił sobie pod nogi - Żryjcie! Udławcie sie!
     -  To  niezmiernie  interesujące   -  spokojnie  odezwał   sik  kapitan
Quarterblood. - A teraz podnieś to.
     - Obejdzie sik! - odparł  Red zakładając rkce do tyłu.  -  Twoi szpicle
pozbierają. Sam pozbierasz!
     - Podnieś  pieniądze, stalker - nie podnosząc  glosu powiedział kapitan
Quarterblood, wpierając pikści w stoi i podając sik do przodu.
     Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie  w  oczy, a potem Red mamrocząc
przeklesstwa przykucnął  i  niechktnie zaczął  zbierazh pieniądze.  Murzyni z
tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął.
     -  Lepiej  nie  parskaj!  -  powiedział do  niego Red.  -  Jeszcze  sik
usmarkasz!
     Teraz czołgał sik już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz
bliżej przysuwal sik  do ciemnego miedzianego, "pierścienia" ktury spokojnie
spoczywał w zarośniktym brudem wgłkbieniu parkietu. Starając sik  zajązh  jak
najwygodniejszą  pozycjk  i  wykrzykując  bezustannie  rynkowe  przeklesstwa
wszystkie, jakie  znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy  nadszedł
moment,  zamilkł, sprkżył sik, uchwycił pierścies i z całej siły szarpnął go
do  gury. Pokrywa piwnicy  jeszcze nie  zdążyła rąbnązh o podłogk, kiedy  Red
wyciągając przed siebie rkce  skoczył głową na duł, w stkchłą zimną ciemnośzh
podziemia.
     Upadł na rkce,  przekoziołkował  przez  głowk,  zerwał sik  na  nogi  i
pochylony,  nic nie  widząc,  licząc tylko  na pamikzh i szczkście rzucił sik
przed  siebie w wąskie przejście  mikdzy sagami  skrzynek. Biegnąc  szarpał,
rwał te  skrzynki słysząc, jak z brzkkiem  i  łoskotem zawalają przejście za
jego plecami. Ześlizgując  sik wbiegł po  niewidzialnych  schodkach,  ciałem
wybił obite  zardzewiałą  blachą drzwi  i znalazł sik w garażu Ernesta. Cały
dygotał,  z  trudem łapał  powietrze przed  oczami pływały mu krwawe  plamy,
serce  cikżko  i boleśnie biło mu  w  gardle, ale  nie zatrzymał sik  ani na
sekundk.  W mgnieniu  oka znalazł  sik  w odległym kącie  i zdzierając sobie
skurk  z dłoni  zaczął  rozwalazh  gurk rupieci, pod  ktura  w ścianie garażu
brakowało kilku desek, nastkpnie położył sik na  brzuchu i przelazł przez tk
dziurk,  słysząc, jak z  trzaskiem pkka  na  nim  marynarka.  I  dopiero  na
podwurzu, wąskim jak studnia, przysiadł mikdzy pojemnikami na śmiecie, zdjął
marynarkk, zerwał  i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju,
otrzepał spodnie,  wyprostował sik, przebiegi przez podwurze  i dał  nura  w
niski  cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie,  bliźniacze podwurko. Biegnąc
uważnie nadsłuchiwał, ale  syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły,  wikc
pobiegł   co  sił  w  nogach,  płosząc  uciekające  mu  z  drogi  dzieciaki,
przebiegając  pod rozwieszoną  bielizną, przełażąc przez dziury  w  zgniłych
parkanach, starając sik  jak najszybciej  opuścizh  dzielnick,  puki  kapitan
Quarterblaod  nie zdąży  jej otoczyzh. Dobrze  znał te miejsca. Na wszystkich
tych  podwurkach, w piwnicach,  opuszczonych pralniach i składach  opałowych
bawił  sik  jeszcze jako  chłopiec  i wszkdzie  tu miał  znajomych,  a nawet
przyjaciuł i w  innej sytuacji mugłby tu bez  trudu ukryzh sik i przesiedziezh
chozhby tydzies, ale nie  po to "zuchwale uciekał przed aresztowaniem" sprzed
nosa kapitana  Quarterblooda,  zarabiając  tym sposobem  dodatkowe dwanaście
miesikcy.
     Miał wyjątkowe szczkście. Ulicą Siudmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc
tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi  - ze dwustu ludzi tak samo,
a może nawet i  bardziej obszarpanych i  brudnych jak on sam, zupełnie  tak,
jakby wszyscy ci demonstranci dopiero  co przedzierali  sik przez  dziury  w
plotach  włazili  w  pojemniki  na  śmiecie i  jeszcze  na  dodatek  spkdził
uprzednio burzliwą  noc  w składzie wkgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał sik w
ciżbk i na  ukos,  depcząc ludziom  po nogach,  opkdzając  sik od  kuksascuw
przebił sik na  drugą stronk  ulicy i znowu dał nura w  bramk -  dokładnie w
momencie,  kiedy rozległo sik  znajome  wstrktne wycie policyjnych  syren  i
demonstracja stankła ściśnikta  w harmonijkk. Ale teraz Red  był Już w innej
dzielnicy i kapitan Quarterblood nie mugł wiedziezh w jakiej.
     Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towaruw radiotechnicznych i
musiał trochk odczekazh  - robotnicy ładowali na  samochud  wielkie kartony z
telewizorami.  Ukrył  sik  w suchotniczych  krzakach bzu  pod  ślepą  ścianą
sąsiedniego  domu, odsapnął troszeczkk  i wypalił papierosa. Palił siedząc w
kucki  i opierając sik  plecami  o  mur przeciwpożarowy. Od czasu  do  czasu
przykladał dłos do policzka, starając sik  uspokoizh  nerwowy  tik, i myślał,
myślał,  myślał, a kiedy samochud z robotnikami trąbiąc  wyjechał za  bramk.
Red roześmiał sik i cicho rzucił mu w ślad:
     "Dzikkujk  wam,  chłopaki,   powstrzymaliście  durnia...   miałem  czas
pomyślezh".  Od tej chwili zaczął działazh szybko, ale bez zbkdnego pośpiechu,
zrkcznie, według planu, jakby pracował w Strefie.
     Dostał  sik  do  garażu  przez  tajny właz,  bezszelestnie  zdjął stare
siedzenie, wsadził  rkkk  do  kosza, wyciągnął  z  worka pakunek i  ukrył  w
zanadrzu,  nastkpnie zdjąl z  gwoździa  starą  zniszczoną  skurzaną  kurtkk,
znalazł w kącie brudną cyklistuwkk i obiema  rkkami nacisnął  ją  głkboko na
oczy. Przez  szpary w  drzwiach  do mrocznego  garażu  wpadały  wąskie pasma
słonecznego  światła  pełne  świetlistych  pyłkuw,  na  podwurku   wesoło  i
zadziornie  piszczały  dzieci i  kiedy już  zbierał sik do wyjścia, usłyszał
głos  cureczki. Wtedy przywarł  okiem do  najwikkszej  szpary i przez chwilk
patrzył,  jak  Mariszka  powiewając  dwoma  balonikami  biega  dookoła nowej
huśtawki,  a trzy staruchy z robutkami na kolanach siedzą obok na ławeczce i
obserwują  małą, nieżyczliwie  zaciskając wargi. Wymieniają  swoje  parszywe
uwagi, stare  purchawy. A dzieci mają to w nosie - bawią sik z nią jak gdyby
nigdy  nic, nie  na darmo  podlizywał sik  im  jak umiał  - i zjeżdżalnik im
zrobił drewnianą, i  dom  dla lalek,  i  huśtawkk... i tk  ławkk,  na kturej
siedzą teraz  stare  ropuchy  też sam zmajstrował. "No  dobra"  - powiedział
samymi wargami i oderwał sik od szpary,  jeszcze jeden, ostatni raz obejrzał
garaż i ruszył do włazu.
     Na  południowo  -   zachodnim  przedmieściu,  obok  opuszczonej  stacji
benzynowej, na  samym koscu ulicy Gurniczej stała budka telefoniczna.  Jeden
Pan  Bug wie, kto  z niej  teraz korzystał  -  dookoła  wszystkie domy  były
opuszczone  a  dalej na południe  rozpościerało sik aż  po horyzont miejskie
wysypisko śmieci. Red usiadł w  cieniu budki, wprost na gołej ziemi, wsadził
rkkk  w szpark pod budką. Wymacał zakurzony natłuszczony papier  i  rkkojeśzh
pistoletu  zawiniktego w  ten papier. Ocynkowane pudelko  z nabojami ruwnież
było na miejscu, podobnie  jak woreczek z "bransoletkami" i stary portfel  z
podrobionymi dokumentami - skrytka była w porządku. Wtedy Red zdjął kurtkk i
cyklinuwkk  i  wsunął  rkkk w  zanadrze. Z minutk siedział  ważąc  na  dłoni
porcelanowy  pojemnik z nieuchronną, nieubłaganą śmiercią wewnątrz.  I wtedy
poczuł jak mu znowu zaczął drgazh policzek.
     - Shoehart - powiedział nie  słysząc własnego głosu.  -  Co ty  robisz,
łajdaku? Ty kanalio, przecież oni tym paskudztwem nas wszystkich załatwią...
- przycisnął palcem drgający policzek, ale nie pomogło. - Gnidy - powiedział
o robotnikach  ładujących  telewizory.  -  Musieliście mi  wejśzh  w drogk...
wyrzuciłbym to dranstwo z powrotem do Strefy i spokuj...
     W głuchej rozpaczy rozejrzał sik dookoła, nad popkkanym asfaltem drżało
gorące  powietrze,  poskpnie  patrzyły  zabite  deskami okna,  po  wysypisku
spacerowały obłoczki kurzu. Był sam.
     - Dobra - powiedział stanowczo. - Każdy za siebie i tylko jeden Pan Bug
za wszystkich. Ja tego i tak nie dożyjk...
     Spiesznie, żeby sik znowu nie rozmyślizh zawinął pojemnik w cyklistuwkk,
a cyklistuwkk opakował w kurtkk. Potem ukląkł oparł sik o budkk i z lekka ją
odchylił. Grube zawiniątko legło  w  dolku  i jeszcze zostało  sporo wolnego
miejsca. Red ostrożnie opuścił budkk pokołysał ją, żeby nabrała stabilności,
i wstał otrzepując dłonie.
     - Koniec  - powiedział.  -  I nie ma  o  czym gadazh. Wszedł w rozpalony
zaduch budki, wrzucił monetk i wykrkcił numer.
     -  Guta  -  powiedział.  -  Tylko  sik  nie denerwuj.  Znowu wpadłem. -
Usłyszał, jak z trudem wciągnkła  powietrze, i pośpiesznie muwił dalej. -  W
ogule muwizh nie warto, potrzymają mnie sześzh, gura osiem miesikcy i widzenia
bkdą  ci  dawali...  Jakoś  to  przeżyjemy.  A  bez  pienikdzy nie  bkdziesz
siedziała,  pieniądze  ci  przyślą...  -  Guta   ciągle  milczała.  -  Jutro
dostaniesz  wezwanie  do   komendantury,  tam  sik  zobaczymy.   Przyprowadź
Mariszkk.
     - Rewizji nie bkdzie? - zapytała głucho.
     -  A  chozhby i  była. W  domu  jest czysto. Nic sik nie  martw, uszy do
gury... trzymaj sik. Wzikłaś sobie na mkża stalkera, teraz nie narzekaj. No,
do jutra... Pamiktaj, że nie dzwoniłem do ciebie. Całujk w nosek.
     Gwałtownie odwiesił  słuchawkk,  z  całej siły zmrużył oczy  i zacisnął
zkby, aż mu zadzwoniło w uszach. Potem znowu wrzucił monetk i  nakrkcił inny
numer.
     - Słucham - powiedział Chrypa.
     -  Muwi  Shoehart  - powiedział  Red.  - Proszk słuchazh  uważnie i  nie
przerywazh...
     - Shoehart? - bardzo naturalnie zdziwił sik Chrypa. - Jaki Shoehart?
     - Nie przerywazh, teraz ja  muwik! Wpadłem,  uciekłem i teraz idk  oddazh
sik  w  ich  łapy. Dostank  dwa  i  puł  roku albo  trzy.  Żona zostaje  bez
pienikdzy.  Zabezpieczycie ją.  Żeby jej niczego nie  brakowało, zrozumiano?
Zrozumiano, pytam?
     - Proszk muwizh dalej - powiedział Chrypa.
     - Niedaleko od tego  miejsca, gdzieśmy sik pierwszy raz  spotkali, stoi
budka telefoniczna. Jest tylko jedna, nie można sik pomylizh. Porcelana  leży
pod nią. Chcecie, to bierzcie, chcecie  - nie bierzcie, ale żeby mojej żonie
niczego nie brakowało. Jeszcze nieraz przyjdzie nam razem pracowazh. A jeżeli
wruck i dowiem sik, że gracie ze mną nieczysto... Nie radzk wam  grazh ze mną
nieczysto. Jasne?
     - Wszystko zrozumiałem  - powiedział Chrypa. -  I po niewielkiej pauzie
zapytał: -- Może bkdzie potrzebny adwokat?
     - Nie - odpowiedział Red. - Wszystkie pieniądze do ostatniego  grosza -
żonie. Czołem.
     Odwiesił słuchawkk, rozejrzał sik,  głkboko  wsadził rkce w kieszenie i
niespiesznie  poszedł  w  gurk ulicy Gurniczej mikdzy  pustymi niszczejącymi
domami.



     przedstawiciel firm elektronicznych dostarczających aparaturk dla MIPC,
filia w Harmont
     Richard H. Nunnun siedział  za biurkiem  u siebie w gabinecie i rysował
diabełki w wielkim notesie do  służbowych notatek. Uśmiechał sik przy tym ze
zrozumieniem, kiwał łysą  głową i  nie słuchał interesanta. Po prostu czekał
na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty.  A  może
wyobrażał  sobie, że  mu  robi  wyrzuty.  Czy  też  za  wszelką  cenk chciał
koniecznie przekonazh siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty.
     - Uwzglkdnimy to wszystko -  powiedział wreszcie Nunnun, dorysował  dla
ruwnego  rachunku dziesiątego  diabełka i zamknął notes.  - To  rzeczywiście
skandal...
     Walentin  wyciągnął  cienką  rkkk  i  starannie   strząsnął  popiuł  do
popielniczki.
     -  A  co  konkretnie   zamierzacie  uwzglkdnizh?  -  zainteresował   sik
grzecznie.
     - Wszystko, co powiedziałeś  - wesoło odparł Nunnun. - Od pierwszego do
ostatniego
     słowa.
     - A co ja powiedziałem?
     -  To  nieistotne  -  oświadczył  Nunnun. -  Cokolwiek  było,  zostanie
uwzglkdnione.
     Walentin (doktor  Walentin Pillman, laureat  nagrody  nobla  itd. itp.)
siedział  w  głkbokim  fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny,  na zamszowej
kurtce -  ani  plamki, na podciągniktych spodniach - ani fałdki, oślepiająca
koszula, gładki krawat w  najlepszym guście,  na wąskich bladych  wargach  -
jadowity  uśmieszek, wielkie  ciemne okulary  zasłaniają oczy,  nad szerokim
niskim czołem - czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża.
     -  Moim zdaniem te  fantastyczne  sumy, kture  ci płacą,  to  wyrzucone
pieniądze - powiedział. - Ale  to jeszcze  nie wszystko. Moim zdaniem jesteś
sabotażystą, Dick.
     -  Sz-sz-sz! - powiedział szeptem Nunnun. - Nie  tak głośno, na  miłośzh
boską.
     - Doprawdy - muwił dalej Walentin. - Obserwujk cik od dosyzh dawna, moim
zdaniem ty w ogule nie pracujesz...
     - Jedną sekundk! - przerwał mu Nunnun i pomachał grubym rużowym palcem.
- Jak to nie pracujk? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona?
     - Nie wiem - powiedział Walentin i znowu strząsnął popiuł. - Przychodzi
dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi czkściej,  a co
ty masz z tym wspulnego, nie wiem.
     - Gdyby nie ja  - wyjaśnił Nunnun - dobra  przychodziłaby rzadziej, nie
muwiąc o tym, że wy, uczeni, bez  przerwy psujecie dobrą aparaturk,  a potem
składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład...
     Zadzwonił  telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał
słuchawkk.
     - Mister Nunnun? - zapytała sekretarka. - Znowu pan Lemchen.
     - Proszk połączyzh.
     Walentin wstał,  odłożył  zgasły niedopałek  do  popielniczki, na  znak
pożegnania  uniusł  na  wysokośzh  skroni  dwa  palce  i  wyszedł -  maleski,
wyprostowany, zgrabny.
     - Mister Nunnun? - rozległ sik w słuchawce znajomy powolny głos.
     - Słucham pana.
     - Niełatwo zastazh pana w biurze, mister Nunnun.
     - Nadeszła właśnie nowa partia...
     - Tak,  wiem już o tym.  Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest
kilka spraw, kture koniecznie musimy przedyskutowazh osobiście. Mam na  myśli
ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronk prawną.
     - Jestem do passkich usług.
     - W takim razie, jeśli  pan nie  ma nic przeciwko temu, mniej wikcej za
puł godziny w biurze naszej firmy. Zgoda?
     - Zgoda. Za puł godziny.
     Richard  Nunnun odłożył słuchawkk,  wstał  i  zacierając pulchne dłonie
przespacerował  sik  po gabinecie.  Nawet  zanucił modny szlagier, ale zaraz
zapiał  dyszkantem  i  zaśmiał  sik  nad  sobą.  Nastkpnie  wziął  kapelusz,
przerzucił przez ramik płaszcz i wszedł do sekretariatu.
     - Dziecino  - powiedział do sekretarki - biegnk do klientuw, niech pani
przejmie dowudztwo garnizonu, proszk ze wszystkich sił bronizh twierdzy, a ja
za to przyniosk pani czekoladkk.
     Sekretarka  rozkwitła.  Nunnun  posłał  jej  pocałunek i  potoczył  sik
korytarzami instytutu.  Kilkakrotnie  prubowano  go  zatrzymazh,  ale  Nunnun
wykrkcał sik żartami, prosił, aby przetrwazh do jego powrotu,  dbazh o  nerki,
stosowazh  relaks  i  w  koscu,  myląc  pogonie,  wytoczył  sik   z   gmachu,
automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta.
Mad miastem wisiały niskie  chmury,  było parno  i  pierwsze  niezdecydowane
krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na
głowk,  pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu,
zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne  siedzenie.  Z bocznej  kieszeni
marynarki wyjąl "owaka" w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył  go do
stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu.  Potem  chwilk usadawiał  sik
wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył
sik na środek ulicy i popkdził w stronk bramy.
     Deszcz lunął  nagle. Jakby  w  niebie przewrucono ceber z wodą. Jezdnia
stała  sik śliska i wuz zarzucało na zakrktach, Nunnun włączył wycieraczki i
zmniejszył prkdkośzh. A wikc  raport już dotarł  gdzie należy,  myślał. Teraz
bkdą  mnie chwalizh. No cuż - popieram. Lubik, kiedy mnie chwalą. Szczegulnie
kiedy  mnie  chwali  sam  Herr  Lemchen, kturemu  to przychodzi z najwyższym
trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą?
Pienikdzy od tego nie przybywa.  Sława? Jaka wśrud nas może byzh sława? "Stał
sik sławny i teraz słyszało  o nim trzech  ludzi". No, powiedzmy,  czterech,
jeżeli liczyzh Bejlisa.  Człowiek jest zabawną  istotą.  Wygląda  na  to,  że
lubimy pochwałk,  jako taką. Jak dzieci -  lody.  To głupie.  Jakże ja  mogk
wyrosnązh  we  własnych oczach? Cuż to -  nie  znam  samego  siebie? Nie znam
starego,  grubego Richarda  H.  Nunnuna? Ale a propos -  co właściwie znaczy
"H"? Ładna  historia!  I nawet nie ma kogo zapytazh...  Przecież nie  zapytam
Herr Lemchena... Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard  Herbert Nunnun.
Ależ leje!
     Skrkcił  na  Centralny  Bulwar i nagle  pomyślał  -  jak sik  to miasto
rozrosło  w ciągu  ostatnich  lat!  Jakie wieżowce!  O, tu stawiają  jeszcze
jeden. Co też tu  bkdzie?  Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz  i dom
publiczny na tysiąc  miejsc, wszystko dla naszego  walecznego garnizonu, dla
naszych turystuw, szczegulnie dla  tych starszych i dla szlachetnych rycerzy
nauki. A  przedmieścia pustoszeją, i trupy  wstające  z mogił  już nie  mają
dokąd wracazh.
     - Tych, co z martwych  powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są
gniewni  i smutni  bez miary  -  powiedział raptem  głośno.  Tak,  chciałbym
wiedziezh, czym to sik skosczy. nawiasem muwiąc, dziesikzh lat temu wiedziałem
dokładnie, czym sik skosczyzh powinno. Kordon  sanitarny. Pas ziemi  niczyjej
szerokości pikzhdziesikciu  kilometruw. Żołnierze,  uczeni  i nikogo  wikcej.
Straszny  wrzud na ciele  planety  bkdzie  hermetycznie  izolowany... Głupia
historia, przecież  niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano
przemuwienia,  jakie   uchwalono   dekrety!   A  teraz  nawet  trudno  sobie
przypomniezh, w jaki sposub ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła sik
po kościach... Z jednej strony nie sposub nie przyznazh, a z drugiej strony -
nie sposub  sik  nie zgodzizh.  A zaczkło sik, o  ile  pamiktam, wtedy, kiedy
pierwszy stalker wyniusł ze Strefy pierwsze "owaki". Bateryjki... Tak, chyba
właśnie  od tego  sik zaczkło.  Zwłaszcza  kiedy odkryto,  że one  mogą  sik
rozmnażazh.  Wrzud  okazał sik tylko  czkściowo wrzodem, a może w  ogule  nie
wrzodem,  tylko skarbcem... A teraz już  nikt nawet nie wie, co to właściwie
takiego -  wrzud, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory,  czort, diabeł...
Każdy z tego korzysta,  jak umie. Mkczą sik od dwudziestu lat, wsadzili w to
miliardy, a zamiast zorganizowanego  rabunku  - ucho  od śledzia. Każdy robi
swuj maleski  biznes, a uczone głowy z poważnymi  minami głoszą; -  z jednej
strony nie sposub  nie przyznazh,  a  z drugiej nie sposub  sik  nie zgodzizh,
ponieważ obiekt taki to a  taki, poddany  działaniu  promieni Roentgena  pod
kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi - cieplne elektrony pod kątem
dwudziestu dwu stopni...  Do diabła  z  tym wszystkim!  Tak czy inaczej, nie
zdążk  zobaczyzh  czym  to sik skosczy...  Samochud  minął  willk  Ścierwnika
Barbridgea.
     Z  powodu ulewnego  deszczu  we wszystkich oknach  paliło sik światło -
było widazh, jak na pierwszym piktrze w  pokojach pikknej Diny przesuwają sik
taneczne pary. Albo zaczkli dziś rano, albo w żaden sposub nie mogą skosczyzh
od wczorajszego  wieczora. Ostatnio taka moda  zapanowała w mieście -  bawią
sik bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną
i upartą w swoich zamierzeniach...
     Nunnun zatrzymał wuz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem  -
"Biuro prawne Semp-Semp and Caiman". Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni
"owaka",  zarzucił znowu  na  głowk płaszcz, złapał  kapelusz  i rzucił  sik
biegiem do bramy  - przemknął  po  schodach  przykrytych wytartym chodnikiem
obok portiera zagłkbionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu
pierwszego  piktra   przesyconego  specyficznym  zapachem,  kturego   naturk
daremnie prubował kiedyś wyjaśnizh, otworzył drzwi w samym koscu korytarza  i
wszedł do sekretariatu. Na  miejscu  sekretarki siedział nieznajomy,  smagły
młodzieniec. Był  bez marynarki,  w białej  koszuli, z  wysoko  podwiniktymi
rkkawami. Dłubał we  wnktrzu  skomplikowanego elektronicznego aparatu, ktury
stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun  powiesił płaszcz
na  wieszaku,  przygładził  oburącz  resztki  włosuw  za  uszami i  pytająco
spojrzał  na  młodego  człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył
drzwi do gabinetu.
     Herr Lemchen wstał  z  wielkiego  skurzanego  fotela,  ktury stał  przy
zasłoniktym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie  Nunnuna. Na prostokątnej
generalskiej  twarzy  Lemchena  pojawiły  sik  zmarszczki  oznaczające ni to
życzliwy uśmiech, ni to  strapienie z powodu odrażającej aury, lub  też, byzh
może, z trudem opanowywaną chkzh kichnikcia.
     -  A  wikc  przyszedł  pan  - powiedział  wolno.  - Proszk wejśzh  i sik
rozgościzh.
     Nunnun  poszukał oczami  czegoś do siedzenia, ale nie  znalazł  niczego
oprucz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego
przysiadł sik na krawkdzi biurka. Jego radosny nastruj z niejasnych przyczyn
zaczął  sik ulatniazh - nie miał jeszcze  pojkcia  dlaczego. Znienacka  jasno
zrozumiał,  że nikt go chwalizh nie bkdzie.  Wrkcz przeciwnie.  Dzies gniewu,
pomyślał filozoficznie i przygotował sik na najgorsze.
     - Może  papierosa? -  zaproponował Herr  Lemchen na powrut zasiadając w
fotelu.
     - Dzikkujk, nie palk.
     Herr Lemchen pokiwał  głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły sik
jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplutł palce  i przez
jakiś czas uważnie kontemplował tk konstrukcjk.
     - Jak sądzk, problemuw prawnych firmy  "Mitsubishi Dentsu" nie bkdziemy
chwilowo omawiazh - powiedział wreszcie.
     To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął sik z gotowością i powiedział:
     - Jak pan sobie życzy.
     Siedziezh  na  stole  było diabelnie  niewygodnie,  nogi majtały  sik  w
powietrzu, krawkdź blatu wpijała sik w siedzenie.
     - Z przykrością muszk pana zawiadomizh  - powiedział  pan  Lemchen -  że
passki raport wywołał na gurze nadzwyczaj pozytywne wrażenie.
     - Hm... - powiedział Nunnun. Zaczyna sik - pomyślał.
     - Zamierzano  nawet  przedstawizh pana  do  odznaczenia  - ciągnął  Herr
Lemchen.  - Ja wszakże zaproponowałem, żeby z  tym  poczekazh.  I  postąpiłem
słusznie. - Przestał wreszcie kontemplowazh konstrukcjk z dziesikciu palcuw i
spode łba spojrzał na Nunnuna. - Zapewne zechce sik pan dowiedziezh, dlaczego
przejawiłem taką, wydawałoby sik, przesadną ostrożnośzh.
     - Niezawodnie miał pan podstawy  ku temu -  znudzonym głosem powiedział
Nunnun.
     -  Owszem,  miałem. Co wynikało z  passkiego raportu? Grupa  "Metropol"
zlikwidowana. Dzikki passkim wysiłkom. Grupa "Zielony  Kwiatek" schwytana na
gorącym uczynku i aresztowana  w pelnym składzie.  Znakomita robota. Ruwnież
passka.  Grupy  "Warr"  i  "Quasimodo",  "Wkdrowni  Muzykanci"  i  wszystkie
pozostale, nie  pamiktam ich nazw,  uległy samolikwidacJi,  ponieważ zdawały
sobie sprawk, że jak  nie dziś to jutro zostaną nakryte.  Istotnie, tak było
naprawdk, wszystkie  te  informacje potwierdzają sik  z  innych źrudeł. Wrug
jest  rozgromiony,  pan został  sam na placu boju.  Przeciwnik  rejteruje  w
panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuacjk?
     -  W  każdym  razie - ostrożnie  powiedział Nunnun -  w ciągu ostatnich
trzech miesikcy przemyt  materiałuw ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez
Harmont już nie  funkcjonuje... Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji -
dodał.
     - A wikc przeciwnik zrejterował, czy nie tak?
     - Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie... Tak.
     - Nie tak! - powiedział Herr Lemchen. - Rzecz w tym, że ten  przeciwnik
nigdy nie rejteruje. Wiem  o tym z całą  pewnością. Przedwczesnym raportem o
zwycikstwie  zademonstrował  pan  swoją  niedojrzałośzh.  I  właśnie  dlatego
zaproponowałem,  aby  w tej  chwili  jeszcze  nie wystkpowazh  z  wnioskiem o
odznaczenie pana.
     A idź ze  ty  ze  swoimi odznaczeniami,  myślał Nunnun kołysząc  nogą i
poskpnie patrząc w migające noski pułbutuw. Szympansowi w pobliskim ZOO mogk
wrkczyzh  twoje ordery!  Też  sik  znalazł wychowawca  i  moralista, ja i bez
ciebie wiem,  z kim tu  mam do czynienia, nie ma co włazizh na ambonk. Ja sam
znam  dobrze  nieprzyjaciela. Powiedz  jasno  i wyraźnie,  gdzie, jak  i  co
przegapiłem... co  ci dranie wymyślili nowego... gdzie, jak  i w jaki sposub
znaleźli dziurk w sieci... i bez wstkpnych  przemuwies, nie jestem smarkatym
nowicjuszem,  mam szusty  krzyżyk  na  karku  i  nie  siedzk tu  dla  twoich
parszywych orderuw...
     - Co pan słyszał o Złotej Kuli? - zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z
irytacją pomyślał Nunnun. Czego on sik  teraz uczepił Złotej Kuli? Niech cik
diabli. Co za paskudny sposub prowadzenia rozmowy...
     - Złota Kula jest przedmiotem legendy - zameldował głosem bez wyrazu. -
Mityczna konstrukcja  znajdująca sik w  Strefie, mająca rzekomo kształt oraz
wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzes.
     - Dowolnych?
     - Według  kanonicznego tekstu  legendy -  dowolnych.  Istnieją jednakże
warianty...
     - Tak - powiedział Herr Lemchen. - A co pan słyszał o "lampie śmierci"?
     - Osiem lat temu - znudzonym głosem zaczął  Nunnun - stalker o nazwisku
Stephen Norman,  zwany  Okularnikiem,  wyniusł  ze Strefy pewien  przedmiot,
ktury  okazał sik  o ile można sądzizh, pewnego rodzaju systemem  generatoruw
promieniowania, śmiertelnego  dla ziemskich organizmuw. Wymieniony Okularnik
proponował  ten agregat instytutowi, nie  dogadali sik co do ceny. Okularnik
poszedł do  Strefy  i nie wrucił. Gdzie obecnie  znajduje sik agregat  - nie
wiadomo. Znany  panu Hugh z "Metropolu" proponował  za  ten agregat  dowolną
sumk, jaka sik zmieści na czeku.
     - To wszystko? - zapytał Herr Lemchen.
     - Wszystko - odparł  Nunnun. Demonstracyjnie  rozglądał sik po  pokoju.
Pokuj okazał sik nieciekawy, nie było na co patrzezh.

     - Tak - powiedział Lemchen. - A co pan słyszał o "raczym oku"?
     - O czyim oku?
     -  O  raczym.  Rak. Nie wie pan? - Herr  Lemchen zastrzygł w  powietrzu
dwoma palcami.
     - Taki z kleszczami.
     - Pierwszy raz słyszk - powiedział Nunnun i zaskpił sik.
     -  No, a  co pan  wie  o "grzmiących  serwetkach"?  Nunnun zeskoczył  z
biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził rkce w kieszenie.
     - Nic nie wiem - powiedział. - A pan?
     -  Niestety, ja  ruwnież nic  nie  wiem.  Ani  o "raczym  oku",  ani  o
"grzmiących serwetkach". A tymczasem jedno i drugie istnieje.
     - W mojej Strefie? - zapytał Nunnun.
     -  Ależ niechże pan usiądzie - powiedział Herr Lemchen machając dłonią.
- Nasza rozmowa dopiero sik zaczyna, niech pan usiądzie.
     Nunnun obszedł biurko i usiadł na twardym krześle z wysokim oparciem.
     Dokąd on  zmierza?  - myślał gorączkowo. - Co  to za nowe  historie? Na
pewno znaleźli  coś w  innych Strefach, a on prubuje mnie zaskoczyzh,  głupie
bydlk. Nigdy  mnie  nie  lubił, stary  piernik,  nie  może  zapomniezh tamtej
fraszki...
     - A wikc bkdziemy kontynuowazh nasz maleski egzamin -  oznajmił Lemchen.
Odchylił portierk i wyjrzał przez okno. - Leje!  -  zakomunikował.  - Bardzo
lubik.  - Puścił zasłonk, rozparł sik w fotelu i  patrząc w sufit zapytał: -
Co słychazh u starego Barbridge'a?
     -  Barbridge?  -  Ścierwnik  Barbridge  jest  pod  obserwacją.  Kaleka,
niezależny  materialnie,  nie  ma  powiązas  ze  Strefą.  Jest  właścicielem
czterech baruw z dancingiem i organizuje pikniki dla oficeruw garnizonu oraz
turystuw. Curka  Dina  prowadzi dośzh  niezruwnoważony tryb życia. Syn  Artur
świeżo  ukosczył  prawniczy  college. Herr Lemchen  z  zadowoleniem  pokiwał
głową.
     - Krutko i jasno - pochwalił. - A co porabia Kreon Maltasczyk?
     - Jeden z niewielu czynnych  stalkeruw. Był związany z grupą Quasimodo,
teraz za moim  pośrednictwem sprzedaje  towar  Instytutowi.  Trzymam  go  na
wolności - kiedyś ktoś może i złapie przynktk. Co prawda ostatnio ostro pije
i obawiam sik, że długo nie pociągnie.
     - Kontakty z Barbridgem?
     - Zaleca sik do Diny. Bez powodzenia.
     - Bardzo  dobrze  - powiedział Herr  Lemchen.  -  A  co wiadomo o Rudym
Shoeharcie?
     - Miesiąc temu  wyszedł z  wikzienia. Materialnie niezależny.  Prubował
wyemigrowazh, ale... Ale w głowie mu teraz Strefa.
     - To wszystko?
     - Wszystko.
     -  Niewiele  - powiedział pan Lemchen. - A jak wyglądają sprawy Cartera
Szczkściarza?
     -  Już  wiele  lat  temu przestał  byzh  stalkerem.  Handluje  używanymi
samochodami,  a  oprucz  tego  ma warsztat, w  kturym  adaptuje  silniki  do
"owakuw". Czworo dzieci, żona umarła rok temu. Teściowa.
     Lemchen pokiwał głową
     - O kim z weteranuw zapomniałem? - zapytał dobrodusznie.
     - Zapomniał pan  o Jonathanie Mywse,  przezwisko Kaktus. Teraz  jest  w
szpitalu, umiera na raka. I zapomniał pan o Szuwaksie...
     - Tak, tak. co z Szuwaksem?
     -  Szuwaks jak to  Szuwaks,  ciągle ten sam -  powiedział Nunnun.  - Ma
trzyosobową  grupk. Tygodniami znikają  w  Strefie.  Wszystko,  co znajdują,
niszczą na miejscu. A jego Stowarzyszenie Wojujących Aniołuw rozleciało sik.
     - Dlaczego?
     - Jak pan pamikta, stowarzyszenie skupowało towar  i Szuwaks odnosił go
z  powrotem  do Strefy.  Szatanowi,  co  szatasskie. Teraz nie ma  już czego
skupowazh, a poza tym nowy dyrektor filii napuścił na nich policjk.
     - Rozumiem - powiedział Herr Lemchen. - No a młodzi?
     -  Cuż  młodzi...  Przychodzą  i odchodzą.  Jest  może  pikciu, sześciu
chłopcuw z jakim takim doświadczeniem, ale ostatnio nie mają komu sprzedawazh
towaru,  wikc  są w kropce. Ja ich powoli  oswajam... Mam wszelkie podstawy,
szefie,  uznazh,  że w mojej Strefie  stalkerstwo praktycznie sik  skosczyło.
Starzy odeszli,  młodzież  nic  nie  umie, zresztą  i prestiż  zawodu  mocno
podupadł. Konkurentem jest technika, stalker
     - automat.
     - Tak, tak, słyszałem  o tym -  powiedział Hen" Lemchen. -  Jednakże te
automaty na razie  osiągają  zbyt nikłe wyniki w stosunku do ilości energii,
kturą pobierają. Czy może sik mylk?
     - To kwestia czasu. Już niedługo automaty staną sik opłacalne.
     - To znaczy kiedy?
     - Za pikzh, sześzh lat...
     Herr Lemchen znowu pokiwał głową.
     -  Jeżeli  już  przy  tym  jesteśmy, pan zapewne jeszcze  nie  wie,  że
przeciwnik ruwnież zaczął stosowazh automaty.
     - W mojej Strefie? - czujnie powturzył Nunnun.
     - I w passkiej  ruwnież. Mają bazk w Rexopolis, przerzucają maszyny  na
helikopterach przez  gury i Wąwuz Żmij na  Jezioro Czarne, u podnuża szczytu
Boldera...
     - Przecież to są peryferie - z niedowierzaniem powiedział Nunnun. - Tam
nic nie ma, co oni mogą tam znaleźzh?
     -  Niewiele,  bardzo niewiele. Ale  znajdują. Zresztą to tylko  tak dla
Informacji,  pana to  nie dotyczy...  Zreasumujemy. Stalkeruw - zawodowcuw w
Harmont  już prawie  nie  ma. Ci,  kturzy  zostali, od Strefy trzymają sik z
daleka.  Młodzież  jest   zdezorientowana  i  trwa  proces   jej  oswajania.
Przeciwnik został rozbity, rozproszony, ukryty w swoich barłogach liże rany.
Towaru  nie  ma,  a  kiedy sik pojawia,  nie znajduje  nabywcuw.  Nielegalny
przemyt materiałuw ze Strefy skosczył sik trzy miesiące temu. Czy tak?
     Nunnun  milczał.  Teraz,  myślał, teraz  mi przysunie.  Ale  gdzie jest
dziura  w mojej sieci? I to spora, o Ile  sik znam na medycynie, no prkdzej,
prkdzej, stary parasolu! Nie mkcz człowieka...
     - Nie słyszk  odpowiedzi  -  oznajmił Herr Lemchen  i przyłożył dłos do
pomarszczonego włochatego ucha.
     -  Dobra, szefie - ponuro  powiedział Nunnun. - Starczy. Już  mnie  pan
usmażył i ugotował, niech pan podaje na stuł.
     Herr Lemchen wydał z siebie nieokreślone chrząknikcie.
     - Nie ma pan mi nawet  nic do powiedzenia - powiedział z  nieoczekiwaną
goryczą.  -- Gapi  sik pan we mnie jak sroka  w  gnat, a  jak ja sik czułem,
kiedy przedwczoraj...  -  Znienacka przerwał, wstał i powkdrował do sejfu. -
Krutko  muwiąc,  przez ostatnie  dwa  miesiące, tylko  według dostkpnych nam
informacji, przeciwnik otrzymał ponad sześzh  tysikcy  jednostek  materiału z
rużnych Stref. - Zatrzymał sik przy sejfie, pogłaskał jego lakierowany bok i
gwałtownie odwrucił sik do Nunnuna. - Niech pan nie żywi iluzji! - wrzasnął.
-  Odciski  palcuw Barbridgea!  Odciski  palcuw  Maltasczykal Odciski palcuw
Nochala  Ben Halevi,  o  kturym pan  nawet nie uznał  za stosowne wspomniezh!
Odciski palcuw Polipa Herescha i Liliputa  Cmygal  Tak pan  oswaja  tutejszą
młodzież?  "Bransoletkl", "Igiełki"  "Białe wiatraczki"!  Mało tego!  Jakieś
"racze  oczy", jakieś  "suche  grzechotki", "grzmiące  serwetki",  niech  je
diabli wezmą! - znowu urwał, wrucił  na fotel, zaplutł rkce jak poprzednio i
grzecznie zapytał: - Co pan o tym sądzi, mister Nunnun?
     Nunnun wyjął chusteczkk do nosa i wytarł kark i szyjk.
     - Nic nie sądzk - wychrypiał  uczciwie. - Przepraszam, szefie,  ale  ja
teraz  w ogule... Niech  trochk oprzytomniejk... Barbridge! Barbridge nie ma
nic wspulnego ze Strefą! Znam  jego każdy krok!  Urządza popijawy i  pikniki
nad   Jeziorem,  zgarnia  niezłą   forsk  i  po  prostu   nie  potrzebuje...
Przepraszam, oczywiście gadam głupstwa, ale zapewniam pana, że nie spuściłem
oka z Barbridgea od momentu wyjścia ze szpitala...
     - Dłużej nie  zatrzymujk pana - powiedział Herr Lemchen. - Dajk tydzies
czasu. Ma pan przedstawizh swoje wnioski na temat  kanałuw, jakimi  materiały
ze Strefy trafiają do rąk Barbridgea... i wszystkich innych. Do widzenia!
     Nunnun wstał, niezgrabnie skłonił głowk przed profilem  Herr Lemchena i
nadal wycierając  chusteczką obficie spoconą szyjk, wyszedł do sekretariatu.
Smagły młodzieniec palił, z zadumą wpatrując sik w rozbebeszoną elektronikk.
Przelotnie spojrzał w stronk  Nunnuna  -  oczy miał puste,  zwrucone  w głąb
siebie. Richard Nunnun byle jak nasadził na głowk kapelusz, złapał pod pachk
płaszcz  i wyniusł sik do wszystkich diabłuw. Coś  takiego jeszcze  nigdy mi
sik nie zdarzyło - myślał chaotycznie. Coś podobnego! Nochal Ben Halevi! Już
nawet przezwiska  sik  dorobił...  Kiedy? Taki  smarkacz,  wygląda jakby  do
trzech  nie  potrafił zliczyzh...  nie, to nie to,  ciągle  nie to... Ach, ty
bydle bezmuzgie, ty Ścierwniku! Tu mnie dopadłeś!  Zrobiłeś mnie w konia jak
ostatniego kretyna... Jak to  sik stało? Przecież to po prostu nie mogło sik
stazh!  No, identycznie  jak  wtedy w Singapurze  -  mordą o ziemik,  głową o
ściank...
     Wsiadł  do samochodu i przez jakiś czas nie  bardzo  wiedząc,  na jakim
świecie jest, szukał na desce rozdzielczej kluczyka do stacyjki. Z kapelusza
kapało na  kolana wikc go  zdjął  i  nie patrząc rzucił za siebie.  Rzksisty
deszcz  zalewał przednią szybk i Richardowi Nunnunowi  z niewiadomego powodu
wydało sik,  że z tej właśnie  przyczyny  nie ma zielonego pojkcia, co dalej
począzh. Kiedy zdał sobie z tego sprawk, z całej siły rąbnął  pikścią w swoje
łyse czoło. Ulżyło. Od razu sobie przypomniał, że kluczyka nie ma i  byzh nie
może, a za to w kieszeni leży "owak". Wieczny akumulator. I  że chozhbyś miał
pkknązh,  trzeba go  wyjązh z kieszeni  i  wetknązh w  gniazdko, i wtedy bkdzie
można przynajmniej gdzieś pojechazh
     - aby dalej  od  tego  domu,  od  tego okna,  przez  kture  niezawodnie
obserwuje go stara purchawa...
     Rkka   Nunnuna  z  "owakiem"   zamarła  w  połowie   drogi.  Tak,  wiem
przynajmniej,  od kogo trzeba zaczązh. No i właśnie od niego zacznk. Och, jak
ja od niego zacznk! Nikt nigdy  od nikogo tak nie zaczynał, jak ja od  niego
zacznk, i  to natychmiast. I z taką przyjemnością. Puścił w ruch wycieraczki
i pojechał bulwarem, jeszcze  prawie  nic przed sobą nie  widział,  ale  już
powoli  sik uspokajał.  To nic. Chozhby nawet i tak jak w  Singapurze. Koniec
koscuw w  Singapurze wszystko  sik  przecież dobrze  skosczyło... Też wielka
parada, raz mordą o ziemik! Mogło byzh  gorzej! Nie mordą i nie o ziemik, ale
o coś takiego  z gwoździami... Dobra, nie bkdziemy sik rozpraszazh. Gdzie ten
muj zakład? Ni cholery nie widazh... Aha jest.
     Pora była nie urzkdowa, ale zakład "Minut Pikzh" płonął światłami niczym
"Metropol".  Otrząsając sik jak pies  na brzegu,  Richard Nunnun wkroczył do
rzksiście  oświetlonego  hallu  śmierdzącego  tytoniem, drogerią  i  skisłym
szampanem. Stary Bennie, jeszcze bez liberii, siedział przy barku na ukos od
wejścia i coś  żarł  trzymając w  garści widelec. Przed nim, złożywszy wśrud
pustych  kieliszkuw  swuj  potworny  biust siedziała  Madame  i  frasobliwie
patrzyła, jak Bennie sik odżywia. W  hallu nawet jeszcze nie posprzątano  po
wczorajszym. Kiedy Nunnun wszedł, Madame niezwłocznie zwruciła w jego stronk
szeroką  otynkowaną  twarz,  początkowo  niezadowoloną, a w sekundk  puźniej
rozpromienioną zawodowym uśmiechem.
     - Ha!  - powiedziała basem. - Byłby to sam pan Nunnun? Ma pan ochotk na
dziewczynkk? Bennie obojktnie żarł dalej, był głuchy jak pies.
     -  Witaj,  staruszko! -  powiedział Nunnun zbliżając sik. -  Po  co  mi
dziewczynki, jeżeli widzk prawdziwą kobietk.
     Bennie  wreszcie  zauważył  Nunnuna.  Straszna  maska  w  purpurowo   -
granatowych bliznach wykrzywiła sik z wysiłkiem w powitalnym uśmiechu.
     - Dzies dobry, szefie! - wychrypiał. - Przyszedł pan sik obsuszyzh?
     Nunnun uśmiechnął sik  w  odpowiedzi i  skinął  mu  dłonią.  Nie  lubił
rozmawiazh z Bennie - bez przerwy trzeba było krzyczezh.
     - Gdzie muj zarządca, nie wiecie? - zapytał.
     - U siebie - odparta Madame. - Jutro trzeba zapłacizh podatki.
     -  Och,  te podatki! - Powiedział Nunnun. - No dobra. Madame, proszk mi
przygotowazh to, co lubik, niedługo wruck.
     Bezszelestnie  stąpając  po   grubym   syntetycznym  dywanie  przeszedł
korytarzem, minął zasłonikte portierami gabinety - na  ścianie  obok każdego
gabinetu  wisiała  podobizna  jakiegoś   kwiatka  -  skrkcił  w  niewidoczny
korytarzyk i bez pukania otworzył obite skurą drzwi.
     Gnat  Ratiusza siedział przy biurku i  studiował w lusterku złowieszczy
pryszcz  na nosie. Miał  głkboko w  dupie jutrzejsze podatki.  Przed nim, na
idealnie  pustym  stole,  stał  słoiczek  z  maścią  rtkciową  i szklanka  z
przezroczystym  płynem. Gnat Ratiusza podniusł na Nunnun przekrwione  oczy i
zerwał sik na nogi  wypuszczając lusterko, Nunnun  bez słowa usiadł w fotelu
naprzeciw,  przez  jakiś  czas  w  milczeniu  obserwował łajdaka  i  słuchał
niewyraźnego  mamrotania  na temat przeklktego  deszczu  i reumatyzmu. Potem
powiedział:
     - Zamknij  no  drzwi na  klucz, pieseczku. Gnat  łomocząc plaskostopymi
nożyskami podbiegi do drzwi, szczkknął kluczem i wrucił do  biurka. Włochatą
bryłą wznosił sik nad Nunnunem, z oddaniem patrząc mu w usta.  Nunnun ciągle
jeszcze obserwował go  przez zmrużone powieki, nie wiadomo dlaczego  właśnie
teraz przypomniał sobie, że Gnat Katiusza naprawdk nazywa sik Rafael. Gnatem
przezwano go za potwornie  kościste pikści, nagie, sinoczerwone, wyzierające
z  jego  gksto  owłosionych rąk  jak z mankietuw. Katiusza zaś nazwał siebie
sam,  świkcie  przekonany,  że  jest  to  tradycyjne  imik   wielkich  caruw
mongolskich. Rafael. No cuż, zaczniemy, Rafaelu.
     - Co słychazh? - zapytał serdecznie.
     -  Wszystko  w  najlepszym  porządku,  szefie  - spiesznie odpowiedział
Rafael - Gnat.
     - W sprawie tamtego skandalu byłeś w komendanturze?
     - Dałem komu trzeba sto pikzhdziesiąt. Wszyscy są zadowoleni.
     - Potrącisz sobie te  sto  pikzhdziesiąt - powiedział Nunnun. - To twoja
wina,  pieseczku. Trzeba było pilnowazh.  Gnat  przybrał nieszczkśliwy  wyraz
twarzy i z pokorą rozłożył wielkie łapy.
     - W hallu trzeba położyzh nowy parkiet - powiedział Nunnun.
     - Zrobi sik.

     Nunnun pomilczał chwilk ściągając wargi.
     - Towar? - zapytał zniżając glos.
     - Trochk jest - ruwnież zniżając głos powiedział Gnat.
     - Pokaż.
     Gnat skoczył do sejfu wyjął  paczuszkk położył na biurku przed Nunnunem
i rozpakował. Nunnun jednym palcem pogrzebał w kupce "czarnych bryzg", wziął
do rkki "bransoletkk", obejrzał ją ze wszystkich stron i odłożył z powrotem.
     - To wszystko? - zapytał.
     - Nie przynoszą - przepraszająco powiedział Gnat.
     -  Nie  przynoszą... - powturzył Nunnun. Starannie przymierzył  sik i z
całej siły noskiem  buta kopnął Gnata  w goles. Gnat jkknął,  nawet pochylił
sik, żeby sik złapazh za bolące miejsce, ale zrezygnował i natychmiast stanął
na bacznośzh. Wtedy Nunnun zerwał sik z fotela odepchnął  go, złapał Gnata za
kołnierz koszuli i ruszył do niego,  kopiąc, przewracając  oczami i szepcząc
straszliwe  przeklesstwa.  Gnat,  stkkając  i  jkcząc,  zadzierał głowk  jak
spłoszony kos, cofał sik tyłem do chwili, kiedy runął na kanapk.
     - Na dwie  strony pracujesz, ścierwo? - syczał Nunnun  prosto w białe z
przerażenia ślepia.  - Ścierwnik kąpie  sik  w towarze,  a  ty mi przynosisz
koraliki w papierku?
     - zamachnął sik i trzasnął Gnata w twarz, starając sik trafizh w pryszcz
na nosie.
     - Ja cik w kryminale zgnojk! Zgnijesz za życia, śmierdzielu... Na chleb
i wodk... Pożałujesz, że cik matka na świat wydała! - znowu trzasnął pikścią
w  pryszcz na nosie. - Skąd Barbridge ma towar? Dlaczego jemu przynoszą, nie
tobie?  Kto  przynosi?  Dlaczego ja o niczym nie  wiem? Dla kogo  pracujesz,
sukinsynu? Gadaj!
     Gnat bezdźwikcznie otwierał i zamykał usta. Nunnun zostawił  go, wrucił
na fotel i położył nogi na biurku.

     - Jak  Boga kocham,  szefie... Co  znowu!  Jaki towar? Ścierwnik nie ma
żadnego towaru. Teraz nikt nie ma towaru...
     -  Ty co? Masz zamiar spierazh sik ze mną? -  serdecznie  zapytał Nunnun
zdejmując nogi z biurka.
     - Ależ skąd szefie... Jak  Boga... - spiesznie zaprzeczył Gnat. - Żebym
tak zdruw był! Ja, spierazh sik! nawet mi przez myśl nie przeszło...
     -  Wygonik jak psa - ponuro oznajmił Nunnun. -  Nie umiesz pracowazh. Na
cholerk  mi  taki  kretyn?  Tacy  jak  ty  na  pkczki  poniewierają  sik  po
śmietnikach. A mnie jest potrzebny facet z głową.
     - Momencik,  szefie -  rozsądnie powiedział  Gnat,  rozmazując  krew po
twarzy. - Po co od razu naskakiwazh?...  Może  jednak sprubujemy pogadazh... -
ostrożnie pomacał  pryszcz  koscem palca.  -  Że  podobno Barbridge ma  dużo
towaru? nie wiem. Proszk sik nie gniewazh, ale ktoś pana ocyganił, nikt teraz
towaru nie  ma. Do Strefy sami smarkacze  chodzą,  no ale  oni  przecież nie
wracają, nie,  szefie,  ktoś pana nabiera...  Nunnun obserwował go spod oka.
Wyglądało  na to,  że Gnat  rzeczywiście nic  nie wie.  Zresztą łgazh mu było
niewygodnie - przy Ścierwniku trudno sik było pożywizh. - Te pikniki to dobry
interes? - zapytał.
     - Pikniki? Nie  za bardzo, nie powiem, żeby to były takie kokosy... Ale
teraz w mieście w ogule skosczyły sik dobre interesy...
     - Gdzie sik odbywają te pikniki?
     - Gdzie sik odbywają? Tak w rużnych miejscach. Pod Białą Gurą,  czasami
przy Gorących Źrudłach, na Tkczowych Jeziorach...
     - A jaka klientela?
     -  Klientela?  -  Gnat   pociągną!   nosem,   zamrugał   i   powiedział
konfidencjonalnie:  - Jeśli  pan, szefie, chce sik za to  zabrazh,  to ja bym
panu nie radził. Ze Ścierwnikiem pan tu nie wygra.
     - A to dlaczego?
     - Ścierwnik ma stałą  klientelk. Błkkitne  hełmy to raz  -  Gnat zagiął
jeden palec.
     - Oficerowie z komendantury  to  dwa,  turyści  z  "Metropolu", "Białej
Lilii",  z "Przybysza" - to  trzy. Poza tym  Ścierwnik ma  już zorganizowaną
reklamk, miejscowi chłopcy też do  niego chodzą... Jak Boga kocham,  szefie,
nie  warto  z tym zaczynazh. Za  dziewczynki nam  płaci -  nie  powiem,  żeby
dużo...
     - Miejscowi też do niego chodzą?
     - Głuwnie młodzież.
     - No i co tam sik robi tych piknikach?
     -  Co  sik  robi?  Jedziemy  tam autokarami,  tak? Da miejscu już stoją
namioty, bufet, muzyka... No to każdy zabawia sik  jak ma ochotk. Oficerowie
przeważnie z  dziewczynkami, turyści  lecą patrzezh na  Strefk...  Jeśli przy
Gorących Źrudlach, to  do  Strefy  tam  jak rkką sikgnązh,  zaraz za Siarkową
Rozpadliną... Ścierwnik im nawoził  kosskich kości, no  i patrzą sobie przez
lornetki...
     - A miejscowi?
     - Miejscowi? Miejscowych to oczywiście nie interesuje... Tak, zabawiają
sik, jak kto potrafi...
     - A Barbridge?
     - A co Barbridge? Jak wszyscy, tak i Barbridge...
     - A ty?
     - Co ja? Jak wszyscy, tak i  ja. Pilnujk, żeby dziewcząt nie krzywdzili
i... tego... no, tam... No, w ogule jak wszyscy...
     - I jak długo to trwa?
     - Zależy jak kiedy. Czasami trzy dni, a czasami i tydzies.
     - A  ile ta przyjemnośzh kosztuje? - zapytał  Nunnun, myśląc zupełnie  o
czymś innym.  Gnat  coś odpowiedział, ale Nunnun  go  nie słyszał. Oto gdzie
jest dziura, myślał. Kilka dni... kilka nocy. W tych warunkach po prostu nie
sposub  upilnowazh Barbridnge'a,  nawet  wtedy,  kiedy specjalne  w  tym celu
przyjechałeś. I jednak pomimo to sprawa jest nadal niejasna. On przecież nie
ma nug, a tamta rozpadlina... Nie, coś tu nie gra...
     - Kto z miejscowych jeździ tam stałe?
     - Z  miejscowych?  Przecież  muwik:  przeważnie młodzież.  No,  Galevi,
Razba...  Szczurek  Zappha...  ten Cmyg... No, jeszcze Maltasczyk  tam bywa.
Dobrane  towarzystwo.  Oni  to  nazywają "szkułką  niedzielną".  Co,  muwią,
wpadniemy  do  "szkułki  niedzielnej"? Oni  głuwnie  zarabiają  na starszych
turystkach. Przyjeżdża z Europy jakaś starucha...
     - "Szkułka  niedzielna"  - powturzył Nunnun.  Zaświtała mu  nagle jakaś
dziwna myśl. Szkoła. Wstał.
     - Dobra - powiedział. - Bug z nimi, z piknikami. To nie  dla  nas.  Ale
żebyś wiedział: Ścierwnik ma towar,  a to już nasza sprawa,  pieseczku. Tego
nie możemy ot, tak sobie zostawizh. Szukaj,  Gnat, szukaj, bo inaczej wygonik
cik do wszystkich diabłuw. Skąd ścierwnik bierze towar, kto mu go dostarcza,
masz sik dowiedziezh i dawazh o dwadzieścia procent wikcej. Zrozumiałeś?
     - Zrozumiałem,  szefie  -  Gnat  już  stał na bacznośzh, na wysmarowanej
mordzie malował sik wyraz psiego oddania.
     - I żebyś mi  sik nie guzdrał!  Ruszaj głową, bydlaku! - nagle wrzasnął
Nunnun i wyszedł.
     W hallu, przy barze, bez pośpiechu wypił aperitif, porozmawiał z Madame
na  temat  upadku  obyczajuw, dał  do zrozumienia, że  w  najbliższym czasie
zamierza rozbudowazh zakład i dla wikkszej wagi, zniżywszy głos, poradził sik
jej, co zrobizh z Bennim
     -  zestarzał  sik chłop,  ogłuchł, refleks już nie ten,  nie nadąża jak
kiedyś... Była już szusta, chciało mu sik  jeśzh, a muzg  uporczywie drążyła,
gryzła  niespodziewana  myśl,  niesamowita,  dzika  i  zarazem   niezmiernie
obiecująca.
     Zresztą już  i  tak to  i  owo  stało sik jasne,  znikł z  całej sprawy
irytujący i niesamowity posmak metafizyki, zestała tylko pretensja do samego
siebie o to, że wcześniej nie  pomyślał o takiej możliwości, ale nie to było
najistotniejsze, najistotniejsze zawierało sik w  tamtej myśli, ktura ciągle
drążyła, drążyła i nie dawała spokoju.
     Pożegnawszy  sik z Madame i  uścisnąwszy rkkk Benniego, Nunnun pojechał
prosto do "Barge". Całe  nieszczkście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak
mijają  lata. Co  tam  zresztą lata  -  nie dostrzegamy,  jak  wszystko  sik
zmienia.  Wiemy, że  wszystko  sik  zmienia,  uczą nas  od  dziecisstwa,  że
wszystko sik zmienia, po wielokrozh widzieliśmy na własne oczy,  jak wszystko
sik zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia tego
momentu,  kiedy  zachodzi zmiana, albo też  szukamy zmiany  nie  tam,  gdzie
należy.  Oto  mamy  już nowych stalkeruw - uzbrojonych w cybernetykk.  Dawny
stalker był brudnym, ponurym facetem, ktury ze zwierzkcym uporem milimetr za
milimetrem pełzał  na brzuchu po Strefie zarabiając swoją dolk. Nowy stalker
to playboy w  krawacie, inżynier, siedzi sobie gdzieś o kilometr od  Strefy,
papieros w zkbach, pod rkką szklanka z orzeźwiającym płynem
     -  siedzi  i patrzy  na  ekrany. Dżentelmen na posadzie. Nader logiczny
obrazek, do tego stopnia logiczny,  że inne możliwości po prostu na myśl nie
przychodzą.  A  przecież  są  i  inne   możliwości  -  na  przykład  szkułka
niedzielna.
     I  nagle, jakby ni z tego, ni z owego, opadła go rozpacz. Wszystko było
bez sensu. Wszystko było  daremne. Boże muj, pomyślał,  przecież nic  z tego
nie  wyjdzie!  Ale ma siły,  ktura utrzyma  w dzieży  to ciasto,  pomyślał z
przerażeniem. Nie dlatego, że źle  pracujemy.  I nie dlatego, że oni pracują
lepiej.  Po prostu właśnie taki jest nasz świat. I  człowiek  na tym świecie
jest właśnie taki. Gdyby  nie  było Lądowania  - byłoby coś  innego.  Świnia
zawsze znajdzie błoto...
     W  "Barge"  było  mnustwo  światła i  bardzo smacznie pachniało."Barge"
ruwnież sik zmienił - ani nie  potasczysz, ani sik nie ubawisz jak  niegdyś.
Szuwaks  już nie  przychodzi, brzydzi sik, a Red Shoehart  wsunął tu  pewnie
swuj  piegowaty nos, skrzywił sik i  wyszedł.  Ernest ciągle jeszcze siedzi,
interes prowadzi jego stara, dorwała sik nareszcie - stali, solidni klienci,
cały Instytut przychodzi na  obiady  i wyżsi oficerowie  ruwnież - przytulne
gabinety, smaczna  kuchnia, niedrogo i  zawsze  świeże  piwo.  Dobra,  stara
gospoda.
     W  jednym  z  gabinetuw  Nunnun  zauważył  Walentina Pillmana.  Laureat
siedział nad filiżanką  kawy i czytał złożony na połowk miesikcznik,  Nunnun
podszedł do stolika.
     - Czy można sik przysiąśzh? - zapytał. Walentin podniusł na niego czarne
okulary.
     - A - powiedział. - Proszk bardzo.
     - Za chwilk,  tylko rkce umyjk - powiedział Nunnun przypomniawszy sobie
nagle pryszcz.
     Znali go tu dobrze. Kiedy wrucił i usiadł naprzeciw Walentina. Na stole
już stał mały  ruszt z  dymiącym churasco i piwo  w wysokim kuflu  - nie  za
zimne,  nie  za ciepłe, takie, jakie  lubił. Walentin  odłożył miesikcznik i
wypił łyczek kawy.
     - Słuchaj - powiedział  Nunnun odkrawając kawałek miksa. - Jak sądzisz,
czym sik to wszystko skosczy?
     - Co masz na myśli?
     - Lądowanie, Strefy, stalkerzy, ośrodki wojskowo - przemysłowe, ta cała
kasza... Czym to wszystko może sik skosczyzh?
     Walentin  długo patrzył na Nunnuna ślepymi, czarnymi szkłami, nastkpnie
zapalił papierosa i powiedział:
     - Dla kogo? Skonkretyzuj.
     - No, powiedzmy, dla całej ludzkości.

     - To zależy od tego, czy bkdziemy mieli szczkście, czy nie - powiedział
Walentin.
     -  Teraz już wiemy, że dla ludzkości, pojmowanej jako całośzh. Lądowanie
przeszło w gruncie rzeczy bez śladu. Dla ludzkości zresztą wszystko mija bez
śladu.  Oczywiście, niewykluczone, że wyciągając  na  ślepo kasztany  z tego
ognia, koniec koscuw wyciągniemy coś takiego, co sprawi, że życie  na naszej
planecie  stanie sik w ogule niemożliwe. To naturalnie bkdzie pech. Jednakże
chyba  zgodzisz sik  ze mną, że coś  podobnego zagrażało ludzkości zawsze. -
Ruchem dłoni rozproszył dym z papierosa. - Widzisz, ja już dawno odwykłem od
rozważas na temat ludzkości  jako takiej.  Ludzkośzh,  pojmowana jako całośzh,
jest zbyt stacjonarnym układem - nie ma sposobu, żeby ją ruszyzh z miejsca.
     - Tak uważasz? - z rozczarowaniem zapytał Nunnun. - No cuż, może i masz
racjk...
     -  Powiedz  mi  szczerze,  Richard  -  wyraźnie  zabawiając sik  zaczął
Walentin. - Na przykład dla ciebie,  człowieka  interesu, co sik zmieniło  w
związku z  Lądowaniem? Dowiedziałeś sik,  że  we  Wszechświecie istnieje  co
najmniej jeszcze jeden rozum oprucz ludzkiego. No i co?
     - Jak  by ci tu powiedziezh? - wykrztusił Nunnun. Już żałował, że zaczął
tk rozmowk. Nie było  o czym muwizh. -  Co sik zmieniło dla mnie? Na przykład
już od  wielu lat czujk sik trochk nieswojo, może  nawet  niepewnie. Dobrze,
tamci wpadli na chwilk i  od razu sik wynieśli.  A  jeżeli przylecą  znowu i
przyjdzie im do  głowy pozostazh? Dla mnie, człowieka interesu, to nie  jest,
widzisz, retoryczne pytanie
     -  kim  oni są,  jak  żyją  i  czego  chcą? W  najbardziej  prymitywnym
wariancie, muszk  myślezh, jak  w razie czego mam przestawizh produkcjk. Muszk
byzh przygotowany. A  jeżeli w ogule  okażk sik zbyteczny w  ich  systemie? -
Ożywił sik. - A jeżeli my wszyscy okażemy sik  zbyteczni? Słuchaj, Walentin,
jeżeli już  rozmawiamy  na ten temat, czy  istnieją jakieś odpowiedzi  na te
pytania? Kim oni są, czego chcieli i czy wrucą, czy nie?
     - Odpowiedzi  istnieją -  odparł Walentin uśmiechając sik.  - Jest  ich
nawet bardzo wiele, możesz sobie wybrazh dowolną, wedle gustu.
     - A jak ty sam uważasz?
     - Muwiąc  szczerze nigdy nie pozwalałem sobie rozmyślazh poważnie na ten
temat.  Dla mnie Lądowanie to przede  wszystkim unikalne wydarzenie, coś, co
umożliwia przeskoczenie kilku  stopni naraz w procesie  poznania. Powiedzmy,
coś w  rodzaju podruży w przyszłośzh techniki. No,  mniej wikcej tak, jakby w
laboratorium  Izaaka   Newtona  znalazł  sik  nagle   wspułczesny  generator
kwantowy...
     - Newton by nic nie zrozumiał.
     - Jesteś w błkdzie! Newton był wyjątkowo bystrym człowiekiem.
     - Tak? no dobrze. Bug z  nim,  to znaczy  z Newtonem. Ale  jak  ty sam,
pomimo  wszystko,   interpretujesz  Lądowanie?  niechże  to   bkdzie   nawet
niepoważna interpretacja...
     -  Dobrze, odpowiem  ci.  Ale muszk  cik  uprzedzizh,  Richard, że twoje
pytanie leży w kompetencji pewnej pseudonauki, zwanej ksenologią. Ksenologia
to  sprzeczna  z  naturą  krzyżuwka naukowej fantastyki z logiką formalną. U
podstaw jej metodyki leży fałszywa przesłanka - przypisywanie pozaziemskiemu
intelektowi ludzkiej psychiki.
     - Dlaczego fałszywa? - zapytał Nunnun.
     -  A dlatego,  że  biolodzy  już  sik  raz  sparzyli,  kiedy  prubowali
przypisazh psychikk człowieka zwierzktom. Ziemskim zwierzktom, zauważ.
     - Przepraszam - powiedział  Nunnun. - To zupełnie inna sprawa. Przecież
muwimy o psychologii rozumnych istot.
     -  Tak. Wszystko byłoby znakomicie,  gdybyśmy wiedzieli, co  to takiego
rozum.
     - A czy nie wiemy? - zdziwił sik Nunnun.
     -  Wyobraź  sobie, że nie.  Zwykle  punktem  wyjścia  jest  niezmiernie
prymitywne założenie:  rozum  jest to ta właściwośzh  człowieka, ktura  rużni
jego  działanie  od  działania   zwierząt.   Taka,  rozumiesz   mnie   pruba
odgraniczenia właściciela od jego psa, ktury jakoby  wszystko rozumie, tylko
nie  potrafi  powiedziezh.  Zresztą  z  tej  prymitywnej  definicji  wynikają
logicznie inne, ciekawsze.  Bazują one na  gorzkich, wnioskach  z obserwacji
wspomnianej  już  działalności  człowieka.  Na  przykład:  rozumem  nazywamy
zdolnośzh żywej istoty  do  popełniania  uczynkuw niecelowych  i pozbawionych
wszelkiego sensu.
     - Tak, to o nas - zgodził sik Nunnun.
     -  Niestety. Albo,  powiedzmy,  definicja  -  hipoteza.  Rozum jest  to
skomplikowany  instynkt,  ktury  sik jeszcze ostatecznie  nie  ukształtował.
Przyjmujemy, że instynktowna działalnośzh  jest  zawsze  racjonalna i celowa.
Upłynie  milion  lat,   instynkt  ukształtuje   sik   ostatecznie  i   wtedy
przestaniemy  popełniazh  błkdy,   ktura   to   umiejktnośzh  stanowi  zapewne
immanentną   cząstkk   rozumu.  I   wuwczas,  jeżeli  coś   sik   zmieni  we
wszechświecie,  spokojnie sobie wymrzemy - właśnie  dlatego,  że oduczyliśmy
sik  popełniazh  błkdy,  to   znaczy  wyprubowywazh  rużne,  nie  przewidziane
rygorystycznym programem warianty.
     - W twojej interpretacji to wszystko wygląda jakoś obraźliwie.
     - Proszk  bardzo, służk ci nastkpną  definicją,  niezmiernie wzniosłą i
szlachetną.   Rozum   jest   to   umiejktnośzh   wykorzystywania   potencjału
otaczającego nas świata, bez uciekania sik zniszczenia tego świata.
     Nunnun skrzywił sik i pokrkcił głową.
     - Nie - powiedział. - To nie o nas... no a co powiesz o twierdzeniu, że
człowiek  w  odrużnieniu od zwierząt  odczuwa nieprzepartą potrzebk  wiedzy?
Gdzieś o tym czytałem.
     - Ja ruwnież -  powiedział Walentin. - Ale  całe nieszczkście polega na
tym, że  człowiek,  a  w  każdym  razie ludzkośzh w swojej masie,  bez  trudu
przezwycikża  tk  swoją potrzebk wiedzy. Moim zdaniem taka  potrzeba w ogule
nie istnieje.  Istnieje  potrzeba zrozumienia świata,  a do tego  wiedza nie
jest  potrzebna.  Dla  przykładu   --  hipoteza   o   Bogu  daje   z  niczym
nieporuwnywalną  możliwośzh  zrozumienia  absolutnie wszystkiego,  absolutnie
niczego  sik nie dowiadując... Daj człowiekowi maksymalnie uproszczony model
świata i interpretuj każde  wydarzenie w oparciu  o  ten uproszczony system.
Takie podejście  do  problemu  nie  wymaga żadnej  wiedzy.  Kilka wyuczonych
formułek plus tak zwana intuicja, i tak zwany zmysł  praktyczny, i tak zwany
zdrowy rozsądek.
     - Poczekaj - powiedział  Nunnun. Dopił piwo i z hałasem  postawił pusty
kufel na  stole. - Nie odbiegajmy  od tematu.  Na przykład: człowiek spotyka
istotk z innej planety. Jak poznają, że obaj są rozumni?
     -  Nie mam  pojkcia -  oświadczył  ubawiony  Walentin. -  Wszystko,  co
czytałem na ten  temat,  sprowadza  sik do  błkdnego  koła. Jeżeli  oboje są
zdolni do nawiązania  kontaktu,  to znaczy, że  są  rozumni.  I na odwrut  -
jeżeli są rozumni, to są zdolni do nawiązania kontaktu. Uogulniając - jeżeli
istota z innej planety ma honor posiadazh ludzką psychikk, to znaczy, że jest
rozumna. Tak to wygląda.
     -  Masz ci los  -  powiedział  Nunnun. - A ja myślałem, że już wszystko
jest posegregowane i leży na odpowiednich pułkach...
     - Posegregowazh nawet małpa potrafi - zauważył Walentin.
     - Nie,  poczekaj  -  powiedział Nunnun. Nie wiadomo  dlaczego  czuł sik
oszukany. - Ale jeżeli  nie  wiecie takich  prostych  rzeczy... Dobra, Bug z
nim,  z rozumem: widocznie sam diabeł w tym sik nie rozezna. No a Lądowanie?
Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu?
     - Proszk bardzo - powiedział Walentin. - Wyobraź sobie piknik... br>
     Nunnun drgnął.
     - Jak powiedziałeś?
     - Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana.  Z przesieki na polank
wjeżdża  samochud,  z  samochodu   wysiada  młodzież,  butelki,   koszyki  z
prowiantem,  dziewczyny,  tranzystory, kamery  filmowe... Rozpalają ognisko,
stawiają  namioty,  gra  muzyka. A rankiem  odjeżdżają.  Zwierzkta,  ptaki i
owady, kture przez całą noc  ze zgrozą obserwowały to, co sik działo, wyłażą
ze swoich kryjuwek.  I cuż widzą? Na trawie  kałuża  oleju, rozlana benzyna,
leżą  nieprzydatne  już  świece i  olejowe  filtry. Poniewierają  sik  stare
szmaty, przepalone żaruwki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto
przywiezione  z  niewiadomych  bagien...  no, sam rozumiesz,  ślady ogniska,
ogryzki jabłek, papierki od cukierkuw, puszki po konserwach, puste  butelki,
czyjaś chusteczka  do nosa,  czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety,
bilon, zwikdłe kwiaty z innych lasuw...
     - Zrozumiałem - powiedział Nunnun. - Piknik na skraju drogi.
     - Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz,
czy oni wrucą, czy nie?
     - Daj no mi papierosa - powiedział Nunnun. - Niech diabli  porwą  waszą
samozwasczą naukk! Ja sobie to zupełnie inaczej wyobrażałem.
     - To twoje prawo - zauważył Walentin.
     - To znaczy, że co? Że oni nas nawet nie zauważyli?
     - Dlaczego?
     - No, w każdym razie nie zwrucili na nas uwagi...
     - Wiesz, na twoim miejscu ja bym sik za bardzo nie  martwił -  poradził
Walentin.
     Nunnun zaciągnął sik, zakasłał i zdusił papierosa.
     - Wszystko  jedno  - powiedział  z uporem.  -  To niemożliwe, niech was
diabli  wezmą! Skąd,  wy uczeni, tak  gardzicie ludźmi? Dlaczego bez przerwy
staracie sik ich poniżyzh?
     - Chwileczkk -  powiedział  Walentin. - Posłuchaj... Zapytacie mnie:  w
czym jest wielkośzh  człowieka? W  tym,  że  wyzwolił nieomal kosmiczne  moce
przyrody? Że  w czasie tak krutkim zawładnął planetą i wyrąbał sobie okno na
Wszechświat? Nie w  tym, że mimo to przetrwał i zamierza przetrwazh ruwnież w
przyszłości.
     Zapanowało milczenie. Nunnun rozmyślał.
     - Byzh może... -  powiedział niepewnie. -  Oczywiście, z  takiego punktu
widzenia...
     - Nie przejmuj sik - niefrasobliwie powiedział Walentin.  - Piknik - to
przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie  hipoteza, szczerze muwiąc,  tylko
tak, obrazek... Tak  zwani poważni ksenologowie prubują  uzasadnizh  znacznie
solidniejsze i pochlebniejsze dla  ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego
Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie  wysoko
rozwinikty  Intelekt zrzucił na Ziemik kontenery z prubkami swoich osiągnikzh
w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt uw oczekuje, że po zapoznaniu sik
z tymi prubkami dokonamy skoku  w  dziedzinie techniki i wuwczas  bkdziemy w
stanie  posłazh  w  odpowiedzi  sygnały oznaczające,  że  jesteśmy gotowi  do
nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada?
     - To już  znacznie  lepiej - powiedział Nunnun. -  Widzk,  że i  mikdzy
uczonymi trafiają sik przyzwoici ludzie.
     - Albo jeszcze  inaczej.  Lądowanie  istotnie  miało miejsce, ale tamci
wcale sik nie  wynieśli. Faktycznie nadal jesteśmy z nimi w kontakcie, tylko
o  tym  nie wiemy. Przybysze  zagnieździli sik w  Strefach  i starannie  nas
studiują,  przygotowując jednocześnie ludzi do  okrutnych cuduw czasu, ktury
nadchodzi.
     -  To rozumiem! - powiedział Nunnun. - Wtedy  przynajmniej można pojązh,
co oznacza ta tajemnicza krzątanina w ruinach fabryki. Nawiasem muwiąc, twuj
piknik tej krzątaniny nie wyjaśnia.
     -  Dlaczego nie wyjaśnia? - nie  zgodził  sik Walentin.  - Czy kturaś z
dziewcząt  nie  mogła  zapomniezh   na   polanie   ulubionego   mechanicznego
niedźwiadka?
     - No nie,  tego to  za wiele - kategorycznie oświadczył Nunnun. - Ładny
niedźwiadek!  Aż ziemia  sik  trzksie...  Zresztą,  oczywiście,  może byzh  i
niedźwiadek.  Piwa?  Rozalia!  Dwa piwa dla  panuw  ksenologuw!...  A jednak
przyjemnie  z  tobą pogawkdzizh  - powiedział  do  Walentina. - Takie, wiesz,
przeczyszczenie  muzgu, jakby mi  gorzkiej soli nasypano do  czaszki.  Bo to
pracuje człowiek, pracuje, a po co, o czym nie wie, czego sik nie spodziewa,
co serce zaspokoi...
     Przynieśli  piwo.  Nunnun  upił tyk, obserwując  znad piany  Walentina,
ktury z powątpiewaniem i wstrktem wpatrywał sik w swuj kufel.
     - Nie masz ochoty? - zapytał Nunnum oblizując wargi.
     - Bo ja, prawdk muwiąc, nie pijk - niezdecydowanie powiedział Walentin.
     - Naprawdk? - zdumiał sik Nunnun.
     - Do diabła! - powiedział Walentin. - Musi przecież na  tym świecie byzh
chozh jeden niepijący... - zdecydowanym ruchem odsunął kufer - Zamuw dla mnie
koniak, jeżeli już - powiedział.
     - Rozalia!  -  wrzasnął niezwłocznie  już  zupełnie rozweselony Nunnun.
Kiedy przyniesiono koniak, powiedział:
     - Bez wzglkdu na wszystko, bardzo mi sik to nie podoba. Już nie muwik o
tym twoim pikniku - to w ogule zwyczajne  świsstwo! Ale jeżeli nawet przyjązh
wersjk, że to, powiedzmy, tylko preludium do kontaktu, bardzo to nieładnie z
ich strony.  Jeszcze rozumiem "bransolety", "pustaki"...  Ale po  co "czarci
pudding"? "Łysica" po co? I ten ohydny puch...
     - Przepraszam  -  powiedział  Walentin wybierając  plasterek cytryny. -
Twoja terminologia nie jest  dla mnie dostatecznie jasna. Jaka, przepraszam,
łysica?
     Nunnun roześmiał sik.
     -  To  folklor -  wyjaśnił.  - Roboczy  żargon  stalkeruw. "Łysice"  to
obszary wzmożonej grawitacji.
     -   Aha,    grawikondensaty...   Ukierunkowana   grawitacja.   O    tym
porozmawiałbym z przyjemnością, ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz.
     - A to dlaczego? Bądź co bądź jestem inżynierem...
     - A  to dlatego, że ja  sam nie rozumiem - odpowiedział Walentin. - Mam
już  układy  ruwnas,   ale  jak  je  zinterpretowazh  -  nie  mam   zielonego
wyobrażenia... A "czarci pudding" to zapewne koloidowy gaz?
     - Zgadza sik. Słyszałeś o katastrofie w laboratoriach Carryguna?
     - Coś niecoś - niechktnie odparł Walentin.
     - Ci idioci  umieścili porcelanowy kontener z "puddingiem" w specjalnej
komorze,  szczelnie  izolowanej...  To  znaczy oni  myśleli, że komora  jest
szczelnie izolowana... a  kiedy manipulatorami otworzyli kontener, "pudding"
przesączył sik przez  metal  i plastyk jak woda  przez  bibułk, wykipiał  na
zewnątrz i wszystko, z  czym wszedł w  kontakt,  zamienił ruwnież w pudding.
Zginkło  trzydziestu  pikciu  ludzi,  ponad  stu jest  okaleczonych, a  całe
laboratorium nie nadaje sik do niczego. Byłeś tam kiedyś? Wspaniały gmach! A
teraz  pudding spłynął do piwnic i na niższe piktra... Prześliczne preludium
do kontaktu...
     Walentin okropnie sik skrzywił.
     - Tak, to wszystko  wiem - powiedział. - Jednakże zgodzisz sik chyba ze
mną, Richard, że  przybysze  nie mają  z tym nic wspulnego. Skąd  oni  mogli
wiedziezh, że u nas istnieje przemysł zbrojeniowy?
     - A należałoby wiedziezh! - pouczająco stwierdził Nunnun.
     -  Oni  zaś  odpowiedzieliby na  to:  już  dawno  należało  zlikwidowazh
przemysł zbrojeniowy.
     - Też racja - przyznał Nunnun. - No wikc niechby sik tym zajkli, jeżeli
są tacy wszechpotkżni.
     -  To  znaczy,  że  proponujesz  im   ingerencjk  w  wewnktrzne  sprawy
ludzkości?
     - Hm - powiedział Nunnun. - W ten sposub oczywiście możemy zajśzh bardzo
daleko. Zostawmy to.  Lepiej  powruzhmy  do początku  naszej rozmowy. Czym to
wszystko  sik  skosczy?  No  na  przykład wy, uczeni. Czy macie nadziejk  na
znalezienie  w  Strefie czegoś naprawdk epokowego,  czegoś  co  rzeczywiście
pozwoliłoby na dokonanie przewrotu w nauce, w technice, w sposobie życia?
     Walentin wzruszył ramionami.
     -  Zwracasz sik pod niewłaściwy  adres,  Richard. Ja nie lubik jałowych
spekulacji.  Kiedy  mowa o takich  poważnych  sprawach, jestem  zwolennikiem
ostrożnego sceptycyzmu. Jeżeli przyjązh za punkt wyjścia to, co  już znajduje
sik  w  naszych  rkkach,  przed  nami  cały wachlarz  możliwości  i  niczego
określonego powiedziezh na razie nie można.
     - No dobrze, sprubujemy z drugiego kosca. Co, twoim zdaniem, już mamy w
rkku?
     - Jak by to nie  było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za  to wiele
zdumiewających  zjawisk.  W  niekturych  przypadkach  nauczyliśmy sik  nawet
wykorzystywazh te  zjawiska dla  własnych  potrzeb.  I nawet przywykliśmy  do
nich...  Małpa naciska czerwony guziczek - dostaje  banana,  naciska biały -
dostaje pomarasczk,  ale jak  zdobyzh  banany  i  pomarascze  bez  naciskania
guziczkuw  - tego małpa nie wie. I jaki  jest  związek  mikdzy  guziczkami a
pomarasczami  i  bananami,  małpa nie  rozumie. Weźmy,  powiedzmy,  "owaki".
Znaleźliśmy  dla  nich  zastosowanie.  Odkryliśmy nawet warunki,  w  kturych
rozmnażają sik przez  podział.  Ale do  dziś nie  umiemy zrobizh ani  jednego
"owaka",  nie znamy  ich konstrukcji i sądząc po tym nieprkdko  zorientujemy
sik w tym  wszystkim... Sformułowałbym to nastkpująco: istnieją obiekty, dla
kturych znaleźliśmy zastosowanie.  Posługujemy sik  nimi, chociaż  prawie na
pewno  niezgodnie   z  ich  prawdziwym  przeznaczeniem.   Jestem  absolutnie
przekonany,  że  w  wikkszości  wypadkuw wbijamy  mikroskopami gwoździe. Ale
jednak coś  niecoś  przydaje  sik  nam:  "owaki",  "bransolety"  pobudzające
procesy  biologiczne... rużne typy quasi - biologicznych mas, kture dokonały
takiego przewrotu w medycynie... Mamy do  dyspozycji  nowe  trankwilizatory,
nowe gatunki nawozuw sztucznych... rewolucja w agronomii... Zresztą po co ci
to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej  ode  mnie, bransoletkk,  jak widzk, sam
nosisz... Obiekty  tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedziezh, że  w
jakimś  stopniu  ludzkośzh  została  nimi  uszczkśliwiona, chociaż  nigdy nie
należy zapominazh, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa kosce...
     - Niepożądane zastosowanie? - wtrącił Nunnun.
     - A tak. Powiedzmy  zastosowanie "owakuw"  w przemyśle  zbrojeniowym...
Ale ja nie o tym...  Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub wikcej
zbadaliśmy i mniej  lub  wikcej jesteśmy w stanie  objaśnizh. Obecnie jest to
tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś pikzhdziesiąt lat sami
nauczymy  sik produkowazh te  krulewskie pieczkcie i wtedy  do woli  bkdziemy
mogli  nimi tłuc  orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z  drugą grupą
obiektuw -  bardziej właśnie dlatego, że  żadnego zastosowania te obiekty  u
nas  nie  znajdują,  a  ich  właściwości,  w  ramach  naszych  wspułczesnych
wyobrażes,  są  kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne
rużnych  typuw. My już wiemy, że tu  chodzi o  pułapkk magnetyczną. Panow to
bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdowazh
sik  źrudło  tak potkżnego  pola  magnetycznego i gdzie  leży przyczyna jego
superstabilności...  nic  nie  rozumiemy.  Możemy tylko stawiazh fantastyczne
hipotezy zakładające  takie właściwości przestrzeni, o kturych nawet sik nam
nie śniło. Albo  weźmy K-25... Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z
kturych robi sik biżuterik?
     - "Czarne bryzgi" - powiedział Nunnun.
     - O to, to, "czarne bryzgi"... Dobra nazwa... Jakie są ich właściwości,
to  wiesz. Jeśli  przez  taką kulkk przepuścizh  promies światła, to  światło
wyjdzie z niej z opuźnieniem, przy  czym to opuźnienie zależy od wagi kulki,
od  jej  rozmiaruw,  od  jeszcze   niekturych  parametruw,  i  długośzh  fali
wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego... Co
to jest? Dlaczego? Istnieje szalescza teoria, według kturej te twoje "czarne
bryzgi"  to  gigantyczne obszary  przestrzeni, ktura  posiada zupełnie  inne
właściwości niż nasza  i  ktura pod działaniem naszej  przestrzeni  przyjkła
taką właśnie zwiniktą formk... Walentin wyjął  papierosa l zapalił. - Krutko
muwiąc,  obiekty  tej  grupy  dla  obecnej  praktyki  ludzkiej  są  idealnie
bezużyteczne, chociaż z  czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne
znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania,
kturych jeszcze  nie umiemy zadazh. Wspomniany wyżej sir Izaak, byzh może, nie
byłby  w  stanie  pojązh  zasady  działania   lasera,   ale  w  każdym  razie
zrozumiałby, że  skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie
wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie bkdk sik wdawazh  w
szczeguły,  ale istnienie  takich  obiektuw  jak  pułapki  magnetyczne K-25,
"biały pierścies" - za jednym zamachem skosiło  całe pole kwitnących jeszcze
do  niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież
istnieje jeszcze trzecia grupa...
     - Tak - powiedział Nunnun. - "Czarci pudding" i Inne śliczności...
     -  Nie, nie. To  wszystko  należy  zaliczyzh albo do pierwszej,  albo do
drugiej grupy. Mam na  myśli  obiekty, o kturych nic  nie wiemy,  albo wiemy
tylko ze słyszenia, i  kture  nigdy nie trafiły  w nasze  rkce. To,  co  nam
sprzątnkli sprzed nosa stalkerzy
     - sprzedali nie wiadomo  komu, czy  też ukryli... I to,  o czym milczą.
Legendy, pułlegendy, "maszyna życzes", "Dick włuczykij" "wesołe upiory"...
     - Chwileczkk, chwileczkk - powiedział Nunnun. - A to co znowu  takiego?
"Maszyna życzes" - rozumiem...
     Walentin zaśmiał sik.
     -  Widzisz, my ruwnież mamy swuj roboczy żargon. "Dick włuczykij"  - to
ten właśnie hipotetyczny  niedźwiadek, ktury rozrabia  w ruinach fabryki.  A
"wesołe  upiory"  -  to  pewna  groźna  turbulencja,  ktura  pojawia  sik  w
niekturych rejonach Sfery.
     - Pierwszy raz słyszk - oznajmił Nunnun.
     - Rozumiesz,  Richard  - powiedział Walentin - grzebiemy w  Strefie już
dwadzieścia lat, ale ciągle nie znamy ani tysikcznej czkści tego, co tam sik
znajduje. A  jeżeli  już muwizh o  wpływie Sfery na człowieka...  O  właśnie,
musimy jeszcze zaklasyfikowazh kolejną czwartą grupk. Już nie obiektuw, tylko
oddziaływas.  Ta  grupa  zbadana jest skandalicznie  niedbale,  chociaż moim
zdaniem  dysponujemy  wystarczającą ilością faktuw. I wiesz, Richard, czasem
robi mi sik zimno, kiedy myślk o tych faktach.
     - Żywe trupy... - mruknął Nunnun.
     - Co? A... Nie, to zagadkowe, ale nic wikcej. Jak  by ci wyjaśnizh... To
można  sobie wyobrazizh.  Ale  jeżeli  wokuł  człowieka  zaczynają  znienacka
zachodzizh metafizyczne i metabiologiczne zjawiska...
     - Masz na myśli emigrantuw...
     - Owszem. Statystyka matematyczna to, zapewniam cik, niezmiernie ścisła
nauka chociaż ma do czynienia z przypadkowymi wielkościami. A oprucz tego to
bardzo wymowna dyscyplina naukowa, bardzo ilustracyjna...
     Walentin  najwidoczniej  z  lekka   sobie  podchmielił.   Zaczął  muwizh
głośniej, policzki mu porużowialy, a brwi nad ciemnymi szklarni  powkdrowały
wysoko do gury, marszcząc czoło w harmonijkk.
     - Rozalia! - wrzasnął nagle. - Jeszcze jeden koniak! Podwujny!
     - Lubik niepijących - z szacunkiem powiedział Nunnun.
     - Bez dygresji! - surowo  osadził  go Walentin. -  Słuchaj co do ciebie
muwią. To bardzo dziwne. - Podniusł kieliszek, jednym łykiem wypił  połowk i
ciągnął dalej.
     - My nie wiemy, co sik stało  z biednymi  mieszkascami Harmont  w samym
momencie Lądowania.  Ale oto  jeden z nich postanowił wyemigrowazh. Jakiś tam
zwyczajny  obywatel.  Fryzjer.  Syn  fryzjera i wnuk fryzjera. Przenosi sik,
powiedzmy, do  Detroit. Otwiera  zakład fryzjerski  i zaczyna sik  diabelski
obłkd. Ponad dziewikzhdziesiąt procent jego klietuw nie  przeżywa nawet roku:
giną  w  katastrofach  samochodowych,  wypadają  z   okien,   wyrzynają  ich
gangsterzy i chuligani, toną w płytkich stawach i  tak dalej,  i  tak dalej.
Wzrasta  liczba klksk  żywiołowych w  Detroit i jego okolicach,  nie wiadomo
skąd  nadciągają trąby powietrzne  i  tajfun,  kturych w tych miejscach  nie
widywano od tysiąc siedemset zapomnianego  roku. I wiele innych przyjemności
tego rodzaju, i takie  kataklizmy zdarzają sik  w każdym  mieście, na każdym
terenie, wszkdzie tam,  gdzie  osiedlają sik emigranci z rejonu Lądowania, a
liczba tych  kataklizmuw  jest  wprost  proporcjonalna  do liczby emigrantuw
zamieszkałych w  danym rejonie,  i zwruzh uwagk, podobne  oddziaływanie  mają
tylko ci  emigranci, kturzy przeżyli  samo Lądowanie. Urodzeni po Lądowaniu,
na  statystykk nieszczkśliwych wypadkuw  nie  mają wpływu.  Mieszkasz tu już
dziesikzh  lat, ale przyjechałeś po Lądowaniu i bez obawy można cik przenieśzh
chozhby do  Watykanu. Jak  wyjaśnizh  podobne zjawisko?  Czego  sik  wyrzec  -
statystyki?  Czy  może zdrowego  rozsądku? -  Walentin  złapał  kieliszek  i
osuszył go jednym haustem. Richard Nunnun podrapał sik za uchem.
     -  Hm,  tak - powiedział. - W ogule to sporo słyszałem o tych rzeczach,
ale  jeśli  mam  byzh  szczery,  zawsze przypuszczałem,  że w  tym wszystkim,
delikatnie  muwiąc jest sporo  przesady...  Rzeczywiście z  punktu  widzenia
naszej potkżnej pozytywistycznej nauki...
     - Albo, powiedzmy, mutagenny wpływ Strefy - przerwał mu Walentin. Zdjął
okulary i wpatrzył sik w Nunnuna  czarnymi ślepawymi oczami. -  U wszystkich
ludzi, kturzy dostatecznie długo kontaktują sik  ze  Strefą,  ulega  zmianie
zaruwno  genotyp jak i  fenotyp. Czy  ty  wiesz, jakie  dzieci rodzą  sik  w
rodzinach stalkeruw, czy wiesz, co sik dzieje z samymi stalkerami? Dlaczego?
Gdzie  czynnik  mutagenny?  W Strefie  nie  ma  żadnej  radiacji.  Chemiczna
struktura powietrza i gleby  w Strefie, chociaż posiada pewną specyfikk, nie
przedstawia od  tej  strony żadnego  niebezpieczesstwa. Co mam robizh  w tych
warunkach - uwierzyzh w czary? W uroki?...
     - Ogromnie ci wspułczujk z  powodu  twoich  rozterek - odparł Nunnun. -
Ale jeśli mam byzh  szczery, to  mnie osobiście  znacznie bardziej działa  na
nerwy  zmartwychwstały nieboszczyk niż dane  statystyczne.  Tym  bardziej że
danych  statystycznych  nie  widziałem, a z  nieboszczykami  niejednokrotnie
miałem przyjemnośzh... Walentin lekkomyślnie machnął rkką.
     - A  tam, te twoje trupy... - powiedział. - Słuchaj, Richard, czy tobie
naprawdk  nie  wstyd?  niezależnie  od  wszystkiego  masz   przecież  wyższe
wykształcenie... Po pierwsze to nie są żadne trupy... To przecież fantomy...
rekonstrukcja  według szkieletu...  kukły... A  poza tym zapewniam  cik -  z
punktu  widzenia podstawowych zasad,  te twoje  fantomy to nie mniej  i  nie
bardziej  zdumiewające zjawisko niż  wieczne akumulatory.  Po prostu "owaki"
naruszają pierwszą zasadk termodynamiki,  a fantomy - drugą, i na tym polega
cała rużnica. My  wszyscy w pewnym  sensie niedaleko odeszliśmy od człowieka
jaskiniowego  - nie możemy  sobie wyobrazizh nic okropniejszego od upiora czy
wilkołaka.  A  tymczasem  naruszenie  związku  przyczynowo-skutkowego to coś
znacznie straszniejszego  niż  całe  stada  upioruw albo  tych  tam monstruw
Rubinsteina... czy Wallensteina?
     - Frankensteina.
     -  Tak,  oczywiście,  Frankensteina. Madame Shelle.  Żona  poety.  Albo
curka.  -  Nagle  roześmiał  sik.  -  Te twoje fantomy  mają  jedną  ciekawą
właściwośzh -  autonomiczną  zdolnośzh  do życia. Można na przykład  odciązh im
dowolną czkśzh  ciała  i ona bkdzie żyła. Oddzielnie.  Bez  żadnych roztworuw
fizjologicznych...  Ostatnio  dostarczyli nam  do  instytutu jednego takiego
nieboszczyka, no wikc zaczkli go  preparowazh to mi laborant Boyda opowiadał.
Oddzielili prawą rkkk dla  jakichś tam dalszych badas, przychodzą nastkpnego
ranka, a ona figk pokazuje... - Walentin roześmiał sik.  - No? I tak trwa do
dzisiaj! To rozewrze  palce,  to  znowu  zaciśnie.  Jak sądzisz, co ona chce
przez to powiedziezh?
     - Według mnie symbol jest dośzh przejrzysty - powiedział  Nunnun patrząc
na  zegarek. - Czy nie czas już  na nas,  Walentin?  Mam jeszcze jedną ważną
sprawk do załatwienia.
     - No to chodźmy - powiedział  Walentin daremnie prubując utrafizh twarzą
w oprawkk okularuw. - Ufff,  upiłeś mnie fatalnie... -  ujął okulary w  obie
dłonie i starannie ulokował je na właściwym miejscu. - Jesteś samochodem?
     - Tak, odwiozk cik.
     Obaj  zapłacili i poszli do wyjścia.  Walentin  co chwila  z  rozmachem
przykładał  palec   do  skroni   witając  znajomych   laborantuw,  kturzy  z
ciekawością  gapili  sik  na   znakomitośzh  światowej  fizyki.  Przy  samych
drzwiach, żegnając rozpływającego sik w  uśmiechu portiera, Walentin strącił
sobie okulary z nosa i wszyscy trzej rzucili sik im na ratunek.
     -  Ufff,  Richard  -  dogadywał  Walentin pakując sik  do  peugeota.  -
Nieludzko  mnie  spiłeś.  Tak nie można, u  diabła...  To  nie wypada. Jutro
prowadzk doświadczenie...
     I  zaczał  opowiadazh z  zapałem  o  jutrzejszym  doświadczeniu.  Nunnun
odwiuzł go do miasteczka dla naukowcuw.
     A oni  też sik boją, myślał,  wsiadając z  powrotem do  wozu. Boją sik,
jajogłowi... Tak zresztą byzh powinno. Oni powinni bazh sik nawet bardziej niż
my, wszyscy normalni obywatele razem wzikci. Przecież my  zwyczajnie nic nie
rozumiemy, a oni przynajmniej wiedzą, do jakiego  stopnia nic nie rozumieją.
Patrzą w tk przepaśzh bez dna i wiedzą, że są skazani - muszą kiedyś zejśzh do
tej przepaści. Serce zamiera. Ale zejśzh na  duł trzeba, a jak to zrobizh i co
tam  jest  na dnie, i co najważniejsze czy da sik potem powrucizh?...  A  my,
grzeszni, patrzymy jeśli można to tak określizh, w przeciwną stronk. Słuchaj,
Dick, a może tak właśnie byzh powinno? niech wszystko sik toczy swoją koleją,
a  my już jakoś damy sobie radk. On ma racjk:  najwikkszym tytułem do chwały
ludzkości jest to,  że przetrwała  i ma zamiar  nadal przetrwazh...  A jednak
niech was diabli wezmą, powiedział  przybyszom. Nie mogliście urządzizh sobie
pikniku  w innym  miejscu? Powiedzmy na Ksikżycu.  Albo na Marsie. Jesteście
tak samo obojktni na wszystko. Jak  inni, chociaż  nauczyliście  sik  zwijazh
przestrzes. Piknik. Pikniku im sik zachciało...
     Jakby  tu najzrkczniej załatwizh  sprawk  moich  piknikuw?  -  rozważał,
powoli  prowadząc  samochud po jasno  oświetlonych, mokrych  ulicach. Jak to
możliwie sprytnie  przeprowadzizh? Na zasadzie  najmniejszego wysiłku, jak  w
mechanice.  Na cholerk mi muj, taki czy  inny, ale jednak dyplom, jeżeli nie
potrafik wymyślizh sposobu na załatwienie tego beznogiego łajdaka...
     Zatrzymał  wuz przed domem, w kturym  mieszkał Red Shoehart,  i  chwilk
jeszcze  posiedział   za   kierownicą,  zastanawiając  sik,  jak   najlepiej
poprowadzizh rozmowk.  Potem zabrał "owaka', wysiadł  z samochodu  i  dopiero
teraz  zwrucił uwagk,  że dom wygląda  na nie  zamieszkany. Prawie wszystkie
okna  były  ciemne,  na  pustym  skwerze nie  paliły  sik  latarnie.  To  mu
przypomniało, co zobaczy za  chwilk, i przeszedł go dreszcz. Nawet wpadło mu
do głowy, że byzh może lepiej bkdzie wywołazh Reda przez telefon i porozmawiazh
z nim w samochodzie, czy w jakiejś cichej knajpce, ale odpkdził od siebie tk
myśl.  Z wielu powoduw. A mikdzy innymi dlatego, powiedział  sobie,  że  nie
bkdziemy  sik  upodabniazh do tych  wszystkich żałosnych  sukinsynuw,  kturzy
uciekli stąd jak karaluchy polank wrzątkiem.
     Wszedł  na klatkk i powoli wspiął  sik na gurk po dawno nie zamiatanych
schodach.  Dookoła panowała bezludna cisza, drzwi wychodzące na podesty były
przeważnie  uchylone  lub  nawet otwarte  na  oścież - z  ciemnych korytarzy
ciągnkło stkchłym  zapachem  wilgoci i  kurzu. Zatrzymał sik przed  drzwiami
Reda, przygładził  włosy  za uszami, głkboko  odetchnął i  nacisnął guziczek
dzwonka.  Jakiś czas za drzwiami  panowała  cisza,  potem  skrzypnkły  deski
podłogi, szczkknął zamek i  drzwi uchyliły sik  cichutko.  Żadnych krokuw do
kosca nie słyszał.
     W progu stała Mariszka, curka Reda  Shoeharta. Z przedpokoju na  ciemne
schody  padało  jasne światło  i w  pierwszej  chwili Nunnun dostrzegł tylko
ciemną sylwetkk  dziewczynki  i pomyślał, że  bardzo sik  wyciągnkła w ciągu
ostatnich kilku miesikcy, ale potem,  kiedy  cofnkła sik w  głąb mieszkania,
zobaczył jej twarz. W mgnieniu oka poczuł suchośzh w gardle.
     - Witaj, Maria  - powiedział starając  sik, żeby jego  glos brzmiał jak
najserdeczniej. - Co u ciebie słychazh, Mariszka?
     Nie odpowiedziała. W milczeniu i absolutnie bezszelestnie cofała sik do
drzwi pokoju  patrząc spode łba na Nunnuna. Prawdopodobnie  nie  poznała go.
Zresztą i  on,  muwiąc  szczerze,  też  jej  nie  poznał.  Strefa, pomyślał.
Paskudztwo...
     - Kto tam? - zapytała Guta i wyjrzała z kuchni. - O Boże,  Dick! Gdzieś
ty sik podziewał? Czy wiesz, że Red wrucił?
     Pośpieszyła do niego wycierając rkce w rkcznik przewieszony przez ramik
- zawsze tak  samo śliczna, silna i pełna energii, tylko jakby ją coś gryzło
od   wewnątrz,   zmizerniała   na   twarzy  i  oczy  miała  jakieś  takie...
rozgorączkowane chyba?
     Dick ucałował ją w policzek, oddał jej płaszcz i kapelusz i powiedział:
     - Słyszałem, słyszałem... Ciągle nie mogłem znaleźzh wolnej chwili, żeby
do was wpaśzh. Red w domu?
     -  W domu  - powiedziała  Outa. -  Siedzi tam  u  niego  taki  jeden...
niedługo już sobie pujdzie, od dawna siedzi. No wejdźże nareszcie...
     Nunnun przeszedł kilka krokuw korytarzem i zatrzymał sik przed drzwiami
jadalni.  Stary  siedział przy  stole. Sam.  Fantom,  nieruchomy  i odrobink
przekrzywiony na bok. Rużowe  światło  abażuru padało na jego szeroką ciemną
twarz jakby wyrzeźbioną  w  starym drzewie, na zapadnikte, bezzkbne usta, na
oczy  martwe  i bez połysku. Nunnun natychmiast poczuł ten zapach. Wiedział,
że to tylko  gra  wyobraźni, zapach był  tylko  przez  pierwsze dni, a potem
doszczktnie znikał,  ale Richard Nunnun  czuł  go jakby  pamikcią  - duszny,
cikżki zapach rozkopanej ziemi.
     -  Albo  lepiej chodźmy do kuchni - pośpiesznie  zaproponowala Guta.  -
Robik właśnie kolacjk, to przy okazji sobie pogadamy.
     - Oczywiście - powiedział Nunnun ochoczo. - Tak dawno cik nie widziałem
i jeszcze nie zapomniałaś, co zwykłem pijazh przed kolacją?
     Przeszli do  kuchni.  Guta od razu otworzyła  loduwkk, a  Nunnun usiadł
przy stole  i  rozejrzał sik. Jak zawsze  było  tu  bardzo  czysto, wszystko
lśniło, nad garnuszkami kłkbiła sik para. Kuchenka była nowa, pułautomat, to
znaczy, że w domu nie brakowało pienikdzy.
     - No jak tam Red? - zapytał Nunnun.
     - Tak jak  zawsze -  odparła  Guta. - W wikzieniu  schudł, ale  już sik
odjadł.
     - Rudy?
     - Jeszcze jak!
     - Zły?
     - Jasne! On już taki bkdzie do śmierci. Postawiła przed nim szklaneczkk
"Krwawej Mary" - przezroczysta warstwa rosyjskiej wudki zawisła nad krążkiem
soku pomidorowego.
     - Nie za dużo? - zapytała.
     - W sam raz. - Nunnun wlał w siebie "Krwawą Mary". Pomyślał, że po  raz
pierwszy tego dnia wypił coś przyzwoitego. - Tego mi brakowało - powiedział.
     - A  u ciebie  wszystko w porządku? - zapytała  Guta. - Tak  długo  nie
przychodziłeś,
     dlaczego?
     - Przeklkte interesy -  odparł  Nunnun.  - Co  najmniej raz w  tygodniu
zamierzałem wpaśzh  albo  chociaż zadzwonizh, ale  najpierw musiałem jechazh do
Rexopolis, potem  wybuchł jeden  taki  skandal,  potem  ktoś  mi muwi:  "Red
wrucił" - dobra, myślk, nie bkdk im przeszkadzazh... Jednym słowem nie mogłem
jakoś wyrwazh sik z  tego kołowrotu.  Czasem zadajk  sobie pytanie,  po  jaką
cholerk  tak harujemy? Dla forsy? Ale  po  jakiego diabła nam te  pieniądze,
jeżeli nie robimy nic innego tylko harujemy, żeby je zarobizh?
     Guta szczeknkła pokrywkami, wzikła z pułki  paczkk papierosuw i usiadła
na  wprost  Nunnuna.  Oczy  miała  spuszczone.  Nunnun  spiesznie  wyciągnął
zapalniczkk, podał jej ogies i znowu, po raz drugi w życiu, zobaczył, że jej
drżą palce, tak jak  wtedy, kiedy Reda właśnie  skazano i  Nunnun przyszedł,
żeby  dazh jej  pieniądze - w pierwszym okresie  dosłownie  umierała z glodu,
żadne  ścierwo  w  kamienicy  nie chciało jej pożyczyzh grosza. Potem  w domu
pojawiły sik pieniądze i to, należy przypuszazh  bardzo znaczne, Nunnun nawet
domyślał  sik  skąd, ale  w  dalszym  ciągu przychodził, przynosił  Mariszce
słodycze i zabawki, po  całych  wieczorach pił z Guta kawk i razem planowali
szczkśliwą  i  spokojną  przyszłośzh  Reda,  a  nastkpnie,  nasłuchawszy  sik
opowiadas Guty, Nunnun  szedł  do sąsiaduw i prubował ich uspokoizh, usiłował
im tłumaczyzh, namawiał, wreszcie groził tracąc cierpliwośzh: "Przecież Rudy w
koscu wruci i wtedy kości wam połamie" - nic nie pomagało.
     - A co z twoją dziewczyną? - zapytała Guta.
     - Z kturą?
     - No z tą, z kturą wtedy przyszedłeś... taka jasnowłosa...
     -  To ma byzh moja dziewczyna? To moja  stenografistką. Wyszła za mąż  i
zwolniła sik z pracy.
     -  Powinieneś sik ożenizh, Dick  - powiedziała Guta. - Chcesz, znajdk ci
narzeczoną. Nunnun  chciał  odpowiedziezh jak zwykle: Niech no tylko Mariszka
podrośnie... ale  na szczkście ugryzł  sik w  jkzyk. Bardzo źle to by  teraz
zabrzmiało.
     - Potrzebna mi jest stenografistka. a nie żona -  powiedział mrukliwie.
-  najlepiej  rzuzh swojego  rudego  diabla  i  zostas  moją  stenografistka.
Przecież świetnie stenografowałaś. Stary Harris do  dzisiaj nie może o tobie
zapomniezh.
     - Ja myślk - powiedziała Guta. - Obie rkce sobie o niego posiniaczyłam.
     - Do tego stopnia? - Nunnun udał ogromne  zdziwienie.  - W starym piecu
diabeł pali!
     - O Boże! - powiedziała Guta. - Przecież  on  mi przejśzh nie dawał!  Ja
tylko jednego sik bałam, żeby sik Red przypadkiem nie dowiedział.
     Bezszelestnie  weszła Mariszka.  Pojawiła  sik w drzwiach, spojrzała na
garnki,  na Richarda, potem  podeszła  do  matki i  przytuliła sik do  niej,
odwracając twarz.
     - No jak tam, Mariszka? - raźno powiedział Nunnun. - Chcesz czekoladkk?
     Wsadził dwa palce do kiszonki kamizelki i wyjął czekoladowy samochodzik
w celofanie i chciał go dazh dziewczynce. Mariszka nie drgnkła. Guta  zabrała
mu czekoladkk i położyła na stole. Jej wargi nagle zbielały.
     -  Wiesz,  Guta  -  nadal  raźno  ciągnął  Nunnun.  -  Mam  zamiar  sik
przeprowadzizh.  Zbrzydło  mi  mieszkanie w  hotelu. Po  pierwsze  daleko  od
instytutu...
     - Ona  już prawie nic nie  rozumie  -  cicho powiedziała Guta i  Nunnun
urwał w puł zdania, wziął w  obie dłonie szklaneczkk  i bezmyślnie zaczał ją
obracazh w palcach.
     - Nie pytasz jak  widzk, co u  nas słychazh - muwiła dalej Guta - i masz
racjk.  Ale przecież jesteś naszym  starym przyjacielem, Dick,  i przed tobą
nie mamy co ukrywazh. Zresztą, czy to można ukryzh.
     - Byliście z nią u lekarza? - zapyta! Nunnun nie podnosząc oczu.
     - Tak. Oni nic tu nie mogą poradzizh. A jeden powiedział - zamilkła.
     Nunnun ruwnież milczał. Nie  było tu  o czym muwizh ani nawet  i myślezh,
ale nagle poraziła go straszna myśl - to jest  Inwazja. Nie piknik na skraju
drogi, nie  pruba  nawiązania kontaktu  - tylko Inwazja.  Oni  nie mogą  nas
zmienizh, ale przenikają w ciała naszych dzieci i zmieniają je  na swuj obraz
i podobiesstwo. Przeszedł go dreszcz, ale  od razu przypomniał sobie, że już
gdzieś  czytał  o czymś  podobnym, jakiś pocket-book w kolorowej plastykowej
okładce i od tego wspomnienia zrobiło mu sik  lżej na  sercu. Wymyślizh można
wszystko, czego dusza zapragnie. A to, co zostało wymyślone,  nigdy naprawdk
sik nie zdarza.
     -  A  jeden  powiedział,  że  ona już  nie jest człowiekiem - przerwała
milczenie Guta.
     - Zawracanie głowy - głucho powiedział Nunnun.
     - Zwruzh  sik do  prawdziwego specjalisty. Idź  do Jamesa  Catterfielda.
Chcesz, porozmawiam z nim. Załatwik, żeby cik przyjął...
     -  Myślisz  o Rzeźniku? -  zaśmiała  sik nerwowo. - Nie  trzeba,  Dick,
dzikkujk ci. To  właśnie on tak powiedział. Taki już widocznie  przypadł nam
los.
     Kiedy Nunnun  odważył sik podnieśzh oczy,  Mariszki już nie było. a Guta
siedziała bez ruchu,  usta  miała  rozchylone, oczy  puste i  na papierosie,
ktury trzymała w  palcach, wyrusł długi słupek szarego popiołu. Wtedy Nunnun
popchnął ku niej szklankk i powiedział:
     - Zrub mi jeszcze  jedną porcjk, dziewczyno... i sobie ruwnież. A potem
wypijemy.
     Popiuł  spadł, Guta  poszukała  oczami,  gdzie  wyrzucizh  niedopałek  i
wrzuciła go do zlewozmywaka.
     -  Za co? - zapytała. - Tego  właśnie  nie  rozumiem! Co  myśmy takiego
zrobili? Pomimo wszystko nie jesteśmy najgorszymi ludźmi w tym mieście...
     Nunnun pomyślał, że Guta  teraz sik rozpłacze,  ale ona nie zapłakała -
otworzyła loduwkk, wyjkła wudkk i sok, i zdjkła z pułki drugą szklankk.
     - A  jednak nie trazh  nadziei - powiedział Nunnun. - Na świecie  nie ma
niczego takiego, czego nie można naprawizh i możesz mi wierzyzh, ja mam bardzo
duże możliwości. I zrobik wszystko, co bkdzie w mojej mocy...
     Teraz  sam  wierzył w  to,  co muwił,  i już w  głowie  robił  przegląd
nazwisk, znajomości,  miast, i już mu sik wydawało, że gdzieś coś  słyszał o
podobnych wypadkach i że chyba wszystko dobrze sik skosczyło,  tylko  trzeba
sobie przypomniezh, gdzie to było i kto leczył, ale akurat  wtedy przypomniał
sobie,  po  co właściwie  tu przyszedł, przypomniał sobie Herr  Lemchena,  a
także po co zaprzyjaźnił  sik  z  Gutą  i wtedy  odechciało mu sik  myślezh o
czymkolwiek,  odegnał  od siebie wszelkie  sensowne myśli, usiadł wygodniej,
rozluźnił mikśnie i już tylko czekał, kiedy mu dadzą coś do wypicia.
     W tej właśnie chwili usłyszał z korytarza szurające kroki, stukot kul i
odrażający,   szczegulnie   w  tym  momencie,   głos  ścierwnika  Barbridgea
powiedział nosowo:
     - Ej, Rudy! A twoja Guta widocznie ma gościa -  kapelusz wisi... Ja bym
na twoim miejscu tego tak nie zostawił...
     I głos Reda:
     - Uważaj na protezy, Ścierwnik. I zatrzaśnij dziub. Tu są  drzwi, żebyś
czasem nie zbłądził, ja mam zamiar zjeśzh jeszcze dziś kolacjk.
     I Barbridge: - Tfu, już nawet zażartowazh nie wolno!
     I Red:
     -  Dosyzh  sik  już nażartowałeś.  Wystarczy.  Spływaj,  spływaj, na  co
czekasz!
     Szczkknął zamek i  głosy stały sik  cichsze,  widocznie obaj  wyszli na
schody.  Barbridge coś  powiedział pułgłosem i  Red  mu odpowiedział: "Dosyzh
tego, nie mam z tobą o czym gadazh!" Znowu mamrotanie Barbridgea i ostry głos
Reda:  "Powiedziałem  dosyzh!" Trzasnkły drzwi,  zastukały  szybkie  kroki  w
przedpokoju i w progu kuchni  ukazał sik Red Shoehart.  Nunnun wstał na jego
powitanie i obaj mocno uścisnkli sobie dłonie.
     - Wiedziałem,  że to ty - powiedział Red obrzucając Nunnuna spojrzeniem
bystrych,  zielonkawych  oczu.  - Uu, aleś  sik spasł, grubasie! nieźle  cik
tuczą w  naszych barach! Oho! Widzk, że wesoło spkdzacie czas! Guta, zrub  i
dla mnie porcjk, muszk was doganiazh...
     - Prawdk  muwiąc jeszcześmy  dobrze nie  zaczkli - powiedział Nunnun. -
Właściwie dopiero zabieraliśmy sik do roboty. Przed tobą trudno uciec!
     Red zaśmiał sik ostro i uderzył Nunnuna pikścią w ramik.
     - Zaraz sik okaże, kto kogo dogoni i kto kogo przegoni. Ja, bracie, dwa
lata siedziałem o suchym  pysku. Żeby ciebie dogonizh,  musiałbym chyba wypizh
cysternk... Chodźmy,  chodźmy, nie bkdziemy siedziezh w kuchni! Guta, co z tą
kolacją...
     Dał nurka do loduwki i wyprostował sik, trzymając w każdej rkce po dwie
butelki z rużnymi nalepkami.
     - Zabawimy sik! - oznajmił.  - Wydajemy  przyjkcie na cześzh najlepszego
przyjaciela, Richarda  Nunnuna, ktury nie opuszcza swoich w biedzie! Chociaż
nie przynosi mu to żadnego pożytku. Ech, szkoda, że nie ma Szuwaksa...
     - A to  zadzwos do niego  -  zaproponował Nunnun. Red  pokrkcił ognisto
rudą głową.
     - Tam, gdzie on teraz jest, jeszcze nie założyli telefonu. No, chodźmy,
chodźmy... Pierwszy wszedł do pokoju i rąbnął butelkami o stuł.
     -  Zabawimy  sik, tato - powiedział do nieruchomego starca.  -  To jest
Richard Nunnun, nasz przyjaciel Dick, a to muj tata, Shoehart - senior...

     Richard  Nunnun  skurczył  sik   wewnktrznie  w   mały  twardy  kłkbek,
rozciągnął wargi od ucha  do ucha, pomachał w powietrzu dłonią  i powiedział
do nieboszczyka:
     - Bardzo mi miło, mister Shoehart. Co u pana słychazh? My sik już znamy.
Red -  powiedział do Shoeharta Juniora,  ktury  penetrował barek.  - Już raz
widzieliśmy sik, co prawda przelotnie...
     - Siadaj  - powiedział  do  niego  Red wskazując na  krzesło na  wprost
starca. - Jeżeli chcesz  z nim rozmawiazh, muw głośniej. On  ni  cholery  nie
słyszy.
     Rozstawił kieliszki, szybko otworzył butelki i powiedział do Nunnuna:
     - Rozlewaj. Ojcu niedużo, na samo dno... Nunnun  nalewał bez pośpiechu.
Stary siedział w poprzedniej  pozie i patrzył w ściank, nie zareagował kiedy
Nunnun  podsunął mu kieliszek. A  Nunnun już sik oswoił z  nową sytuacją. To
była gra, gra straszna i żałosna. Rozpoczął ją Red, a on, Nunnun, właśnie do
niej przystąpizh tak jak robił przez całe życie, rozgrywając cudze  partie  i
straszne, i żałosne, i haniebne, i dziwaczne, i znacznie groźniejsze niż ta.
Red podniusł swuj  kieliszek i  powiedział: "No to  w drogk?" - i Nunnun jak
najnaturalniej spojrzał na  starego,  a  Red  niecierpliwie  stukając  swoim
kieliszkiem o kieliszek Dicka powiedział: "W drogk, w drogk... nie martw sik
o  niego,  tato nie  da  sobie  krzywdy  zrobizh..." -  i wtedy Nunnun ruwnie
naturalnie kiwnął głową i obaj wypili.
     Red, błyskając  oczami,  zaczął  muwizh  tym  samym podnieconym  i nieco
sztucznym głosem :
     - Koniec, bracie! Wikcej mnie wikzienie nie zobaczy. Gdybyś ty wiedział
jak dobrze jest w domu! Forsa jest, ja już sobie fajny cottage upatrzyłem, z
ogrodem,  nie  gorszy  niż  Ścierwnika...  Wiesz,  że chciałem  wyemigrowazh,
jeszcze w wikzieniu postanowiłem. Po jaką cholerk  mam  siedziezh do  usranej
śmierci w tym zapowietrzonym mieście? niech to wszystko, myślk, jasny piorun
strzeli. Wracam -- moje uszanowanie, zabronili  emigrowazh! Co to - przez  te
dwa lata okazało sik, że jesteśmy zadżumieni?
     Red  muwił i muwił, a  Nunnun kiwał głową,  popijał  whisky, wtrącał na
znak poparcia wspułczujące przeklesstwa, zadawał retoryczne pytania, a potem
zaczął wypytywazh o cottage -  co to za cottage, gdzie, za ile? Nawet  zaczął
sik spierazh  z  Redem,  twierdził, że  cottage  jest  drogi,  w  niedogodnym
miejscu,  wyjął  notes  i  przewracając kartki podawał  adresy  opuszczonych
domkuw,  kture właściciele  oddadzą  za  bezcen, a remont  bkdzie  kosztował
grosze, szczegulnie jeśli złożyzh prośbk o zezwolenie  na emigracjk, otrzymazh
odmowk i zażądazh rekompensaty.
     -  Ty,  jak  widzk,  przerzuciłeś  sik  na  handel  nieruchomościami  -
powiedział Red.
     -  A  ja wszystkim po trochu handlujk - odparł Nunnun i  zrobił perskie
oko.
     - Wiem, wiem, nasłuchałem sik o twoich aferach z burdelami!
     Nunnun zrobił wielkie oczy, położył palec na ustach i spojrzał w stronk
kuchni.
     - Co tam, wszyscy o tym wiedzą - powiedział Red.
     - Pieniądze nie śmierdzą, teraz już wiem o tym  z całą pewnością... Ale
żeś ty wziął Gnata na zarządzającego -  myślałem, że pkknk ze śmiechu, kiedy
sik  o tym  dowiedziałem.  Wpuściłeś  lisa do  kurnika...  Przecież  on jest
stuknikty, ja go znam od małego!
     W  tym momencie stary  powoli,  mechanicznym ruchem, niby ogromna kukła
uniusł rkkk z kolana i z drewnianym stukotem upuścił ją na stuł, obok  swego
kieliszka.  Rkka  była  ciemna,  z  niebieskim  połyskiem,  skurczone  palce
upodobnialy ją do kurzej łapy. Red zamilkł i spojrzał na ojca. W jego twarzy
coś drgnkło i Nunnun  ze  zdumieniem zauważył na  tej piegowatej, drapieżnej
fizjonomii najprawdziwszą,
     miłośzh.
     - Niech tata pije na zdrowie - serdecznie powiedział Red. - Ta odrobina
tacie nie  zaszkodzi...  - Nic sik nie buj - powiedział pułgłosem do Nunnuna
mrugając porozumiewawczo. - On sobie z kieliszkiem poradzi, bądź spokojny...
     Patrząc  na  niego  Nunnun  przypomniał  sobie,  co sik  działo,  kiedy
laboranci Boyda przyszli tutaj po tego  nieboszczyka. Laborantuw było dwuch,
silni chłopcy  bez  przesąduw, wysportowani  itp., towarzyszył  im lekarz ze
szpitala  miejskiego,  a z nim dwaj sanitariusze, potkżni faceci, przyuczeni
do  dźwigania  noszy  i uspokajania szalescuw.  Puźniej  jeden  z laborantuw
opowiadał,  że "ten  rudzielec"  z początku jakby nie rozumiał, o co chodzi,
wpuścił  ich  do  mieszkania,  pozwolił  obejrzezh  ojca  i  zapewne  starego
spokojnie by zabrano,  ponieważ  Red prawdopodobnie  uznał, że tatusia  chcą
wziązh do szpitala na badania.  Ale te  bałwany sanitariusze, kturzy w czasie
wstkpnych rokowas sterczeli w przedpokoju i gapili sik na Gutk, myjącą okna,
kiedy  ich wezwano, zabrali  sik  do starego  jak  do  zapluskwionej kanapy,
najpierw  go  wlekli po ziemi, a potem w ogule upuścili  na podłogk. Red sik
wściekł  i  tu  dorwał  sik do  głosu kretyn  lekarz  i  zaczął  szczegułowo
objaśniazh dokąd, po co i w jakim celu. Red słuchał go minutk, albo i dwie, a
potem  nagle   bez  żadnego  uprzedzenia  eksplodował  jak  bomba  wodorowa.
Laborant, ktury to opowiadał, sam nie pamikta, w jaki sposub znalazł  sik na
ulicy.  Rudy diabeł zrzucił ze schoduw wszystkich pikciu, przy czym  żadnemu
nie pozwolił  odejśzh  dobrowolnie  na własnych nogach. Wszyscy, według  słuw
laboranta, wylatywali z bramy jak  kule z armaty.  Dwaj zostali nieprzytomni
na chodniku, a pozostałych trzech  Red  ścigał przez  cztery  przecznice, po
czym wrucił do samochodu, kturym przyjechali,  i wybił w nim wszystkie szyby
- szofera w wozie już nie było, uciekł pieszo w przeciwnym kierunku.
     - Tu,  w  jednym  barze,  dali mi przepis na nowy koktajl  -  muwił Red
rozlewając whisky. - Nazywa  sik "czarci pudding",  zrobik ci  potem,  kiedy
zjemy.  To, bracie,  taka  bomba, że na pusty żołądek  pizh  jej  nie można -
człowiek  ryzykuje życie, po jednej porcji  nie  możesz ruszyzh ani rkką, ani
nogą...  Jak tam  sobie chcesz,  Dick,  ale  ja  clk dzisiaj ugoszczk według
pierwszej kategorii, słowo dajk. Przypomnimy sobie dawne dobre czasy, jak to
kiedyś  w "Barge"...  Biedny Ernest  ciągle jeszcze  siedzi, wiesz? - wypił,
otarł usta wierzchem  dłoni i zapytał niedbale: - A co słychazh w instytucie?
Za "czarci  pudding"  jeszcze sik nie  wzikli?  Ja, widzisz, obecnie  jestem
trochk do tyłu, jeśli chodzi o ostatnie osiągnikcia naukowe...
     Nunnun od  razu  zrozumiał, dlaczego Red zaczyna rozmowk  na ten temat.
Załamał rkce i pozwiedział:
     - Coś ty, stary! Nie słyszałeś, jaki numer wyszedł z  tym "puddingiem"?
Słyszałeś o  laboratoriach  Carryguna?  To taki  prywatny sklepik... A wikc,
dostali skądś porcjk "puddiningu"...
     Opowiedział o  katastrofie, o straszliwym skandalu, o tym, że  śledztwo
nic nie  dało - skąd wziął sik "pudding" nie wiadomo do dziś.  A Red sluchał
niby nieuważnie, potem dolał whisky do szklanek i powiedział:
     - Dobrze im tak, kanaliom, żeby ich piekło pochłonkło...
     Wypili  we  dwujkk.  Red spojrzał  na  ojca, znowu  w jego  twarzy  coś
drgnkło,  wyciągnął  rkkk, przysunął szklankk bliżej do skurczonych palcuw i
palce sik nagle zwarły obejmując dno szklaneczki.
     -  Tak szybciej pujdzie - powiedział Red - Guta! - wrzasnął - długo nas
bkdziesz  morzyzh  głodem?  To na  twoją  cześzh  tak  sik  stara  -  wyjaśnił
Nunnunowi. -  Na  pewno robi twoją  ulubioną  sałatkk ze ślimakami, dawno je
kupiła, sam widziałem. No  a w ogule,  co słychazh w instytucie? Znaleźli coś
nowego?  Muwią, że teraz  tam u was nic, tylko automaty, szkoda że pożytek z
nich niewielki.
     Nunnun zaczął  opowiadazh plotki  z Instytutu i kiedy muwił,  przy stole
obok starego bezszelestnie pojawiła sik Mariszka,  postała chwilk położywszy
na  stole kosmate łapki i  nagle absolutnie dziecinnym ruchem przytuliła sik
do nieboszczyka i położyła mu głowk na  ramieniu.  I Nunnun, nie przerywając
opowiadania,  pomyślał  patrząc na  te dwa upiorne płody  Strefy: O Boże, co
jeszcze?  Co jeszcze trzeba z nami  zrobizh,  żeby nas wreszcie ruszyło?  Czy
nawet tego za mało?  -  Wiedział, że za mało. Wiedział, że miliardy  ludzi o
niczym nie wiedzą i o niczym wiedziezh nie chcą, a jeżeli nawet sik dowiedzą,
to przez dziesikzh minut bkdą wstrząśnikci, a potem wrucą do swoich spraw, bo
po okrkgach swoich wraca sik wiatr. Urżnk sik, pomyślał w ostatecznej furii.
Do diabła z Barbridgeem, do diabła z Lemchenem... do diabła z tą przez  Boga
przeklktą rodziną, do diabła! Urżnk sik.
     - Co tak  na nich patrzysz? - cicho zapytał  Red - nie  buj sik, to jej
nie zaszkodzi, nawet przeciwnie - muwią, że oni dobrze robią na zdrowie.
     -  Tak.  wiem - powiedział  Nunnun i jednym haustem wysuszył  szklankk.
Weszła Guta, rzeczowo poleciła Redowi rozstawizh talerze i postawiła na stole
wielką  srebrną  miskk  z ulubioną sałatką Munna. I  w tym momencie  stary -
jakby ktoś nagle sobie  przypomniał,  że trzeba pociągnązh za nitki  - jednym
ruchem uniusł szklankk do rozwierających sik ust.
     -  No, moi kochani -  powiedział  Red  z  zachwytem w  głosie  -  teraz
zabawimy sik na dwadzieścia cztery fajerki!



     Przez noc w dolinie sik ochłodziło, a o świcie zrobiło sik wrkcz zimno.
Szli   nasypem   kolejowym,  stąpając  po   zbutwiałych  podkładach   mikdzy
zardzewiałymi  szynami,  i Red  widział,  jak  na  skurzanej  kurtce  Artura
Barbridge'a błyskają  kropelki  zgkstniałej mgły. Chłopiec maszerował lekko,
wesoło, jakby nie miał za sobą mkczącej nocy,  nerwowego napikcia, po kturym
do  tej  chwili  drżał każdy miksies  ciała, dwuch upiornych  godzin,  kture
spkdzili w mkczącym pułśnie na szczycie łysego pagurka, przytuleni do siebie
dla  rozgrzewki, przeskakując  strumies  "zielonki"  opływającej  wzgurze  i
znikającej w rowie.
     Po obu stronach nasypu leżała gksta mgła. Od czasu do czasu wpełzała na
szyny cikżkimi, szarymi płatami i wtedy szli po kolana  unurzani w kłkbiącej
sik z wolna wacie.  Pachniało mokrą rdzą, a z błota po prawej stronie nasypu
ciągnkło stkchlizną. Wokuł nie było widazh nic oprucz mgły, ale Red wiedział,
że po  obu  stronach  rozpościera sik  pagurkowata kamienista  ruwnina, a za
ruwniną,  we  mgle kryją  sik  gury. I jeszcze  wiedział,  że kiedy wzejdzie
słosce i  mgła  opadnie  rosą,  powinien zobaczyzh gdzieś  po  lewej szkielet
roztrzaskanego śmigłowca, a przed sobą sznur wagonikuw,  i że  właśnie wtedy
zacznie sik prawdziwa robota.
     Nie zatrzymując sik  Red wsunął dłos mikdzy ramiona i plecak, podrzucił
plecak wyżej, żeby  krawkdź  butli z  helem nie wrzynała mu sik w krkgosłup.
Cikżki  sukinsyn.  Jak  ja  bkdk  sik z  nim czołgał?  Pułtora kilometra  na
brzuchu...  Dobra,  nie  tnij, stalker,  wiedziałeś, na co  idziesz. Pikzhset
tysikcy czeka cik na koscu  tej  drogi, możesz sik  trochk  wysilizh. Pikzhset
tysikcy,  niczego  sobie kawał grosza,  co?  Niech  zdechnk.  Jeśli im oddam
taniej  niż  za  pikzhset  tysikcy.  I  jeżeli  dam ścierwnikowi  wikcej  niż
trzydzieści kawałkuw. A guwniarzowi... guwniarzowi nie  dam nic. Jeśli stary
łajdak chociaż w połowie powiedział prawdk, to guwniarz nic nie dostanie.
     Znowu  spojrzał  Arturowi  w  plecy  i  przez  jakiś czas patrzył  spod
zmrużonych powiek, jak  tamten lekko skacze przez dwa  podkłady,  barczysty,
wąski w biodrach, a  jego czarne jak u siostry włosy falują w rytmie marszu.
Sam sik wprosił,  poskpnie  pomyślał Red. Sam. Dlaczego mu tak strasznie  na
tym zależało? Aż dygotał cały i łzy miał w oczach... "niech pan mnie weźmie,
mister  Shoehart! Rużni ludzie mi proponowali, ale ja  chck  tylko  z panem,
tamci  są  do  niczego! Ojciec... Ale  przecież  on  teraz  nie  może!"  Red
wysiłkiem woli odepchnął od siebie to  wspomnienie. Ale chciał o tym myślezh,
to było wstrktne i byzh może dlatego zaczął myślezh  o siostrze Artura, o tym,
jak  on,  Red, z tą Diną i trzeźwy  spał, i pijany spał, i jakie  to było za
każdym razem  rozczarowanie. Wprost  nie do wiary - dziewczyna jak złoto,  z
taką by sik tylko kochazh i kochazh, a kiedy przychodzi  co do czego - Iluzja,
nieżywa  kukła, a  nie kobieta.  Tak jak  te guziki  na  matczynej bluzce  -
bursztynowe, pułprzeźroczyste, złotawe, aż  sik pragnie wziązh  je  do  ust i
ssazh w oczekiwaniu jakiejś niezwykłej słodyczy... I pamikta - brał je do ust
i  ssał,  i  po  stokrozh  przeżywał  straszne  rozczarowanie,  i po  stokrozh
zapominał  o  tym  rozczarowaniu -  może nawet nie tyle  zapominał,  ile nie
chciał wierzyzh własnej pamikci, kiedy je tylko znowu zobaczył.
     A  może to papachen  mi  go podesłał, pomyślał, nie przypadkiem  dźwiga
taką armatk w tylnej kieszeni... Nie, raczej wątpliwe, Ścierwnik  mnie  zna.
Ścierwnik  wie, że ze  mną nie ma  żartuw, i  wie, jaki  jestem  w  Strefie.
Przesadzam. Nie  on pierwszy mnie prosił, nie on pierwszy zalewał sik łzami,
inni nawet klkkali przede mną... A spluwy wszyscy ze sobą targają, kiedy idą
pierwszy raz.  Pierwszy  i ostatni  raz. Czy naprawdk ostatni?  Oj, ostatni,
chłopcze. Oto jak sik rzeczy mają, Ścierwniku
     - po  raz  ostatni. Tak, papachen, gdybyś wiedział  o projektach  twego
syna,  protezami  byś  skurk  wygarbował  syneczkowi twojemu  wymodlonemu  w
Strefie... Raptem poczuł, że coś pojawiło sik przed nimi. I to niedaleko - w
odległości trzydziestu
     - czterdziestu metruw.
     - Stuj - powiedział do Artura.
     Chłopiec posłusznie zamarł  w miejscu. Refleks  miał dobry:  zastygł  w
mgnieniu oka  z podniesioną nogą, a nastkpnie powoli i ostrożnie  opuścił ją
na ziemik.  Red  zruwnał  sik  z nim  i stanął. Koleina prowadziła w  duł  i
całkowicie ginkła we  mgle.  I właśnie tam, we  mgle,  coś trwało.  To  było
wielkie i nieruchome ale  niegroźne. Red ostrożnie wciągnął nosem powietrze.
Tak. Niegroźne.
     -  Naprzud  - powiedział niegłośno. Odczekał,  aż Artur  zrobi pierwszy
krok i ruszył za nim. Kątem oka widział twarz Artura, jego klasyczny profil,
gładką skurk policzka i stanowcze, zaciśnikte wargi pod cieniutkim wąsikiem.
     Zanurzali  sik  we  mgle, najpierw  po pas, potem po  szyjk,  i po paru
sekundach zamajaczyła przed nimi ukośna bryła wagonika.
     - Dośzh - powiedział Red  i zaczął zdejmowazh plecak. - Siadaj tam, gdzie
stoisz. Przerwa na papierosa.
     Artur  pomugł   mu  zdjązh  plecak,  a  potem  usiedli  obok  siebie  na
zardzewiałej szynie. Red otworzył jedną z kieszeni plecaka, wyjął zawiniątko
z jedzeniem i termos z  kawą, a puki Artur  odwijal papier i układał kanapki
na  plecaku wydostał zza pazuchy manierkk,  otworzył  ją i przymykając  oczy
wypił kilka łykuw.
     -  Napijesz sik? - zaproponował  wycierając  dłonią szyjkk manierki.  -
Nabierzesz odwagi... Artur pokrkcił głową, dotknikty.
     - Nie  muszk nabierazh odwagi, mister Shoehart. Wolałbym kawk, jeśli pan
pozwoli. Bardzo tu wilgotno, prawda?
     - Wilgotno  - potwierdził Red. Schował manierkk, wybrał sobie kanapkk i
zaczął jeśzh. - Kiedy mgła opadnie, zobaczysz, jakie tu błota dookoła. Kiedyś
w tych miejscach komaruw było zatrzksienie...
     Umilkł i  nalał sobie kawy. Kawa była  gorąca, słodka i aromatyczna,  i
nawet przyjemniej było teraz ją pizh niż alkohol.  Pachniała domem, Gutą i to
nie po prostu Gutą, ale Gutą w szlafroku, prosto ze snu, ze  śladem poduszki
na policzku, niepotrzebnie sik w to wdałem, pomyślał Red. Pikzhset tysikcy...
A na cholerk mi pikzhset tysikcy? Knajpk mam  zamiar kupizh, czy co? Pieniądze
są potrzebne, żeby o nich  nie  myślezh,  jak  słusznie  powiedział Dick. Dom
jest,  ogrudek  jest, bez  pracy  w  Harmont nie  zostank...  napuścił  mnie
Ścierwnik, menda plugawa, na wodk, napuścił jak dziecko...
     - Mister Shoehart - powiedział nagle Artur uciekając spojrzeniem. - Czy
pan naprawdk wierzy, że ta kulka spełnia życzenia?
     - Zawracanie głowy! - powiedział nieuważnie Red i zamarł ze szklaneczką
przy ustach. - A ty skąd wiesz, po co idziemy.
     Artur roześmiał sik z zażenowaniem, wsadził rozcapierzoną dłos w kruczą
czuprynk i powiedział:
     - Domyślilem sik!...  Już  nie pamiktam, co konkretnie podsunkło mi  tk
myśl... Ale po pierwsze, poprzednio ojciec bez przerwy nudził o Złotej Kuli,
a ostatnio nagle przestał, za to ciągle chodził do pana, a ja  przecież wiem
- wcale nie jesteście przyjaciułmi,  co by tam ojciec nie muwił. Oprucz tego
zrobił  sik  ostatnio jakiś  taki dziwny...  - Artur znowu  sik  roześmiał i
pokrkcił   głową   coś   sobie  przypominając.  -  A  ostatecznie   wszystko
zrozumiałem, kiedy  na tym pustkowiu  wyprubowaliście sterowiec... - Klepnął
dłonią  po  plecaku, w kturym  leżał  ciasno zwinikty pokrowiec  sterowca. -
Uczciwie  sik przyznajk, że was wtedy wyśledziłem,  a kiedy zobaczyłem,  jak
podnosicie  w  powietrze  worek kamieni,  wszystko stało sik dla mnie jasne.
Według mnie oprucz Złotej Kuli w Strefie nic cikżkiego  już nie  zostało.  -
Ugryzł kanapkk i  w  zamyśleniu  powiedział z pełnymi  ustami: -  Tylko  nie
rozumiem, jak ją pan przyczepi, przecież na pewno jest idealnie gładka...
     Red cały  czas patrzył  na  niego znad szklaneczki i myślał, jak bardzo
niepodobni są  do  siebie ojciec  i syn. Inni ludzie. Inna twarz, inny głos,
inna dusza. Ścierwnik ma głos ochrypły, lizusowski, jakiś taki  padalcowaty.
Ale kiedy muwił o  niej, to  muwił  pierwszorzkdnie.  nie  można go było nie
słuchazh.  "Rudy - muwił wtedy przechylając sik przez stuł. - Przecież  tylko
my dwaj  zostaliśmy i  na nas dwuch dwie nogi, i obie  twoje... Kto, jak nie
ty? To byzh może najcenniejsze ze wszystkiego, co jest w Strefie! Komu to sik
ma dostazh? Tym okularnikom z ich maszynami? Przecież to ja ją znalazłem, ja!
Ilu naszych po drodze poległo! A ja znalazłem! Trzymałem dla siebie. I teraz
też  bym nikomu nie  oddał,  ale rkce  mam za krutkie... Tylko ty możesz tam
iśzh. Ilu to ja  młokosuw uczyłem, całą szkołk dla nich, rozumiesz, założyłem
- i nic, nie ten  materiał. No dobra,  nie wierzysz mi, nie  wierzysz  - nie
trzeba.  Forsa  dla  ciebie.  Dasz  mi,  ile  sam  zechcesz,  wiem,  że  nie
skrzywdzisz... A ja może  nogi odzyskam. Odzyskam nogi, czy ty to rozumiesz?
Strefa mi nogi zabrała, może Strefa mi je zwruci?"

     - Co? - zapytał Red ocknąwszy sik.
     - Pytałem, czy mogk zapalizh, mister Shoehart.
     - Tak - powiedział Red. - Pal, pal... Ja też zapalk.
     Duszkiem  dopił kawk,  wyją! papierosa  i ugniatając go  wpatrzył sik w
rzedniejącą mgle. Stuknikty, pomyślał.  Wariat, nug sik kanalii zachciało...
parszywej gnidzie...
     Po tych wszystkich  rozmowach zostawał  w duszy  jakiś  osad i nie było
zupełnie  jasne, jaki mianowicie. I z  biegiem  czasu nie ulatniał sik, lecz
przeciwnie   -  gkstniał   i  gkstniał.   Nie  wiadomo,  co  to  było,   ale
przeszkadzało, jakby czymś  sik zaraził od  Ścierwnika,  ale nie  plugastwem
jakimś, nawet odwrotnie... siłą może? nie, nie siłą. Czym w takim  razie? No
dobra, powiedział  sobie. Zrubmy tak -  załużmy, że nie dotarłem tutaj.  Już
sik zdecydowałem, spakowałem plecak i  wtedy  coś sik  stało...  zapudłowali
mnie, powiedzmy. Źle byłoby? Z całą pewnością źle. Dlaczego źle? Z pienikdzy
nici? Nie, nie chodzi o pieniądze... Że bezcenny skarb dostanie sik łobuzom,
Chrypom rużnym i Suchym? To  prawda, w tym coś jest. Jakoś głupio. Ale co mi
do tego? Tak czy inaczej, w koscu właśnie im sik wszystko dostanie.
     -  Br-r-r...  -  Artur  wzdrygnął  sik.  -  Przenika do  kości.  Mister
Shoehart, może mi pan teraz da czegoś mocniejszego?
     Red w milczeniu  wyciągnął manierkk i  dał Arturowi. A przecież nie  od
razu sik zgodziłem, nagle pomyślał. Ze dwadzieścia razy posyłałem Ścierwnika
do wszystkich diabłuw, a  za dwudziestym pierwszym jednak sik zgodziłem. Już
dłużej nie mogłem. Zupełnie nie mogłem. I ostatnia nasza rozmowa była krutka
i rzeczowa. "Cześzh, Rudy. Przyniosłem ci mapk. Może rzucisz na nią okiem?" A
ja spojrzałem mu w twarz i widzk, że oczy ma jak dwa wezbrane wrzody - żułte
z czarną kropką, i wtedy powiedziałem: "Dobra". I to wszystko.  Pamiktam, że
byłem wtedy pijany, cały tydzies piłem,  paskudnie mi było na duszy... A, do
diabła,  czy  to nie wszystko jedno? Poszedłem.  Po co ja w tym  babrzk  jak
patykiem w guwnie! Strach mnie obleciał czy co?
     Wzdrygnął  sik.  Przeciągłe, żałośliwe  skrzypienie  dobiegło z  gkstej
mgły. Red  zerwał sik i  natychmiast jak podrzucony sprkżyną stanął  na nogi
Artur.  Ale już znowu było cicho i tylko spod  ich nug z szelestem spadał  z
nasypu drobny żwir.
     -  To  chyba  grunt  osiadł  -  niepewnie,  z trudem  wymawiając  słowa
wyszeptał Artur -- Wagonetki z urobkiem... stoją od tak dawna...
     Red  patrzył wprost przed siebie i  nic nie widział. Przypomniał sobie.
To  było w  nocy.  Obudził  go  taki  sam dźwikk  -  przeciągły  i  żałosny,
zamierający jak w sennym koszmarze. Tylko  że to nie  był sen. To  zawodziła
Mariszka na swoim łużku pod oknem, a z drugiego kosca  mieszkania odpowiadał
jej zachłyśniktym bulgotem ojciec, ruwnie przeciągle i skrzypiąco. I tak sik
nawoływali i  nawoływali w ciemnościach -  minkło  jedno stulecie,  a  potem
nastkpne stulecie... Guta też sik obudziła, wzikła Reda za rkkk, poczuł, jak
jej ramik z miejsca stało sik mokre, i tak leżeli wieleset lat i słuchali, a
kiedy Mariszka zamilkła i usnkła,  odczekał chwilk, potem wstał, poszedł  do
kuchni i wypił puł butelki koniaku. Od tej nocy zaczął pizh.
     - Ziemia - muwił Artur. - Z upływem  czasu, wie  pan, ziemia osiada. Na
skutek erozji, wilgoci, w ogule z wielu przyczyn.
     Red spojrzał  na pobladłą  twarz Artura i  na  powrut usiadł.  Papieros
gdzieś znikł  z  jego  palcuw, zapalił nowego. Artur  postał jeszcze moment,
lkkliwie krkcąc głową, potem też usiadł i powiedział cicho:
     - Opowiadają podobno, że w  Strefie ktoś mieszka.  Tak słyszałem. Jacyś
ludzie, nie przybysze z  Kosmosu, a właśnie ludzie. Jakoby Lądowanie zastało
ich  tutaj  i oni sik przystosowali...  a może na  skutek mutacji.  Czy  pan
słyszał o tym, mister Shoehart?
     -  Tak  - powiedział  Red. -  Ale  to  nie  tutaj,  tylko w  gurach, na
pułnocnym zachodzie. Jakieś pastuchy.
     Teraz  Już wiem,  czym on mnie zaraził,  myślał. Swoim szalesstwem mnie
zaraził.  Oto  dlaczego  tu  przyszedłem.  Oto  czego  tu  szukam...  Powoli
wypełniło go jakieś dziwne i zupełnie nowe uczucie. Zdawał  sobie sprawk, że
tak  naprawdk to uczucie  nie Jest nowe, że już od  dawna  siedziało  w  nim
gdzieś  głkboko,  ale  teraz  dopiero zdał  sobie z niego sprawk i  wszystko
znalazło sik  na właściwym miejscu. I to, co  przedtem wydawało sik głupotą,
majaczeniem  oszalałego  starca, obruciło  sik  obecnie  w  jedyną nadziejk.
Jedyny  sens  życia,  ponieważ  dopiero teraz  zrozumiał  --  jedno,  co  mu
pozostało  na świecie, jedyne, czym żył  ostatnie miesiące, to była nadzieja
na cud. On,  bałwan,  dures, odpychał  od  siebie  tk  nadziejk,  deptał ją,
wyszydzał  i topił w wudce,  ponieważ  właśnie do tego  był  przyzwyczajony,
ponieważ nigdy w życiu, od dziecka, nie liczył na nikogo, tylko na siebie, i
ponieważ od dziecka to liczenie na  siebie wyrażało sik  w ilości banknotuw,
kture udawało mu sik wyrwazh,  wyszarpazh z otaczającego go obojktnego chaosu.
Tak było zawsze i tak trwałoby dalej, gdyby koniec koscuw nie znalazł sik na
takim dnie, z kturego nie podźwigną go żadne pieniądze, a liczenie na siebie
stało sik  ostatecznym  absurdem. A teraz  ta nadzieja  -  już nie  nadzieja
nawet, a pewnośzh cudu  -  wypełniła go bez reszty, teraz  nie  rozumiał, jak
mugł  żyzh  do  tej  pory w  tym  makabrycznym  mroku  bez promyka światła...
Roześmiał sik i trącił Artura w ramik.
     -  Jak myślisz, stalker -  powiedział - jeszcze trochk pożyjemy  sobie,
co?
     Artur spojrzał  na  Reda  zdziwiony  i uśmiechnął sik niepewnie.  A Red
zgniutł pergamin po kanapkach, rzucił  go pod wagonik, po czym ułożył sik na
plecaku i podparł łokciem.
     -   No   dobrze  -  powiedział.  -   Przypuśzhmy,   że   ta  Złota  Kula
rzeczywiście... Czego byś sobie życzył?
     - To znaczy, że pan jednak wierzy? - szybko zapytał Artur.
     - To nieważne, wierzk czy nie wierzk. Ty mi odpowiedz na pytanie.
     Nieoczekiwanie naprawdk go zainteresowało, o co może prosizh  Złotą Kulk
taki  chłopak,  jeszcze   smarkacz,   wczorajszy  licealista.   I  z  wesołą
ciekawością obserwował, jak Artur chmurzy czoło, szarpie wąsiki, to  podnosi
na niego oczy, to znowu je opuszcza.
     -  No, oczywiście, nogi  dla ojca... - powiedział wreszcie. - I żeby  w
domu było wszystko dobrze...
     - Łżesz, łżesz - powiedział dobrodusznie Red. - Ty, bracie, zapamiktaj:
Złota Kula wypełnia tylko najskrytsze życzenia, tylko takie, kture muszą sik
spełnizh, bo inaczej nie ma już po co żyzh!
     Artur Barbridge  zaczerwienił sik, znowu podniusł oczy  na Reda i zaraz
je  opuścił, i zupełnie  spurpurowiał, aż  mu  łzy  stankły  w  oczach.  Red
przyglądał mu sik z uśmieszkiem.
     -  Wszystko  jasne  - powiedział nieomal czule. -  Dobra,  to nie  moja
rzecz. Zatrzymaj to  dla siebie...  - I tu przypomniał sobie o pistolecie  i
pomyślał, że  puki jest  jeszcze czas, należy  uwzglkdnizh wszystko, co można
uwzglkdnizh. - Co ty tam masz w tylnej kieszeni? - zapytał niedbale.
     - Pistolet - burknął Artur i zagryzł wargi.
     - Po co ci pistolet?
     - Żeby strzelazh! - odparł z wyzwaniem.
     -  Przestas, przestas  - powiedział surowo Red i usiadł prosto. - Dawaj
to. W Strefie nie ma do kogo strzelazh. Oddaj go.
     Artur chciał coś powiedziezh, ale zmilczał, sikgnął za siebie, wyciągnął
wojskowego kolta i  podał go Redowi trzymając za lufk. Red wziął pistolet za
ciepłą rkkojeśzh, podrzucił go do gury, złapał i zapytał:
     - Masz przy  sobie chusteczkk? Daj,  to go  zawink... Wziął  od  Artura
chusteczkk do nosa,  czyściutką,  pachnącą wodą kolonską, zawinął pistolet i
położył na podkładzie.
     -  Niech sobie  tu na razie poleży - wyjaśnił. -  Da Bug, bkdziemy tkdy
wracazh,  to zabierzemy.  Może naprawdk,  kiedy  spotkamy patrol,  trzeba sik
bkdzie ostrzeliwazh... Chociaż w takiej sytuacji ostrzeliwazh sik, bracie...
     Artur ponownym ruchem pokrkcił głową.
     - Nie po  to go wziąłem - powiedział niezadowolony.  - Tam  jest  tylko
jedna kula. Żeby, jeśli tak jak z ojcem...
     - To ta-ak... - przeciągle powiedział Red patrząc mu prosto w twarz.  -
No, jeśli o to chodzi, możesz byzh spokojny. Jeśli  tak, jak  z ojcem, to już
do tego miejsca cik doniosk. Obiecujk... Patrz, świta!
     Mgła rzedła w oczach. Na nasypie już jej w ogule nie było, a na dole, w
oddali, mleczna mgiełka rozpraszła sik i topniała, wyrastały z niej okrągłe,
szczeciniaste szczyty wzgurz i gdzieniegdzie mikdzy wzgurzami było już widazh
pomarszczoną  powierzchnik  bagien,  pokrytych  rzadką  wątłą  łoziną,  a na
horyzoncie, za wzgurzami, zapłonkły  pomarasczowo  łascuchy gur -  niebo nad
gurami było jasne i błkkitne. Artur obejrzał sik  przez ramik i wydał okrzyk
zachwytu. Red obejrzał sik ruwnież. Na wschodzie gury wydawały sik czarne, a
nad nimi mieniła sik, płonkła szmaragdowa łuna - zielona  zorza  Strefy. Red
wstał i rozpinając pasek zapytał:
     - Nie masz  zamiaru sobie ulżyzh? Jak tam sobie  chcesz,  ale  pamiktaj,
puźniej nie bkdzie ani gdzie, ani kiedy...
     Poszedł za wagonik, kucnął na nasypie i postkkując patrzył, jak  szybko
gaśnie, przerasta  rużowością zielona zorza i jak  pomarasczowa pajda słosca
wypełza zza gur. Od razu od wzgurz popłynkły liliowe cienie - wszystko stało
sik  ostre, wypukłe,  każdy  szczeguł  był widoczny jak  na  dłoni  i jakieś
dwieście  metruw  przed  sobą  zobaczył  Red  helikopter.  Helikopter  spadł
widocznie  w  samo  centrum  "łysicy"  i jego kadłub spłaszczyło  w blaszany
naleśnik,  tylko  ogon ocalał - lekko wygikty sterczał teraz  czarnym hakiem
nad  ruwniną  mikdzy wzgurzami.  I śmigło też ocalało  -  głośno  skrzypiało
kołysząc  sik na  łagodnym wietrze.  To musiała byzh potkżna  "łysica", nawet
solidnego pożaru  nie  było  i  na  sprasowanym kadłubie  wyraźnie  widniało
czerwono   -   niebieskie  godło   rozpoznawcze  lotnictwa  wojskowego  Jego
Krulewskiej Mości, godło, kturego Red nie widział już  od tylu lat, że nawet
jakby zapomniał, jak ono wygląda.
     Potem  Red wrucił do plecaka, wyjął  mapk i rozłożył  ją  na skawalonej
bryle rudy w  wagoniku.  Samej kopalni  nie  było  stąd widazh, zasłaniało ją
wzgurze z czarnym, osmalonym drzewem na szczycie. To wzgurze należało obejśzh
z prawej strony, kotliną mikdzy nim a sąsiednim pagurkiem, ktury ruwnież był
stąd widoczny - nagle wzniesienie pokryte burym kamienistym żwirem.
     Wszystko sik zgadzało, ale Red nie był zadawolony.  Wieloletni instynkt
stalkera  kategorycznie  protestował przeciwko samej myśli  - nonsensownej i
sprzecznej z naturą - żeby wytyczazh szlak mikdzy dwoma wzniesieniami. Dobra,
pomyślał, puźniej  sik okaże, na miejscu sik  zobaczy.  Droga do tej kotliny
prowadziła przez błoto,  ruwniną, ktura stąd  wydawała sik  bezpieczna,  ale
przyjrzawszy  sik  uważniej  Red  dostrzegł  mikdzy  suchymi  kupkami  jakąś
ciemnoszarą  plamk. Spojrzał na mapk. Tam był narysowany krzyżyk  i napisane
koślawymi  literami  "Cwajnos".  Czerwone  kropki  omijały  krzyżyk z prawej
strony. Przezwisko  było jakby znajome, ale  kto to był ten Cwajnos,  jak on
wyglądał. Red  nie  mugł  sobie przypomniezh,  nie wiadomo dlaczego  pamiktał
tylko to: zadymiona sala "Barge", ogromne czerwone łapy ściskające szklanki,
grzmot śmiechu, rozwarte zułtozkbne paszcze - fantastyczne  stado  tytanuw i
gigantuw przy wodopoju, Jedno z najżywszych wspomnies dziecisstwa
     -  pierwsze spotkanie  z "Barge". Co  ja wtedy  przyniosłem? Zdaje sik,
"pustaka".  Prosto  ze  Strefy, mokry, głodny, nieprzytomny,  z  workiem  na
ramieniu władowałem sik  do  knajpy i rzuciłem worek na ladk przed Ernestem,
wściekle szczerząc  zkby przetrzymałem  salwk  szyderstw,  doczekałem sik aż
Ernest, wtedy jeszcze  młody, obowiązkowo w muszce  - wyliczy mi te  zielone
papierki...  Nie,  wtedy  przecież  nie  było  zielonych,  były  jeszcze  te
kwadratowe,  krulewskie,  z  jakąś pułgołą  dziwką w płaszczu  i  wianku  na
głowie... doczekałem sik, schowałem  forsk do kieszeni i niespodziewanie dla
siebie  samego capnąłem  z  lady cikżki kufel i z całej siły  rąbnąłem nim w
najbliższą rechoczącą paszczk... Red uśmiechnął sik i pomyślał -  a może  to
właśnie był Cwajnos?
     - A czy mikdzy wzgurzami można,  mister Shoehart?  - zapytał  pułgłosem
Artur. Stał obok i też patrzył na mapk.
     -  Zobaczymy na  miejscu - odparł Red. Wciąż patrzył na mapk. Na  mapie
były jeszcze dwa  krzyżyki:  jeden  na zboczu  wzgurza  z drzewem,  drugi na
kamienistym osypisku. Pudel i Okularnik. Droga prowadziła dołem mikdzy nimi.
- Zobaczymy na miejscu - powturzył i schował mapk do kieszeni.
     Spojrzał na Artura i zapytał:
     - Jak  tam  stolec?  -  I nie czekając  na  odpowiedź  polecił: - Pomuż
założyzh  plecak...  Pujdziemy  jak  poprzednio  -  powiedział,   potrząsając
plecakiem i poprawiając rzemienie. - Idziesz przede mną,  tak, żebym cik ani
na chwilk nie  stracił z oczu.  Nie oglądaj sik,  ale nadstawiaj  uszu.  Muj
rozkaz jest prawem.

     Pamiktaj, że trzeba bkdzie długo czołgazh sik na  brzuchu,  nie waż  sik
bazh  błota, na jedno słowo,  morda w błoto,  bez gadania... I kurtkk zapnij.
Jesteś gotuw?
     - Gotuw - powiedział Artur głucho. Zdrowo  sik denerwował.  Rumieniec z
twarzy znikł, jakby go nigdy nie było.
     -  Kierunek...  tam - Red ostro machnął  dłonią  w  stronk najbliższego
wzgurza, sto krokuw od nasypu. - Jasne? Ruszaj.
     Artur  konwulsyjnie  westchnął,  przekroczył   szynk  i  bokiem  zaczął
schodzizh z nasypu. Żwir sypał sik z szelestem.
     - Spokojnie, spokojnie - powiedział Red. - Nie ma sik dokąd śpieszyzh.
     Ostrożnie  zaczął schodzizh za Arturem, automatycznie ruwnoważąc inercjk
cikżkiego plecaka  mikśniami nug. Kątem  oka  jednak śledził Artura. Boi sik
chłopak, myślał. I ma racjk, że sik boi.  Chyba przeczuwa. Jeżeli ma takiego
nosa  jak ojciec, to powinien przeczuwazh... Gdybyś ty wiedział,  Ścierwniku,
na  co  ci przyjdzie. Gdybyś  ty  wiedział, Ścierwniku.  że  tym  razem  cik
usłucham.  "A  tkdy. Rudy,  sam  nie przejdziesz.  Chcesz  czy  nie  chcesz,
bkdziesz  musiał  zabrazh  kogoś  ze  sobą. Mogk kturegoś ze swoich odstąpizh,
kturego nie żal..." namuwiłeś mnie, stary draniu.
     Pierwszy raz  w życiu przystałem na  taką rzecz.  No, trudno, pomyślał.
Może jeszcze wszystko jakoś sik  obejdzie,  nie  jestem jednak Ścierwnikiem,
może coś wymyślk...
     - Stop! - powiedzaiał do Artura.
     Chłopiec  zatrzymał  sik,  stał po  kostki w rdzawej wodzie.  Zanim Red
zszedł, Artur zapadł sik w trzksawisko po kolana.
     - Widzisz ten kamies? - zapytał Red.  -  Tam, pod zboczem? Trzymaj kurs
na  kamies. Artur ruszył naprzud. Red dał sik wyprzedzizh o dziesikzh krokuw i
poszedł jego śladem. Cmokało  błoto pod nogami. To było martwe trzksawisko -
ani komaruw,  ani  żab,  nawet  łozina  zwikdła i  zgniła. Red automatycznie
rozglądał  sik dookoła, ale  na razie wyglądało na  to, że  wszystko jest  w
porządku. Wzgurze  zbliżało  sik powoli,  zasłoniło nikle jeszcze słosce,  a
potem  całą  wschodnią  czkśzh nieba.  Przy  kamieniu  Red odwrucił  głowk  i
spojrzał  na nasyp.  Nasyp jasno  oświetlało słosce,  stało na nim  dziesikzh
wagonikuw,  niekture  wykolejone leżały  na  boku  i  w  tym  miejscu  nasyp
pokrywały czerwone  plamy wysypanej rudy. A  dalej, w kierunku  kopalni,  na
pułnoc od wagonikuw, powietrze nad szynami mieniło sik i drgało, od czasu do
czasu  błyskały w nim i gasiy maleskie tkcze. Red popatrzył  na to drganie i
splunął resztką śliny.
     - Dalej -  powiedział i Artur zwrucił ku niemu twarz pełną napikcia.  -
Widzisz te szmaty? Nie tam! Bardziej na prawo...
     - Tak - powiedział Artur.
     -  A wikc to był niejaki Cwajnos. Dawno  temu przestał byzh czymkolwiek.
Nie słuchał starszych i teraz tam leży specjalnie po to, żeby mądrzejszym od
niego  wskazywazh  drogk. Weź  dwa palce  na prawo od  tego  Cwajnosa... Już?
Znalazłeś punkt?  Mniej wikcej tam, gdzie łozina jest trochk przerzedzona...
Tak trzymaj! Marsz!
     Teraz  szli  ruwnolegle  do  nasypu. Z  każdym krokiem  wody pod nogami
ubywało i wkrutce maszerowali już po suchych  sprkżystych  kkpkach. A według
mapy tu  wszkdzie  ma byzh błoto, pomyślał  Red. Przestarzała  jest  ta mapa.
Dawno  tu  Barbridge'a  nie  było  i  dlatego  jest  przestarzała.  To  źle.
Oczywiście suchą drogą łatwiej iśzh, ale lepiej już, żeby tu było to błoto...
Ale maszeruje, pomyślał, patrząc na Artura. Jak po Alei Centralnej.
     Arturowi widocznie wrucił dobry nastruj, bo szedł teraz długim krokiem.
Jedną rkkk wsadził  do kieszeni, a drugą  wesoło wymachiwał jak na spacerze.
Wuwczas   Red   poszperał   w   kieszeni,   wybrał   mutrk,   mniej   wikcej
dwudziestogramową, wycelował i trafił  Artura prosto w kark. Chłopak jkknął,
złapał sik za głowk i skurczony runął na suchą trawk. Red zatrzymał  sik nad
nim.
     -  Oto jak tu  bywa, Archie - powiedział  pouczająco. - To nie  aleja w
parku i nie poszedłeś ze mną na poranną przechadzkk.
     Artur powoli wstał. Twarz miał białą jak papier.
     - Wszystko jasne? - zapytał Red. Artur przełknął ślink i kiwnął głową.
     - No to dobrze.  A nastkpnym  razem  dostaniesz w zkby. Jeżeli bkdziesz
jeszcze żył. Marsz!
     A z  chłopca mugłby  byzh niezły stalker,  pomyślał  Red.  Nazywaliby go
pewnie Archie Cherubin. Był już u nas jeden Cherubin, nazywał sik Dickson, a
teraz wołają go  Suseł. Jedyny  stalker, ktury dostał sik  w "wyżymaczkk"  i
żyje.  Miał szczkście.  Ten głupek do tej pory myśli, że  to  Barbridge go z
"wyżymaczki" wyciągnął. A jakże!  Z "wyżymaczki" nikogo sik nie wyciągnie...
Ze Strefy go wytaszczył, to prawda. Zdobył sik Barbridge na taki niesłychany
wyczyn! Sprubowałby go nie  wytaszczyzh! Te jego numery wtedy już ostatecznie
wszystkim obrzydły i tym razem chłopcy  wprost go ostrzegli  - sam lepiej  w
ogule   nie  wracaj.   A   przecież  właśnie   wtedy  Barbridge'a  przezwali
Ścierwnikiem, przedtem biegał u nas za Perszerona...
     Red poczuł nagle na lewym policzku ledwie dostrzegalny prąd powietrza i
błyskawicznie, nie zdążywszy nawet o niczym pomyślezh, krzyknął:
     - Stuj!
     Wyciągnął rkkk w lewo. Prąd powietrza był tam silniejszy. Gdzieś mikdzy
nimi  a torem  kolejowym leżała  "łysica", a może nawet szła samym nasypem -
nie  przypadkiem przecież  wywruciły sik  wagoniki.  Artur stał jak wkopany,
nawet sik nie odwrucił.
     -  Bardziej  w  prawo  -  rozkazał  Red.  -  Marsz!  Tak,  niezły byłby
stalker... Co jest, do  cholery, żal mi go  czy co? Tego tylko brakowało.  A
czy mnie  ktoś kiedyś żałował? Właściwie to raczej tak. Na przykład Kirył. I
Dick Nunnun. Co prawda Dick to nie tyle mnie żałuje, ile go ciągnie do Guty,
ale  byzh może i żałuje, przyzwoity człowiek może jedno  z drugim pogodzizh...
Tylko  ja nikogo nie mogk żałowazh. Albo - albo.  Tak sprawa stoi...  Po  raz
pierwszy z całkowitą jasnością zrozumiał - albo ten chłopiec, albo Mariszka.
Jeżeli tylko cud jest  naprawdk możliwy, powiedział jakiś wewnktrzny glos, i
Red z okrutnym przerażeniem stłumił w sobie ten głos.
     Minkli kupk burych szmat. Z Cwajnosa nic nie zostało, tylko nie opodal,
w zeschłej  trawie leżał  długi zardzewiały kij -  wykrywacz min. W  tamtych
czasach czksto  używano  wykrywaczy min,  kupowano je po  cichu u wojskowych
intendentuw.  Liczyli na  te  kije jak na samego Pana Boga, a  potem kolejno
dwuch stalkerow w ciągu  paru dni zabiły  podziemne wyładowania. I jak nożem
uciął... Ale w koscu, ktury był ten Cwajnos? Ścierwnik  go tu przyprowadził,
czy  sam przyszedł? I dlaczego tak ich  wszystkich ciągnkło do  tej kopalni?
Dlaczego  nigdy  nic o tym nie słyszałem?... O  do diabla, ależ grzeje! I to
rano, a co bkdzie potem?
     Artur, ktury szedł o pikzh krokuw przed nim, podniusł rkkk i otarł pot z
czoła. Red  spojrzał na słosce. Słosce stało jeszcze  bardzo nisko. I  nagle
zdał sobie sprawk,  że sucha trawa pod nogami już nie szeleści jak przedtem,
tylko trzeszczy jak  mąka kartoflana, że już nie jest twarda i  kłująca, ale
mikkka i nietrwała - rozsypuje sik pod butami niczym warstwa sadzy. Zobaczył
wyraźnie  odciśnikte  ślady Artura i  rzucił  sik  na  ziemik  z  okrzykiem:
"padnij!"
     Upadł twarzą w trawk  i trawa  rozsypała sik w pył pod jego policzkiem.
Zazgrzytał ze złości zkbami - taki  niefart! Leżał, starając sik nie ruszazh,
ciągle  jeszcze licząc, że może sik jakoś obejdzie, chociaż już wiedział, że
sik nie obejdzie,  że wpadli. Żar  rosł,  atakował, opasywał całe  ciało jak
powijak zmoczony we wrzątku, oczy zalewał pot i Red  z  opuźnieniem krzyknął
do Artura: "nie ruszaj  sie! Odwagi!" I sam  zebrał całą odwagk, na  jaką go
było  stazh.  I  wytrzymałby  i  skosczyłoby sik  na  strachu,  trochk by sik
zgrzali,  ale  Artur nie  wytrzymał.  Czy  nie usłyszał  okrzyku  Reda,  czy
przeraził sik ponad wszelką miark, a może przypiekło go raz mocniej niż Reda
-  w każdym razie stracił panowanie nad sobą i  na oślep, z jakimś gardłowym
wrzaskiem popkdził tam, gdzie go pkdził bezmyślny instynkt, do tyłu, właśnie
w stronk, w  kturą w żadnym wypadku  uciekazh nie należało. Red ledwie zdążył
unieśzh sik, oburącz złapazh go za nogk i Artur całym cikżarem runął na ziemik
wzbijając  chmurk  popiołu, zawył  nienaturalnie wysokim głosem, kopnął Reda
wolną nogą w twarz, zatrząsł sik  w konwulsjach, ale Red sam już nie  bardzo
wiedząc,  co sik z  nim  dzieje z  bulu, wgramolił  sik  na  niego  wtulając
poparzoną twarz w skurzaną kurtkk i usiłował wdusizh, wbizh w ziemik dygoczącą
głowk,  wściekle  kopiąc noskami  butuw  po  nogach  tamtego,  po ziemi,  po
grzbiecie.  Jak  przez watk  słyszał jkki i rzkżenie  wydobywające sik  spod
niego i własny ochrypły ryk:
     "Leż,  gnido, leż, bo zabijk..." a z  gury wciąż  i wciąż  spadała masa
rozżarzonego wkgla i już  płonkło na nim ubranie,  trzeszczała wydymając sik
bąblami i  pkkając skura na nogach i bokach, i Red zanurzając czoło w szarym
popiele  i  rozpaczliwie   przyciskając  piersią  głowk   tego   przeklktego
smarkacza, nie wytrzymał i zawył z całej siły... Nie pamiktał, kiedy to  sik
skosczyło.  Pojął  tylko, że znowu może  oddychazh, że powietrze  znowu  jest
powietrzem, a nie rozpalonym gazem spalającym gardło, i zrozumiał, że trzeba
sik  śpieszyzh, że  trzeba  jak najprkdzej  uciec z tego diabelskiego rusztu,
zanim  znowu  nie spadnie na nich  ogies. Zsunął sik  z Artura, ktury  leżał
zupełnie nieruchomo,  zacisnął  jego obie nogi pod  pachą  i pomagając sobie
wolną  rkką poczołgał sik  naprzud  nie spuszczając oczu z granicy, za kturą
znowu zaczynała sik trawa,  martwa, sucha, kłująca, ale  prawdziwa zwyczajna
trawa - wydawała mu sik teraz życiodajną oazą. Popiuł zgrzytał mu  w zkbach,
w  poparzoną  twarz  co  chwila  buchało  żarem, pot  zalewał oczy  - pewnie
dlatego, że nie  miał  już ani brwi,  ani rzks.  Ciało Artura sunkło za nim,
jakby na  złośzh  zaczepiając o wszystko  kurtką,  palił  spieczony zadek,  a
plecak  przy  każdym ruchu uderzał w poparzony kark.  Obolały i zaczadziały,
Red pomyślał z  przerażeniem, że za mocno sik  poparzył i że teraz  już  nie
dojdzie  do celu.  Z tego strachu jeszcze silniej  zaczął pracowazh swobodnym
łokciem  i  kolanami  i  wypluwając  z  zaschniktego gardła  najstraszliwsze
przeklesstwa,  jakie  mu  przychodzily  do głowy,  nagle  z  jakąś  obłąkaną
radością  przypomniał sobie, że ma jeszcze w zanadrzu prawie pełną manierkk,
najmilszą, najwierniejszą,  ona  jedna nie  zdradzi, nie  sprzeda, aby tylko
dopełznązh  jeszcze trochk, jeszcze  kawałeczek, no postaraj sik Red, jeszcze
trochk  Rudy,  w Boga, w  matkk, pod  trzydziestoma  pierzynami, na Biegunie
Pułnocnym, Ścierwojada w duszk...
     Potem  długo  leżał zanurzywszy  twarz  i rkce  w zimną rdzawą  wodk, z
rozkoszą  wdychając  cuchnący,  zgniły chłud. Sto lat mugłby  tak leżezh, ale
zmusił sik do wstania, klkcząc zrzucił plecak, na  czworakach dowlukł sik do
Artura, ktury ciągle jeszcze nieruchomo leżał trzydzieści krokuw od błota, i
przewrucił go na plecy. Tak, to był kiedyś ładny chłopiec. Teraz ta urodziwa
buzia  przypominała  szaroczarną  maskk  z popiołu i  spiekłej krwi, i przez
kilka sekund Red z tkpym zainteresowaniem wpatrywał sik w podłużne bruzdy na
tej masce  -  ślady grud i kamykuw.  Potem  wstał,  ujął Artura pod pachy  i
przyciągnął go do wody. Artur  dyszał ochryple i od  czasu do  czasu jkczał.
Red wrzucił go twarzą w najwikkszą kałużk, sam upadł obok, znowu przeżywając
rozkosz  mokrej  lodowatej  pieszczoty.  Artur  poruszył  sik,   zabulgotał,
podciągnął  pod  siebie  rkce  i uniusł glowk.  Oczy miał wytrzeszczone. Nie
rozumiał,  co sik z nim  dzieje i chciwie łapał  ustami powietrze  plując  i
kaszląc. Potem jego wzrok oprzytomniał i zatrzymał sik na Redzie.
     - Uf-f-f... - powiedział i potrząsnął głową rozpryskując brudną wodk. -
Co to było, mister Shoehart?
     -  To  była śmierzh -  niewyraźnie powiedział  Red i  zakasłał.  Obmacał
twarz. Bolało, nos spuchł, ale brwi i rzksy, na przekur wszystkiemu, były na
miejscu. I skura na rkkach też, tylko  trochk poczerwieniała. Można  sądzizh,
że  i zadek  nie spalił sik do  kości... Pomacał  - nie,  z pewnością nie do
kości, nawet spodnie są całe. Tak jakby sik oblał wrzątkiem.
     Artur ruwnież  ostrożnie dotykał palcami  twarzy. Teraz, kiedy straszną
maskk zmyła woda, jego twarz też okazała sik wbrew oczekiwaniom -  nieomal w
porządku. Kilka zadrapas,  siniak na czole, rozcikta dolna warga, a poza tym
można wytrzymazh.
     - Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem - powiedział Artur i spojrzał za
siebie.
     Red ruwnież sik odwrucił.  Na poszarzałej,  spopielonej trawie  zostało
sporo śladuw i Red był wstrząśnikty widząc, jak krutka, okazuje sik, była ta
straszna droga bez kresu,  niespełna trzydzieści metruw od skraju  do skraju
wypalonego pasma.  Ale  z  bulu,  oślepiony,  czołgał  sik  jakimiś  dzikimi
zygzakami, jak karaluch po rozpalonej  patelni. Bogu dzikki, że przynajmniej
czołgał sik z grubsza we właściwym kierunku,  a przecież mugłby wypełznązh na
"łysick" z  lewej  albo  w  ogule zawrucizh... Nie, nie mugłbym,  pomyślał  z
wściekłością. Jakiś młokos mugłby, ale nie ja, i  gdyby nie  ten dures, to w
ogule nic by sik nie stało - osmaliłbym sobie zadek i po krzyku.

     Spojrzał na Artura.  Artur mył  sik parskając i pojkkując, kiedy urażał
bolące miejsca. Red wstał i przygryzając  wargi,  kiedy zesztywniate ubranie
dotykało poparzonej skury,  wyszedł  na  suche miejsce  i  pochylił sik  nad
plecakiem. Plecak najbardziej ucierpiał. Wierzchnie kieszenie zwyczajnie sik
spaliły,   buteleczki  w  apteczce  popkkały   z  gorąca  w  cholerk,  i  od
pomarszczonej  plamy  paskudnie  zajeżdżało szpitalem. Red odpiął kieszes  i
zabrał  sik do usuwania resztek szkła  i  plastyku, a wtedy za jego  plecami
odezwał sik Artur.
     - Dzikkujk panu, mister Shoehart! Uratował mi pan życie.
     Red nie odpowiedział. Też  pomysł - dzikkowazh! Nie miałem  nic lepszego
do roboty, jak cik ratowazh!
     - Sam sobie jestem winien  - powiedział Artur. - Przecież słyszałem, że
pan  mi  kazał leżezh, ale  okropnie  sik  przestraszyłem,  a  kiedy  mocniej
przypiekło  - zupełnie  straciłem głowk. Ja sik strasznie bojk  bulu, mister
Shoehart...
     - Wstawaj i nie gadaj tyle - powiedział Red nie odwracając głowy. -  To
była jeszcze kaszka z mlekiem... Wstawaj, na co czekasz!
     Sycząc  z bulu zarzucił plecak na  poparzone ramiona, zapiął rzemienie.
Miał uczucie,  że  skura  na  oparzonych  miejscach  skurczyła sik i pokryła
bolesnymi  zmarszczkami.  Boi sik bulu  guwniarz!...  Ciebie i  twuj bul!...
Obejrzał  sik.   W  porządku,  z  drogi  nie  zeszli.  Teraz  te  pagurki  z
nieboszczykami. Plugawe pagurki
     -  stoją, gnidy, sterczą jak pułdupki starej  baby i ta kotlinka mikdzy
nimi...   Mimo   woli  wciągnął  nosem  powietrze.  Ach   plugawa  kotlinka,
najprawdziwsze plugastwo. Ścierwo.
     - Widzisz tk kotlinkk mikdzy wzgurzami? - zapytał Artura.
     - Widzk.
     - Prosto na nią. Marsz!

     Artur  otarł nos grzbietem dłoni i ruszył naprzud człapiąc po kałużach.
Utykał, nie był już taki dziarski  i wyprostowany jak poprzednio - pochyliło
go, szedł teraz ostrożnie i lkkliwie. Ktury to już bkdzie? Piąty?  Szusty? I
teraz powstaje pytanie - po co? Czy to on muj brat, czy swat?  Odpowiadam za
niego? Słuchaj no, Rudy, a po coś ty go uratował? O mało sam przez niego nie
odkorkowałeś... Teraz, na  spokojnie, mogk powiedziezh  - słusznie  zrobiłem,
nie  mogk sik bez niego  obejśzh, to muj zakładnik za Mariszkk, nie człowieka
uratowałem,  ratowałem  swuj  wykrywacz  min. Wytrych. Ale  wtedy, w  tamtej
strasznej chwili, nawet mi na myśl nie przyszło, żeby go zostawizh, chociaż o
wszystkim zapomniałem - i  o  wytrychu zapomniałem,  i o  Mariszce... I co z
tego wynika? Wynika, że w  głkbi duszy jestem przyzwoitym człowiekiem. To mi
Guta ciągle powtarza i nieboszczyk Kirył tak uważał, i Richard bez przerwy o
tym  truje...   Ale  znaleźli  sobie   przyzwoitego  człowieka!  Przestas  -
powiedział  do samego siebie. Teraz twoja  przyzwoitośzh tylko psu  na  budk!
najpierw trzeba  pomyślezh, a dopiero  potem  brazh sik za robotk. Żeby  mi to
było pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? Przyzwoity.  Muszk go  zachowazh dla
"wyżymaczki", pomyślał zimno i jasno. Tu przez wszystko można przejśzh oprucz
"wyżymaczki"
     - Stuj! - powiedział do Artura.
     Kotlinka była  tuż  przed  nimi i Artur już stał, niepewnie  patrząc na
Reda. Dno kotliny pokrywała  tłusto połyskująca  na  słoscu żułto  - zielona
maź. Powierzchnia bagna lekko parowała, mikdzy pagurkami para gkstniała i na
trzydzieści krokuw nic już  nie było  widazh, i ten  smrud. Diabli wiedzą, co
tam  gniło w  tym miksiwie, ale Redowi wydało sik, że  sto tysikcy rozbitych
cuchnących jaj wylanych na sto tysikcy  cuchnących  rybich łbuw  i zdechłych
kotuw nie może śmierdziezh tak, jak śmierdziała ta maź. "Tam bkdzie zapaszek.
Rudy, to ty nie tego... nie spietraj sik".

     Artur wydał z  siebie gardłowy dźwikk i  odstąpił  do  tylu. Wtedy  Red
otrząsnął sik z  odrktwienia,  pośpiesznie wydobył  z  kieszeni paczkk  waty
przesączonej dezodorantem, zatkał sobie nos tamponami i podał watk Arturowi.
     - Dzikkujk, mister Shoehart - powiedział słabym głosem  Artur. - A  czy
gurą jakoś nie da sik, przejśzh?
     Red w milczeniu wziął go za włosy i wykrkcił głowk, w stronk kupy szmat
na kamienistym wysypisku.
     - To był  Okularnik  - powiedział.  - A na lewym wzgurzu,  stąd  go nie
widazh - leży Pudel. W identycznym stanie. Zrozumiałeś? Naprzud!
     Maź była  ciepła  i  lepka  jak  ropa.  Początkowo  szli  wyprostowani,
zanurzeni po pas, dno pod nogami na szczkście było kamieniste i dosyzh ruwne,
ale po  niedługim  czasie Red usłyszał znajome bzyczenie po obu stronach. Na
oświetlonym słoscem  pagurku  po  lewej nic sik nie dzialo,  a na zboczu  po
prawej, w cieniu, zatasczyły blade liliowe płomyki.
     - Pochyl sik! - zakomenderował przez zkby i sam sik pochylił. -  Niżej,
idioto! - krzyknął.
     Artur  pochylił  sik przerażony i w tejże sekundzie potkżne wyładowanie
rozdarło  powietrze.  Tuż nad ich  glowmi,  przebiegła  we  wściekłym  tascu
rozszczepiona  błyskawica ledwie  widoczna na tle  nieba. Artur przysiadł  i
zanurzył sik po  ramiona. Red czując, że ogłuchł od łoskotu, odwrucił glowk,
zobaczył w cieniu na kamienistym zboczu szkarłatną szybko topniejącą plamk i
jednocześnie rozbłysła nastkpna blyskawica.
     - Naprzud! naprzud! - wrzasnął nie słysząc własnego głosu.
     Teraz  posuwali  sik przykucnikci,  wystawiając na  powierzchnik  tylko
głowy,  przy każdym wyładowaniu Red widział, jak długie  włosy Artura  stają
dkba i czuł, jak tysiące igiełek wbija mu sik w twarz. "Naprzud! - powtarzał
monotonnie. - Naprzud!" Już  niczego nie słyszał.  Jeden raz Artur  odwrucił
sik do  niego profilem i Red zobaczył wytrzeszczone przerażone oko  zezujące
na niego, białe rozdygotane wargi i  zasmarowany zielenią  spocony policzek.
Potem pioruny zaczkły bizh tak nisko, że musieli zanurzyzh głowy. Zielony śluz
zalepiał usta, było  trudno oddychazh. Łapiąc  ustami powietrze, Red wyrwał z
nosa tampony  i wtedy zauważył,  że  smrud  zniknął,  że  powietrze  pachnie
ozonem, a para dookoła jest coraz gkściejsza, a  może tylko pociemniało mu w
oczach i  już  nie widział pagurkuw ani z lewej, ani  z prawej strony -  nie
było widazh nic, oprucz oblepionej mazią głowy Artura i żułtych kłkbuw gkstej
pary.
     Przejdk,  przejdk, myślał Red.  nie pierwszy raz,  przecież przez  całe
życie  właśnie  tak, po szyjk w  guwnie,  a  nad głową  pioruny,  zawsze tak
było... i skąd tyle  guwna?  Tyle  guwna... zwariowazh  można, tyle  guwna  w
jednym  miejscu, chyba  tu spłynkło guwno z  całego  świata...  To  wszystko
Ścierwnik,  pomyślał  z  furią.  To  Ścierwnik  tkdy przeszedł,  to  po  nim
zostało... Okularnik leży po prawej. Pudel  po lewej, a wszystko po to, żeby
Ścierwnik mugł przejśzh  mikdzy nimi i  zostawizh za sobą, całe swoje guwno...
Dobrze ci tak, powiedział do siebie. Kto idzie śladem Ścierwnika, ten zawsze
łyka  guwno. Ty co, nie  wiedziałeś o tym?  Tak jest na całym  świecie. Zbyt
wielu  jest Ścierwnikuw i  dlatego nie ma już czystego miejsca  na  świecie,
wszystko obsrane... Nunnun jest głupi:  "Ty, Red,  naruszasz ruwnowagk, masz
naturk wichrzyciela, tobie.  Rudy, bkdzie  źle  w każdym systemie  i w  złym
systemie ci źle,  i  w dobrym  też  ci źle, przez takich  jak ty  nigdy  nie
nastanie Krulestwo  Boże na Ziemi..." Co ty tam w ogule rozumiesz, grubasie?
Kiedyż  to ja widziałem  dobry  system? Przez  cale  życie  widzk tylko, jak
umierają, Kiryły i Okularnicy, a Ścierwniki przepełzają mikdzy  ich trupami,
po ich trupach, jak robaki, i paskudzą, paskudzą, paskudzą... Poślizgnął sik
na  kamieniu, zanurzył sik z głową,  wypłynął i  tuż  obok  siebie  zobaczył
wytrzeszczone oczy i  ściągniktą grymasem twarz Artura i na moment zmartwiał
-  wydało mu sik, że pomylił kierunek. Ale nie pomylił kierunku, natychmiast
wiedział, że trzeba iśzh tam, gdzie z mazi sterczy kawałek czarnego kamienia,
wiedział,  chociaż oprucz  tego kawałka kamienia nic nie było widazh w żułtej
mgle.
     - Stuj! - wrzasnął. - Bardziej na prawo! Na prawo od kamienia!
     I znowu nie usłyszał swojego  głosu. Wtedy dogonił Artura, złapał go za
ramik i pokazał rkką - na prawo od kamienia, i schyl głowk. Zapłacicie mi za
to, pomyślał.  Przy  kamieniu Artur dał nurka i w tejże chwili z trzaskiem w
czarną  krawkdź  uderzył  piorun,  rozprysnkły  sik w  powietrzu  rozżarzone
okruchy. Zapłacicie  mi  za  to,  powtarzał,  zanurzając sik  z  głową  i ze
wszystkich sił pracując rkkami i  nogami. W uszach echem  odezwało sik  nowe
uderzenie gromu. Duszk z was wytrzksk za to  wszystko! Pomyślał mimochodem -
a o kogo mi chodzi? nie wiem. Ale ktoś powinien za to zapłacizh i  ktoś mi za
to  zapłaci!  Poczekajcie, niech  ja  tylko znajdk  tk  kulk, niech ją tylko
znajdk, ja wam  to  guwno w  gardło wepchnk, nie jestem Ścierwnik, ja z wami
pogadam po swojemu...
     Kiedy  wydostali sik na  suche miejsce,  na  rozpalony słoscem kamienny
żwir,  otumanieni, wyżkci z  sił, kiedy tak chwiejąc sik podtrzymywali jeden
drugiego,  żeby  nie  upaśzh. Red  zobaczył oblazły  furgon, ktury osiadł  na
osiach. Mktnie  przypomniał  sobie, że  tu  obok tego furgonu można usiąśzh i
odpoczązh w cieniu. Dotarli do  cienia. Artur legł na plecy i słabymi palcami
zaczął rozpinazh kurtkk, a Red oparł sik plecakiem o ściank furgonu, byle jak
wytarł dłonie o żwir i sikgnął w zanadrze.
     - Ja też poproszk - powiedział Artur. - I  ja też. mister Shoehart. Red
zdumiał sik  słysząc, jakim donośnym głosem muwi ten  chłopiec,  wypił  łyk,
przymknął oczy czując, jak  płomienny oczyszczający strumies przepływa przez
gardło  i  rozpływa sik  w  piersi,  łyknął  jeszcze  raz  i podał  manierkk
Arturowi. Skosczone, pomyślał tkpo. Przeszliśmy. Nawet przez to przeszliśmy.
Teraz  -  suma  słownie. Myślicie,  że zapomniałem?  nie, wszystko pamiktam.
Myślicie, że wam podzikkujk  za to, żeście mnie nie utopili, za to, że żyjk?
Tak wam podzikkujk, że już  sik do kosca dni swoich nie pozbieracie.  Kamies
na kamieniu z tego  nie zostanie.  Teraz ja  o  wszystkim decydujk. Ja,  Red
Shoehart w pełni  świadomości  i  przy zdrowych  zmysłach, bkdk decydowazh za
wszystkich.  A  wy, ŚcierwnikI,  gnidy,  przybysze,  quarterbloody, szpicle,
chrypy pod krawatami, w mundurkach, eleganccy, wypielkgnowani, z teczkami, z
mowami, dobroczyscy  i  pracodawcy,  z wiecznymi akumulatorami,  z wiecznymi
silnikami, z "łysicami". z kłamliwymi obietnicami
     -  dosyzh wodziliście mnie za nos, starczy, cale moje  życie wodziliście
mnie za nos, a ja idiota pkkalem z dumy - patrzcie, robik, co chck, a wyście
mi  tylko  przytakiwali,  a  sami,  mendy  przeklkte  mrugaliście  jeden  do
drugiego, i wodziliście mnie za nos, ganialiście  jak głupiego, przez guwno,
przez wikzienia, przez knajpy. Starczy! Odpiął pasy plecaka i wziął manierkk
z rąk Artura.
     - Nigdy bym nie pomyślał - muwił Artur z łagodnym zdumieniem w głosie -
nawet wyobrazizh sobie nie mogłem... Wiedziałem oczywiście - śmierzh, ogies...
ale coś takiego? Jakże my bkdziemy szli z powrotem?
     Red nie słuchał.  To,  co  teraz muwił ten człowiek,  nie miało żadnego
znaczenia. I przedtem  nie miało żadnego znaczenia, ale przedtem jeszcze był
człowiekiem. A teraz...  teraz to  po  prostu gadający wytrych,  niech sobie
muwi.
     -  Żeby sik tak  umyzh...  -  Artur  rozglądał sik zatroskany. - Chociaż
opłukazh twarz.

     Red spojrzał na niego z roztargnieniem i zobaczył zlepione, skołtunione
włosy,  wysmarowaną obsychającym śluzem  twarz, ślady palcuw na policzkach i
całego Artura pokrytego warstwą spkkanego błota i  nie czuł ani litości, ani
rozdrażnienia, nie czuł nic.  Gadający  wytrych. Odwrucił  oczy.  Przed  nim
rozpościerała  sik,  smktna  jak  porzucony  plac budowy, ruwnina,  zasypana
tłuczonym  kamieniem,  przypudrowana białym kurzem,  zalana palącym słoscem,
nieznośnie biała, zła, martwa. Stąd było  już  widazh odległy skraj kopalni -
ruwnież oślepiająco biały,  z  tej odległości  wydawał  sik idealnie ruwny i
prostopadły,  a  bliższy  brzeg  wytyczyły   zwały  wielkich  roztrzaskanych
kamieni, na duł  odkrywki schodziło sik w tym  miejscu, gdzie  wśrud kamieni
widazh było czerwoną plamk  kabiny koparki. To był jedyny punkt orientacyjny,
należało iśzh prosto na tk plamk i już liczyzh tylko na szczkście.
     Nagle  Artur  uniusł sik, wsunął  rkkk pod  furgon i wyciągnął  stamtąd
zardzewiałą puszkk po konserwach.
     - Niech pan spojrzy, mister Shoehart - powiedział z ożywieniem. - To na
pewno zostawił ojciec... Tam jest jeszcze kilka.
     Red  nie  odpowiedział.  Nie w  pork,  pomyślał  obojktnie. Lepiej  dla
ciebie, żebyś teraz ojca  nie wspominał, lepiej żebyś pomilczał.  A zresztą,
co za rużnica... Wsta! i syknął z bulu,  ubranie przykleiło sik do ciała, do
poparzonej skury i teraz coś  tam sik  odrywało,  jak bandaż przyschnikty do
rany. Artur też wstał, też zasyczał, stkknął  i boleśnie spojrzał na Reda  -
widazh  było,  że  ma  ogromną  ochotk  poskarżyzh  sik,  ale  nie ma  odwagi.
Powiedział tylko zdławionym głosem:
     - Czy nie mugłbym jeszcze trochk sik napizh, mister Shoehart?
     Red  schował  manierkk, kturą do  tej  pory trzymał  w rkku, wsadził za
pazuchk i powiedział:
     - Widzisz to czerwone mikdzy kamieniami?

     - Widzk - powiedział Artur i spazmatycznie wciągnął powietrze.
     -  Prosto  na  to  czerwone.  Ruszaj. Artur przeciągnął sik  z  jkkiem,
wyprostował  ramiona,  skrzywił  sik,   jeszcze   raz  rozejrzał  dookoła  i
powiedział:
     - Żeby chociaż trochk sik umyzh... Wszystko sik lepi...
     Red czekał  w  milczeniu.  Artur  spojrzał  na  niego  bez  nadziei  na
zmiłowanie, kiwnął głową i już miał ruszyzh, kiedy znowu stanął.
     - Plecak - powiedział. - Pan zapomniał o plecaku, mister Shoehart.
     - Marsz! - rozkazał Red.
     Nie chciało mu sik wyjaśniazh, ani kłamazh, zresztą po co? I tak pujdzie.
Nie ma innego wyjścia. Pujdzie. I Artur poszedł.  Powlukł  sik przygarbiony,
ledwie  przestawiając  nogi, prubując  zerwazh  z  twarzy mocno  przyschniktą
skorupk, poszedł maleski  teraz, chudy i  żałosny jak mokry bezdomny kociak.
Red ruszył za  nim i  jak tylko wyszedł z cienia, słosce poraziło go, musiał
zasłnizh oczy dłonią żałując, że nie zabrał ciemnych okularuw.
     Każdy krok  wzbijał obłoczek  białego kurzu, kurz  osiadł na  butach  i
śmierdział, a właściwie to  śmierdziało od  Artura, nie można było po prostu
iśzh za  nim i  Red  nie  od razu zrozumiał, że  najbardziej śmierdzi on sam.
Zapach był  obrzydliwy,  ale jakby  znajomy  -  tak  właśnie  śmierdziało  w
mieście, kiedy  pułnocny  wiatr wdmuchiwał na ulice dym z fabryki. I od ojca
tak  śmierdziało,  kiedy wracał  do  domu,  ogromny,  ponury,  z  czerwonymi
wściekłymi oczami. Wtedy Red chował sik w najdalszym kącie i stamtąd patrzył
ze  strachem,  jak ojciec zdziera z siebie roboczą kurtkk i rzuca matce, jak
ściąga z olbrzymich stup zdeptane buty, jak wpycha  je pod wieszak,  a sam w
skarpetkach lepko człapie do łazienki pod prysznic i długo sik tam  chlapie,
klepie  po  mokrym  cielsku,  trzaska  miednicami, coś mamrocze pod nosem, a
potem ryczy na cały dom: "Maria! Zasnkłaś tam?" Trzeba było odczekazh, aż sik
umyje i siądzie za  stuł, na kturym  stoi już zhwiartka, miska z  gkstą zupą,
keczup, trzeba było czekazh, puki nie obciągnie swojej zhwiartki, nie zje zupy
i dopiero wtedy można było wyjrzezh na świat boży, wdrapazh sik mu na kolana i
wypytywazh,  kturego  majstra  i kturego inżyniera ojciec  dzisiaj  utopił  w
stkżonym kwasie siarkowym...
     Wszystko dookoła  było  rozpalone do białości, mdlilo go ze zmkczenia i
od suchego, okrutnego upału nieludzko bolała poparzona i spkkana skura. Miał
uczucie, że jego  ciało  prubuje  dokrzyczezh sik do  niego przez gorącą mgłk
przenikającą  świadomośzh,  błagając o  spokuj, wodk  i  chłud.  Wspomnienia,
starte  prawie do szczktu,  kłkbiły sik  w puchnącym  muzgu, krzyżowały sik,
wplatały w  biały  upalny  świat pląsający  przed pułprzymkniktymi  oczami i
wszystkie były gorzkie i cuchnące, i wszystkie wywoływały świerzbiącą litośzh
lub  nienawiśzh.  Prubował  wtrącizh sik  w ten chaos,  starał  sik  wywołazh z
przeszlości jakiś radosny miraż,  uczucie czułości, albo rześkości, wyciskał
z  głkbin  pamikci  świeżą,  roześmianą  twarz  Guty,  jeszcze  dziewczynki,
upragnionej i  nieosiągalnej, i ta twarz  nawet pojawiła  sik na moment, ale
natychmiast  deformowała  sik,  zapływała  czerwoną rdzą, i  przemieniała  w
poskpną, zarośniktą szorstką,  burą  sierścią  mordkk  Mariszki.  Starał sik
przywołazh z pamikci twarz Kiryła, wspaniałego człowieka, jego szybkie zwinne
ruchy,  jego  śmiech,  jego  głos obiecujący niebywałe  i  cudowne  czasy  i
wydarzenia,  i Kirył pojawiał sik, a potem  ostro błyskała w słoscu  srebrna
pajkczyna  i oto  już nie  ma Kiryła  i  Redowi patrzą  w  twarz nieruchome,
anielskie oczka Chrypy i  jego  wielka biała rkka waży  na dłoni porcelanowy
kontener... Jakieś  ciemne  siły  wirujące w  jego świadomości błyskawicznie
łamały ochronną barierk  woli i zatapiały te nieliczne kruszyny dobra, kture
chroniła jego  pamikzh,  i już wydawało sik, że niczego  dobrego w  ogule nie
było, a tylko te upiorne maski, maski, maski...
     I  ani  przez chwilk  nie  przestawał  byzh  stalkerem. Nie  myśląc, nie
kojarząc, nie zapamiktując nawet, odnotowywał instynktownie, że tam na lewo,
w bezpiecznej odległości, nad kupą starych desek stoi "wesoły upiur"
     - spokojny,  wyładowany, no i  pies  z  nim tascował; a z prawej powiał
słaby  wietrzyk i  po kilku  krokach stała sik widoczna  gładka  jak  lustro
"łysica", wieloogoniasta niby rozgwiazda - daleko, nie ma  sik czego obawiazh
-  a w  samym środku "łysicy" leży  ptak,  płaski  jak cies, rzadki wypadek,
ptaki  nad Strefą  na  oguł  nie  latają, nie  opodal poniewierają  sik  dwa
porzucone "pustaki"  - pewnie Ścierwnik zostawił wracając, strach okazał sik
silniejszy od chciwości...  Wszystko to widział i wszystko brał  pod uwagk i
wystarczyło, żeby nieszczksny Artur chociaż na  krok zboczył  z drogi, kiedy
usta Reda same sik otwierały i ostrzegawczy  okrzyk sam wylatywał z  gardła.
Maszyna,  myślał. Zrobiliście ze  mnie  maszynk... A strzaskane kamienie  na
brzegu  kopalni  zbliżały  sik  coraz  bardziej  i już można  było  odrużnizh
cudaczny rysunek rdzy na dachu koparki.
     Głupi jesteś, Barbridge,  myślał Red. Chytry a głupi.  Jak ty mi mogłeś
zaufazh? Przecież znasz mnie od takiego, lepiej  powinieneś mnie znazh  niż ja
sam siebie.  Zestarzałeś  sik,  oto  gdzie  pies  pogrzebany.  Zgłupiałeś na
starośzh. Zresztą, całe  życie zadawałeś sik  z  głupcami... Wyobraził  sobie
mordk Ścierwnika,  kiedy  sik  dowiedział,  że  Artur,  jego  Archie,  synek
najukochasszy... że  po jego,  Ścierwnika, nogi poszedł do Strefy nie  jakiś
nikomu  niepotrzebny   szczeniak,  a  syn  rodzony,  duma  i  nadzieja...  I
wyobraziwszy  sobie tk mordk  Red  zaśmiał  sik,  a  kiedy Artur spojrzał  z
przerażeniem, nadal śmiejąc sik, machnął mu rkką:
     - Marsz! Marsz! I znowu popełzły przez świadomośzh

     Jak na ekranie maski,  maski, maski... należało zmienizh  wszystko,  nie
jedno życie, nie dwa życia, nie jeden los i nie dwa losy - każdą śrubkk tego
smrodliwego świata należało zmienizh...
     Artur  zatrzymał  sik  przed  stromym  zejściem  do  wykopu,  zastygł i
wyciągając długą  szyjk patrzył  na duł i  w dal. Red  podszedł do  niego  i
stanął obok. Ale nie spojrzał tam, gdzie patrzył Artur.
     Prosto  spod  nug  w głąb odkrywki prowadziła  droga,  wiele  lat  temu
rozjeżdżona gąsienicami i kołami cikżaruwek. Ściana wykopu po prawej stronie
była biała i  popkkana od  słosca,  a z lewej  na  wpuł  rozwalona. I  wśrud
kamieni  i zwałuw tłucznia stała przekrzywiona  koparka,  a  jej  opuszczona
łyżka bezsilnie  leżała  na skraju drogi, i jak  należało oczekiwazh, niczego
wikcej  na drodze widazh nie było, tylko  przy samej łyżce, z załomuw zbocza,
zwisały  czarne skrkcone  sople  podobne do grubych  lanych świec, i jeszcze
kurz  był popstrzony mnustwem kleksuw, jakby ktoś kiedyś chlusnął smołą. Oto
wszystko, co z nich zostało, i  nawet nie wiadomo, ilu ich tu było. Byzh może
każdy kleks  - to  jeden  człowiek, jedno  życzenie  Ścierwnika.  Ten  -  to
ścierwnik zdrowy i cały wydostał sik z piwnicy siudmego bloku. Tamten trochk
wikkszy  -  to Ścierwnik bez przeszkud  wyniusł ze Strefy "żywy  magnes".  A
tamten  sopel -  to  cudowna,  niepodobna  ani do ojca,  ani  do  matki Dina
Barbridge.  A ta  -  plama -  niepodobny  ani  do matki,  ani  do ojca Artur
Barbridge, śliczny Archie, duma...
     -  Doszliśmy  -  nieprzytomnie  wychrypiał  Artur.  - Mister  Shoehart,
przecież w koscu doszliśmy!
     Zaśmiał sik szczkśliwym śmiechem, przykucnął i obiema pikściami z całej
siły  zaczął bkbnizh po ziemi.  Kołtun na jego głowie podskakiwał śmiesznie i
bezsensownie, leciały  we wszystkie strony kawałeczki  zaschniktego błota. I
dopiero teraz  Red podniusł  oczy i spojrzał na  kulk.  Ostrożnie. Z  pewnym
lkkiem.

     Z  ukrytym strachem, że bkdzie jakaś nie  taka -  że rozczaruje, wywoła
zwątpienie,  strąci  z  obłokuw, na kture  udało  sik  wspiązh,  zachłystując
drasstwem...
     Nie  była złota,  była  raczej miedziana,  czerwonawa, idealnie gładka,
matowo połyskująca w słoscu. Leżała pod  ścianą wykopu,  wygodnie usadowiona
mikdzy  grudami  zwietrzałego urobku  i  nawet  stąd było widazh,  jaka  jest
masywna i jak cikżko przygniotła swoje legowisko.
     Nie było  w niej  nic z rozczarowania  czy  zwątpienia, ale też nic, co
budzi nadziejk, nie  wiadomo dlaczego od razu przychodziło do głowy, że musi
byzh pusta w środku,  i bardzo gorąca  - rozpalona  słoscem. Z  pewnością nie
świeciła  własnym  światłem,  z  pewnością  nie  była w  stanie  wzlatywazh w
powietrze i tasczyzh, jak to czksto  czyniła  w  legendach. Leżała tam, gdzie
upadła.  Byzh  może wypadła  z jakiejś ogromnej kieszeni albo zaturlala  sik,
zgubiła  w  czasie  zabawy  nieznanych gigantuw  - nikt jej tu nie  ustawił,
leżała porzucona, porzucona dokładnie tak samo, jak te  wszystkie "pustaki",
"bransoletki", bateryjki i reszta śmiecia pozostała po Lądowaniu.
     Ale zarazem coś w niej jednak było. I im dłużej Red na nią patrzył, tym
jaśniej  wiedział,  że patrzezh na nią  jest przyjemnie, że  ma sik ochotk do
niej  podejśzh,  pogłaskazh ją, dotknązh i nagle, nie wiadomo skąd, przypłynkła
myśl, że zapewne miło jest usiąśzh obok niej albo jeszcze lepiej oprzezh sik o
nią plecami, odrzucizh do tyłu głowk, przymknązh oczy, rozmyślazh, wspominazh, a
może po prostu zdrzemnązh sik i odpoczązh.
     Artur poderwał sik na nogi, szarpnął zamki na swojej kurtce, zdarł ją z
siebie i z  rozmachem  rzucił pod  nogi, wzbijając chmurk ciemnego pyłu. Coś
wykrzykiwał, krzywiąc sik  i machając rkkami, potem założył rkce do tyłu i w
zawiłym  tascu,  w  podskokach  zbiegł  na  duł.  Już  nie patrzył  na Reda,
zapomniał  o  nim,  zapomniał  o  wszystkim  -  śpieszył wypowiedziezh  swoje
życzenia, malutkie,  tajemne  życzenia rumieniącego sik  studenta,  chłopca,
ktury  jeszcze  nigdy nie  widział  żadnych pienikdzy  oprucz kieszonkowych,
młokosa,  ktury jeszcze nigdy w życiu nie widział nagiej dziewczyny, tyle co
na zdjkciach, kturego bito bez litości, jeśli wypił chociaż jeden kieliszek,
kturego wychowywano na  sławnego adwokata, a  w  perspektywie  ministra, a w
najdalszej,  sami rozumiecie - prezydenta... Red, mrużąc  od palącego słosca
zaczerwienione powieki, w milczeniu  śledził Artura.  Był zimny  i spokojny,
wiedział, co zaraz sik stanie, wiedział, że nie bkdzie na to patrzezh, ale na
razie nie musiał  jeszcze odwracazh oczu, wikc patrzył i nic szczegulnego nie
odczuwał, może tylko gdzieś - bardzo, bardzo głkboko  - niespokojnie obudził
sik pewien robak i poruszył kłującym łebkiem.
     A   chłopak  ciągle  jeszcze   schodził  tanecznym  krokiem,  wybijając
nieopisany rytm i biały kurz wybuchał pod jego stopami. Krzyczał coś na cały
głos, bardzo dźwikcznie i bardzo radośnie,  i bardzo uroczyście jak piosenkk
albo jak zaklkcie
     - i wtedy Red pomyślał, że chyba po raz pierwszy, od czasu jak istnieje
ta kopalnia, ktoś zbiegł na duł, jakby śpieszył na  świkto. I początkowo nie
słuchał, co tam wykrzykuje  ten gadający wytrych,  a  potem jakby ktoś w nim
nacisnął włącznik i wtedy usłyszał:
     -  Szczkście  dla  wszystkichl... Za  darmo!... Ile  kto  zapragnie!...
Chodźcie  tu  wszyscy!...  Starczy  dla  wszystkich!...  nikt  nie  odejdzie
pokrzywdzony!... Za darmo!... Szczkście!... Za darmo!...
     A potem nagle  zamilkł, jakby ogromna rkka z rozmachem  wepchnkła  mu w
usta knebel,  i Red zobaczył, jak przezroczysta pustka  przyczajona w cieniu
koparki  schwyciła  chłopca,  rzuciła  w powietrze  i  powoli,  z  wysiłkiem
skrkciła tak, jak  kobiety wyżymają bieliznk po praniu. Red zdążył dostrzec,
jak jeden  zakurzony pułbucik ześlizgnął sik  z  drgającej  nogi  i poleciał
wysoko do  gury.  Wtedy Red  odwrucił sik  i usiadł. Głowk  miał  absolutnie
pustą, bez  jednej myśli - stracił  świadomośzh istnienia. Wokuł było cicho i
szczegulnie cicho było z tyłu za plecami, tam na drodze. Przypomniał sobie o
manierce - bez zwykłej radości, po prostu tak jak o lekarstwie, kture należy
zażyzh  o  właściwej  porze. Zdjął zakrktkk i  zaczął  pizh maleskimi  skąpymi
łykami i po raz pierwszy w życiu zapragnął, żeby w manierce zamiast alkoholu
znalazła sik zwyczajna zimna woda...
     Upłynął  czas  jakiś i  w  głowie  zaczkły sik  pojawiazh  mniej  wikcej
sensowne  myśli. Oto wszystko,  myślał  apatycznie. Droga wolna.  Już  teraz
można  by iśzh, ale oczywiście lepiej poczekazh  jeszcze trochk.  "Wyżymaczki"
mają  swoje dziwactwa.  Zresztą  i tak trzeba  pomyślezh, niezwykłe zajkcie -
myślenie, i to jest właśnie najwikksze nieszczkście. Co  to znaczy "myślezh"?
Myślezh, to znaczy  wykrkcizh sik,  skombinowazh, zaszachrowazh, owinązh  dookoła
palca, ale tu właśnie to wszystko jest nieprzydatne...
     No  dobra. Mariszka,  ojciec... Zapłacizh  im za  wszystko,  zdeptazh  na
śmierzh kanalie, niech żrą guwno, jak ja żarłem... nie, to nie to, to nie to.
Rudy... To znaczy oczywiście to, ale co to wszystko znaczy? Czego mi trzeba?
To  przecież  przeklesstwa  a nie  myśli. Zmartwiał  od jakiegoś  strasznego
przeczucia i  od  razu  zostawiając  na boku  rozstrzygnikcia i rozwiązania,
kture jeszcze  miał  przed sobą, rozkazał sobie bez litości, a wikc słuchaj,
rudy łajdaku, nie odejdziesz stąd,  puki  nie wymyślisz czegoś, co ma sens i
wagk, zdechniesz tu obok tej błyskotki, usmażysz sik, zgnijesz ścierwo,  ale
nie odejdziesz...
     Boże,  gdzież są moje słowa i  moje  myśli? Z rozmachem uderzył  sik na
wpuł otwartą, pikścią w twarz. Przecież przez całe życie ani  jedna myśl nie
zaświtała  mi w głowie! Poczekaj, przecież kiedyś Kirył muwił coś takiego...
Kirył! Gorączkowo szukał we wspomnieniach, wypływały jakieś słowa, znajome i
na wpuł  nieznajome,  ale to wszystko  było nie to,  dlatego  że  nie  stowa
zostały  po  śmierci  Kiryła  -  zostały  jakieś  niewyraźne obrazy,  bardzo
szlachetne, ale przecież zupelnie nieprawdopodobne...
     Podłośzh, podłośzh...  I  nawet  tu  mnie dopadli, bez  jkzyka zostawili,
dranie.  Oprych...  Jak  byłem  oprychem,  oprychem zdechnk...  Tak byzh  nie
powinno!  Słyszysz?  Żeby  w  przyszłości coś takiego  było  raz  na  zawsze
zabronione!  Czlowiek  rodzi  sik  po  to,  żeby  myślezh  (oto  jest  Kirył,
nareszcie!). Tylko że ja w to  nie wierzk, a po co człowiek sik rodzi  - nie
mam  pojkcia.  Urodził sik - no i jest. Każdy sik  przepycha,  jak  potrafi.
Niech wszystkim nam dobrze sik wiedzie, a oni żeby pozdychali. A kto to  my?
A  kto oni?  nic  nie  rozumiem.  Mnie bkdzie  dobrze -  Barbridge'owi  źle,
Barbridge'owi dobrze - Okularnikowi źle,  Chrypie dobrze  - wszystkim  źle i
samemu Chrypie też źle, tylko on dures wyobraża  sobie, że w pork uda mu sik
wywinązh... Boże, jaka to straszna kasza! Ja całe życie wojowałem z kapitanem
Quarterbloodem, a on całe życie wojuje  z Chrypą, i ode mnie, jełopa, chciał
tylko jednego - żebym przestał  byzh stalkerem.  Ale jak ja  mogłem przestazh,
kiedy muszk utrzymazh  rodzink? Iśzh do pracy? A ja nie chck na  was pracowazh,
mdli  mnie  od waszej pracy,  możecie  to zrozumiezh? Jeśli człowiek pracuje,
zawsze pracuje na kogoś, a wtedy nie jest człowiekiem  tylko niewolnikiem, a
ja wszkdzie i zawsze chciałem sam, chciałem  byzh  sam,  żeby mlezh wszystkich
gdzieś, razem z ich smutkiem i beznadziejnym żalem...
     Dopił koniak i z całej siły rąbnął  pustą, manierką o ziemik.  Manierka
podskoczyła,  błysnkła  na słoscu  i gdzieś sik poturlała  - od razu  o niej
zapomniał.  Teraz  siedział,  zasłaniając  rkkami  oczy i  prubował już  nie
zrozumiezh, nie  wymyślizh, ale  chociażby zobaczyzh, jak to powinno  wyglądazh,
ale  znowu  widział  tylko maski, maski, maski...  banknoty,  butelki,  kupy
szmat, kture kiedyś były ludźmi, kolumny liczb...  Wiedział,  że to wszystko
należy  zniszczyzh,  ale domyślał sik,  że  nawet  jeżeli to  wszystko bkdzie
zniszczone, to nie  zostanie nic -  tylko  naga i pusta ziemia.  W bezsilnej
rozpaczy zapragnął znowu oprzezh sik  o coś plecami i odrzucizh do tyłu głowk.
Wstał, machinalnie otrzepał spodnie i zaczął schodzizh do wykopu.
     Słosce paliło, przed oczami latały czerwone plamy, drgało  powietrze na
dnie wykopu i przez to drganie wydawało sik, że kula tasczy  w  miejscu  jak
boja na falach.  Przeszedł obok  koparki podnosząc wysoko nogi  i zabobonnie
uważając, żeby nie nadepnązh na czarne kleksy, potem wikznąc w piachu powlukł
sik  na  ukos przez cały wykop do  tasczącej  i  mrugającej kuli. Był  zlany
potem, dusił sik z gorąca, a jednocześnie wstrząsały nim zimne dreszcze, jak
po przepiciu, w zkbach skrzypiał kredowy  pył.  I  już  wikcej nie  prubował
myślezh.  Tylko  z  rozpaczą  powtarzał jak  modlitwk:  "Jestem  zwierzkciem,
widzisz  przecież, że jestem zwierzkciem. Nie  znam słuw, nie  nauczono mnie
muwizh, nie umiem myślezh, te kanalie nie dały mi uczyzh sik myślezh. Ale jeżeli
naprawdk jesteś taka... wszechmocna... wszechmogąca...  wszechrozumiejąca...
zdecyduj!  Wejrzyj w moją duszk - ja wiem, w niej  jest  wszystko,  czego ci
trzeba. Musi byzh!  Przecież nigdy i nikomu nie sprzedałem duszy!  Jest moja,
człowiecza! Sama wydobądź ze mnie  to, czego chck -  przecież to niemożliwe,
żebym  chciał  zła! Niech wszystko bkdzie przeklkte,  przecież nic nie umiem
wymyślizh oprucz tych jego słuw:
     -  SZCZKŚCIE DLA  WSZYSTKICH  ZA  DARMO!  I  NIECH  NIKT  NIK  ODEJDZIE
SKRZYWDZONY!

Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 11:04:09 GMT
Ocenite etot tekst: