łową i nawet cmoknął park razy. - Tak - muwi - to ciekawe. To - muwi - coś nowego. A z kim byłeś? Z Rosjaninem? - Tak - odpowiadam. - Z Kiryłem i z Tenderem. Wiesz, z tym naszym laborantem. - Uszarpałeś sik pewnie z nimi... - Nic podobnego. Chłopcy trzymali sik zupełnie przyzwoicie. Szczegulnie Kirył. Urodzony stalker - muwik. - Gdyby miał trochk wikcej doświadczenia i pozbył sik tej swojej dziecinnej niecierpliwości, mugłbym z nim co dzies chodzizh do Strefy. - I po co? - pyta Dick z pijackim śmieszkiem. - Uspokuj sik - muwik. - Żarty żartami... - Wiem - muwi. - Żarty żartami, a za takie gadanie można zarobizh w ucho. Możesz uważazh, że jestem twoim dłużnikiem... - Komu trzeba dazh w ucho? - ocknął sik Szuwaks. - Gdzie on jest? Złapaliśmy go za rkce i z trudem posadziśmy na krześle. Dick wetknął mu w zkby papierosa i podsunął zapalniczkk. Uspokoił sik. A tymczasem tłok robi sik coraz wikkszy. Bar już oblepiony, prawie wszystkie stoliki zajkte. Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą, co komu trzeba - jednym piwo, innym koktajle, jeszcze innym czystą. Patrzk i jakoś mi sik zdaje, że w mieście widazh coraz wikcej nowych twarzy, i to głuwnie jacyś smarkacze w kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził. - No a jakże inaczej - muwi. - Zaczyna sik wielki sezon budowlany. Kładą już fundamenty pod trzy nowe budynki dla instytutu, a oprucz tego planują budowk wielkiego muru wokuł Strefy - od cmentarza do starego ranczo. Kosczą sik dobre czasy dla stalkeruw... - A kiedy czasy były dobre dla stalkeruw? - pytam. A sam myślk: masz babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już sik nie zarobi. Cuż, może to i lepiej, mniejsza pokusa. Bkdk chodzizh do Strefy w dzies, jak przystało na porządnego człowieka. Forsa wprawdzie już nie taka, ale za to o ileż bezpieczniej - "kalosz", skafandry i tak dalej, i patrole mogą cik pocałowazh... Żyzh bkdk z pensji, a pizh za premie. I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu liczyzh każdy grosz - na to mogk sobie pozwolizh, na tamto już nie mogk, na każdą szmatkk dla Guty odkładaj pieniądze do skarbonki, do baru nie zaglądaj, kino jest tassze... Wszystko szare, nudne, szare dnie, szare noce... Tak sobie siedzk i myślk a Dick buczy mi nad uchem: - Wczoraj w hotelu wpadłem wieczorem do baru, żeby wypizh na sen coś mocniejszego. Patrzk - siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi sik od pierwszej chwili. Przysiada sik jeden taki do mnie i zaczyna rozmowk z daleka, daje do zrozumienia, że mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracujk, że gotuw jest dobrze zapłacizh za pewne przysługi... - Szpicel - muwik, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowk o przysługach. - Nie, muj miły, to nie był szpicel. Lepiej posłuchaj. Chwilk z nim pogadałem, ostrożnie, rzecz jasna, udałem takiego skromnego przygłupka. Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle śmiecie, ale raczej rzeczy wartościowe. Na akumulatory, "świerzby", "czarne bryzgi" i podobną biżuterik nie reflektuje. A o tym, na co reflektuje, wspomniał raczej aluzyjnie. - Wikc o co mu chodzi? - pytam. - O "czarci pudding", o ile dobrze zrozumiałem - muwi Dick i jakoś dziwnie na mnie patrzy. - Ach, "czarci pudding" jest mu potrzebny! - muwik. - A "lampa śmierci" przypadkiem nie jest mu potrzebna? - Też go o to zapytałem. - No i? - Wyobraź sobie, potrzebna. - Tak? - muwik. - No, Jeśli tak, niech sobie sam przyniesie. To przecież drobnostka! "Czarciego puddingu" pełne piwnice, tylko brazh wiadro i ładowazh. Pogrzeb na koszt własny. Dick milczy, patrzy na mnie spode łba i nawet sik nie uśmiecha. Co u diabła, chce mnie wynajązh, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło. - Poczekaj - muwik. - A kto to mugł byzh? Z "puddingiem" nawet w Instytucie nie wolno robizh doświadczes... - Słusznie - muwi Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. - Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczesstwo dla ludzkości. Teraz już rozumiesz, kto to był? Nadal nie rozumiałem. - Przybysze z Kosmosu? - pytam. Dick roześmiał sik, poklepał mnie po ramieniu i muwi: - Pijk za twoje zdrowie, o świkta naiwności! - Zgoda - muwik, ale krew mnie zalewa. Znalazł sobie naiwnego, sukinsyn! - Ej! - muwik. - Szuwaks! Dosyzh tego spania, lepiej napij sik z nami. Nie, Szuwaks nie bkdzie pił. Szuwaks śpi. Położył swuj czarny łeb na czarnym stoliku i śpi, rkce zwiesił do podłogi. Wypiliśmy z Dickiem bez Szuwaksa. - No dobra - muwik. - Może jestem naiwny, a może nie jestem, ale na tego typa doniusłbym gdzie należy. Mało kto kocha policjk tak, jak ja, ale sam bym poszedł i doniusł. - Aha - muwi Dick. - A na policji zadaliby ci pytanie: A dlaczego właściwie ten typ zwrucił sik akurat do ciebie ze swoją propozycją? No? Pokrkciłem głową. - Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci rok jesteś w mieście, ani razu w Strefie nie byłeś, "czarci pudding" widziałeś tylko w kinie, ale gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobizh z człowiekiem... To, muj kochany, straszna rzecz, nie trzeba jej wynosizh ze Strefy... Wiesz sam dobrze - stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają niezbyt delikatne, ale na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge też na to nie pujdzie... Nawet bojk sik pomyślezh, komu i po co może byzh potrzebny "czarci pudding". - No cuż - muwi Dick - masz zupełną racjk. Tylko ja, rozumiesz, okropnie nie mam ochoty, żeby pewnego pikknego poranka znaleziono mnie w łużeczku i stwierdzono, że zginąłem śmiercią samobujczą, nie jestem stalkerem, ale ruwnież jestem trzeźwym i brutalnym człowiekiem i życie mi sik raczej podoba. Żyjk już od dośzh dawna i, widzisz, przywykłem... W tym momencie Ernest krzyknął od baru: - Panie Nunnun! Telefon do pana! - O psiakrew - muwi Dick z nienawiścią w głosie. - Pewnie znowu reklamacja. Wszkdzie znajdą. Przepraszam cik, Red. Wstaje i idzie do telefonu. A ja zostajk z Szuwaksem i z butelką, i ponieważ z Szuwaksa nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekujk sik butelką. Diabli by wzikli tk Strefk, nigdzie nie ma przed nią ucieczki. Gdzie byś nie poszedł, z kim byś nie muwił - Strefa, Strefa, Strefa... Dobrze Kiryłowi gadazh, że dzikki Strefie zapanuje wieczny pokuj i nieziemska szczkśliwośzh. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie, głowk ma, że daj Boże każdemu, ale przecież nie ma zielonego pojkcia o życiu. On nawet wyobrazizh sobie nie może, ile wszelakiego drasstwa krkci sik koło Strefy. Teraz na przykład "czarci pudding" komuś jest koniecznie potrzebny. Ten Szuwaks chociaż i pijanica, chociaż ma fioła na tle religijnym, ale czasami, kiedy człowiek dobrze sik zastanowi, rzeczywiście przychodzi mu do głowy - może naprawdk należy zostawizh szatanowi co szatasskie? Nie rusz guwna... W tym momencie na krześle Dicka siada jakiś smarkacz w kolorowym szaliku. - Czy pan Shoehart? - pyta. - No? - muwik. - Nazywam sik Kreon - muwi. - Jestem z Malty. - No - muwik - i co słychazh na Malcie? - Na Malcie dobrze słychazh, ale ja nie o tym chciałem z panem muwizh. Przysłał mnie Ernest. Tak, myślk. To jednak bydlak ten Ernest. Ani krzty litości, ani odrobiny sumienia. Siedzi przede mną chłopiec - smagły, schludny, wesoły, pewnie jeszcze ani razu sik nie golił, jeszcze ani razu nie całował dziewczyny, a Ernestowi to zwisa, on tylko o jednym myśli: żeby jak najwikcej ludzi zagonizh do Strefy, a jak jeden na trzech wruci z towarem - też bkdzie dobrze... - No i jak sik czuje nasz dobry stary Ernest? - pytam. Kreon obejrzał sik na bar i muwi: - Moim zdaniem nieźle. Chktnie bym sik z nim zamienił. - A ja nie - muwik. - Napijesz sik? - Dzikkujk, nie pijk. - No to zapal - muwik. - Przepraszam pana, ale nie palk ruwnież. - Niech Cik diabli - muwik - Wikc po co ci w takim razie pieniądze? Poczerwieniał, przestał sik uśmiechazh i cicho tak odpowiada: - Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart? - Co racja, to racja - muwik i nalewam sobie na cztery palce. W głowie mi, należy zaznaczyzh, już trochk szumi i ciało przenika taka przyjemna słabośzh, wypuściła mnie wreszcie Strefa. - Teraz jestem pijany - muwik. - Jak widzisz, bawik sik. Chodziłem do Strefy, wruciłem żywy i z forsą. To nieczksto bywa żeby żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A wikc na razie odłużmy poważne rozmowy na kiedy indziej... Tu Kreon zrywa sik z krzesła, muwi "przepraszam", okazuje sik, że Dick wrucił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzk, że coś sik stało. - No - muwik - znowu twoje komory prużniowe są nieszczelne? - Tak - muwi Dick. - Znowu. Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzk ja, że nie w reklamacji rzecz. Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piktra, nie na głupiego trafili! - Wypijmy - muwi - Red. - I nie czekając na mnie wypija haustem całą swoją porcjk i nalewa nową. - Ty wiesz - muwi - umarł Kirył Fanow. W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł. - No cuż - muwik - wypijmy za spokuj jego duszy... Dick spojrzał na mnie, oczy mu sik zrobiły okrągłe jak spodki, i dopiero wtedy poczułem jakby mi ktoś wymierzył cios w żołądek. Pamiktam, że wstałem, oparłem sik o blat i patrzk na Dicka z gury na duł. - Kirył?! - A przed oczami mam srebrną pajkczynk, znowu słyszk, jak ona rwie sik i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do mnie jak z drugiego pokoju. - Zawał serca. Znaleźli go nagiego pod prysznicem, nikt nic nie rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku... - A co tu jest do rozumienia? - muwik. - Strefa... - Usiądź, Red - muwi Dick. - Usiądź i napij sik. - Strefa... - powtarzam i nie mogk przestazh. - Strefa... Strefa... Niczego nie widzk dokoła oprucz tej srebrnej pajkczyny. Cały bar zaplątał sik w pajkczynk, ludzie poruszają sik, pajkczyna cichutko potrzaskuje kiedy ktoś sik o nią oprze. A w samym środku stoi Maltasczyk, twarz ma dziecinną, zdziwioną - nic nie pojmuje. - Chłopcze - muwik do niego serdecznie. - Ile chcesz pienikdzy? Tysiąc wystarczy? Na! Bierz, bierz! - wpycham mu pieniądze i już krzyczk: - Idź do Ernesta i powiedz mu, że jest łajdakiem i kanalią, nie buj sik, powiedz mu! Przecież to tchurz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet i wracaj na swoją Maltk! Nigdzie sik nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do domu! Nie pamiktam, co tam jeszcze krzyczałem. Pamiktam, jak znalazłem sik przed ladą baru, Ernest postawił przede mną szklaneczkk na orzeźwienie i pyta: - Zdaje sik, że jesteś dzisiaj przy forsie? - Tak - muwik - przy forsie... - To może dług mi zwrucisz? Jak raz jutro miałbym na podatki. Teraz dopiero widzk - ściskam w pikści paczkk banknotuw. Patrzk na tk zieloną trawk i mamroczk: - Okazuje sik, nie wziął Kreon Maltasski... Z charakterem, okazuje sik... No, a cała reszta - los tak chciał. - Co z tobą - pyta muj przyjaciel Ernie. - Przesadziłeś kapkk? - Nie - muwik. - Ze mną - muwik - wszystko w najlepszym porządku. Chozhby w tej chwili mogk iśzh pod prysznic. - Poszedłbyś lepiej do domu - muwi muj przyjaciel Ernie. - Jednak trochk przesadziłeś. - Kirył umarł - muwik mu. - Ktury to Kirył? Ten jednorkki? - Sam jesteś jednorkki, bydlaku - muwik mu. - Z tysiąca takich jak ty nie zrobią jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące - muwik. - Handlarz. Śmiercią handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone... Chcesz, zaraz twuj parszywy stragan rozwalk w drobny mak? Ledwie zdążyłem zamachnązh sik jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś ciągną. A ja już nic nie kombinujk i kombinowazh nie mogk. Coś krzyczk, wyrywam sik, kogoś kopik, potem oprzytomniałem - siedzk w toalecie cały mokry, morda rozbita. Patrzk w lustro i nie poznajk sam siebie, jeden policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na sali hałas, coś trzeszczy, talerze lecą na podłogk, dziewczyny piszczą i słyszk - Szuwaks ryczy niczym grizzly: - Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z Rudym, szatasskie pomiotła? I wyje policyjna syrena. Kiedy tylko zawyła, spłynkło na mnie olśnienie. Wszystko już wiem, wszystko pamiktam. I nic we mnie nie zostalo - tylko lodowata furia. Tak, myślk, ja ci tu zaraz urządzk zabawk! Ja ci pokażk, co potrafi stalker, ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na klucze "świerzba", nowiutki, jeszcze ani razu nie używany, park razy zgniotłem go palcami, żeby sik rozgrzał, uchyliłem drzwi do sali i ostrożnie wrzuciłem go do spluwaczki. A sam otworzyłem okno - i na ulick. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotk zobaczyzh, co z tego wyjdzie, ale musiałem zwiewazh jak najszybciej. Ja bardzo źle znoszk "świerzby", od razu mi leci krew z nosa. Przebiegiem przez podwurko i słyszk - "świerzb" już działa, najpierw zawyły i zaszczekały wszystkie psy w całej okolicy, zawsze pierwsze czują "świerzb". Potem ktoś wrzasnął w knajpie - aż mnie uszy zabolały, chociaż byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczkła szalezh. Jeden wpada w melancholik, drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie, gdzie uciekazh... To straszna rzecz "świerzb". Teraz Ernest nieprkdko zbierze pełen bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla sik, kto go tak urządził, tylko że ja na to gwiżdżk. Koniec. Nie ma już wikcej stalkera Reda. Ja już mam dośzh. Nie chck ani sam szukazh śmierci, ani innych dam na to namawiazh, nie miałeś racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie gniewaj sik, ale wygląda na to, że to nie ty, ale Szuwaks ma słusznośzh. Nie mają czego ludzie szukazh w Strefie, nie przyniesie nam Strefa szczkścia. Przelazłem przez płot i powolutku ruszyłem do domu. Gryzk wargi, chce mi sik płakazh i nie mogk. Przede mną pustka. Przede mną nie ma nic. Monotonny smutek. Kirył, muj jedyny przyjacielu, jak mogliśmy dopuścizh do tego? Rysowałeś przede mną perspektywy, opowiadałeś o nowym, wspaniałym świecie... a teraz co? Ktoś zapłacze po tobie w dalekiej Rosji, a ja nawet zapłakazh nie mogk. Przecież to ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien, właśnie ja, a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczksny, śmiałem go wprowadzizh do garażu, kiedy jego oczy jeszcze nie przywykły do ciemności? Całe życie żyłem jak wilk, całe życie tylko o sobie myślałem... I nagle postanowiłem pokazazh, jaki jestem szlachetny, postanowiłem uszkśliwizh człowieka. Po diabła mu w ogule powiedziałem o tym "pustaku"? I jak tylko sobie o tym przypomniałem, tak mnie coś ścisnkło za gardło, że nic - tylko rzeczywiście zawyzh jak wilk. I chyba naprawdk zawyłem, ludzie jakby zaczkli ustkpowazh mi z drogi, a potem nagle zrobiło mi sik lżej - patrzk, idzie Guta. Idzie mi na spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna, idzie, stąpa swoimi cudownymi nogami, spudniczka kołysze sik nad kolanami, ze wszystkich bram gapią sik na nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na nikogo i nie wiem dlaczego, ale od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie. - Serwus - muwik - Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie i w ciągu sekundy zobaczyła wszystko: i mordk rozbitą, i mokrą kurtkk, i posiniaczone rkce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko muwi: - Cześzh, Red. A ja właśnie cik szukam. - Wiem - muwik. - Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwruciła sik i patrzy w bok. Ach, jak pikknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja - jak u młodej narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem muwi: - Ja nie wiem. Red. Może już wcale nie bkdziesz chciał sik ze mną spotykazh? Jakby mi ktoś kamies położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do niej muwik: - Nie bardzo cik rozumiem, Guta. Wybacz mi, ale ja dzisiaj jestem trochk tego i może z tego powodu słabo kombinujk... Dlaczego miałbym nie chciezh spotykazh sik z tobą? Biork ją pod rkkk, idziemy niespiesznie w stronk mojego domu i wszyscy, kturzy dopiero co gapili sik na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy całe życie mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzkdnie znają. A kto nie zna, ten bardzo szybko pozna. - Matka muwi, żebym zrobiła skrobankk - nagle odzywa sik Guta. - A ja nie chck. Uszedłem jeszcze kilka krokuw, zanim zrozumiałem, a Guta muwi dalej: - Nie chck żadnej skrobanki, chck miezh z tobą dziecko. A ty - jak tam sobie życzysz. Możesz sik wynosizh na wszystkie cztery strony świata, ja cik nie trzymam. Słucham, jak ona sama siebie podkrkca, jak sik rozpala, słucham i powolutku bałwaniejk. Nic w miark rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Tylko jak refren chodzi mi w kułko po głowie - o jednego człowieka mniej, o jednego człowieka wikcej. - Ona mi tłumaczy - muwi Guta - że to dziecko stalkera i niby po co mam wydawazh na świat potwora... ona muwi, to przecież kryminalista, nie bkdziesz miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, muwi, a jutro w wikzieniu. Tylko że mnie to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama też mogk zostazh, dam sobie radk. Sama urodzk, sama wychowam, sama zrobik z niego człowieka. Obejdk sik bez ciebie. Tylko ty sik do mnie wikcej nie zbliżaj, bo na prug nie wpuszczk. - Guta - muwik - dziewczyno moja! Poczekaj chozh chwileczkk... - I nie mogk, jakiś śmiech mnie ogarnia, nerwowy. Idiotyczny. - Jaskułeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepkdzizh, powiedz mi? Chichoczk jak ostatni kretyn, a ona stankła, przytuliła sik do mojej piersi i szlocha. - Co my teraz zrobimy. Red? - muwi moja dziewczyna przez łzy. - Co teraz zrobimy? 2. RED SHOEHART lat 28, żonaty, bez określonego zajkcia Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogk odsuwając sprzed oczu gałązkk jarzkbiny. Reflektory samochodu patrolowego przecinały cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i wstrzymywał oddech. Minkły już dwie godziny, a na drodze nie zaszły żadne zmiany. Monotonnie, pracując na jałowym biegu, warczał silnik samochodu, trzy reflektory miotały sik po cmentarzu, po przekrzywionych zardzewiałych krzyżach, po opuszczonych grobach, po bujnie rozrośniktych krzewach jarzkbiny, po płaskiej ścianie trzymetrowego muru, ktury z lewej strony kosczył sik jak ucikty. Policjanci z patrolu bali sik Strefy. A tu, obok cmentarza, nawet lkkali sik strzelazh. Czasem Reda dobiegały przygłuszone głosy, czasami widział, jak z samochodu wylatywał ogienek niedopałka, jak toczył sik po szosie i gubił maleskie czerwone iskierki. Było bardzo mokro, niedawno przestał padazh deszcz i wilgotny ziąb przenikał Reda nawet przez impregnowany kombinezon. Ostrożnie puścił gałązkk, odwrucił głowk i zaczął nadsłuchiwazh. Gdzieś z prawej strony, niezbyt daleko, ale i nie blisko, na cmentarzu był ktoś jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba obsypała sik ziemia, a potem z nieglośnym stuknikciem upadło coś cikżkiego i twardego. Red ostrożnie czołgał sik tyłem wtulony w mokrą trawk. Znowu nad głową przeleciało światło reflektora. Red zamarł, śledząc bezszelestny promies, i wydało mu sik, że mikdzy krzyżami, na grobie, siedzi nieruchomo człowiek ubrany na czarno. Siedzi, nie kryjąc sik, oparty plecami o marmurowy obelisk i białą twarz z czarnymi jamami oczu zwrucił w stronk Reda. W rzeczywistości Red nie widział i w ciągu dziesiątej czkści sekundy nie mugł zobaczyzh tych wszystkich szczegułuw, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądazh. Odpełzł jeszcze o kilka krokuw dalej, wymacał w zanadrzu manierkk, wyciągnął i jeszcze przez jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal, nastkpnie, nie wypuszając manierki, poczołgał sik dalej. Wikcej już nie nadsłuchiwał i nie rozglądał sik. W sztachetach była dziura i tuż przy samej dziurze na płaszczu przesyconym ołowiem leżał Barbridge. Nadal leżał na plecach, oburącz odciągał kołnierz swetra i cichutko, boleśnie sapał - sapanie chwilami przechodziło w jkk. Red usiadł obok i odkrkcił manierkk. Potem ostrożnie wsunął rkkk pod głowk Barbridge'a, wyczuwając całą dłonią lepką od potu, gorącą łysink, i przysunął manierkk do warg starego. Było ciemno, ale w słabych poblaskach reflektoruw Red widział szczecink na jego policzkach. Barbridge chciwie wypił kilka łykuw i zaraz poruszył sik niespokojnie obmacując worek z towarem. - Wruciłeś - wykrztusił. - Dobry chłopak... Rudy... nie zostawisz starego... żeby zdychał... Red odrzucił głowk do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki. - Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany. - To... nie przypadek... - wystkkał Barbridge. Muwił urywanie, na wydechu - Ktoś doniusł. Czekają. - Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnązh? - Nie. Na razie wystarczy. Nie zostawiaj mnie. nie zostawisz - bkdk żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy? Red nie odpowiedział. Patrzył w stronk szosy, na błkkitne błyski reflektoruw. Marmurowy obelisk było widazh i stąd, ale było niejasne, czy tamten nadal tam siedzi, czy zniknął. - Słuchaj mnie. Rudy. nie gadam na wiatr, nie pożałujesz. Wiesz, dlaczego stary Barbridge żyje do dziś? Wiesz? Bob Małpolud nie wrucił. Bankier Faraon zginął - nic z niego nie zostało. Jaki to był stalker! A jednak zginął. Zgnilec tak samo. Okularnik Herman. Callagan. Fetk Krosta. Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego? - Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając oczu od szosy. - Ścierwnik. - Byłem draniem. To prawda. Inaczej nie można. Ale przecież wszyscy byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyjk. Wiesz, dlaczego? - Wiem - powiedział Red, żeby sik odczepizh. - Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli? - Słyszałem. - Bajka, myślisz? - Przestałbyś lepiej gadazh - poradził Red. - Przecież tracisz siły. - To nic. Ty mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy mugłbyś mnie zostawizh? Ja ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca znałem. Red milczał. Okropnie chciało mu sik palizh, wyciągnął papierosa, wykruszył tytos i powąchał, nie pomogło. - Musisz mnie stąd wynieśzh - powiedział Barbridge. - To przez ciebie wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby Maltasczyk z nami poszedł. Maltasczyk bardzo sik napierał, żeby iśzh z nimi. Cały wieczur im stawiał, proponował dobry zastaw, przysikgał, że zdobkdzie skafander, i Barbridge, ktury siedział obok Maltanczyka, osłaniając twarz cikżką pomarszczoną dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgudź sik, zrobimy dobry interes. Byzh może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie". - Przez własną chciwośzh wpadłeś - powiedział Red. - Ja z tym nie mam nic wspulnego, i zamknij sik nareszcie. Przez jakiś czas Barbridge tylko stkkał. Znowu wetknął palce pod kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowk. - Bierz cały towar. Red - wystkkał - tylko mnie nie zostawiaj. Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochud patrolowy nie odjeżdżał. Reflektory nadal obmacywały krzaki, a tuż obok patrolu stał zamaskowany landrover i w każdej chwili policjanci mogli go zauważyzh. - Złota Kula - powiedział Barbridge. - Znalazłem ją. Ile bajek wokuł niej potem narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde życzenie spełnia. Każde, dobre sobie! Gdyby tak było, dawno by mnie tu nie było. Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie. Red spojrzał na niego z gury. W błkkitnawych błyskach odrzucona do tyłu twarz Barbridge'a wydawała sik martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy bez przerwy śledziły Reda. - Zamiast wiecznej młodości - guwno. Zamiast forsy, to samo. Ale zdrowie - co to, to tak. I dzieci mam udane. I żyjk. W najśmielszych snach nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyjk - oblizał wargi. - Ja ja tylko o to proszk. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci... - Stul pysk, na Boga - powiedział wreszcie Red. - Zupełnie jak baba. Jeśli dam radk, to cik wyniosk. Twojej Diny mi szkoda, zginiesz - pujdzie dziewczyna na ulick... - Dina... - wychrypiał Barbridge. - Moja cureczka. Taka śliczna. Rozpieszczałem moje dzieci, niczego im nie odmawiałem. Zmarnują sik. Muj Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci? - Powiedziałem: jak dam radk. to cik wyciągnk. - Nie - z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz radk, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest. - No to powiedz. Barbridge jkknął i poruszył sik. - Moje nogi... - wystkkał. - Pomacaj, jak one tam... Red wyciągnął rkkk i przesunął dłonią po nogach od kolan w duł. - Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości? - Są, są - skłamał Red. - Nie krkzh sik. A naprawdk można było wymacazh tylko kolano niżej, do samych stup nogi były jak z gumy - można je było zawiązazh na supeł. - Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge. - Po co kłamiesz? Co to ja dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem? - Kolana są całe - powiedział Red. - Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno. Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem... Jeszcze muwił, jeszcze coś obiecywał, ale Red już go nie słuchał. Patrzył na szosk. Reflektory nie biegały teraz po krzakach, zamarły skrzyżowane na tamtym obelisku z marmuru i w jasnej błkkitnej mgle Red wyraźnie zauważył zgarbioną czarną sylwetkk wkdrującą wśrud krzyży. Ta sylwetka szła jakby na oślep, wprost na reflektory. Red widział jak wpadła na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skrkciła i ruszyła dalej wyciągając przed siebie długie rkce z rozczapierzonymi palcami. Potem nagle znikła, jakby sik zapadła pod ziemik i po kilku sekundach pojawiła sik znowu bardziej na prawo i dalej, maszerując z jakimś niepojktym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch. I raptem reflektory zgasły. Zgrzytnkła skrzynka bieguw, zaryczała dziko silnik, za krzakami mignkło niebieskie i czerwone światła postojowe, samochud patrolowy ruszył błyskawicznie nabierając szybkości popkdził w stronk miasta i zniknął za murem. Red z trudem przełknął ślink i rozpiął zamek błyskawiczny w kombinezonie. - Chyba odjechali... - gorączkowo mamrotał Barbridge. - No, Rudy... Szybciej, szybciej! - zaczął sik wiercizh, pomacał rkką dookoła, złapał worek z towarem i sprubował wstazh - no prkdzej, na co czekasz! Red ciągle patrzył w stronk szosy. Teraz panowała tam ciemnośzh i nic nie było widazh, ale przecież gdzieś musiał byzh tamten - maszerował jak nakrkcona lalka, potykał sik, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał sik w krzakach. - Dobra - powiedzial Red na głos. - Idziemy. Podniusł Barbridge'a. Stary jak kleszczami ścisnął go lewą rkką za szyjk i Red nie mając siły, żeby wstazh, na czworakach powlukł go przez dziurk w ogrodzeniu chwytając rkkami mokrą trawk. - Naprzud, naprzud...- chrypiał Barbridge. - Nie martw sik, trzymam towar, nie zgubik go... naprzud! Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałkzie jarzkbiny biły po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko cikżki, niby nieboszczyk, worek z towarem brzkczał, stukał i bez przerwy o coś zaczepiał i jeszcze straszno było natknązh sik na tamtego, ktury byzh może ciągle jeszcze błąkał sik tu w ciemnościach. Kiedy sik wydostali na szosk, było jeszcze ciemno, ale czuło sik. że świt już blisko. W lasku po tamtej stronie szosy, sennie i niepewnie zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami dalekiego przedmieścia mrok już zgranatowiał i powiało stamtąd chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył Barbridge'a na poboczu, rozejrzał sik i jak wielki czarny pająk przebiegł przez drogk. Szybko znalazł Landrovera, zgarnął z maski i karoserii maskujące gałkzie, siadł za kierownicą i ostrożnie, nie zapalając świateł, wyjechał na asfalt. Barbridge siedział, w jednej rkce trzymał worek z towarem, drugą obmacywał nogi. - Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana jeszcze są, jeszcze mam całe kolana... Żeby chociaż kolana uratowazh! Red dźwignął go i zgrzytając zkbami z wysiłku wwalił go do samochodu. Barbridge z łoskotem opadł na tylne siedzenie i jkknął. Worka jednak nie wypuścił. Red podniusł z ziemi impregnowany ołowiem płaszcz i rzucił na starego. Barbridge'owi udało sik przytargazh ruwnież płaszcz. Red wziął latarkk i przeszedł poboczem wypatrując śladuw. Śladuw właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosk Landrover przygniutł wysoką, gkstą trawk, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrucizh do poprzedniego stanu. W miejscu gdzie stał samochud patrolu, leżało na ziemi mnustwo niedopałkuw. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu sik palizh, wyciągnął papierosa i zapalił, chociaż najbardziej na świecie pragnął wskoczyzh do samochodu i pkdzizh, pkdzizh, żeby znaleźzh sik jak najdalej od tego miejsca. Ale tego właśnie zrobizh nie było wolno. Należało postkpowazh powoli i rozważnie. - Co ty wyprawiasz? - płaczliwie zapytał Barbridge z samochodu. - Wody nie wylałeś, wszystkie wkdki suche... Na co czekasz? Chowaj towar! - Stul pysk, ty!... - powiedział Red. - Nie przeszkadzaj! - zaciągnął sik papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony. - Jak to od południowej? Co takiego? Przez ciebie strack kolana, Łajdaku! Kolana! Red po raz ostatni zaciągnął sik papierosem i schował go do pudełka od zapałek. - Zamknij mordk, Ścierwnik - powiedział. - Prosto przez miasto nie możemy jechazh. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymazh. - No to co? - Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami. - Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało i nie ma o czym gadazh! - A jeżeli ktoś pomaca? - Pomaca... tak zawyjk, że na całe życie odechce mu sik macania. Ale Red już podjął decyzjk. Podniusł przednie siedzenie samochodu, świecąc latarką otworzył skrytkk i powiedział: - Dawaj towar. Bak pod siedzeniem był fałszywy. Red zabrał worek i wepchnął go do środka nasłuchując, jak w worku cos dźwikczy i postukuje. - Nie wolno mi ryzykowazh - mruknął. - Nie mam prawa. Założył pokrywk na miejsce, nasypał na wierzch trochk śmieci, zarzucił szmatami i opuścił siedzenie. Barbridge stkkał, pojkkiwał, żałośliwie domagał sik pośpiechu, znowu obiecywał Złotą Kulk. Wiercił sik bez przerwy na siedzeniu, z lkkiem wpatrując sik w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z rybami, wodk wylał na wkdki leżące na podłodze samochodu, a skaczące ryby wrzucił do brezentowej torby. Plastykowy worek zwinął i wsadził do kieszeni kombinezonu. Teraz wszystko było w porządku - wkdkarze wracali z niezbyt udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochud ruszył. Do samego zakrktu jechał bez świateł. Po lewej stronie ciągnął sik potkżny trzymetrowy mur otaczający Strefk, a z prawej były krzaki, rzadkie zagajniki, porzucone wille z zabitymi oknami i liszajami na ścianach. Red dobrze widział w ciemności, zresztą ciemnośzh nie była już taka gksta, a oprucz tego wiedział z gury, co i kiedy zobaczy. Dlatego kiedy przed samochodem pojawiła sik rytmicznie maszerująca postazh, nawet nie zwolnił. Tamten wkdrował prosto środkiem szosy - i jak oni wszyscy szedł do miasta. Red wyprzedził go, prowadząc samochud lewą stroną i wyprzedziwszy, jeszcze mocniej przycisnął pedał gazu. - Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś? - Tak - powiedział Red. - O Boże!... Tego nam jeszcze brakowało! - mamrotał Barbridge i nagle zaczął głośno odmawiazh modlitwk. - Zamknij sik! - ostro powiedział Red. Zakrkt powinien byzh gdzieś tutaj. Red zwolnił, wpatrując sik w szereg pochylonych domkuw i płotuw po prawej. Stary transformator... podparty słup... spruchniały mostek nad przydrożnym rowem... Red skrkcił kierownick. Samochud podrzuciło na wybojach. - Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi strack, bydlaku! Red na sekundk odwrucił sik i z całej siły uderzył starego w twarz, aż dłos podrapała mu ostra szczecina. Barbridge zakrztusił sik i zamilkł. Samochud podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił światła. Biały, niespokojny blask oświetlił zarośnikte trawą stare koleiny, ogromne kałuże, krzywe gnijące parkany po obu stronach. Barbridge płakał chlipiąc i pociągając nosem, niczego już nie obiecywał, tylko żalił sik i odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne słowa. Coś tam było o nogach, o kolanach, o ukochanym Archie... Potem ucichł. Osiedle leżało tuż przy zachodnich przedmieściach miasta. Kiedyś były tu letniska, ogrody, sady owocowe, letnie rezydencje miejskich notabluw i fabrycznej administracji. Zielono, wesoło, malutkie jeziorka, czyściutkie piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w kturych hodowano karpie. Fabryczny zaduch i fabryczny gryzący dym nigdy tu nie docierały, podobnie jak i miejska kanalizacja. Teraz wszystko to stało porzucone, niszczejące. Zobaczyli tylko jeden zamieszkany dom - żułto świeciło zasłonikte firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna i olbrzymi pies, zachłystując sik wściekłością, wybiegł na drogk i przez jakiś czas pkdził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kuł. Red ostrożnie przejechał przez jeszcze jeden stary pochylony mostek i kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na Szosk Zachodnią, zatrzymał samochud i zgasił silnik. Potem wyszedł na drogk, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a, ruszył przed siebie z rkkami w kieszeniach wilgotnego kombinezonu. Zrobiło sik zupełnie widno. Wokuł było mokro, cicho i sennie. Red zbliżył sik do szosy i ostrożnie wyjrzał zza krzakuw. Policyjna wartownia była stąd doskonale widoczna - maleski domek na kułkach i trzy oświetlone okienka, samochud patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red stał i patrzył. Na wartowni nic sik nie działo - najwidoczniej policjanci, zmkczeni i zmarznikci, teraz grzali sik w domku - drzemali z papierosami przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" - cicho powiedział Red. Wymacał w kieszeni kastet, wsunął palce w owalne otwory, zacisnął w pikści zimne żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie wyjmując z kieszeni rąk, zawrucił. Landrover, lekko pochylony, stał w krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od co najmniej dziesikciu lat. Kiedy Red podszedł do samochodu, Barbridge uniusł sik i spojrzał na niego otwierając usta. Wyglądał teraz nawet jeszcze starzej niż zwykle - pomarszczony, łysy zarośnikty niechlujną szczeciną, zkby rzadkie i zepsute. Czas jakiś wpatrywali sik w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie: - Dam ci mapk... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz. Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i powiedział: - Dobra. Twoje zadanie: masz leżezh nieprzytomny, zrozumiano? Jkcz i nie daj sik dotknązh. Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochud ruszył. I wszystko poszło jak z płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy, kiedy landrover, posłuszny znakom drogowym, powoli przejechał obok wartowni, a nastkpnie wciąż zwikkszając i zwikkszając szybkośzh popkdził do miasta przez południowe przedmieścia. Była szusta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i mokiy, automatyczne światła sieroce i niepotrzebnie mrugają na skrzyżowaniach. Minkli piekarnik z wysokimi, jasno oświetlonymi oknami i Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach. - Żrezh mi sik chce - powiedział Red, rozluźniając zdrktwiałe od napikcia mikśnie, i przeciągnął sik wpierając dłonie w kierownick. - Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge. - Muwik, że mi sik żrezh chce... Ty dokąd? Do domu czy prosto do Rzeźnika? - Do Rzeźnika, do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał Barbridge, pochylił sik do przodu i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto do niego! Jedź szybko! Należy mi sik od niego jeszcze siedemset... Ale szybciej, szybciej, czego wleczesz sik jak mucha w smole! - nagle zaczął klązh bezsilnie i paskudnie, wstrktnymi, brudnymi słowami, zapluwąjąc sik, zachlystując i dławiąc atakami kaszlu. Red nie odzywał sik, nie miał ani czasu, ani siły na uspokajanie rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skosczyzh i chociaż godzink, chociaż puł godziny pospazh przed spotkaniem w "Metropolu". Skrkcił w Ulick Szesnastą, przejechał dwa kwartały i zatrzymał samochud przed szarą piktrową willą. Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie dopiero wstał i szedł do łazienki. Ukazał sik we wspaniałym szlafroku, a w rkku dzierżył szklankk ze sztuczną szczkką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchnikte worki. - O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz? - Włuż zkby i jedziemy - powiedział Rudy. - Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy wskazał hall, a sam człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki. - Kto? - zapytał stamtąd. - Barbridge - odpowiedział Red. - Co? - Nogi. W łazience poleciała z kranu woda, rozległo sik parskanie, coś upadło i potoczyło sik po kamiennej posadzce. Red zmkczonym ruchem usiadł w fotelu wyjął papierosa, zapalił i rozejrzał sik dookoła. Tak, hall był niczego sobie. Rzeźnik nie żałował pienikdzy. Był bardzo doświadczonym i bardzo modnym chirurgiem, znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze stalkerami związał sik rzecz jasna, nie dla pienikdzy. On ruwnież brał swoją dolk ze Strefy - brał w naturze, w rużnych przedmiotach, kture stosował w swojej praktyce lekarskiej, brał w wiedzy, kturą zdobywał lecząc okaleczonych stalkeruw i studiując przy tym rużne nie znane do tej pory choroby i deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie pierwszego na świecie lekarza - specjalisty od pozaziemskich chorub mieszkascuw Ziemi. Pieniądze zresztą ruwnież brał z niemałą ochotą. - A konkretnie: co z nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z łazienki z ogromnym rkcznikiem przewieszonym przez ramik. Skrajem tego rkcznika ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce. - Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął. - A wikc mamy z głowy Barbridge'a - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był stalker. - To drobiazg - powiedział Red rozsiadając sik w fotelu. - Ty mu zrobisz protezy i Barbridge na protezach jeszcze nam po Strefie bkdzie kuśtykał. - No dobrze - powiedział Rzeźnik. Na jego twarzy już malowała sik profesjonalna rzeczowośzh. - Poczekaj, zaraz sik ubiork. Kiedy sik ubierał, kiedy gdzieś dzwonił - zapewne do swojej kliniki, żeby wszystko przygotowali do operacji - Red nieruchomo leżał w fotelu i palił. Tylko raz sik poruszył, żeby wyciągnązh manierkk. Pił malutkimi łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochk na dnie, i starał sik o niczym nie myślezh. Po prostu czekał. Potem razem poszli do samochodu. Red usiadł przy kierownicy. Rzeźnik obok niego i od razu przechylił sik przez oparcie i zaczął obmacywazh nogi Barbridge'a. Barbridge, cichy teraz i nastroszony, mamrotał coś żałośnie, obiecywał ozłocizh, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkk żonk, błagał, żeby mu uratowazh przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikk, Rzeźnik zaklął nie widząc przed bramą sanitariuszy, jeszcze w biegu wyskoczył z samochodu i zniknął za drzwiami. Red znowu zapalił, a Barbridge nagle powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał. - Chciałeś mnie zabizh. Ja ci to zapamiktam. - Ale przecież nie zabiłem - obojktnie powiedział Red. - Tak, nie zabiłeś..