Ocenite etot tekst:


---------------------------------------------------------------
    © Copyright Arkadij i Boris Strugackie
    © Copyright Przełożyła: Irena Lewandowska
    WWW: http://rusf.ru/abs/
    Origin: http://www.scan-dal.prv.pl
---------------------------------------------------------------



     Pora Deszczuw

     Przełożyła: Irena Lewandowska

     Kiedy  Irma  wyszła,  chuda, długonoga,  uśmiechajNoc sik po  dorosłemu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor  zajNoł sik starannym  zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, myślał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w  ten sposub.  To nawet
nie brutalnośzh, to okruciesstwo i nawet nie okruciesstwo  - po  prostu  jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczyła,  przeanalizowała,  rzeczowo  zakomunikowała wynik  i oddaliła sik
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
     PrzezwycikżajNoc  zażenowanie Wiktor spojrzał na  Lolk. Na twarzy miała
czerwone  plamy,  wargi  jej  drżały,   jakby  chciała  sik  rozpłakazh,  ale
oczywiście płakazh nie zamierzała, była rozwścieczona do ostateczności.
     - Widzisz? - zapytała Wysokim  głosem. - Taka smarkata... Guwniara! Nie
ma dla  niej  nic świktego, każde słowo  - zniewaga,  jakbym  nie  była  jej
matkNo,  tylko szmatNo do  podłogi,  o kturNo  można wytrzezh buty. Wstyd  mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
     Tak, pomyślał Wiktor, i  ja  z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z  niNo  w
gury, czytałem jej  Baudelairea,  drżałem od  jej dotknikcia,  pamiktam  jej
zapach., jzdaje sik, że nawet  biłem sik o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem,  o
czym  ona  myślała,  kiedy  czytałem   jej  Baudelairea?  Nie,  to  doprawdy
zdumiewajNoce, że udało mi sik od niej  uciec. Po prostu  niepojkte, jak  to
sik stało, że  mnie  wypuściła?  Zapewne też  nie byłem bukiecikiem fiołkuw.
Pewnie  i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze wikcej niż obecnie, a do
tego uważałem sik za wielkiego poetk.
     -  Ty, oczywiście,  nie masz do  tego głowy, gdzie tam -  muwiła Lola -
życie  w  stolicy, rużne  tam primabaleriny, artystki... Wiem  wszystko. Nie
wyobrażaj sobie,  że  my  o  niczym nie wiemy. I ta  twoja ogromna  forsa, i
kochanki, i nie  kosczNoce  sik skandale... Jeśli chcesz  wiedziezh,  mnie to
jest doskonale obojktne, nie przeszkadzałam ci, robiłeś co chciałeś...
     W ogule gubi  jNo  to,  że  bardzo dużo  muwi.  Jako panna  była cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, kture  od urodzenia wiedzNo, jak
sik  zachowazh.  Ona wiedziała. ZresztNo  i teraz właściwie nieYAle  wyglNoda,
kiedy  na  przykład  siedzi  milczNoc na kanapie  z  papierosem  i  pokazuje
kolana...  albo  nagle  splecie  dłonie  na karku  i  sik przeciNognie... Na
prowincjonalnego  adwokata  to   powinno  nadzwyczajnie   działazh...  Wiktor
wyobraził sobie sympatyczny  wieczur - ten stolik przysunikty tak do kanapy,
butelka,   szampan   pieni  sik  w   kielichach,  przewiNozana  wstNożeczkNo
bombonierka  czekolady  i sam adwokat  - wykrochmalony,  muszka  pod szyjNo.
Wszystko  jak u  ludzi i  nagle  wchodzi  Irma...  Koszmar, pomyślał Wiktor,
nieszczksna kobieta.
     - Sam powinieneś zrozumiezh - muwiła  Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie  pieniNodze teraz o wszystkim  decydujNo. - Już sik uspokoiła,  czerwone
plamy  znikły. -  Wiem,  że na  swuj  sposub  jesteś  uczciwym  człowiekiem,
kapryśnym, rozpuszczonym,  ale  przecież  nie  złym. Zawsze nam pomagałeś  i
jeżeli o to  chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest  mi teraz  potrzebna. Nie  mogk powiedziezh,  że jestem  szczkśliwa, ale
unieszczkśliwizh mnie  ruwnież ci sik nie  udało. Masz swoje  życie, a ja mam
swoje. Nawiasem muwiNoc, jeszcze nie jestem stara  i niejedno jeszcze przede
mnNo...
     Dziecko  trzeba  bkdzie zabrazh, pomyślał Wiktor. Jak widazh, Lola  już o
wszystkim zadecydowała. Jeżeli Irmk tu  zostawizh, w domu zacznie sik piekło.
Dobrze, ale  gdzie  ja  jNo podziejk? Sprubuj byzh uczciwy, zaproponował  sam
sobie,  po  prostu uczciwy. Tu trzeba  uczciwie, to  nie  zabawka...  Bardzo
uczciwie przypomniał sobie swoje życie  w  stolicy. -  Niedobrze,  pomyślał.
Można  oczywiście najNozh gosposik. To znaczy wynajNozh na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi  - Irma powinna byzh ze mnNo, a nie z  gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane  przez ojcuw - to najlepsze dzieci. Poza tym  ona
mi sik podoba,  chociaż  to  bardzo  - dziwne  dziecko.  A  w  ogule to  muj
obowiNozek. ObowiNozek  uczciwego  człowieka i ojca. I w tym wszystkim  jest
wiele mojej  winy.  Ale to  wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeśli
uczciwie  -  to  sik  bojk.  Dlatego,  że  ona  bkdzie  stała  przede   mnNo
uśmiechajNoc sik szerokimi ustami, a co ja jej  potrafik powiedziezh? Czytaj,
czytaj  codziennie, czytaj,  jak  możesz  najwikcej,  nie  musisz robizh  nic
innego, tylko czytaj. Ona to  wie i  beze mnie, a nic wikcej nie mam jej  do
powiedzenia. Dlatego właśnie sik bojk... Ale  to jeszcze nie wszystko, jeśli
zupełnie uczciwie. Ja nie chck, i o to właśnie chodzi. Przyzwyczaiłem sik do
samotności. I  lubik samotnośzh.  Nie chck,  żeby  było inaczej...  I tak  to
właśnie  wyglNoda,   jeśli  zupełnie  uczciwie.  Obrzydliwie  wyglNoda,  jak
zresztNo   każda  prawda.  Cynicznie   wyglNoda,   egoistycznie,  wstrktnie.
Uczciwie.
     -  Dlaczego milczysz? - zapytała  Lola. -  Masz zamiar tak milczezh  bez
kosca?
     - Nie, nie, słucham cik - pośpiesznie powiedział Wiktor.
     -   Naprawdk  słuchasz?  Od  puł   godziny  czekam,  żebyś  był  łaskaw
zareagowazh. Ostatecznie to nie tylko muj e dziecko...
     A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyślał Wiktor. Z niNo to już zupełnie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje sik, wyobraziła sobie, że taki  problem
można rozwiNozazh w ciNogu  paru sekund, nie ruszajNoc  sik z miejsca, mikdzy
jednym papierosem a drugim.
     - Zrozum -  powiedziała Lola -  przecież nie  proponujk, żebyś sik  sam
niNo zajmował. Przecież wiem, że jej  nie  weYAmiesz  i dzikki Bogu,  że  nie
weYAmiesz, zupełnie sik do tego nie  nadajesz.  Ale przecież masz znajomości,
kontakty,  pomimo wszystko jesteś  dośzh znanym  człowiekiem -  pomuż mi  jNo
jakoś urzNodzizh! SNo u nas  przecież jakieś  szkoły  dla  uprzywilejowanych,
pensje, specjalne  gimnazja. Irma  jest  zdolnym,  muzykalnym  dzieckiem, ma
zdolności matematyczne i do jkzykuw.
     -   Pensja   -  powiedział  Wiktor.   -  Tak,  oczywiście...  pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartujk. Warto nad tym pomyślezh.
     -  O  czym tu myślezh?  Każdy by sik cieszył, gdyby mugł umieścizh  swoje
dziecko  na   dobrej  pensji  albo  w  specjalnym  gimnazjum.  Żona  naszego
dyrektora...
     - Słuchaj Lolu - powiedział  Wiktor. - To  jest dobry pomysł i postaram
sik coś załatwizh. Ale  to nie takie  proste, i na  to  potrzebny jest  czas.
Oczywiście napiszk.
     -  Napiszk!  To  cały  ty. Nie trzeba  pisazh,  tylko jechazh,  osobiście
prosizh, kłaniazh sik! Tak  czy  inaczej nic  tu  nie  robisz! Tylko  pijesz i
włuczysz sik z dziwkami! Czy naprawdk tak trudno, dla rodzonej curki...
     O do diabła,  pomyślał Wiktor,  jak tu jej  wszystko wytłumaczyzh? Znowu
zapalił   papierosa,   wstał  i  przespacerował  sik  po  pokoju.  Za  oknem
zmierzchało  sik i po dawnemu  lał  deszcz,  obfity,  cikżki,  niespieszny -
deszcz, kturego było bardzo dużo i ktury wyraYAnie donikNod sik nie spieszył.
     -  Ach, jak  ty  mi  obrzydłeś!  -  powiedziała Lola  z  nieoczekiwanNo
złościNo - gdybyś wiedział, jak mi obrzydłeś...
     Czas  iśzh,  pomyślał  Wiktor. Zaczyna  sik  świkty macierzysski  gniew,
wściekłośzh  porzuconej kobiety i temu podobne.  Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie bkdk obiecywał...
     W niczym nie można na  ciebie liczyzh -  muwiła  dalej Lola. -  Nieudany
mNoż, ojciec do  niczego.... modny pisarz, widzicie go!  Rodzonej  curki nie
potrafił wychowazh... Pierwszy lepszy  kmiot zna sik na  ludziach lepiej  niż
ty! No i co ja  mam teraz robizh?  Z  ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama gonik  resztkNo sił i  nic z tego nie  wynika. Nic dla niej nie znaczk,
pierwszy lepszy  mokrzak  jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze  zobaczysz! Ty jej  niczego nie uczysz, doczekasz  sik, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz sik, że napluje ci w mordk tak jak mnie...
     - Przestas, Lolu  -  powiedział Wiktor krzywiNoc sik.  -  Chyba  jednak
trochk przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteś jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprucz ciebie...
     - Wynoś sik! - powiedziała Lola.
     - Wiesz, co ci powiem?  - powiedział Wiktor.  - Nie  mam  zamiaru sik z
tobNo kłucizh. Bkdk myślezh. A ty...
     Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała,  przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzucizh sik w kłutnik.
     - A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj sik nie denerwowazh. Coś
wymyślimy. Zadzwonik do ciebie.
     Wszedł do przedpokoju  i  włożył  płaszcz. Płaszcz  był jeszcze  mokry.
Wiktor zajrzał  do pokoju  Irmy, żeby sik pożegnazh, ale  Irmy nie było. Okno
było  otwarte   na  oścież,  deszcz  chlustał  na   parapet.  Ściank  zdobił
transparent - wielkie, śliczne litery żNodały Proszk nigdy nie zamykazh okna.
Transparent był pomikty, złachmaniony i  pokryty  ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi.
     - Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała.
     Na ulicy  było już  zupełnie  ciemno.  Deszcz zastukał po ramionach, po
kapturze.  Wiktor przygarbił  sik wepchnNoł  rkce głkbiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz  pierwszy pocałowaliśmy sik,  pomyślał. A tego domu wtedy
jeszcze nie  było,  był  pusty  plac, a  za  placem - wysypisko śmieci,  tam
strzelaliśmy z procy do kotuw. W mieście było  diabelnie dużo kotuw, a teraz
nie widziałem ani jednego... Nie czytaliśmy tedy w ogule, a Irma miała pełen
pokuj  ksiNożek.  Jakie były w  moich  czasach  dwunastoletnie  dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
krulewnNo  ŚnieżkNo, zawsze  we  dwie, we  trzy,  szepczNoce  sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zkby. Czyścioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
były  takie  same  jak  my -  podrapane  kolana,  oczy dzikie jak  u  rysia,
skłonnośzh do  odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły  nowe  czasy, czy  co?
Nie, pomyślał.  To  nie czasy. To znaczy czasy oczywiście ruwnież...  A może
mam curkk  wunderkinda? Przecież  zdarzajNo  sik wunderkindy.  Jestem  ojcem
wunderkinda.  To  bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i  nie tyle zaszczytne,
ile kłopotliwe, zresztNo koniec koscuw wcale nie  zaszczytne... A tk uliczkk
zawsze  lubiłem, dlatego  że  jest najwkższa ze  wszystkich.  Tak,  a oto  i
bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej  nie można. Tak  było u  nas  od
zarania dziejuw. A w dodatku dwuch na jednego...
     Na  rogu  stała  latarnia.  Na  granicy  oświetlonej  przestrzeni  mukł
samochud  z  brezentowNo  budNo,  a  obok samochodu  dwuch  w  błyszczNocych
płaszczach  przyginało  do jezdni  trzeciego  -  w  czymś czarnym i  mokrym.
Wszyscy  troje  z wysiłkiem  niezgrabnie dreptali  po  kocich łbach.  Wiktor
zatrzymał  sik, a nastkpnie podszedł bliżej.  Trudno było pojNozh, co  tu sik
właściwie dzieje. Do bujki niepodobne - nikt nikogo  nie bije. Na zapasy dla
wyładowania  młodziesczych  sił tym  bardziej nie  wyglNodało  - nie słychazh
zawadiackich okrzykuw, ani dziarskiego  rechotu...  Trzeci  - ten w czerni -
nagle  wyrwał  sik,  upadł  na  plecy,  a  dwaj  w  płaszczach  zwalili  sik
natychmiast na  niego.  I  wtedy Wiktor zauważył,  że  drzwi samochodu  były
szeroko otwarte i pomyślał,  że czarnego albo właśnie wyciNognikto stamtNod,
albo prubujNo go tam wepchnNozh. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
     - Wruzh!
     Dwaj w płaszczach odwrucili  sik  jednocześnie  i  przez  kilka  sekund
patrzyli  na  Wiktora  spod  nasuniktych na  oczy kapturuw.  Wiktor zauważył
tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a nastkpnie obaj
z  niebywałNo szybkościNo  dali  nura  do  samochodu,  silnik  zawył,  drzwi
trzasnkły i samochud zniknNoł w ciemnościach. Człowiek w czerni powoli wstał
i przyjrzawszy mu sik Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak  ich nazywano z  powodu  żułtych krkguw wokuł
oczu -  w opasce  z gkstego grubego  materiału  zasłaniajNocej  dolnNo czkśzh
twarzy.  Oddychał  cikżko, z trudem  unoszNoc resztki brwi.  Po łysej głowie
spływała wuda.
     - Co sik stało? - zapytał Wiktor.
     Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch.
Wiktor  chciał  sik odwrucizh, i wtedy coś go z chrzkstem rNobnkło w kark,  a
kiedy  oprzytomniał,  stwierdził, że leży twarzNo do gury  pod chlustajNocNo
rynnNo.  Woda  wpadała  mu do ust, była ciepława, o posmaku  rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNoł sik  i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, ktura
nagromadziła sik w  kapturze  popłynkła teraz za kołnierz,  moczNoc plecy. W
głowie huczały  dzwony,  trNobiły trNoby  i biły  bkbny.  Przez tk orkiestrk
Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz.  ZnajomNo. Gdzieś już  go
widział.  Jeszcze  przed tym zanim usłyszał szczkk własnych zkbuw... Pomacał
jkzykiem, ruszył szczkkNo. Zkby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo
wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy.
     - Miły muj - powiedział Wiktor. - Wystarczy.
     -  Wydawało  mi  sik, że  pan jeszcze  nie  oprzytomniał  -  powiedział
chłopiec z powagNo.
     Wiktor ostrożnie wsunNoł dłos pod kaptur i pomacał kark. Tam  był guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych kości, nawet krwi nie było.
     - Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadziejk?
     - Bkdzie pan mugł iśzh sam, panie Baniew?  - zapytał  chłopiec. - A może
kogoś zawołazh? Widzi pan, jest pan dla mnie za cikżki.
     Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
     - Znam cik - powiedział. - Ty jesteś Bol-Kunac, kolega mojej curki.
     - Tak - powiedział chłopiec.
     - No i bardzo dobrze.  Nie trzeba nikogo wołazh i nikomu o niczym muwizh.
Może tylko posiedYAmy jeszcze chwilk i oprzytomnijmy.
     Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też  nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku  ciemniał  świeży siniak,  a gurna  warga  była  spuchnikta  i
krwawiła.
     - Może jednak kogoś zawołam - powiedział Bol-Kunac.
     - A czy warto?
     - Widzi pan,  panie Baniew, nie podoba mi sik sposub w jaki drga passki
policzek.
     - Naprawdk? - Wiktor  obmacał twarz. Policzk  k nie drgał. - To ci  sik
tylko wy  daj e... Tak. Teraz sprubujemy wstazh. Co należy zrobizh w tym celu?
W  tym celu trzeba  podciNognNozh nogi pod siebie... - podciNognNoł  nogi pod
siebie  i  nogi  wydały  mu  sik   niezupełnie  własne.  -  Nastkpnie  lekko
odpychajNoc sik  od  ściany przenieśzh środek  cikżkości w  taki sposub...  -
nijak nie udawało mu sik przenieśzh środka cikżkości, coś przeszkadzało. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomyślał. I to jak sprytnie...
     - Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już
sam  uporzNodkował  Swoje rkce  i nogi, swuj płaszcz i swojNo  orkiestrk pod
czaszkNo.  Wstał. PoczNotkowo  trzeba było  trzymazh  sik trochk  ściany, ale
potem poszło lepiej.
     -  Aha - powiedział. - To  znaczy, że ciNognNołeś mnie stamtNod  do tej
rynny. Dzikkujk.
     Latarnia była na  miejscu, ale nie było  ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo  nie  było. Tylko  maleski  Bol-Kunac  ostrożnie  gładził swuj siniak
mokrNo dłoniNo.
     -  Gdzie sik  oni  wszyscy  podzieli? - zapytał  Wiktor.  Chłopiec  nie
odpowiedział.
     - Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo wikcej nie było?
     - ChodYAmy, odprowadzk, pana -  powiedział Bol-Kunac.  - DokNod pan woli
iśzh? Do domu?
     - Poczekaj - powiedział  Wiktor. - Widziałeś,  jak  oni  chcieli złapazh
okularnika?
     - Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac.
     - Kto?
     - Nie poznałem. Stał tyłem.
     - A ty gdzie byłeś?
     - Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem...
     -  Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest coś
nie w porzNodku... Dlaczego właściwie leżałeś za rogiem? Mieszkasz tam?
     - Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wcześniej. Nie ten,  ktury
pana uderzył, ten drugi.
     - Okularnik?
     Szli powoli, starajNoc trzymazh sik jezdni, żeby nie kapało z dachuw.
     -  N  - nie  - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem
żaden nie miał okularuw.
     - O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rkkk pod kaptur i pomacał guza. -
Muwik  o  tym  trkdowatym,  nazywajNo  ich  okularnikami.  No  wiesz,  ci  z
leprozorium... Mokrzaki...
     - Nie wiem - powściNogliwie odezwał sik Bol-Kunac.  - Moim  zdaniem oni
Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
     -  No  -  no  -  powiedział  Wiktor. Odczuł  pewien  niepokuj  i  nawet
przystanNoł. -  Ty co,  chcesz mi  wmuwizh, że  tam nie  było trkdowatego?  Z
czarnNo opaskNo, cały na czarno...
     - On wcale nie  jest trkdowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
     Po  raz  pierwszy   w  tym  chłopcu  pojawiło  sik  coś  chłopikcego  i
natychmiast znikło.
     - Nie jest  dla  mnie zupełnie  jasne,  dokNod  idziemy - powiedział po
chwili  milczenia  poprzednim  beznamiktnym i  poważnym głosem.  -  Najpierw
wydało mi sik, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzk, że idziemy w
przeciwnNo stronk.
     Wiktor  wciNoż stał  patrzNoc na  niego z  gury  na  duł.  Jedno  warte
drugiego, pomyślał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił
nie informowazh mnie o rezultacie. I nie  zamierza mi opowiedziezh, co tu  sik
stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy sik zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytuw...
     - Wszystko sik zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
     Chłopiec,  wyprostowany,   mokry  i  surowy  szedł  obok.  PrzełamujNoc
niejakNo niezrkcznośzh Wiktor położył mu rkkk  na ramieniu.  Nic szczegulnego
nie zaszło -  chłopiec  jakoś to ścierpiał. ZresztNo  bardzo  możliwe, że po
prostu  uznał,  iż  jego  ramik  okazało  sik   przydatne  w  celach  ściśle
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
     - Muszk ci powiedziezh - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty
i  Irma  macie  dziwny  sposub  prowadzenia  rozmowy.  My   w   dziecisstwie
rozmawialiśmy inaczej.
     - Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak?
     -  No,  na  przykład  twoje pytanie brzmiałoby  tak  - chyba  zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszył ramionami.
     - Chce pan powiedziezh, że tak byłoby lepiej?
     - Na Boga, nie! Chck tylko powiedziezh, że byłoby naturalniej.
     - Właśnie  to  co  najnaturalniejsze  - zauważył  Bol-Kunac  - najmniej
przystoi człowiekowi.
     Wiktor poczuł jakiś wewnktrzny chłud. I  niepokuj. Może  nawet  strach.
Jakby kot parsknNoł mu śmiechem prosto w twarz.
     - To co  naturalne,  zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A  człowiek jest  istotNo skomplikowanNo,  naturalnośzh do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
     - Tak - powiedział Wiktor. - Oczywiście.
     Było coś zdumiewajNoco  fałszywego w tym, jak po  ojcowsku trzymał rkkk
na ramieniu tego dzieciaka, ktury nie był dzieckiem. Aż mu łokiezh zdrktwiał.
Ostrożnie cofnNoł rkkk i wsadził jNo do kieszeni.
     - Ile masz lat? - zapytał.
     - Czternaście - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
     - A - a...
     Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby sik tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był  nie każdym. Nie
interesowały go  intrygujNoce  monosylaby. Bol-Kunac rozmyślał nad relacjami
mikdzy naturalnym i prymitywnym w naturze i  w społeczesstwie.  Żałował,  że
trafił  mu  sik  tak nieinteligentny rozmuwca i do  tego jeszcze rNobnikty w
głowk.
     Wyszli teraz na  Alejk Prezydenta. Tu  było  już bardzo dużo  latarni i
nawet   trafiali  sik  przechodnie,  pośpieszni,  przygarbieni  wielodniowym
deszczem  mkżczyYAni  i  kobiety.  Były  tu  oświetlone  wystawy  sklepowe  i
rozjarzone neonowym  blaskiem wejście  do kina, gdzie pod daszkiem  tłoczyli
sik  bardzo  jednakowi  młodzi ludzie  nieokreślonej  płci  w  błyszczNocych
płaszczach do  kostek.  A nad tym  wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i
niebieskie zaklkcia Prezydent  jest ojcem  narodu,  Legionista Wolności,  to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława...
     SiłNo inercji wciNoż  jeszcze szli jezdniNo  i przejeżdżajNocy samochud
zatrNobiwszy gniewnie przepkdził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo.
     - A  ja myślałem, że masz co  najmniej  osiemdziesiNot lat - powiedział
Wiktor.
     - Chyba  pan  zasuwa -  wstrktnym  głosem zapytał  Bol-Kunac  i  Wiktor
roześmiał sik z  ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny
wunderkind,  co to  sik naczytał  Heibora,  Zurzmansona, Fromfha i byzh  może
nawet przebrnNoł przez Spenglera.
     - Miałem w  dziecisstwie kolegk - powiedział Wiktor  - ktury postanowił
przeczytazh  Hegla w oryginale i nawet w koscu przeczytał, tyle  że stał  sik
schizofrenikiem.  Ty, w twoim  wieku,  niewNotpliwie wiesz,  co  to  takiego
schizofrenik.
     - Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac.
     - I nie boisz sik?
     - Nie.
     Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
     - Może zajdziesz do mnie, żeby sik wysuszyzh?
     - Dzikkujk.  Właśnie zamierzałem prosizh o pozwolenie odwiedzenia  pana.
Po pierwsze,  chck  panu coś  jeszcze  powiedziezh,  a po  drugie,  chciałbym
zadzwonizh. Pozwoli pan?
     Wiktor  pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, ktury
na  widok  Wiktora   zdjNoł  czapkk..  Wiktor  poczuj  dobrze  sobie   znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można bkdzie pizh, gadazh
co ślina  na  jkzyk  przyniesie  i  odsunNozh  łokciem  na  jutro to, co  tak
irytujNoco atakowało dzisiaj;  przedsmak Jula Golema i  doktora R. Kwadrygi,
byzh  może  poznam  jeszcze kogoś,  niewykluczone  że coś sik wydarzy - jakaś
awantura,  albo narodzi sik fabuła - i zamuwik  sobie dzisiaj  minogi, niech
bkdzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadk do Diany.
     Kiedy Wiktor  odbierał klucze  w recepcji, za jego plecami odbywała sik
rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze  szwajcarem. "Po co sik tu pchasz?" - syczał
portier. - "Przyszedłem porozmawiazh z panem Baniewem." "Ja ci pokażk rozmowy
z  panem Baniewem -  syczał portier. -  Włuczysz  sik  po restauracjach. .."
"Przyszedłem  porozmawiazh  z  panem  Baniewem  -  powtarzał   Bol-Kunac.   -
Restauracje mnie  nie interesujNo". "Tego brakowało  żeby takiego szczeniaka
interesowały  restauracje...  A ja cik zaraz stNod wyrzuck..." Wiktor wziNoł
klucz i odwrucił sik.
     - E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak  jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
     Portier nic nie odpowiedział, mink miał niezadowolonNo.
     Wiktor i Bol-Kunac weszli  na gurk. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił
płaszcz i pochylił sik, żeby rozsznurowazh buty. Krew uderzyła mu do  głowy i
poczuł  powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu,  gdzie znajdował sik  guz,
cikżki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował  sik,  oparł  o
futrynk  i  zaczai zdejmowazh but  przytrzymujNoc  piktk  czubkiem  drugiego.
Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
     - Rozbieraj sik - powiedział Wiktor. - Powieś wszystko  na kaloryferze,
zaraz dam ci rkcznik.
     -  Chciałbym  zadzwonizh,  jeżeli  pan pozwoli -  odparł  Bol-Kunac  nie
ruszajNoc sik z miejsca.
     - Bardzo proszk - Wiktor  ściNognNoł drugi but i w mokrych  skarpetkach
poszedł do łazienki. RozbierajNoc sik, słyszał  jak chłopiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyraYAnie. Tylko raz jasno i  dobitnie  powiedział "Nie wiem".
Wiktor   wytarł   sik   rkcznikiem,   narzucił  szlafrok,  wyj  Noł   czyste
prześcieradło  kNopielowe i wszedł do pokoju.  -  Masz  -  rzekł  i od  razu
zorientował  sik, że wszystko na nic. Bol-Kunac  nadal  stał pod drzwiami  i
nadal z niego kapało. .
     - Dzikkujk - powiedział. - Widzi pan, muszk już iśzh. Chciałbym  jeszcze
tylko...
     - Przezikbisz sik - rzekł Wiktor.
     - Nie, proszk sik nie  niepokoizh, dzikkujk panu. Ja sik nie przezikbik.
Chciałbym  tylko jeszcze omuwizh  z panem pewien problem.  Czy  Irma nic  nie
muwiła?
     Wiktor  rzucił  prześcieradło  na  kanapk,  przykucnNoł przed  barkiem,
wyjNoł butelkk i szklankk.
     -  Irma  muwiła  mi mnustwo rzeczy  -  odparł dosyzh  ponuro.  Nalał  do
szklanki dżinu na wysokośzh palca i dolał trochk wody.
     - Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
     - Nie, żadnych zaproszes mi nie przekazywała. Masz, wypij.
     - Dzikkujk panu, nie trzeba. Jeśli Irma nie przekazała, to ja przekażk.
Chcielibyśmy sik z panem spotkazh, jeśli można.
     - Jacy - my?
     -  Gimnazjaliści. Widzi pan, czytaliśmy passkie  ksiNożki  chcielibyśmy
zadazh panu kilka pytas.
     -  Hm -  powiedział  Wiktor z powNotpiewaniem. -  Jesteś  pewien, że to
bkdzie dla wszystkich interesujNoce?
     - Myślk, że tak.
     - Ale ja nie piszk dla gimnazjalistuw - przypomniał Wiktor.
     - To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym  uporem.  -  Czy pan by
sik zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
     -  A może  jednak sik  napijesz? -  zapytał.  - Najlepsze lekarstwo  na
przezikbienie.  Nie? W  takim  razie sam to  wypijk. - Wychylił  szklankk. -
Dobrze, zgadzam  sik. Tylko bez  żadnych afiszuw,  ogłoszes  i  tak dalej. W
najwkższym krkgu. Wy i ja... Kiedy?
     - Kiedy panu bkdzie wygodnie. NieYAle byłoby w tym tygodniu. Rano.
     - Powiedzmy za  dwa  -  trzy  dni. Tylko niezbyt  wcześnie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze bkdzie?
     - Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. Przypomniezh panu?
     -  ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak ruwnież o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram sik zapomniezh.
     -  Dobrze, przypomnk panu -  rzekł  Bol-Kunac.  -  A  teraz  jeżeli pan
pozwoli, to już pujdk. Do widzenia, panie Baniew.
     - Poczekaj, odprowadzk cik  - powiedział  Wiktor.  - Bo  jeszcze ten...
portier coś  ci zrobi. Dzisiaj jest w  wyjNotkowo  złym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
     - Dzikkujk panu, ale proszk sik nie niepokoizh - powiedział Bol-Kunac. -
To muj ojciec.
     I wyszedł.  Wiktor nalał sobie jeszcze  raz na palec  dżinu i  padł  na
fotel.  Tak,  pomyślał.  Biedny  portier.  Jak  on sik  nazywa?  Głupio,  że
zapomniałem, bNodYA co bNodYA jesteśmy towarzyszami w  nieszczkściu, kolegami.
Trzeba bkdzie z nim porozmawiazh, wymienizh doświadczenia. Na pewno ma dłuższy
staż...  Cuż  za zdumiewajNoca koncentracja  wunderkinduw w  moim  zatkchłym
ojczystym miasteczku. Może  to skutek podwyższonej  wilgotności?... Odrzucił
głowk do tyłu i skrzywił  sik z  bulu. A to dras, czym on mnie tak?  Pomacał
guz. Najpewniej gumowNo  pałkNo. ZresztNo  skNod mam właściwie wiedziezh, jak
skutkuje  gumowa pałka.  Jak  działa  modernistyczne  krzesło  w  "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rkkojeśzh pistoletu -
też  wiem. Butelka  po szampanie  i  butelka z  szampanem...  Trzeba  bkdzie
zapytazh Golema... W ogule, to jakaś dziwna  historia, dobrze  byłoby  sik  w
niej zorientowazh...  I  zaczNoł orientowazh  sik w tej historii, żeby dogonizh
wypływajNocNo na drugim  planie myśl o Irmie, o konieczności zrezygnowania z
czegoś,  ograniczenia  sik w czymś tam,  albo pisania do kogoś, proszenia  o
coś... "Daruj  stary,  że zawracam  ci  głowk,  ale nagle  objawiła sik moja
curka,  mniej wikcej dwunastoletnia, bardzo  sympatyczne  stworzenie, ale ma
matkk  idiotkk  i  głupiego ojca a wikc trzeba  jNo umieścizh gdzieś możliwie
daleko od głupich  ludzi..."  Nie chck  dzisiaj o tym myślezh,  pomyślk o tym
jutro. Spojrzał na zegarek. W ogule dosyzh tego myślenia. Starczy.
     Wstał  i  zaczNoł  ubierazh sik przed  lustrem. Brzuch  mi  rośnie, co u
diabła,  skNod  u mnie nagle brzuch?  Taki  zawsze byłem  chudy i żylasty...
Właściwie   nawet  nie  brzuch  -  szlachetny   wypracowany  kałdun,  skutek
uregulowanego  trybu  życia  i  dobrego  jedzenia  -  tylko  brzuszek  jakiś
parszywiutki,  opozycyjny brzuszek.  Pan  prezydent  na pewno nie  ma czegoś
podobnego.  Pan  prezydent  niezawodnie  posiada  szlachetny,  opikty  czymś
czarnym i błyszczNocym sterowiec...
     ZawiNozujNoc  krawat przysunNoł twarz do lustra  i nagle pomyślał - jak
też wyglNodała  ta pewna siebie, mocna twarz, tak  uwielbiana przez  kobiety
określonej  konduity,  nieładna, lecz mkżna  twarz  wojownika o  kwadratowym
podbrudku,  jak  wyglNodał a ta twarz  pod  koniec  historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, ruwnież nie pozbawiona  mkskości z  elementami kNotuw
prostych pod  koniec  historycznego spotkania  przypominała muwiNoc otwarcie
tylko mikdzy nami, świsski ryj.  Pan prezydent  raczył podekscytowazh  sik do
najwyższego  stopnia,  z  zkbatej paszczy  leciały  bryzgi,  a  ja  wyjNołem
chusteczkk  i  demonstracyjnie wytarłem  policzek  i  to  był  z  pewnościNo
najodważniejszy  postkpek w moim  życiu,  jeśli  nie liczyzh tamtego wypadku,
kiedy  walczyłem z  trzema czołgami  jednocześnie.  - Ale  jak  walczyłem  z
czołgami - nie pamiktam, wiem  tylko z opowiadas  świadkuw, chusteczkk za to
wyjNołem świadomie i dobrze wiedziałem na co sik odważam... W gazetach o tym
nie pisano.  Gazety uczciwie  i po mksku, z surowNo prostotNo poinformowały,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podzikkował panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjaśnienia jakie padły w trakcie rozmowy".
     Dziwne, jak dokładnie  to wszystko pamiktam.  Stwierdził, że zbielał mu
koniec nosa  i policzki. Tak właśnie wtedy wyglNodałem, a nie  wrzeszczezh na
takiego to  po prostu grzech. Przecież  nie wiedział  biedak,  że to nie  ze
strachu,  że blednk  ze złości, jak Ludwik XIV...  Tylko  raczej nie  jedzmy
musztardy  po  obiedzie. Co za  rużnica, od czego tam, u niego, pobladłem...
Dobrze, dosyzh tego. Ale po to, żeby sik uspokoizh, po to żeby sik doprowadzizh
do  porzNodku,  zanim sik pokażk  ludziom,  żeby  przywrucizh normalny  kolor
nieładnej ale mkskiej twarzy, muszk panu przypomniezh, panie Baniew, że gdyby
pan  nie  zademonstrował  panu prezydentowi swojej  chusteczki  do  nosa, to
siedziałby pan  opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.

     *
     - Oczywiście,  byzh  może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden  chuligan  nie  zadzierałby  z okularnikiem.  Rzucizh  w  niego
kamieniem - proszk bardzo, ale łapazh, gdzieś  ciNognNozh, w ogule  dotykazh...
Baliśmy sik ich jak zarazy.
     - Przecież powtarzam panu  -  to  jest choroba genetyczna -  powiedział
Golem. - Oni w ogule nie sNo zaraYAliwi.
     - Jak to, niezaraYAliwi - powiedział Wiktor - kiedy  dostaje sik od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
     - Od ropuchy nie dostaje sik brodawek -  dobrodusznie powiedział Golem.
-  I  od mokrzakuw  też  sik  nie  dostaje. Wstyd,  panie pisarzu.  ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
     - Jak  i cały narud.  Narud jest  ciemny,  ale  mNodry.  I  jeśli narud
twierdzi, że od ropuch i okularnikuw dostaje sik brodawek.
     -  A oto nadchodzi muj inspektor -  powiedział  Golem. Prosto  z  ulicy
wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
     - Dobry wieczur - powiedział. - Cały przemokłem, chck sik napizh.
     - Znowu  śmierdzi  od niego  iłem  -  z  niezadowoleniem powiedział  R.
Kwadryga  zbudzony z alkoholowego  transu. - Wiecznie śmierdzi iłem.  Jak  w
stawie. Rzksa.
     - Co panowie pijecie? - zapytał Pawor.
     - Kturzy? - zainteresował  sik Golem. - Ja  na przykład jak zawsze pijk
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
     - Hasba! -  z  oburzeniem  powiedział  doktor  R. Kwadryga.  - Łuska! I
głowy.
     - Podwujny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera.
     Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gkste włosy zlepiały sik i ze skroni
po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno  mu  zazdrości. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego?  Twarda
twarz  to  znaczy  - leje  deszcz,  reflektory,  latajNo  cienie po  mokrych
wagonach, załamujNo sik...  wszystko  jest czarne,  błyszczNoce,  wyłNocznie
czarne  i wyłNocznie  błyszczNoce,  nie  ma żadnych rozmuw,  żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy sik  podporzNodkowujNo...  niekoniecznie wagony, byzh
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł...
dziewczyny  padajNo  na  wznak,  a  mkżczyYAni  majNo   ochotk  zachowazh  sik
prawdziwie po mksku - powiedzmy wyprostowazh  ramiona i wciNognNozh brzuch. Na
przykład  Goleniowi  przydałoby  sik wciNognNozh  brzuch, tylko raczej nic  z
tego,  gdzie on  go wciNognie, wszystko tam  ma zajkte. Doktor R. Kwadryga -
tak,  ale  za to nie  rozprostuje  już  ramion,  od bardzo  wielu  dni  jest
zgarbiony  na wieki.  Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a
we  dnie przez chorNo wNotrobk.  A to  znaczy, że  tutaj  tylko ja  jestem w
stanie wciNognNozh brzuch i  rozprostowazh  ramiona,  ale  lepiej  golnk sobie
szklaneczkk dżinu.
     -  Nimfoman  -  smutnie powiedział  do  Pawora  doktor R.  Kwadryga.  -
Rusałkoman. I wodorosty.
     - Niech pan sik zamknie, doktorze  - powiedział Pawor.  Wycierał  twarz
papierowymi serwetkami, gniutł je i rzucał na podłogk. Potem zaczai wyciekazh
rkce.
     - Z kim sik pan pobił? - zapytał Wiktor.
     - Zgwałcony  przez  okularnika  - oznajmił  doktor R. Kwadryga z  mkkNo
starajNoc  sik rozprowadzizh we właściwym kierunku oczy, kture skupiły mu sik
u nasady nosa.
     -  Na razie jeszcze z  nikim  -  odparł  Pawor i uważnie  popatrzył  na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.
     Kelner przyniusł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.
     - Pujdk sik umyzh  - powiedział ruwnym głosem. - Za  miastem błoto, cały
sik uświniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła.
     - Coś sik dzieje z moim  inspektorem -  powiedział Golem. Prztyknikciem
zrzucił ze stołu zmiktNo  serwetkk. - Coś na wszechświatowNo skalk.  Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
     - Pan powinien lepiej  wiedziezh - odpowiedział  Wiktor.  -  Pawor  jest
passkim inspektorem  a nie moim.  A poza tym  pan przecież wie  wszystko.  A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
     - Nikt nic  nie wie  - zaprzeczył  Golem.  -  Niekturzy sik domyślajNo.
Bardzo niewielu  - tylko ci, kturzy majNo ochotk. Ale tak nie można postawizh
pytania - skNod oni sik domyślajNo - bo to jest  gwałt  nad jkzykiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje  słosce? Czy  wybaczyłby  pan  Szekspirowi,  gdyby
napisał  coś podobnego? ZresztNo Szekspirowi  pan  by  wybaczył. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego  Baniew... Niech pan  posłucha, panie beletrysto,
mam pewien pomysł.  Ja sik  napijk koniaku, a  pan skosczy z tym dżinem. Czy
może ma pan już dośzh?
     -  Golem -  powiedział  Wiktor - przecież pan chyba wie,  że  ja jestem
człowiekiem z żelaza?
     - Domyślam sik.
     - A co z tego wynika?
     - Że boi sik pan zardzewiezh.
     - Załużmy - powiedział Wiktor. -  Ale nie o  to mi chodzi. Chodzi mi  o
to, że mogk pizh dużo i długo nie tracNoc ruwnowagi moralnej.
     - Ach, wikc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc  sobie z karafki.
- No dobrze, wrucimy jeszcze do tego tematu.
     - Nie pamiktam - odezwał  sik nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. -
Czy sik panom przedstawiłem już czy  jeszcze nie? Mam honor - Rem  Kwadryga,
malarz,  doktor  honoris  causa, członek  honorowy.  ..  Ciebie  pamiktam  -
powiedział do  Wiktora. - Myśmy z tobNo  razem studiowali i jeszcze coś... A
;a to pana, proszk mi wybaczyzh...
     - Nazywam sik Jul Golem - niedbale powiedział Golem.
     - Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
     - Nie. Lekarz.
     - Chirhurg?
     - Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaśnił Golem.
     -  Ach tak!  - powiedział  doktor R. Kwadryga  potrzNosajNoc głowNo jak
kos. - Oczywiście. Proszk mi  wysNoczyzh  Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... Załatwizh
panu  odznaczenie...  Tacy   ludzie  sNo  nam  potrzebni...   Przepraszam  -
powiedział znienacka. - Zaraz wracam.
     Wygrzebał  sik z  fotela  i ruszył w  stronk wyjścia  błNodzNoc  mikdzy
pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner  i doktor R. Kwadryga  objNoł go
za szyjk.
     -  To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy  wodNo.
Ale nie jesteśmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo  i
smutkiem popatrzył  na  Wiktora. -  A deszcz bkdzie padazh  na puste  miasto,
podmywazh jezdnie, kapazh przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez kosca bkdzie wciNoż
padazh i padazh...
     - Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedziezh.
     - Tak;  Apokalipsa... Bkdzie padazh i padazh, a potem ziemia przesyci sik
i wzejdzie  nowe ziarno,  jakiego  nigdy przedtem nie  było. Ale nas już nie
bkdzie, żeby muc zachwycazh sik nowym wszechświatem...
     Gdyby  nie te  niebieskawe  worki  pod oczami,  gdyby  nie ten  obwisły
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeśli sik dobrze zastanowizh, wszyscy prorocy
byli  alkoholikami, ponieważ to  okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyzh. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla prorokuw, to
powinni miezh  tytuł co najmniej  tajnego radcy -  dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło...
     - Za systematyczny  pesymizm - powiedział  Wiktor na głos - prowadzNocy
do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazujk na przyszłośzh:
tajnego radck Golema ukamienowazh w prosektorium.
     Golem coś mruknNoł.
     - Jestem  zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. -  A poza  tym, skNod
prorocy  w  naszych  czasach?  Ja osobiście nie  znam ani  jednego.  Mnustwo
fałszywych  prorokuw  i ani  jednego proroka.  W  naszych czasach nie sposub
przewidziezh  przyszłości  -  to  gwałt  na  jkzyku.  Co  by  pan  powiedział
przeczytawszy   u   Szekspira  -  przewidziezh  teraYAniejszośzh?   Czy   można
przewidziezh szafk  we własnym mieszkaniu?... A oto i muj  inspektor. Jak pan
sik czuje, inspektorze?
     - Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwujny  koniak.
Tam w holu naszego malarza  trzyma czterech - zawiadomił.  - WyjaśniajNo mu,
gdzie jest wejście  do restauracji. Postanowiłem sik  nie wtrNocazh, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie sik do bicia... O jakich szafach mowa?
     Był suchy, elegancki, odświeżony, pachniał wodNo kolosskNo.
     - Muwimy o przyszłości - odpowiedział Golem,
     - Jaki sens ma muwienie o przyszłości? - zapytał Pawor. - O przyszłości
sik nie  muwi,  przyszłośzh sik  tworzy. Oto  kieliszek  koniaku. Jest pełny.
Sprawik,  że bkdzie  pusty.  O  tak.  Pewien mNodry człowiek powiedział,  że
przyszłości nie sposub przewidziezh, ale można jNo wynaleYAzh.
     - Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłości  w
ogule nie ma, jest tylko teraYAniejszośzh.
     - Nie lubik  klasycznej filozofii -  powiedział Pawor. - Ci  ludzie nic
nie umieli i niczego nie  chcieli. Po prostu lubili filozofowazh  jak Golem -
pizh. Przyszłośzh - to dokładnie unieszkodliwiona teraYAniejszośzh.
     -  Zawsze  mam  dziwne  uczucie  -  powiedział  Golem -  kiedy w  mojej
obecności cywil rozumuje jak wojskowy.
     -  Wojskowi w ogule nie rozumujNo  - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo
wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje.
     - Wikkszośzh cywiluw ruwnież - powiedział Wiktor macajNoc kark.
     - Teraz nikt nie ma czasu  na rozmyślania -  powiedział  Pawor.  -  Ani
cywile, ani wojskowi.  Teraz  trzeba umiezh  szybko  zakrkcizh sik koło swoich
spraw.  Jeżeli  interesuje  cik  przyszłośzh,  musisz tworzyzh  jNo szybko,  z
marszu, odpowiednio do odruchuw i emocji.
     - Do diabła  z  twurcami i wynalazcami - oświadczył  Wiktor.  Czuł  sik
pijany  i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu sik nigdzie
iśzh, chciał  siedziezh  tu  w tej  pustej przyciemnionej  sali,  jeszcze  nie
całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami  na  ścianach,  z rozchwierutanNo
podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczegulnie, jeśli pamiktazh o tym, że  na
zewnNotrz  na całym świecie  pada deszcz, na kocie łby  jezdni - deszcz,  na
strome  dachy - deszcz,  deszcz zalewa gury i ruwniny,  kiedyś tam  wszystko
rozmyje, ale bkdzie to jeszcze nieprkdko. Tak mili moi, jak dawno przeminkły
te czasy, kiedy przyszłośzh była replikNo teraYAniejszości i  teraz nie sposub
sik zorientowazh, gdzie co jest.
     -  Zgwałcony  przez   mokrzaka!   -  powiedział   Pawor  ze   złośliwNo
satysfakcjNo.
     W  drzwiach  restauracji pojawił  sik  doktor R.  Kwadryga.  Stał kilka
sekund,  uważnym  i cikżkim  wzrokiem  przyglNodajNoc sik  szeregom  pustych
stolikuw,  nastkpnie twarz mu sik  rozjaśniła,  gwałtownie  zatoczył sik  do
przodu i ruszył na swoje miejsce.
     -  Dlaczego  nazywa  ich  pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. -  Co  to -
zrobili sik mokrzy od deszczu?
     -  A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, passkim zdaniem, mamy
nazywazh?
     - Okularnikami -  powiedział  Wiktor. - Stara, dobra  nazwa. Od stuleci
nazywaliśmy ich okularnikami.
     Zbliżał  sik  doktor R. Kwadryga.  Przud  ubrania miał  całkiem  mokry,
najwidoczniej   zmywano   go   nad   umywalkNo.   WyglNodał   na   człowieka
rozczarowanego i zmkczonego.
     -  Diabli  wiedzNo,  co to takiego - powiedział  zrzkdliwie  jeszcze  z
daleka. - Nigdy dotNod  coś takiego mi sik nie wydarzyło  -  nie ma wejścia!
Gdzie  spojrzysz  -  wszkdzie same  okna... Obawiam sik, że kazałem panom na
siebie czekazh. -  Padł na swuj fotel i ujrzał Pawora. - On  tu  znowu jest -
zawiadomił  Golema  poufnym  szeptem: -  Mam  nadziejk, że  nie  przeszkadza
panu...  A  ze  mnNo, nie  uwierzycie panowie,  zdarzyła  sik  zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie całego wodNo.
     Golem nalał mu koniaku.
     - Dzikkujk  panu  -  powiedział  R. Kwadryga - ale chyba lepiej bkdzie,
jeżeli przepuszczk kilka kolejek. Chciałbym podeschnazh.
     -  W ogule jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre -  oznajmił
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w  ogule niech wszystko
zostanie jak  było.  Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głośno.  -
Proponujk  toast  za  konserwatyzm. Chwila,  moment... - nalał sobie  dżinu,
wstał i oparł dłos na porkczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział.
- I z  każdym  rokiem  stajk sik  konserwatywniejszy,  nie  dlatego  że  sik
starzejk, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebk...
     TrzeYAwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do gury
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R.  Kwadryga, jak
sik wydawało,  nadaremnie starał sik zrozumiezh, skNod dobiega głos i czyj to
głos. Naprawdk było bardzo przyjemnie.
     - Ludzie  uwielbiajNo krytykowazh  rzNody  za  konserwatyzm  - ciNognNoł
Wiktor.  -  Ludzie  uwielbiajNo  postkp,  przepadajNo  za  postkpem. To  sNo
nowomodne pomysły, ale  bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie  powinni
błagazh Boga,  aby  zesłał im możliwie  najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo władzk...
     Teraz ruwnież Golem podniusł wzrok i  patrzył na Wiktora,  i  Teddy  za
swoim  kontuarem ruwnież przestał wycierazh butelki i zaczNoł  słuchazh, tylko
że znowu zabolał kark i trzeba było odstawizh kieliszek i pogładzizh guz.
     - Aparat passtwowy,  panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie  uważał zachowanie status  quo. Nie wiem, o ile było  to uzasadnione
poprzednio, ale teraz  funkcja passtwa jest  po prostu  niezbkdna. Ja bym tk
funkcjk określił nastkpujNoco - na  wszelkie możliwe sposoby  przeciwdziałazh
temu,  by przyszłośzh mogła zapuszczazh  swoje  macki  w  nasze czasy.  Trzeba
odrNobywazh  te  macki,  przypalazh  je   rozpalonym  żelazem...  Przeszkadzazh
wynalazcom,  popierazh  scholastykuw  i  tych  co  gadajNo  od  rzeczy...  Do
gimnazjuw  wprowadzizh obowiNozkowe  i wyłNocznie  klasyczne  przedmioty.  Na
najwyższe  stanowiska   w  passtwie  -  starcuw   obciNożonych  rodzinami  i
zadłużonych, co najmniej sześzhdziesikcioletnich, żeby  brali łapuwki i spali
na posiedzeniach...
     - Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem.
     -  Nie, dlaczego - powiedział  Golem.  - Niezmiernie przyjemnie słuchazh
takiego umiarkowanego, lojalnego przemuwienia.
     -  Jeszcze  nie  skosczyłem,  panowie!  Utalentowanych uczonych  należy
mianowazh na stanowiska administracyjne i płacizh im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki  bez wyjNotku należy przyjmowazh, płacizh  za nie możliwie nkdznie i
kłaśzh pod sukno. Wprowadzizh drakosskie podatki za każdNo nowośzh w gospodarce
i produkcji...  - A właściwie dlaczego ja stojk? - pomyślał Wiktor i usiadł.
- No i co pan o tym myśli? - zapytał Golema.
     - Ma  pan  całkowitNo racjk  -  odpowiedział  Golem. -  Jakoś  ostatnio
wszyscy  u   nas   sNo  strasznie   radykalni.   Nawet  dyrektor  gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
     Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie:
     -  Żadnego  ratunku  nie  bkdzie.  Dlatego,  że  ci  wszyscy  kretysscy
radykałowie i radykalni kretyni nie tylko  wierzNo  w postkp, ale na  domiar
złego ten postkp kochajNo,  wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyzh bez postkpu.
Dlatego,  że postkp  - poza  wszystkim innym - to tanie samochody,  użytkowa
elektronika i  w ogule możnośzh robizh mniej, za to zarabiazh wikcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony  jednNo rkkNo...  to znaczy  nie  rkkNo,  rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskazh na hamulec, a drugNo na  gaz. Jak wyścigowy kierowca
na zakrkcie. Na hamulec - żeby nie stracizh władzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie stracizh szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postkpu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
     - Trudno z panem dyskutowazh - uprzejmie powiedział Pawor.
     -  To  niech  pan  nie dyskutuje  - powiedział  Wiktor.  -  Nie  trzeba
dyskutowazh  - prawda  rodzi sik w  dyskusji, niech jNo  szlag trafi. - Czule
pogłaskał  guz i  uzupełnił.  -  ZresztNo,  pewnie  moje poglNody  to skutek
ignorancji.  Wszyscy  uczeni  sNo zwolennikami  postkpu,  a  ja  nie  jestem
uczonym. Ja po prostu jestem dośzh znanym kuplecistNo.
     - A dlaczego pan przez cały czas łapie sik za kark? - zapytał Pawor.
     - Jakiś dras mi przyłożył  - powiedział Wiktor.  - Kastetem. Czy dobrze
muwik, Golem? Kastetem?
     - Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem.  -  ZresztNo  może to  była
cegła.
     - O czym  wy  opowiadacie? - zdziwił sik Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatkchłej dziurze?
     - No widzi pan - pouczajNoco powiedział  Wiktor.  -  Postkp!...  Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
     Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota
i na  sali  pojawiła  sik  znana para  - młody  mkżczyzna  w bardzo  silnych
okularach i jego długi jak żerdYA wspułtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili  stojNocNo  lampk,  pokornie   rozejrzeli  sik  dookoła  i  zaczkli
studiowazh jadłospis. Młody mkżczyzna znowu przyniusł ze sobNo teczkk, teczkk
postawił na  wolne krzesło  obok siebie. Zawsze był  bardzo dobry dla swojej
teczki.  Podyktowali kelnerowi zamuwienie, wyprostowali  sik i  wpatrzyli  w
przestrzes.
     Dziwna para, pomyślał  Wiktor. ZdumiewajNoca  dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce -  jeden w ogniskowej, wtedy drugi sik rozpływa i na
odwrut. Idealna niezgodnośzh. Z młodym mkżczyznNo  w okularach można  by było
porozmawiazh o postkpie,  a  z wysokim  - nie... Ale  ja  was zaraz uzgodnik.
Jakby mi was  uzgodnizh? No na przykład powiedzmy... Jakiś tam narodowy bank,
podziemia... cement,  beton,  sygnalizacja... ten  wysoki  nabiera  numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca  sik, wejście  do  skarbca  stoi otworem,
obaj  wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo sik drzwi
sejfu i młody po łokiezh zanurza sik w brylantach.
     Doktor R. Kwadryga nagle sik rozpłakał i złapał Wiktora za rkkk.
     - Nocowazh - powiedział. - Do mnie. Co?
     Wiktor  niezwłocznie nalał  mu dżinu.  R.  Kwadryga  wypił,  otarł  nos
dłoniNo i kontynuował.
     - Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
     - Fontanna - to nieYAle pomyślane - zauważył wymijajNoco  Wiktor. - A co
jeszcze?
     - Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Ślady. Bojk sik. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
     - Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor.
     R. Kwadryga zamrugał powiekami. f
     - Kiedy szkoda - powiedział.
     - Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeś od  dziecka. Willi
mu szkoda! No to sik udław swojNo willNo.
     - Ty mnie  nie kochasz  - gorzko skonstatował doktor R.  Kwadryga. -  I
nikt.
     - A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor.
     -  "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc sik powiedział R..Kwadryga.
-  Szkic  w  złotych  ramach... "Prezydent  na  pozycjach". Fragment  obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
     - I co jeszcze? - zainteresował sik Wiktor.
     -  "Prezydent  z  płaszczem" - powiedział  R. Kwadryga z gotowościNo. -
Panneau.  Panorama.  Wiktor,  znudzony,  odkroił  kawałek  minogi  i zaczNoł
słuchazh Golema.
     - A wikc Pawor - muwił Golem. - Niechże sik pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogk  zrobizh? Sprawozdanie  panu przedłożyłem.  Passki  raport gotuw
jestem podpisazh. Chce sik pas skarżyzh na wojskowych  - niech sik pan skarży.
Chce sik pan skarżyzh na mnie...
     - Wcale nie chck sik na pana skarżyzh - odpowiedział Pawor przyciskajNoc
dłos do piersi.
     - To niech sik pan nie skarży.
     -  Ale proszk mi  coś poradzizh!  Czy  naprawdk  nic  mi  pan  nie  może
poradzizh?
     - Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idk.
     Nikt nie zwrucił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał  i czujNoc, że
jest już  bardzo  pijany,  ruszył  w  kierunku  baru. Łysy Teddy  przecierał
butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
     - Jak zawsze? - zapytał.
     - Poczekaj - powiedział Wiktor.  -  O co to ja cik chciałem  zapytazh...
Aha! Jak leci, Teddy?
     - Deszcz - krutko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
     - Przeklkta pogoda zrobiła sik w naszym mieście  -  powiedział Wiktor i
oparł sik o ladk. - Jak na twoim barometrze?
     Teddy wsunNoł rkkk pod ladk i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
ściśle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
     - Beznadziejnie  -  powiedział Teddy uważnie  oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymysł. - Nastkpnie dodał po chwili namysłu. - A w ogule, to jeden
Bug raczy wiedziezh, może  on już dawno sik zaciNoł - ktury  to już  rok pada
deszcz, jak go sprawdzizh?
     -  Można pojechazh na  Sahark - zaproponował  Wiktor.  Teddy uśmiechnNoł
sik.
     -  Śmieszne  -  powiedział.  - Ten  wasz  pan  Fawor, śmieszna  sprawa,
proponuj e mi za tk sztuczkk dwieście koron.
     - Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu...
     - Tak mu właśnie powiedziałem. - Teddy obrucił "pogodnik" i podniusł go
do prawego oka. - Nie  oddam -  oznajmił  kategorycznie.  - Niech  sobie sam
poszuka.  -  WsunNoł  "pogodnik"  pod ladk,  popatrzył  jak  Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała.
     - Dawno? - niedbale zapytał Wiktor.
     - Jakoś tak  około piNotej.  Wzikła skrzynkk koniaku;  Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestazh.  Goni personel po koniak, nalana morda.
Poseł do parlamentu... Ty sik o niNo nie boisz?
     Wiktor wzruszył ramionami.  Nagle zobaczył Diank  obok siebie. Pojawiła
sik przy  barze  w mokrym  płaszczu  deszczowym  z  odrzuconym kapturem, nie
patrzyła  w  stronk  Wiktora,  widział  tylko  jej profil  i  myślał,  że ze
wszystkich kobiet, kture znał do tej  pory, ta  jest najpikkniejsza i że już
nigdy wikcej nie bkdzie takiej miał. Diana stała oparta o  ladk baru i twarz
miała bardzo bladNo  i bardzo obojktnNo i  była  najpikkniejsza - wszystko w
niej  było pikkne. Zawsze.  I  kiedy płakała, i kiedy sik śmiała, kiedy  sik
złościła, kiedy  było jej wszystko jedno,  i nawet wtedy, kiedy marzła a już
szczegulnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale sik zalałem,  pomyślał Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargk
i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł.
     - Drogi sNo mokre, śliskie - muwił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
     -  Roscheper   jest   impotentem   -  powiedział   Wiktor  nTachinalnie
przełykajNoc wudkk.
     - Ona ci tak powiedziała?
     - Przestas Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep sik.
     Teddy  popatrzył  na niego uważnie,  potem  westchnNoł,  odchrzNoknNoł,
przysiadł  na piktach, poszukał czegoś  pod ladNo  i postawił przed Wiktorem
buteleczkk  z amoniakiem  i napoczktNo  paczkk  herbaty. Wiktor spojrzał  na
zegarek  a potem  przyglNodał sik,  jak  Teddy niespiesznie  bierze  czystNo
szklankk, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
ruwnie  niespiesznie  miesza  szklanNo  pałeczkNo.  Potem podsunNoł szklankk
Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił sik. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w  muzg i rozlał  sik gdzieś  za
gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, kture nagle stało sik zimne
nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo...
     - Dobra, Teddy - powiedział. - Dzikkujk. Zapisz na muj rachunek  co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. Idk.
     Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrucił do swojego  stolika. Młody
mkżczyzna w okularach ze swoim długim wspułtowarzyszem spiesznie pochłaniali
kolacjk.  Stała przed  nimi  jedna  jedyna  butelka  -  z  miejscowNo  wodNo
mineralnNo.  Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie  i grali w
kości, a doktor R. Kwadryga objNoł  rozczochranNo głowk rkkami i  monotonnie
mamrotał: "Legia Wolności opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczkśliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent  - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
     - Idk - powiedział Wiktor.
     - Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzk szczkścia.
     -  Pozdrowienia dla  Roschepera  - powiedział Pawor puszczajNoc perskie
oko.
     - "Poseł  do  parlamentu Roscheper  Nant" - ożywił  sik R.  Kwadryga. -
Portret.  Niedrogo.  Do  pasa.  Wiktor  wziNoł  swojNo  zapalniczkk,  paczkk
papierosuw i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R.
     Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: "Uważam panowie że czas, abyśmy sik
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor  honoris causa,  ale  na  przykład  pana
sobie nie przypominam..."  W  drzwiach  Wiktor zderzył sik z grubym trenerem
drużyny piłki  nożnej "Bracia w  sapiencji". Trener  był  bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.

     *

     Autobus zatrzymał sik i kierowca powiedział:
     - Jesteśmy na miejscu
     -  Sanatorium?  -  zapytał  Wiktor. Na  zewnNotrz  była mgła, gksta jak
mleko. Pochłaniała światło reflektoruw i nic nie było widazh.
     -  Sanatorium,  sanatorium - wymruczał kierowca  zapalajNoc  papierosa.
Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział.
     - Co za mgła! Nizh nie widzk.
     - Poradzi pan sobie - obojktnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno.
-  Też sobie znaleYAli miejsce  na  sanatorium.  W  dzies - mgła, wieczorem -
mgła. . .
     - Szczkśliwej drogi - powiedział Wiktor.
     Kierowca nie odpowiedział. Silnik  zawył i olbrzymi pusty autobus, cały
przeszklony,  oświetlony  od  środka   jak  zamknikty  na  noc  supermarket,
zawrucił, od  razu  przemienił  sik w plamk  mktnego światła  i  odjechał  z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłosmi po siatce ogrodzenia
znalazł bramk  i na oślep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do
ciemności,  niezbyt  wyraYAnie  widział  przed sobNo oświetlone  okna prawego
skrzydła  i  jakNoś  szczegulnie głkbokNo ciemnośzh na miejscu  lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni całym dniem  na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby  przez watk, przenikały  normalne  dYAwikki  - grał adapter,  brzkczały
naczynia, ktoś  ochryple  wrzeszczał. Wiktor  szedł,  starajNoc  sik trzymazh
środka piaszczystej alejki,  żeby nie wpaśzh na jakNoś gipsowNo wazk. Butelkk
z dżinem troskliwie tulił  do piersi i  był bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNoł sik o coś mikkkiego i park krokuw przespacerował sik na czworakach.
Za  plecami  ktoś ospale i  sennie zaklNoł,  że niby  należałoby  poświecizh.
Wiktor wymacał w  mroku upuszczonNo butelkk, znowu przytulił jNo do piersi i
poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rkkk... Po chwili zderzył sik
z  samochodem, po  omacku ominNoł go i wpadł na nastkpny. Do diabła, tu jest
całe  stado samochoduw. Wiktor  przeklinajNoc błNokał  sik wśrud nich  jak w
labiryncie i  długo nie mugł dotrzezh  do niewyraYAnych świateł oznaczajNocych
wejście  do  budynku. Gładkie boki samochoduw  były  wilgotne od  skroplonej
mgły. Gdzieś obok ktoś chichotał i prubował sik wyrwazh.
     Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzksNoc tłustym zadem nie bawił
sik w  chowanego, ani w  komurki  do wynajkcia,  nikt nie  spał  w fotelach.
Wszkdzie  poniewierały sik stłamszone  płaszcze, a jakiś dowcipniś  powiesił
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze  piktro.
Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentuw
posła  do  parlamentu  były  otwarte,  dolatywały  stamtNod  tłuste  zapachy
jedzenia, - papierosuw  i zgrzanych ciał. Wiktor skrkcił  w lewo, zapukał do
pokoju Diany.  Nikt sik nie odezwał.  Drzwi  były  zamknikte, klucz  tkwił w
zamku. Wiktor  wszedł, zapalił  światło i postawił butelkk  na stoliku  obok
telefonu. Usłyszał czyjeś  kroki, wyjrzał wikc  na korytarz. Długim i pewnym
krokiem  oddalał sik  rosły mkżczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podeście  zatrzymał sik  przed  lustrem ,  uniusł głowk  i  poprawił  krawat
(Wiktor  zdNożył  zauważyzh smagły, orli profil  i ostry podbrudek),  a potem
zaszła w nim  jakaś  zmiana  - przygarbił sik - jakby przekrzywił  na bok  i
obrzydliwie krkcNoc biodrami znikł w  jakichś otwartych  drzwiach. Chłystek,
niepewnie pomyślał  Wiktor.  Puszczał gdzieś pawia...  Spojrzał  w lewo. Tam
było ciemno.
     ZdjNoł  płaszcz,  zamknNoł pokuj i poszedł szukazh  Diany. Trzeba bkdzie
zajrzezh do Roschepera, pomyślał. Bo gdzie jeszcze ona może byzh?
     Roscheper  zajmował  trzy sale.  W  pierwsze j,  niedawno  odbywało sik
żarcie. Na stołach przykrytych  za  - świnionymi  obrusami walały sik brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomikte serwetki i  nikogo nie  było,  jeśli
nie liczyzh samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w pułmisku z galaretNo.
     SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesizh siekierk. Na
gigantycznym łożu  Roschepera skakały pułnagie nietutejsze panienki. Grały w
jakNoś dziwnNo grk z apoplektycznie purpurowym  panem burmistrzem, ktury rył
w nich  jak świnia w  żołkdziach i ruwnież skakał chrzNokajNoc ze szczkścia.
Byli także  obecni:  pan  policmajster  bez  płaszcza,  pan skdzia  grodzki,
kturemu  oczy  wyłaziły  z  orbit  na  skutek   nerwowej  zadyszki  i  jakaś
nieznajoma, ruchliwa osobistośzh  w liliowych  barwach. Ta  trujka z  zapałem
grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce,  a w kNocie, oparty o ściank,
siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony  w utytłany galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z  kretysskim uśmiechem na wargach. Wiktor  zamierzał już
odejśzh, kiedy ktoś złapał go  za nogawkk spodni. Spojrzał w duł i odskoczył.
Pod nim  stał  na czworakach poseł do  parlamentu,  kawaler  orderuw,  autor
słynnego  projektu  zarybienia Kitchiganskich  zbiornikuw wodnych  Roscheper
Nant.
     - Chck sik bawizh w koniki - proszNoco  zabeczał Roscheper. - Baw sik ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyraYAniej był niepoczytalny.
     Wiktor  delikatnie  sik  uwolnił  i zajrzał do ostatniej  sali.  I  tam
zobaczył  Diank. W  pierwszej  chwili nie  zrozumiał,  że to Diana,  a potem
kwaśno pomyślał:  bardzo przyjemnie!  Było tu  pełno ludzi, jacyś  pobieżnie
znajomi mkżczyYAni i kobiety, wszyscy  stali  kołem i klaskali  w dłonie, a w
środku koła tasczyła  Diana z  tym  właśnie  żułtym chłystkiem, właścicielem
orlego  profilu. Oczy jej  płonkły, płonkły policzki,  włosy  powiewały  nad
ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał sik
byzh na poziomie, doruwnazh.
     Dziwne, pomyślał Wiktor.  O co chodzi?...  Coś tu było  nie tak. Tasczy
dobrze,  no, po  prostu wspaniale  tasczy. Jak nauczyciel tasca. Nie tasczy,
ale pokazuje jak należy tasczyzh... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczes
na  egzaminie.  Strasznie  zależy  mu  na  piNotce... Nie, nie  to.  Słuchaj
kochany, przecież ty tasczysz  z DianNo! Czy tego nie  widzisz?  Wiktor  jak
zwykle  uruchomił  wyobraYAnik. Aktor  tasczy  na  scenie,  wszystko  dobrze,
wszystko pikknie, wszystko idzie jak należy,  nikt sik  nie  sypie, a w domu
nieszczkście...  nie, wcale niekoniecznie nieszczkście,  zwyczajnie czekajNo
na  jego powrut,  a  on  ruwnież  czeka,  kiedy  spadnie kurtyna  i  zgasnNo
światła...  i  nawet  wcale  nie  aktor, tylko  postronny człowiek  udajNocy
aktora, ktury  sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego
nie  czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani,  odrobiny bliskości,  ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Coś do siebie muwiNo i nie sposub zrozumiezh
- co. Nie  spocił  sik pan? Tak,  czytałem i to  nawet  dwa  razy... I wtedy
zobaczył, że Diana biegnie  do niego roztrNocajNoc gości. - ChodYA tasczyzh! -
krzyczała z daleka.
     Ktoś zagrodził jej drogk, ktoś złapał za rkkaw, wyrwała sik śmiejNoc, a
Wiktor  wciNoż   szukał  oczami  żułtoskurego,  nie  mugł  znaleYAzh   i  czul
nieprzyjemny niepokuj.
     Diana podbiegła do niego, schwyciła za rkkaw i wciNognkła w koło.
     - ChodYA, chodYA! Tu sNo sami  swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak sik to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
     WciNognkła  go do  środka,  ktoś w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje  pisarz
Baniew!".  Adapter,  ktury zamilkł na chwilk,  znowu zagrzmiał i zaszczekał,
Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami  i
winem, była cała  rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział  - oprucz jej
ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych włosuw.
     - Tascz! - krzyknkła i zaczkła tasczyzh. - Zuch jesteś, że przyjechałeś.
     - Tak. Tak.
     - Po co jesteś trzeYAwy? Zawsze jesteś trzeYAwy, kiedy nie trzeba.
     - Jeszcze bkdk pijany.
     - Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany.
     - Bkdk.
     - Żeby  robizh  z tobNo,  co  bkdk chciała. Nie ty ze mnNo,  tylko ja  z
tobNo.
     - Tak.
     Śmiała sik zadowolona i oboje  tasczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie myślNoc. Jak we śnie,.  Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KturNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coś
pokrzykiwali, jeszcze ktoś prubował tasczyzh, Wiktor odepchnNoł go,  żeby nie
przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O muj biedny, pijany ludu!"
     - On jest impotentem?
     - Ja myślk. Przecież go kNopik.
     - No i jak?
     - Absolutnie.
     - O  muj  biedny,  pijany ludu!  - jkczał Roscheper. -  ChodYAmy stNod -
powiedział Wiktor.
     WziNoł  jNo za rkkk  i poprowadził. Pijaczyny i  sukinsyny rozstkpowali
sik przed nimi śmierdzNoc czosnkiem i  spirytusem, a w drzwiach zagrodził im
drogk wielkousty  młokos o rumianych policzkach,  powiedział coś chamskiego,
świerzbiły go pikści, ale  Wiktor powiedział mu "PuYAniej, puYAniej" i  młokos
znikł. TrzymajNoc sik za rkce przebiegli pustym korytarzem, nastkpnie Wiktor
nie  wypuszczajNoc  jej  rkki  otworzył  drzwi,  nie wypuszczajNoc  jej rkki
zamknNoł  drzwi  od środka  i  było  gorNoco,  zrobiło  sik  gorNoco nie  do
wytrzymania,  duszno i pokuj na poczNotku był  wielki i przestronny, a potem
stał  sik  wNoski  i ciasny,  wtedy Wiktor wstał  i  otworzył  okno,  czarne
wilgotne powietrze  obmyło jego  pierś i ramiona. Wrucił do łużka, namacał w
ciemnościach  butelkk  z dżinem, napił sik  i  oddał jNo Dianie.  Potem  sik
położył i znowu z lewej  płynkło zimne powietrze, a  z prawej było  gorNoce,
jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijasstwo trwa nadal - goście śpiewali
churem.
     - To na długo? - zapytał.
     - Co? - zapytała sennie Diana.
     - Długo oni bkdNo wyzh?
     - Nie wiem.  Co nas to obchodzi? - odwruciła sik  na bok  i  przytuliła
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła sik.
     Pokrkcili sik włażNoc pod kołdrk.
     - Nie śpij - powiedział Wiktor.
     - Aha - wymamrotała Diana.
     - Dobrze ci?
     - Aha.
     - A jeśli za ucho?
     - Aha... przestas, boli.
     - Słuchaj, może mugłbym pomieszkazh tu przez tydzies?
     - Mugłbyś.
     - A gdzie?
     - Teraz chck spazh. Daj pospazh biednej, pijanej kobiecie.
     Wiktor zamilkł i leżał bez  ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobizh,
pomyślał.  Tu  bkdzie  dobrze  i spokojnie.  Tylko nie wieczorem. A  może  i
wieczorem. Nie bkdzie chyba  chlał przez wszystkie  wieczory, przecież  musi
sik leczyzh... Pobkdk tu ze trzy, cztery dni... pikzh, sześzh... i trzeba mniej
pizh,  wcale nie  pizh i popracowazh...  bardzo dawno  nie  pracowałem...  Żeby
zaczNozh pracowazh, trzeba zdrowo sik wynudzizh, żeby już na nic poza tym nie -
miezh ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc.  A w  sprawie  Irmy... W  sprawie  Irmy
napiszk do Roc-Tusowa, oto co zrobik. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchurzył, to
tchurz. Jest mi winien dziewikzhset  koron... Kiedy mowa o  panu prezydencie,
wszystko to  nie ma znaczenia, wszyscy stajemy  sik tchurzami. Dlaczego  tak
sik boimy? Czego  właściwie sik boimy? Boimy sik zmian. Nie bkdzie można iśzh
do  knajpy  dla pisarzy,  żeby  golnNozh  kielicha...  portier przestanie sik
kłaniazh...  w ogule nie  bkdzie  portiera, sam bkdziesz portierem.  Kiepsko,
jeśli do kopalni... to  rzeczywiście kiepsko... Ale  tak bywa bardzo rzadko,
nie  te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myślałem i sto  razy
dochodziłem do wniosku, że nie ma sik czego bazh, a wszystko  jedno sik bojk.
Dlatego, że to chamska siła, pomyślał.  To  bardzo straszne, jeśli przeciwko
tobie  jest  bezmyślna,  świsska,  szczeciniasta  siła  nie  poddajNoca  sik
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bkdzie...
     ZdrzemnNoł sik i znowu sik obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś
głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzkta. Zatrzeszczały krzaki.
     - Nie  mogk ich sadzazh -  powiedział pijany głos  policmajstra - nie ma
takiego prawa...
     - Bkdzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie?
     -  A czy jest takie prawo, żeby  tuż za  miastem - rozsadnik  zarazy? -
zaryczał burmistrz.
     - Bkdzie! - z uporem powiedział Roscheper.
     - Oni  nie sNo zaraYAliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum.  - Mam
na myśli, że w sensie medycznym...
     - Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNozh.
     -  A  czy jest  takie  prawo, żeby rujnowazh uczciwych  ludzi? - ryknNoł
burmistrz. - Żeby rujnowazh, jest takie prawo?
     - A ja  ci muwik,  że bkdzie! - powiedział Roscheper. -  Jestem posłem,
czy nie? Czym by tu w nich rzucizh? - pomyślał Wiktor.
     - Roscheper! -  powiedział policmajster. - Jesteś moim przyjacielem? Ja
cik,  draniu,  na  rkkach nosiłem.  Ja cik, draniu,  wybierałem.  A teraz te
zarazy łażNo po mieście, a ja nic nie mogk. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
     - Bkdzie - powiedział Roscheper. - Ja ci muwik, że bkdzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
     - Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
     -  Co?...  W  zwiNozku  muwik...  z  zatruciem  atmosfery  i  z  powodu
niedostatecznego  obrybienia  przylegajNocych  zbiornikuw wodnych...  zarazk
zlikwidowazh i zorganizowazh w odległym miejscu. Tak bkdzie dobrze?
     - Niechże cik ucałujk - powiedział policmajster.
     - Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. Toijacik...
     -   Drobnostka  -  powiedział  Roscheper.   -  Dlamnie  to  głupstwo...
Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. ChodYAmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
     - Słusznie. Po kielonku - i do domu.
     Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko  "Ej,
gimnazjum  zapomniałeś  sobie zapiNozh!" i  pod oknem  zapadła cisza.  Wiktor
znowu zadrzemał, obejrzał jakiś  nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek
telefonu.
     - Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnkła. - To
nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co?
     Rozmawiała  leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i  nagle  poczuł
jak stkżało jej ciało.
     -  Dziwne -  powiedziała.  - Dobrze, zaraz  zobaczk...  Tak...  Dobrze,
powiem  mu. Odłożyła słuchawkk,  przelazła  przez Wiktora  i zapaliła nocnNo
lampkk.
     - Co sik stało? - sennie zapytał Wiktor.
     - Nic. Śpij, ja zaraz wruck.
     Przez  przymrużone powieki patrzył,  jak  zbiera rozrzuconNo bieliznk i
jej twarz była taka poważna, że sik zaniepokoił. Szybko ubrała sik i wyszła,
po  drodze  już   obciNogajNoc   sukienkk.   Roscheper   zasłabł,   pomyślał
nasłuchujNoc.  Zachlał sik,  stary baran. W  ogromnym budynku  było cicho  i
Wiktor wyraYAnie słyszał  kroki Diany  na korytarzu, ale poszła nie  na prawo
jak  oczekiwał,  tylko  na  lewo. Potem  skrzypnkły drzwi  i  kroki ucichły.
Odwrucił sik na bok i sprubował z powrotem zasnNozh, ale sen nie przychodził.
Zrozumiał,  że  czeka  na Diank  i nie  zaśnie, puki ona nie wruci. Usiadł i
zapalił. Guz  na  karku znowu zaczNoł pulsowazh i Wiktor  sik skrzywił. Diana
nie wracała.  Nie  wiadomo  dlaczego  przypomniał  sobie  tancerza  z  orlim
profilem. A ten  co maYA tym wspulnego? - pomyślał Wiktor. Artysta, ktury gra
innego  artystk,  ktury  gra trzeciego. Aha, wikc to  o  to  chodzi,  tamten
wyszedł właśnie  z  lewej strony, stamtNod dokNod  poszła  Diana. Doszedł do
podestu i przeistoczył sik w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem
zaczNoł grazh nonszalanckiego dandysa...  Wiktor znowu  zaczNoł nadsłuchiwazh.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy śpiNo... ktoś chrapie... Potem znowu skrzypnkły
drzwi  i zaczkły zbliżazh sik kroki. Weszła Diana i twarz  miała nadal bardzo
poważnNo. Nic sik  nie skosczyło,  przeciwnie. Diana podeszła do  telefonu i
wykrkciła numer.
     - Nie ma go - powiedziała. - Nie,  nie, wyszedł... Ja też... - Nic  nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
     Odłożyła  słuchawkk, chwilk stała patrzNoc  w ciemnośzh za oknem a potem
usiadła  na łużku obok Wiktora. W rkku  trzymała  okrNogłNo latarkk.  Wiktor
zapalił  papierosa  i  podał  jej. Paliła w  milczeniu  myślNoc  o  czymś ze
skupieniem, a potem zapytała.
     - Kiedy zasnNołeś?
     - Nie wiem, trudno powiedziezh.
     - Ale już pomnie?
     - Tak.
     Odwruciła sik do niego.
     - Nic nie słyszałeś? Jakiejś awantury, bujki?
     -  Nie  -  powiedział  Wiktor.  - Moim  zdaniem  wszystko  było  bardzo
spokojnie. Najpierw  śpiewali, potem Roscheper  z  kumplami odlewał sik  pod
naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechazh do domuw.
     Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
     - Ubieraj sik - powiedziała.
     Wiktor  uśmiechnNoł sik i wyciNognNoł  rkkk  po slipy. Słucham i jestem
posłuszny, pomyślał.  To  świetna rzecz - posłuszesstwo. Tylko  nie trzeba o
nic pytazh. Zapytał:
     - Pojedziemy, czy pujdziemy?
     - Co... Najpierw pujdziemy, a potem sik zobaczy.
     - Ktoś zginNoł?
     - Zdaje sik.
     - Roscheper?
     Nagle   poczuł   na   sobie  jej   spojrzenie.   Patrzyła  na  niego  z
powNotpiewaniem. Trochk już żałowała, że zabiera go ze  sobNo. Pytała siebie
- a kto to właściwie taki, żeby go ze sobNo zabierazh?
     - Jestem gotuw - powiedział Wiktor.
     CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła sik latarkNo.
     - No dobra... w takim  razie chodYAmy - powiedziała, nie ruszajNoc sik z
miejsca.
     - Może oderwazh  nogk od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy
od łużka... Diana ocknkła sik.
     - .Nie.  Noga jest do  niczego.  - Wysunkła  szufladk  biurka i  wyjkła
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. .
     Wiktor  w pierwszej  chwili  przeraził  sik,  ale okazało  sik,  że  to
małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
     - Daj mi naboje - powiedział.
     Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc,  potem spojrzała na pistolet i
powiedziała.
     - Nie. Naboje nie bkdNo ci potrzebne. Idziemy.
     Wiktor wzruszył  ramionami i  wsunNoł  pistolet do kieszeni.  Zeszli do
westybulu  i  wyszli  przed  dom.  Mgła  zrzedła, siNopił  wNotły  deszczyk.
Samochoduw  przed domem nie  było. Diana skrkciła w alejkk mikdzy krzakami i
zaświeciła  latarkNo.  Idiotyczna   sytuacja,  pomyślał   Wiktor.   Okropnie
chciałbym zapytazh, o co chodzi, a  zapytazh nie wolno. Dobrze byłoby wymyślezh
jak zapytazh. Jakoś  tak  podchwytliwie.  Nie zapytazh - tylko  ot  tak  sobie
rzucizh  uwagk z  pytaniem w podtekście. Może trzeba bkdzie sik bizh? Nie chce
mi sik. Dzisiaj mi sik  nie chce. Walnk kolbNo. Od razu mikdzy oczy... a jak
tam muj guz? Guz był  na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry  miłosierdzia w  tym sanatorium...  A przecież  zawsze  uważałem, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie pikzh
dni... Co  za wilgozh, trzeba  było sobie golnNozh przed wyjściem.  Jak  tylko
wruck, zaraz sobie golnk.."Dobry jestem, pomyślał. Żadnych pytas. Słucham  i
jestem posłuszny.
     Obeszli skrzydło budynku, przedarli sik przez krzaki bzu i znaleYAli sik
przed ogrodzeniem. Diana  poświeciła. Jednego żelaznego  prkta  w ogrodzeniu
brakowało.
     - Wiktor - powiedziała niegłośno Diana. - Teraz pujdziemy  ścieżkNo. Ty
bkdziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeś?
     - Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
     Diana przelazła  pierwsza  i  poświeciła Wiktorowi. Potem  bardzo wolno
szli pod gurk. To było wschodnie zbocze wzgurza, na kturym stało sanatorium.
Wokuł szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana sik poślizgnkła i
Wiktor ledwie zdNożył  złapazh jNo  za  ramiona. Niecierpliwie  wyrwała sik i
szła  dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj  sik za mnNo".
Wiktor posłusznie patrzył  w duł na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
krkgu.  PoczNotkowo wciNoż  oczekiwał  ciosu w potylick, prosto w  guz, albo
czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej  nie. Nic do niczego nie
pasowało.  Po  prostu, najpewniej zwiał jakiś  świr - na przykład  Roscheper
dostał  delirium  tremens  i  trzeba  go  bkdzie  doprowadzizh  z   powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
     Diana nagle przystankła i coś powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do
świadomości Wiktora, ponieważ  nieomal w tej  samej sekundzie  zobaczył obok
ścieżki czyjeś błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypukłego czoła - tylko  czoło i oczy, i  nic wikcej, ani warg, ani
nosa,  ani  ciała  -  nic.  Wilgotna  mokra  ciemnośzh  i  w  krkgu światła -
błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło.
     -  Ścierwa  -   powiedziała  Diana  ściśniktym  głosem.  -  Wiedziałam.
Zezwierzkcone ścierwa.
     Padła na kolana, promies  latarki ześlizgnNoł sik wzdłuż czarnego ciała
i Wiktor zobaczył jakieś lśniNoce pułkoliste  żelazo, łascuch  w  trawie,  a
Diana  rozkazała "Szybciej  Wiktor", a on  przysiadł  obok niej na  pikty  i
dopiero wtedy zrozumiał,  że  to potrzask, a w  potrzasku - noga  człowieka.
OburNocz wczepił sik w żelazne  szczkki, sprubował rozerwazh je, poddały  sik
ledwie,   ledwie  i  znowu  zatrzasnkły.  "Idiota!  -  krzyknkła   Diana.  -
Pistoletem!"  ZacisnNoł  zkby,  złapał  wygodniej, napiNoł  muskuły tak,  że
zachrzkściło i szczkki sik rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga
znikła,  żelazne pułkola znowu sik  zwarły i  zacisnkły mu palce. "Potrzymaj
latarkk"  - powiedziała Diana.  "Nie  mogk  - odpowiedział. - Złapałem  sik.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklkła, wsadziła mu rkkk  do kieszeni.
Wiktor znowu  otworzył  potrzask,  Diana  wstawiła  kolbk  pistoletu  mikdzy
szczkki i wtedy sik uwolnił.
     - Potrzymaj latarkk - powturzyła Diana - a ja zobaczk co z nogNo.
     -  Kośzh  jest zgruchotana  -  powiedział z  ciemności  napikty głos.  -
Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochud.
     - Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkk i podnieś go.
     Poświeciła.  Człowiek siedział  na  tym  samym miejscu  oparty  o  pies
drzewa. DolnNo połowk  jego twarzy  zasłaniała czarna  przepaska. Okularnik,
pomyślał Wiktor. Mokrzak. SkNod on sik tutaj wziNoł?
     - Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy.
     - Zaraz -  odpowiedział.  Przypomniał  sobie  żułte  krkgi  wokuł oczu.
ŻołNodek  podszedł mu  do  gardła. - Zaraz... -  przysiadł  obok  mokrzaka i
odwrucił sik do niego plecami - proszk mnie objNozh za szyjk - powiedział.
     Mokrzak okazał sik  chudy i lekki. Nie ruszał sik  i  nawet można  było
sNodzizh, że nie oddycha. Nie  jkczał, kiedy  Wiktor sik poślizgnNoł, ale  za
każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz.  Ścieżka  była znacznie bardziej
stroma  niż Wiktor przypuszczał  i  kiedy  dotarli do ogrodzenia był  nieYAle
zasapany. Trudno było  przecisnNozh mokrzaka przez dziurk  w  ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radk.
     - DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejścia.
     - Na razie do holu - odpowiedziała Diana.
     - Nie  trzeba  - tym samym pełnym wysiłku  głosem powiedział mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
     - Przecież pada deszcz - zdziwił sik Wiktor.
     - Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - Zostajk tutaj.
     Wiktor zmilczał i zaczai wchodzizh po stopniach.
     - Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał sik.
     - Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz.
     - Niech  pan sik nie  wygłupia - powiedział mokrzak.  -  Proszk mnie...
zostawizh tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie,  podszedł
do drzwi i wszedł do holu.
     - Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramik Wiktora.
     - Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rkkaw.
-  Zabijesz   go,  idioto!  Natychmiast  wynieś  go  i   połuż  na  deszczu!
Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
     - Wszyscyście tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
     Zawrucił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł  przed dom.  Deszcz jakby tylko
na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz  nagle lunNoł jak z cebra.
Mokrzak jkknNoł cichutko, podniusł głowk i nagle zaczNoł szybko,
     szybko   oddychazh  jak  po   biegu.   Wiktor  wciNoż  jeszcze  zwlekał,
instynktownie rozglNodajNoc sik w poszukiwaniu jakiejś osłony.
     - Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak.
     - W kałużk? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
     - To bez znaczenia... niech pan kładzie.
     Wiktor ostrożnie  położył  go na ceramiczne kafelki  przed wejściem,  a
mokrzak od  razu wyciNognNoł  sik i rozkrzyżował  rkce. Jego prawa noga była
nienaturalnie wykrkcona, ogonfne  czoło w świetle nocnej lampy  wydawało sik
sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na  schodku.  Miał ogromnNo ochotk wrucizh do
holu, ale  to było niemożliwe  -  zostawizh  rannego  na  deszczu,  a  Samemu
schronizh sik w cieple.  Ile razy nazwano mnie dzisiaj  głupcem?  - pomyślał,
ocierajNoc twarz  dłoniNo.  Oj. dużo razy.  I zdaje sik, jest w  tym  trochk
prawdy,  ponieważ głupiec,  czyli  bałwan,  a także kretyn i  tak  dalej, to
ignorant  upierajNocy  sik  przy swojej  ignorancji.  A  przecież,  jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomyślał. Tak, właściwie raczej mokrzak niż  okularnik.
Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty...
     W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał sik:
     -  Noga!...  Tak,  zgruchotane  kości... Dobrze...  W  porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
     Przez szklane drzwi Wiktor  zobaczył, że odwiesiła słuchawkk i pobiegła
schodami na gurk. Zaczkły sik jakieś nieprzyjemności  z mokrzakami  w naszym
mieście.  Coś  sik  wokuł  nich  dzieje.  Jakby   nagle  zaczkli   wszystkim
przeszkadzazh, nawet  dyrektorowi gimnazjum.  Nawet  Loli, przypomniał  sobie
nagle.  Zdaje  sik, że też coś  o nich wspomniała...  Spojrzał  na mokrzaka.
Mokrzak patrzył na niego.
     - Jak pan sik czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
     -  Może panu czegoś trzeba?  - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - Trochk
dżinu?
     - Niech pan sik nie drze - powiedział mokrzak. - Słyszk.
     - Boli? - zapytał Wiktor wspułczujNoco.
     - A jak pan myśli?
     WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyślał Wiktor. ZresztNo Bug z nim -
widzk go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
     -  To  nic... -  rzekł. -  Jeszcze tylko  kilka minut.  Zaraz  po  pana
przyjadNo.
     Mokrzak nic nie odpowiedział,  jego czoło  pokryły  bruzdy,  przymknNoł
oczy.  Przypominał teraz  trupa - płaski, nieruchomy  pod ulewnym  deszczem.
Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok  i zaczkła coś robizh
z   poharatanNo  nogNo.  Mokrzak  cicho  krzyknNoł,  ale  Diana  nie  muwiła
uspokajajNocych słuw jak zwykle  w takich wypadkach  lekarze.  "Pomuc ci?" -
zapytał  Wiktor. Diana  nie odpowiedziała. Wstał, wtedy  Diana  nie unoszNoc
głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodYA".
     - Nigdzie nie idk - odparł Wiktor. Patrzył jak zrkcznie zakłada szynk.
     - Bkdziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana.
     - Nigdzie nie idk, - powturzył Wiktor.
     Potem gdzieś za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnkły reflektory.
Wiktor zobaczył  jeepa,  ktury ostrożnie skrkcał w bramk.  Jeep podjechał do
wejścia i  niezgrabnie  wyładował sik z niego  Jul Golem w swoim niezgrabnym
płaszczu.  Wszedł po  schodkach, pochylił sik nad mokrzakiem i  wziNoł go za
rkkk. Mokrzak powiedział głucho:
     - Żadnych zastrzykuw.
     -  Dobra  - powiedział  Golem  i spojrzał  na Wiktora.  - Niech go  pan
podniesie.
     Wiktor wziNoł mokrzaka na rkce i zaniusł go  do jeepa. Golem wyprzedził
go, otworzył drzwi i wsiadł do środka.
     - Niech pan go  daj e  tutaj - powiedział z ciemności. - Nie, nogami do
przodu... Śmielej... Przytrzymazh za ramiona...
     Sapał  i krzNotał sik  w samochodzie.  Mokrzak znowu  krzyknNoł i Golem
powiedział coś  niezrozumiałego,  coś w  rodzaju "Sześzh  kNotuw  na szyi..."
Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał Diank:
     - Dzwoniłaś do nich?
     - Nie - powiedziała Diana. - Zadzwonizh?
     - Teraz  już  nie  warto  -  powiedział  Golem -  bo  inaczej  wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo.
     - No, to idziemy - powiedziała Diana.
     - Płyniemy - poprawił jNo  Wiktor. Teraz, kiedy wszystko sik skosczyło,
nie czuł nic oprucz irytacji. W holu Diana wzikła go pod rkkk.
     - To  nic  - powiedziała  - zaraz  przebierzesz  sik  w  suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko bkdzie dobrze.
     - Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył sik Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co sik tu stało?
     Diana westchnkła ze znużeniem.
     - Nic szczegulnego sik nie stało. Nie trzeba było zapominazh latarki.
     - A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
     - Burmistrz je stawia, kanalia...
     Weszli na pierwsze piktro i szli teraz korytarzem.
     -  Zwariował?  - zapytał Wiktor.  - To przecież kryminalna sprawa.  Czy
może naprawdk oszalał?
     -  Nie.  To zwykła kanalia i  nienawidzi  mokrzakuw. Jak  zresztNo całe
miasto.
     - To już zauważyłem. My  ich  też  nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobiły?
     -  Przecież trzeba kogoś nienawidzizh  - powiedziała Diana. -  W jednych
miejscach nienawidzNo Żyduw, gdzie indziej - Murzynuw, a u nas - mokrzakuw.
     Zatrzymali  sik  przed  drzwiami,  Diana  przekrkciła  klucz,  weszła i
zapaliła światło.
     - Poczekaj -  powiedział  Wiktor  rozglNodajNoc sik. - Gdzieś  ty  mnie
przyprowadziła?
     - To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz...
     Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po  ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
     - A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor.
     - Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc sik.
     - Na ścieżce... Przecież wiedziałaś, że on tu jest?
     - No,  bo  wiesz  - powiedziała - w leprozorium  jest  nie  najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
     Zamknkła ostatnie okno, przespacerowała sik po laboratorium oglNodajNoc
stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
     - Wszystko to jest  obrzydliwe -  powiedział Wiktor. - Co  to za  kraj!
Gdzie sik człowiek ruszy - wszkdzie jakieś świsstwa... ChodYAmy, bo zmarzłem.
     - Zaraz - powiedziała Diana.
     Zdjkła ze stołu jakieś ciemne mkskie ubranie i potrzNosnkła nim. Był to
ciemny, wieczorowy  garnitur.  Starannie powiesiła  go w  szafie na  ubrania
robocze.  SkNod  tu  garnitur? -  pomyślał Wiktor.  I  do  tego taki znajomy
garnitur...
     - No tak  - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale  ja  zaraz włażk  do
gorNocej wanny.
     - Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był  ten... z
takim nosem... żułty na twarzy? Z kturym tasczyłaś...
     Diana wzikła go za rkkk.
     - Widzisz  - odpowiedziała  po  chwili milczenia - to muj mNoż,  ...Muj
były mNoż.

     *

     Dawno  nie  widziałem  pana w mieście -  powiedział  Pawor zakatarzonym
głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor  - wszystkiego dwa dni temu.
Można sik do was przysiNośzh, czy wolicie byzh sami? - .zapytał Pawor.
     - Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana.
     Pawor usiadł  naprzeciw niej i krzyknNoł:  "Kelner,  podwujny  koniak!"
Zmierzchało sik, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo
lampk.
     - Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrucił sik do Diany - żyzh w
takim klimacie  i zachowazh tak wspaniałNo cerk... - kichnNoł. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykoscza... - Jak sik pracuje? - zapytał Wiktora.
     - Kiepsko. Nie mogk pracowazh, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam  ochotk
czegoś sik napizh.
     - Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor.
     - A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwości.
     - Ale co sik stało?
     -  Ten  bydlak  burmistrz  zastawia potrzaski na mokrzakuw.  Jeden  sik
złapał, zmiażdżyło mu nogk.  Zabrałem ten potrzask,  poszedłem na  policjk i
zażNodałem dochodzenia.
     - Tak - powiedział Pawor. - I co dalej?
     -  W  tym  mieście  sNo  dziwne   prawa.   Ponieważ  nie  było  wniosku
poszkodowanego,  uważa   sik,   że   nie  było  także   przestkpstwa,  tylko
nieszczkśliwy  wypadek,  kturemu   nikt   nie   jest   winien  z  wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedziałem  policmajstrowi,  że przyjmk to do wiadomości i
wtedy on oznajmił mi, że jest to groYAba i na tym sik rozstaliśmy. t
     - A gdzie to sik stało? - zapytał Pawor.
     - Niedaleko sanatorium.
     - Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?
     - To nikogo nie powinno obchodzizh - ostro powiedziała Diana.
     - Oczywiście  - odparł Pawor. - Ja sik tylko zdziwiłem -  skrzywił sik,
zmrużył oczy i dYAwikcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam.
     Wsadził rkkk do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo  chustkk do nosa. Coś z
hałasem  upadk)  na  podłogk.  Wiktor nachylił  sik. To  był kastet.  Wiktor
podniusł go i podał Faworowi.
     - I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał.
     Pawor  z  twarzNo  ukrytNo  w  chustce   do   nosa  patrzył  na  kastet
zaczerwienionymi oczami.
     - To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos.
- To pan mnie przestraszył swojNo  opowieściNo... A tak przy okazji,  ludzie
powiadajNo,  że  grasuje tu jakaś  miejscowa  banda. Ni to  bandyci,  ni  to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubik, kiedy mnie bijNo.
     - A czksto pana bijNo? - zapytała Diana.
     Wiktor spojrzał na niNo.  Siedziała w  fotelu założywszy nogk na nogk i
paliła  papierosa  nie  patrzNoc na  nikogo. Biedny  Pawor, pomyślał Wiktor.
Zaraz  coś  usłyszy...  WyciNognNoł  rkkk  i  obciNognNoł  spudnick  na  jej
kolanach.
     -  Mnie? -  zapytał Pawor.  - Czyżbym wyglNodał na  człowieka,  kturego
czksto bijNo? To trzeba poprawizh. Kelner, jeszcze  raz podwujny koniak! Tak,
a wikc nastkpnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili
mi  tk zabawkk... - z zadowoleniem obejrzał  kastet. - Niezła  rzecz,  nawet
Golemowi sik spodobała...
     - Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor.
     - Nie. Nie  wpuszczajNo i jak  należy sNodzizh,  nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzk. Napisałem skargi do trzech departamentuw, a teraz
siedzk i piszk sprawozdanie. Na jakNo sumk leprozorium  otrzymało w minionym
roku  kalesony. Oddzielnie dla kobiet,  oddzielnie  dla mkżczyzn.  Diabelnie
pasjonujNoce.
     - Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniusł brwi, a Diana powiedziała leniwie.
     - Lepiej niech pan zostawi tk swojNo pisanink i zamiast tego napije sik
grzanego wina i położy do łużka.
     -  Zrozumiałem  aluzjk  -  powiedział Pawor z  westchnieniem.  - Trzeba
bkdzie  iśzh... Czy pan wie,  w kturym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. -
Wpadłby pan kiedyś.
     -  W  dwieście  dwudziestym  trzecim  -  powiedział  Wiktor.  - Z całNo
pewnościNo.
     -  Do  widzenia  -  powiedział  Pawor  wstajNoc.  -  Życzk  przyjemnego
wieczoru.
     Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł  butelkk czerwonego wina  i
skierował sik do wyjścia.
     - Masz za długi jkzyk - powiedziała Diana.
     -  Tak - zgodził sik  Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi sik w jakiś
sposub podoba.
     - A mnie nie - powiedziała Diana.
     - I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
     - Ma wstrktny pysk -  odpowiedziała  Diana.  - Blond bestia.  Znam  ten
gatunek. Prawdziwi mkżczyYAni. Bez czci i wiary. Atamani głupcuw.
     - Masz ci los - zdziwił sik Wiktor. - A ja myślałem, że  tacy mkżczyYAni
powinni ci sik podobazh.
     -  Teraz już  nie ma  mkżczyzn -  zaprzeczyła Diana.  - Teraz sNo  albo
faszyści, albo baby.
     - A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem.
     -  Ty?  Ty  za  bardzo  lubisz  marynowane  minogi.  I  jednocześnie  -
sprawiedliwośzh.
     - Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieYAle.
     - Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybierazh, wybrałbyś minogi, a to już
niedobrze. Poszczkściło ci sik, że masz talent.
     - Coś ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor.
     - A ja w ogule jestem zła. Ty masz talent, a  ja -  złośzh. Jeżeli tobie
odebrazh talent, a mnie złośzh to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
     -  Zero  zeru  nieruwne  -  zauważył  Wiktor.  -  Ty  nawet  jako  zero
wyglNodałabyś nieYAle  -  przystojne, świetnie zbudowane  zero.  A poza  tym,
gdyby ci odebrazh twojNo  złośzh, staniesz  sik dobra, co w koscu też nie jest
najgorsze...
     - Jeśli odebrazh mi  złośzh, to stank sik meduzNo. Żebym stała sik dobra,
należałoby zastNopizh złośzh dobrociNo.
     -  Zabawne  -  powiedział   Wiktor  -  przeważnie  kobiety  nie  lubiNo
dyskutowazh. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo sik zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci sik właściwie wzikło, że jesteś wyłNocznie  zła i ani trochk dobra.
Tak  nigdy  nie  jest.  Masz  w  sobie dobrozh,  tylko że jej nie widazh spoza
złości.  W  każdym  człowieku  jest wszystkiego po  trochu,  a  życie z  tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
     Na  salk  wtoczyło sik  towarzystwo młodych ludzi jod razu  zrobiło sik
głośniej.  Młodzi  ludzie  zachowywali  sik  dośzh  swobodnie  -  nawymyślali
kelnerowi, pogonili go  po piwo,  sami  obsiedli  stolik  w odległym kNocie,
zaczkli głośno rozmawiazh i śmiazh  sik na całe gardło. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych  policzkach  pstrykajNoc palcami skierował sik tanecznym
krokiem do baru. Teddy coś  mu podał i  drab odstawiajNoc mały  palec  ujNoł
dwoma  palcami  kieliszek, odwrucił  sik  plecami do  lady, oparł sik o niNo
łokciami, skrzyżował nogi i zwyciksko rozejrzał sik  po  pustej sali. "Witam
Diank! - wrzasnNoł. - Co słychazh?" Diana uśmiechnkła sik do niego obojktnie.
     - Co to za cudo? - zapytał Wiktor.
     - Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra.
     - Gdzieś go już widziałem - powiedział Wiktor.
     - Do diabła z  nim - niecierpliwie powiedziała Diana. -  Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo sik prawdziwi,
tacy kturzy majNo coś  własnego - dobrozh, talent, złośzh... ale  jeśli  im to
zabrazh, nic  z nich nie pozostanie, zostanNo  meduzami  jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie  wyobraziłeś  sobie,  że  podoba  mi  sik twoje  umiłowanie minug i
sprawiedliwości?  Zawracanie  głowy! Masz talent,  masz swoje ksiNożki, masz
sławk, ale  jeśli chodzi  o resztk, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
     - To, co teraz muwisz -  oznajmił Wiktor - jest tak  bardzo niesłuszne,
że nawet  nie czujk sik urażony. Ale muw dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci sik wyraz twarzy, kiedy muwisz -  zapalił  papierosa i  podał  jej. - Muw
dalej.
     -  Meduzy  -  powiedziała  Diana  gorzko.  - Oślizgłe,  głupie  meduzy.
KotłujNo  sik,  pełzajNo, strzelajNo,  same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdk nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
     - To  nieprzyzwoite  -  powiedział  Wiktor.  Obraz  niewNotpliwie  jest
wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w  ogule  to sNo  banały,  Diano,
moja  najmilsza,  nie  jesteś  myślicielem.  W  ubiegłym  wieku,  gdzieś  na
prowincji może by to nieYAle wyglNodało... w każdym  razie towarzystwo byłoby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodziescy o gorejNocych oczach łaziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robizh - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewałkowany do znudzenia.
     - A co robiNo z meduzami?
     - Kto? Meduzy?
     - My.
     - O ile wiem - nic. Zdaje sik, że robiNo z nich konserwy.
     - No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coś zdziałałeś przez
ten czas?
     -   No  a  jak!  Napisałem  potwornie   wzruszajNocy  list  do  swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście  nie załatwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
     - I to wszystko?
     - Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztk wyrzuciłem.
     - O Boże  - powiedziała Diana. - A ja  opiekowałam sik tobNo,  starałam
sik nie przeszkadzazh, odganiałam Roschepera...
     - KNopałaś mnie w wannie - przypomniał Wiktor.
     - KNopałam w wannie, poiłam kawNo...
     - Poczekaj - powiedział  Wiktor  -  ale przecież ja też  kNopałem cik w
wannie...
     - Wszystko jedno.
     - Jak to wszystko  jedno? Myślisz, że łatwo pracowazh, kiedy sik  ciebie
kNopie  w wannie? Opisałem sześzh  wariantuw tego procesu, wszystkie  sNo  do
niczego.
     - Daj przeczytazh.
     - Tylko dla mkżczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy
ci  nie  powiedziałem?  I  w  ogule  było w  nich  tak  mało  patriotyzmu  i
świadomości  narodowej,  że  tak  czy inaczej  nikomu  nie można byłoby  ich
pokazazh.
     -  Powiedz,  jak  ty  to  robisz -  najpierw piszesz, a  dopiero  potem
wstawiasz świadomośzh narodowNo?
     - Nie  - odpowiedział  Wiktor. - Na  poczNotek nasiNokam  świadomościNo
narodowNo  do głkbi duszy: czytam  przemuwienie pana prezydenta, wykuwam  na
pamikzh  eposy bohaterskie, uczkszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygazh  -  kiedy już  mnie nie mdli,  tylko  rzygam - biork  sik do
dzieła... Wiesz, porozmawiajmy  lepiej o czymś  innym. Na przykład o tym, co
bkdziemy robili jutro.
     - Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
     - To pujdzie szybko. A potem?
     Diana  nie  odpowiedziała.  Patrzyła na  niego.  Wiktor  odwrucił  sik.
Zbliżał sik  do  nich mokrzak - w  całej swojej  krasie  -  czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
     - Dzies dobry - przywitał sik z DianNo. - Golem jeszcze nie wrucił?
     Twarz Diany  wstrzNosnkła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie  - na ikonie. Dziwna nieruchomośzh rysuw,  i już nie wiesz - czy to
zamysł   mistrza  czy  bezradnośzh  rzezimieszka.  Diana  nie  odpowiedziała.
Milczała  i mokrzak ruwnież patrzył  na niNo w milczeniu,  i  nie było w tym
milczeniu  żadnej  niezrkczności  -  oni  po  prostu byli razem, a  Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo sik to nie podobało.
     - Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głośno.
     - Tak - powiedziała Diana. - Proszk, niech pan usiNodzie i zaczeka.
     Jej  głos  był  zwyczajny  i  uśmiechała   sik  do  mokrzaka  obojktnym
uśmiechem.  Wszystko  było  jak zwykle  -  Wiktor  był z  DianNo, a  wszyscy
pozostali byli osobno.
     -  Proszk  -  wesoło  powiedział Wiktor wskazujNoc na  fotel doktora R.
Kwadrygi.
     Mokrzak   usiadł,   położył  na   kolanach   obie  dłonie  w   czarnych
rkkawiczkach. Wiktor  nalał mu  koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem
wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagk i odstawił na stuł.
     - Mam nadziejk, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany.
     -  Tak - powiedziała  Diana. - Tak. Zaraz przyniosk.  Wiktorze, daj  mi
klucz do pokoju, za chwilk wruck.
     Wzikła klucz i szybko poszła do wyjścia. Wiktor zapalił papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedział do  siebie. Jakoś  za  dużo ci  sik  zwiduje w
ostatnich  czasach.  Jakiś  taki przeczulony sik zrobiłeś  i  nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to  w ogule nie dotyczy - ci wszyscy byli
mkżowie, te wszystkie dziwne  znajomości... Diana - to Diana,  a ty - to ty.
Roscheper  jest  impotentem?  Impotentem.  I  to  ci  powinno  wystarczyzh...
Wiedział,  że to wszystko nie jest takie  proste, że  już połknNoł truciznk,
ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilk -  i udało
mu sik przekonazh siebie, że naprawdk wystarczy.
     Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognkło
od  niego  wilgociNo  i jeszcze  czymś jakby  medycznym.  Czy  mogłem  sobie
wyobrazizh,  że  bkdk  kiedyś  siedział z  mokrzakiem  w knajpie przy  jednym
stoliku? Jednak postkp, chłopcy, nastkpuje  powoli. Albo też my staliśmy sik
tacy  wszystko  - żerni i wreszcie do nas dotarło,  że  wszyscy  ludzie  sNo
brazhmi? Ludzkości,  moja przyjaciułko, jestem z ciebie  dumny... A czy  pan,
muj drogi, wydałby swojNo curkk za mokrzaka?...
     - Nazywam sik Baniew  - przedstawił sik Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, ktury wpadł w potrzask?
     Mokrzak szybko odwrucił ku niemu twarz.  Patrzy jak  z okopu,  pomyślał
Wiktor.
     - ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak.
     - Na jego miejscu zawiadomiłbym policjk.
     - To nie ma sensu - powiedział mokrzak.
     - A  dlaczego?  -  zapytał  Wiktor.  - Niekoniecznie  musi  zgłaszazh na
miejscowej policji, można zwrucizh sik do okrkgowej...
     - Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.
     -   Każde  przestkpstwo,   kture   pozostaje   bezkarne,   rodzi   nowe
przestkpstwo.
     - Tak. Ale nas to nie interesuje.
     Przez chwilk obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:
     - Moje nazwisko - Zurtzmansor.
     - Słynne nazwisko  - uprzejmie  powiedział  Wiktor. - Czy nie  jest pan
krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?
     Mokrzak zmrużył oczy.
     - Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
     Wiktor nie zdNożył odpowiedziezh. Za  jego plecami ktoś przesunNoł fotel
i dziarski baryton powiedział:
     - Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
     Wiktor odwrucił sik. Wznosił  sik  nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy  jak  mu  tam,  słowem -  bratanek. Wiktor  patrzył na niego dłużej  niż
sekundk, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytacjk.
     - Do kogo pan muwi, młody człowieku? - zainteresował sik.
     - Do passkiego  przyjaciela -  grzecznie wyjaśnił mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNoł. - Do kogo muwik, ty mokra szmato!
     -  Chwileczkk  -  powiedział   Wiktor   i  wstał.  Flamenco  Juventa  z
uśmieszkiem  patrzył na  niego z gury. Taki młody  Goliat w sportowej kurtce
błyskajNocej niezliczonymi emblematami,  nasz prosty, ojczysty  sturmfuerer,
opoka   narodu   z   gumowNo  pałkNo  w  tylnej  kieszeni  spodni,  postrach
prawicowcuw,  lewicowcuw i  umiarkowanych. Wiktor  sikgnNoł  rkkNo  do  jego
krawata  i zapytał z  troskNo i zainteresowaniem "Co  pan tu  ma?".  I kiedy
młody  Goliat automatycznie pochylił głowk, żeby zobaczyzh  co tam ma, Wiktor
mocno  złapał go  za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody
Goliat  kompletnie oszołomiony  i sprubował  sik wyrwazh,  ale Wiktor go  nie
wypuścił i  przez  jakiś czas bardzo  starannie,  z lodowatNo  zawziktościNo
zakrkcał i  obracał ten bezczelny, mocny nos  przygadujNoc  "Nastkpnym razem
zachowuj sik przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojuwkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody  Goliat rozpaczliwie
wierzgał,  ale  mikdzy  nimi  stał fotel i  młody  Goliat  pikściami  ubijał
powietrze, za to Wiktor miał dłuższe rkce  i ciNogle  wykrkcał,  rozgniatał,
obracał i wyciNogał do
     chwili, kiedy nad  głowNo przeleciała mu  butelka. Wtedy obejrzał sik -
odsuwajNoc   stoliki   i   przewracajNoc  fotele   pkdziła  na   niego  cała
pikcioosobowa banda, dwuch w niej  było wyjNotkowo rosłych. Na  mgnienie oka
wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladk baru, Diana z białym
pakunkiem na środku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz  portiera,  i  tuż  obok  wściekłe  pyski  z  rozwartymi  paszczkkami.
Nastkpnie skosczyła sik fotografia i zaczkło sik kino. . .
     Pierwszego  dryblasa  Wiktor  nadzwyczaj  fartownie  powalił  ciosem  w
policzek. Ten przepadł i przez jakiś czas sik nie pojawił. Ale drugi dryblas
trafił Wiktora  w  ucho. Ktoś  inny  uderzył go  kantem  dłoni  w policzek -
chybił, widocznie  celował w gardło. A  jeszcze ktoś - wyzwolony  Goliat?  -
skoczył mu na  plecy.  To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko
jeden  z  nich znał boks,  a  pozostali  chcieli  nie  : tyle  walczyzh,  ile
okaleczyzh - wyłupizh oko, rozerwazh usta, kopnNozh w pachwink. Gdyby Wiktor nie
był  sam,  na pewno by  go zmasakrowali, ale  od tyłu zaatakował  ich Teddy,
ktury świkcie  przestrzegał  złotej  zasady  wszystkich wikidajłuw -  tłumizh
każdNo bujkk w zarodku, z flanki zaś pojawiła sik Diana, Diana Wścieklica, z
zkbami wyszczerzonymi z nienawiści,  niepodobna  do siebie,  już bez białego
pakunku,  tylko  z  cikżkim oplatanym  gNosiorem  w  rkku,  nadciNognNoł też
portier - niemłody  już mkżczyzna,  ale sNodzNoc  po  metodach  walki,  były
żołnierz  - walczył pkkiem kluczy, jakby  to był pas  z  bagnetem w pochwie.
Kiedy wikc z kuchni przybiegło dwuch kelneruw, nie mieli już  nic do roboty.
Bratanek  zwiał,  nawet  zapomniał  na  stoliku  swuj  tranzystor.  Jeden  z
chłopaczkuw leżał pod stołem - był to ten, kturego Diana powaliła oplecionym
gNosiorem,  pozostałych zaś czterech  Wiktor  z Teddym dosłownie wynieśli na
pikściach z sali, przepkdzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpkdu sami też wylecieli na  ulick i dopiero tam, na deszczu uświadomili
sobie całkowite zwycikstwo i trochk sik uspokoili.
     -  Parszywi smarkacze  -  powiedział Teddy, zapalajNoc jednocześnie dwa
papierosy,  dla siebie  i  dla Wiktora.  - Przyzwyczaili  sik,  co  czwartek
rozruba.  Zeszłym  razem zagapiłem  sik i  połamali dwa fotele. A  kto potem
płaci? Ja!
     Wiktor macał puchnNoce ucho.
     -  Bratanek uciekł - powiedział z żalem.  - Nie  dobrałem sik do niego,
niestety.
     - To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego  lepiej sik trzymazh
z  daleka.  Jego stryjek jest  sam wiesz  kim, zresztNo  i  on  sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy  jak tam oni sik nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzk nauczyłeś sik bizh. Pamiktam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby  jak
mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stuł. Zuch.
     -  Taki mam zawud  - westchnNoł  Wiktor.  - Produkt  walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
     - I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił sik Teddy.
     -  No a jak myślisz!  NapiszNo  na ciebie pochwalny artykuł, że  jesteś
przepełniony  świadomościNo narodowNo, idziesz szukazh  krytyka, a on  już  w
towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
     - Coś podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
     - Rużnie. Bywa i tak, i nie tak.
     Pod  wejście  podjechał  jeep,  drzwi sik otworzyły i na deszcz wysiadł
młody człowiek w okularach i z  teczkNo oraz jego wysoki wspułtowarzysz. Zza
kierownicy  wygrzebał sik  Golem.  Wysoki  z  intensywnym, można  powiedziezh
zawodowym  zainteresowaniem patrzył,  jak  portier wykopuje  przez  obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, ktury jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie.
"Szkoda,  że tego z nami  nie  było  -  szeptem  powiedział Teddy wskazujNoc
oczami  na wysokiego. -  To  jest  specjalista  z  klasNo! Nie  to,  co  ty.
Zawodowiec, rozumiesz?  "Rozumiem" - ruwnież  szeptem  odpowiedział  Wiktor.
Młody  człowiek  z  teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem  w pierwszej  chwili ruszył za nimi  niespiesznie, już z daleka
uśmiechajNoc sik do Wiktora, ale zastNopił mu drogk pan Zurtzmansor z białNo
paczkNo  pod  pachNo. Powiedział coś pułgłosem, a wtedy  Golem  przestał sik
uśmiechazh  i  wrucił  do  samochodu.  Zurtzmansor  wgramolił  sik  na  tylne
siedzenie i jeep odjechał.
     - Ech -  powiedział  Teddy  - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie  za niego  krew przelewajNo,  a  ten wsiada  do  cudzego samochodu  i
odjeżdża.
     - Chyba  nie  masz racji -  powiedział Wiktor. -  Chory,  nieszczkśliwy
człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz pujdziemy sik napizh, a jego
zawieYAli do leprozorium.
     -  Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
     - Oderwałem sik od narodu?
     - Od narodu, nie od narodu, ale życia  nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
ktury to już rok  tylko deszcze i deszcze,  na polach  wszystko  wygniło,  z
dziezhmi nie można dojśzh do  ładu... ZresztNo,  co tu gadazh - w całym mieście
nie  ma  ani jednego  kota,  myszy  niedługo nas  zagryzNo...  E  -  ech!  -
powiedział i machnNoł rkkNo. - No, to chodYAmy.
     Wrucili do  holu i Teddy  zapytał portiera,  ktury  już wrucił  na swuj
posterunek:
     - No i jak? Dużo połamali?
     - E, nie - odpowiedział  portier. - Można powiedziezh, że wyszliśmy  bez
szwanku.  JednNo lampk pokaleczyli, ściank  uświnili, ale  pieniNodze  to ja
temu... ostatniemu odebrałem, masz, weYA.
     Teddy skierował sik do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokuj. Młody mkżczyzna  w okularach
i  wysoki   już  nudzili   sik   nad   butelkNo   mineralnej,   przeżuwajNoc
melancholijnie   firmowNo  kolacjk.  Diana  siedziała   na  dawnym  miejscu,
prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiechała sik  do siedzNocego  już w
swoim  fotelu doktora R.  Kwadrygi,  kturego zwykle nie tolerowała. Przed R.
KwadrygNo  stała  butelka rumu, ale  doktor był jeszcze  trzeYAwy  i  dlatego
wyglNodał, dziwnie.
     - Gratulujk! - ponuro przywitał Wiktora. - Żałujk, że nie byłem obecny,
chozhby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel.
     -  Jakie  pikkne  ucho  - powiedział R. KwadrygNo. -  Gdzieś  ty  takie
dostał? Jak koguci grzebies.
     - Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała  mu koniaku.  - Jej i  tylko
jej  zawdzikczani  Wiktorik  swNo  -  powiedział  wskazujNoc   na  Diank.  -
Zapłaciłaś za gNosior?
     - GNosior wcale sik nie stłukł - powiedziała  Diana. - Za kogo  ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upadł! Muj Boże, jak on cudownie sik  zwalił! Żeby oni
tak wszyscy....
     -  Zaczynamy  - ponuro powiedział  R.  KwadrygNo  i nalał sobie  pełnNo
szklankk rumu.
     -  Potoczył sik  jak manekin - powiedziała Diana. - Jak krkgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak cik kopali.
     - To, co najważniejsze - w porzNodku  - powiedział Wiktor. - Specjalnie
broniłem.
     Doktor  R. KwadrygNo z  .bulgotem wyssał  ze  szklanki  ostatnie krople
rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po  myciu naczys.
Oczy mu z miejsca zmktniały.
     - My sik  znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty  jesteś doktor  Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
     - Przestas - powiedział R. KwadrygNo. -  Jestem absolutnie trzeYAwy. Ale
sik  spijk. To jedyne,  czego  jestem  teraz pewny. Nie  uwierzycie  mi, ale
przyjechałem tu puł roku temu jako zupełnie  niepijNocy człowiek. Mam chorNo
wNotrobk, katar kiszek i jeszcze coś  tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno
mi pizh, a pijk przez dwadzieścia cztery godziny na dobk... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś  takiego  mi sik nie wydarzyło. Nawet
listuw  nie  dostajk,  dlatego  że  starzy  przyjaciele  siedzNo  bez  prawa
korespondencji, a nowi sNo niepiśmienni...
     - Nie chck  słyszezh żadnych tajemnic passtwowych - powiedział Wiktor. -
Jestem  nieprawomyślny.  R.  KwadrygNo  znowu napełnił  szklankk  i  zaczNoł
popijazh rum małymi łykami jak wystygłNo herbatk.
     - Tak  prkdzej podziała - oznajmił.  - Prubuj, Baniew. Przyda sik...  I
nie  ma  co  sik  na   mnie  gapizh!  -  znienacka  powiedział   do  Diany  z
wściekłościNo.  - Proszk nie  ujawniazh  swoich uczuzh! A jeżeli  sik  wam nie
podoba...
     - Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł.
     - Oni  ni cholery mnie nie rozumiejNo  - powiedział  żałośnie. -  Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkk rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeś. Tyle, że  jesteś
bardzo ordynarny,  Baniew,  i  zawsze  raniłeś  moje  uczucia.  Cały  jestem
poraniony... Oni  teraz bojNo  sik urnie zjeżdżazh, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie  jakieś  ścierwo  pochwali  -  rana.  Nastkpne  ścierwo pochwali  -
nastkpna  rana.  Ale  teraz już  to wszystko jest  za  mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo...  Słuchaj,  Baniew!  Masz takNo  wspaniałNo  dziewczynk...  Proszk
cik...  Poproś jNo, żeby przyszła  do  mojego  studia...  Ależ nie,  idioto!
Modelka!  Ty nic nie rozumiesz,  a  ja  takiej  modelki szukam już  dziesikzh
lat...
     - Portret - alegoria -  wyjaśnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
Młody Narud".
     - Dures - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myślicie, że
sik  sprzedałem... No i  słusznie, tak było!  Ale ja  już  wikcej nie malujk
prezydentuw... Autoportret! Rozumiesz?
     - Nie - przyznał sik Wiktor -  nie rozumiem. Chcesz malowazh autoportret
z DianNo jako modelkNo?
     - Dures - powiedział R. Kwadryga. - To bkdzie twarz artysty.
     - Muj tyłek - wyjaśniła Diana Wiktorowi.
     - Twarz artysty!  - powturzył  R.  Kwadryga. - Przecież ty  też  jesteś
artystNo... I wszyscy, kturzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
kturzy  mieszkajNo w  moim  domu... to  znaczy  nie mieszkajNo... Ty  wiesz,
Baniew,  ja  sik  bojk. Przecież cik  prosiłem - przyjdYA, pomieszkaj  u mnie
chociaż trochk. Mam willk, fontannk... A ogrodnik uciekł. Tchurz... Nie mogk
sam tam mieszkazh, lepiej  w  hotelu... Myślisz, że pijk, bo  sik sprzedałem?
Zawracanie głowy,  to nie nowomodna  powieśzh...  Pomieszkasz u mnie trochk i
sam sik zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogule nie
sNo  moi  znajomi,  tylko  twoi. Wtedy zrozumiałbym,  dlaczego oni  mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... śmiejNo sik... -  nagle jego oczy napełniły
sik łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczkście, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
     - I  twoje  - powiedział Wiktor i  wymienił spojrzenia z DianNo.  Diana
patrzyła  na  R.  Kwadrygk z  odrazNo i lkkiem. - Nikt tu  nie lubi Pawora -
powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczksny odmieniec.
     - StojNoca woda - oświadczył R.  Kwadryga. - I skaczNoca żaba.  Gaduła.
Zawsze milczy.
     -  Po  prostu on już  jest gotuw  - powiedział  Wiktor  do Diany. - Nic
strasznego...
     - Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam  za
swuj obowiNozek przedstawizh sik! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...

     Wiktor  przyszedł do gimnazjum na puł godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już  na  niego czekał.  ZresztNo był  on  chłopcem  taktownym,
poinformował wikc Wiktora, że spotkanie odbkdzie sik  w auli i poszedł sobie
powołujNoc  sik na  jakieś nie cierpiNoce  zwłoki  sprawy... Zostawszy  sam,
Wiktor   powkdrował  korytarzami,  zaglNodajNoc  do  pustych  klas,  wdychał
zapomniany zapach  atramentu, kredy, wiecznie  wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy  bujek  "do  pierwszej   krwi",  wyniszczajNocych  przesłuchas  przy
tablicy,  zapachy wikzienia,  bezprawia,  kłamstwa  podniesionego  do  rangi
przykazania.  WciNoż   miał  nadziejk   wywołazh  w  pamikci  jakieś  słodkie
wspomnienia  dziecisstwa  i  młodości,  rycerstwa,  koleżesstwa,   pierwszej
czystej miłości, ale  nic z tego  nie wychodziło,  chociaż  tak  bardzo  sik
starał,  gotuw rozczulizh  sik przy pierwszej stosownej  okazji. Wszystko  tu
było jak dawniej - i jasne, zatkchłe klasy, podrapane tablice, ławki pocikte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi  sentencjami o żonie, prawej
rkce  i  ściany jak w kazamatach  pomalowane  do połowy  wysokości  wesołNo,
zielonNo farbNo i tynk obtłuczony  na krawkdziach ścian  - wszystko było jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wściekłośzh i beznadziejnośzh.
     Znalazł swojNo  klask, chociaż  nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy
oknie, ale ławka była inna,  tylko na  parapecie ciNogle jeszcze  było widazh
głkboko wycikty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyraYAnie przypomniał
sobie  odurzajNocy  entuzjazm  tamtych  czasuw,  czerwono  -  białe  opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz  Legii", krwawe bujki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach,  we wszystkich podrkcznikach, na wszystkich murach -
twarz, ktura wtedy wydawała sik  pikkna i niezwykła, a teraz stała sik tkpa,
obwisła, podobna do świsskiego ryja z ogromnNo, zkbatNo, bryzgajNocNo ślinNo
paszczNo.  Tacy młodzi,  tacy  bezbarwni, tacy  jednakowi... I głupi.  A  ta
głupota  teraz już nie  cieszy, nie  cieszysz sik, że  zmNodrzałeś,  czujesz
tylko  palNocy   wstyd  za  siebie,  za  tamtego,  bezbarwnego,   rzeczowego
żułtodzioba,  ktury  wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo,  o  kturej  już tyle  naopowiadałem,  że już w żaden sposub nie
mogłem sik wycofazh, a nastkpnego dnia  - dziki gniew ojca, płonNoce  uszy, i
to wszystko nazywa sik najszczkśliwszym czasem -  bezbarwnośzh i  pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyślał. Ą jeżeli nagle, za piktnaście lat okaże
sik,  że  ja  dzisiejszy,  jestem  ruwnie  przeciktny  i  zniewolony  jak  w
dziecisstwie, może nawet bardziej, ponieważ  teraz uważam sik  za dorosłego,
ktury wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco  dużo przeżył  wikc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
     Skromnośzh  i  tylko  skromnośzh do pokory włNocznie...  i  tylko prawda,
nigdy  nie  okłamuj,  przynajmniej  samego  siebie,  ale  to okropne  -  byzh
pokornym, kiedy dookoła tylu  idiotuw, rozpustnikuw,  interesownych kłamcuw,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trkdowaci... Czy chcesz  znowu
byzh młodym? Nie. A czy chcesz pożyzh jeszcze z  piktnaście lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet  kiedy otrzymujesz  cios  za  ciosem.
Żeby tylko  można było oddazh uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy sik
tego,  że  prawdziwe życie jest  sposobem  istnienia  pozwalajNocym  oddawazh
ciosy, A teraz pujdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło...
     Na sali było dosyzh dużo dzieci i panował  normalny hałas, ktury ucichł,
kiedy  Bol-Kunac  wprowadził  Wiktora  na  scenk  i  usadowił  pod  ogromnym
portretem prezydenta  -  darem doktora  R. Kwadrygi -  za stołem  przykrytym
czerwono  -  białym  obrusem.  Potem  Bol-Kunac wyszedł  na  brzeg  sceny  i
powiedział:
     - Dziś  bkdzie  z  nami rozmawiazh  znany  pisarz  Wiktor Baniew,  ktury
urodził sik w naszym  mieście. - Odwrucił sik  do  Wiktora. -  Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
     - Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyślnie. - Żeby tylko było
ich dużo.
     - W takim razie, proszk.
     Bol-Kunac  zeskoczył ze sceny  i  usiadł w  pierwszym  rzkdzie.  Wiktor
poskrobał brew oglNodajNoc salk. Było ich około  pikzhdziesikciu - dziewczNot
i  chłopcuw  w wieku od  dziesikciu do  czternastu  lat -  patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje  sik, że tu  sNo same  wunderkindy, pomyślał
mimochodem. W drugim  rzkdzie z  prawej  zauważył Irmk i uśmiechnNoł  sik do
niej. Irma odpowiedziała uśmiechem.
     - Uczyłem  sik w tym samym  gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej  samej
scenie wypadło mi kiedyś  grazh Ozryka.  Roli nie umiałem, wikc  musiałem jNo
wymyślizh w trakcie przedstawienia.  To  był  pierwszy wypadek  w moim życiu,
kiedy  musiałem wymyślizh coś nie pod groYAbNo dwujki. Podobno  teraz trudniej
sik uczyzh niż w moich czasach. Podobno  macie teraz nowe przedmioty i to, co
my  przerabialiśmy  w  trzy lata,  musicie przerabiazh w  ciNogu roku.  A  wy
zapewne nawet  nie zauważacie, że jest wam  trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że  ludzki  muzg jest w stanie  pomieścizh znacznie wikcej informacji, niż to
sik wydaje na pierwszy rzut oka przeciktnemu człowiekowi. Trzeba tylko umiezh
te informacje wtłoczyzh... - Aha, pomyślał,  zaraz im  opowiem  o hypnopedii.
Ale w tym  momencie  Bol-Kunac przekazał mu karteczkk: Prosimy nie opowiadazh
nam o osiNognikciach nauki. Proszk rozmawiazh z nami jak z ruwnymi. Walerians
kl. 6
     -  Tak -  powiedział Wiktor.  -  Tu niejaki  Walerians z szustej  klasy
proponuje  mi, żebym rozmawiał z wami jak  z ruwnymi, i  ostrzega mnie przed
referowaniem  wam  osiNognikzh  nauki...  Muszk  sik  przyznazh, Walerians, że
istotnie  zamierzałem  porozmawiazh  z   wami  o  osiNognikciach  hypnopedii.
Jednakże chktnie zrezygnujk  ze swojego zamierzenia,  chociaż uważam za swuj
obowiNozek poinformowazh cik, że wikkszośzh  ruwnych mi,  dorosłych  ludzi  ma
nadzwyczaj  umiarkowane  wyobrażenie  o  hypnopedii.  -  Poczuł, że  jest mu
niewygodnie muwizh  na  siedzNoco,  wstał i przespacerował  sik  po scenie. -
Muszk  sik wam  zwierzyzh,  moi drodzy,  że  niespecjalnie  lubik spotkania z
czytelnikami. Z reguły nie  sposub zrozumiezh, z jakim czytelnikiem ma sik do
czynienia,  czego  on chce  od ciebie i co  go właściwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram sik  zmienizh w  wieczur pytas i  odpowiedzi.
Czasami  wychodzi dosyzh zabawnie. Wiecie  co,  może na poczNotek  ja  zacznk
zadawazh pytania. A wikc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
     - Tak - rozległy sik dziecikce głosy. - Czytaliśmy... Wszyscy...
     -  Świetnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedYAmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszezh
historik napisania jakiejś mojej powieści?
     NastNopiło  niedługie milczenie,  nastkpnie ze środka sali wstał chudy,
pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł.
     - To  świetnie - stwierdził Wiktor.  -  Tym bardziej świetnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym  poglNodom w takich historiach  nie ma na oguł nic
ciekawego.  IdYAmy  jeszcze  dalej...  Czy  szanowni  słuchacze  życzNo sobie
usłyszezh o moich planach twurczych?
     Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:
     - Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane  bezpośrednio z technikNo
passkiej twurczości lepiej byłoby  przedyskutowazh pod koniec rozmowy,  kiedy
ogulny obraz bkdzie bardziej jasny.
     Usiadł. Wiktor wsadził rkce  w kieszenie i  znowu przespacerował sik po
estradzie. Robiło sik interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
     - A  może interesujNo was  anegdoty literackie? - zapytał podstkpnie. -
Jak  polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem...
     - Naprawdk znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali.
     - Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co wikc  bkdzie z literackimi
anegdotami?
     - Czy można zadazh  pytanie? - rzekł, unoszNoc  sik z miejsca pryszczaty
chłopiec.
     - Tak, oczywiście.
     - Jakimi chciałby pan nas widziezh w przyszłości?
     Bez pryszczy, przeleciało  przez głowk  Wiktorowi, ale odgonił tk myśl,
ponieważ zrozumiał  - robi  sik  gorNoco.  Pytanie było  dobre.  Bardzo  bym
chciał,   żeby  ktokolwiek  mi  powiedział,   jak  chck  widziezh  siebie   w
teraYAniejszości, pomyślał. Jednak trzeba było odpowiadazh.
     -  Żebyście byli  mNodrzy  - powiedział na chybił  trafił.  -  Uczciwi.
Dobrzy.  Chciałbym, żebyście  lubili  swojNo prack... i  pracowali tylko dla
szczkścia innych  ludzi...  (Trujk, pomyślał. Ale jak tu  nie  truzh?)  Mniej
wikcej tak...
     Sala cichutko zaszumiała, potem ktoś zapytał nie wstajNoc z miejsca:
     - Czy rzeczywiście pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?
     - Ja?! - oburzył sik Wiktor.
     - Tak zrozumiałem  passkNo ksiNożkk "Nieszczkście przychodzi nocNo".  -
Był   to   jasnowłosy   skrzat,   mniej   wikcej   dziesikcioletni.   Wiktor
odchrzNoknNoł.  "Nieszczkście" mogło byzh  dobrNo ksiNożkNo,  mogło  byzh złNo
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie  mogło byzh  ksiNożkNo dla  dzieci.  Do
takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci,  że  nie zdołał jej zrozumiezh
ani jeden  krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytadło obrażajNoce świadomośzh narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy
skrzat  miał  pewne  podstawy przypuszczazh, że  autor  "Nieszczkścia"  uważa
żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niekturych aspektach.
     -  Chodzi  o to - powiedział Wiktor  sugestywnie - że...  jak by ci  tu
powiedziezh... Rużnie bywa,
     - Wcale nie  mam na myśli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat.
-  Muwik o  ogulnej  koncepcji  ksiNożki, byzh  może  "ważniejszy"  nie  jest
odpowiednim słowem...
     -  Ja  też  nie  mam  na  myśli  fizjologii  -  odparł  Wiktor. -  Chck
powiedziezh, że bywajNo sytuacje, w kturych poziom erudycji nie ma znaczenia.
     Bol-Kunac  przyjNoł z  sali i przekazał dwie  karteczki.  Czy człowiek,
ktury pracuje  dla wojny  może sik uważazh  za  uczciwego? i  Co  to  takiego
człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze.
     - MNodry  człowiek  - rzekł - to taki  człowiek, ktury uświadamia sobie
własnNo niedoskonałośzh, ograniczonośzh swojej wiedzy, stara sik je  uzupełnizh
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie sik ze mnNo?
     - Nie - powiedziała prześliczna dziewczynka wstajNoc.
     - A o co chodzi?
     -  Passka definicja jest niefunkcjonalna.  Każdy głupiec wykorzystujNoc
tk definicjk może uważazh sik za mNodrego. Szczegulnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
     Tak,  pomyślał  Wiktor.  Ogarnkła  go  lekka  panika.  To  zupełnie nie
pogawkdka z kolegami pisarzami.
     -  W  jakimś sensie masz racjk  - powiedział. - Ale chodzi  o  to, że w
ogule  "mNodry"  i   "głupi"   -  to  pojkcia  historyczne  i  chyba  raczej
subiektywne.
     - To znaczy, że pan sam nie podejmuje sik odrużnizh  głupca od człowieka
mNodrego? - zapytało z tylnych rzkduw prześliczne stworzenie o przepikknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
     - Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - Podejmujk sik. Ale nie  jestem
pewien, czy zawsze sik ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec,
to  ten,  ktury  myśli inaczej... -  zwykle to  porzekadło wywoływało śmiech
słuchaczy,  ale  teraz  sala w milczeniu  oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - dodał Wiktor.
     Ostro odczuwał  rozczarowanie sali, ale  nie wiedział, co by tu jeszcze
powiedziezh.  Kontaktu nie  było.  Audytorium z  reguły  łatwo  przechodzi na
stronk tego, kto wystkpuje, zgadza sik z jego sNodami i dla wszystkich staje
sik jasne,  kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie sik  samo przez sik,  że
tu, na tej sali głupcuw nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało
sik,  ogarniał  je wrogi  nastruj,  ale  i wtedy  było  łatwo,  dlatego,  że
pozostała  możliwośzh  sarkastycznego  ośmieszania,  a  jednemu  nie  sprawia
trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie sik wśrud nich jeden najhałaśliwszy i najgłupszy,
po kturym można sik przejechazh ku ogulnemu zadowoleniu.
     - Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała prześliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebyśmy byli mNodrzy, to znaczy  zgodnie z passkim  aforyzmem myśleli i
czuli dokładnie tak  jak  pan. Ale przeczytałam wszystkie passkie ksiNożki i
znalazłam w nich wyłNocznie negacjk. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony  chciałby pan,  abyśmy  pracowali dla dobra innych  ludzi. To  znaczy
faktycznie  dla  dobra  tych  brudnych  i  antypatycznych  facetuw,  kturymi
przepełnione sNo passkie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistośzh,
prawda?
     Wiktorowi wydało sik, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.
     - Widzicie - rzekł -  przez  prack  dla dobra  ludzi  rozumiem  właśnie
przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak sik
nie ma do  mojej  twurczości. W ksiNożkach prubujk pokazazh wszystko  tak jak
jest naprawdk  i  nie prubujk uczyzh, czy też pokazywazh,  co należy robizh.  W
najlepszym  razie  wskazujk punkt przyłożenia siły, zwracam  uwagk  na to, z
czym  trzeba walczyzh.  Ja  nie wiem,  jak należy  zmieniazh ludzi,  a  gdybym
wiedział,  to nie byłbym  modnym  pisarzem,  tylko  wielkim pedagogiem  albo
sławnym   psychosocjologiem.   Dla   literatury   pikknej   w   ogule   jest
przeciwwskazane  pouczazh,  przewodzizh, proponowazh  konkretne  drogi wyjścia,
albo  tworzyzh  konkretnNo metodologik.  Można  to  zobaczyzh  na  przykładzie
najwikkszych  pisarzy. Chylk czoło  przed Lwem Tołstojem,  ale tylko doputy,
dopuki jest jedynym w  swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o siłk talentu
zwierciadłem rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyzh chodzenia boso
czy  też  podstawiania drugiego policzka,  ogarnia  mnie litośzh i  trwoga...
Pisarz  -  to instrument  ukazujNocy  stan społeczesstwa i tylko w  mizernym
stopniu  narzkdzie do  jego  zmieniania.  Historia poucza, że  społeczesstwa
zmienia  sik nie  za  pośrednictwem  literatury, tylko  za pomocNo karabinuw
maszynowych  lub reform, a obecnie jeszcze i nauki.  Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelazh lub  też co wymaga zreformowania...
zrobił pauzk, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale puki zastanawiał sik jakby tu coś wtrNocizh na temat roli literatury przy
poznawaniu wnktrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
     -  Daruje pan,  ale to  wszystko jest dosyzh banalne. Przecież  nie o to
chodzi.  Chodzi o to, że  przedstawiane  przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby ktoś  je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne,  do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma  sik  ochoty ich zmieniazh.  Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo  - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. Wikc dla czyjego dobra passkim zdaniem powinniśmy pracowazh?
     - Ach, wikc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor.
     Nagle dotarło do  niego:  muj  Boże,  przecież  ci  smarkacze  poważnie
myślNo, że piszk tylko o kanaliach,  że wszystkich  uważam za  łajdakuw, nic
nie  rozumiejNo, zresztNo  skNod  majNo rozumiezh, to sNo  dzieci,  dziwaczne
dzieci,   chorobliwie  mNodre  dzieci,  ale  tylko   dzieci,   z  dziecinnym
doświadczeniem  życiowym,  z  dziecinnNo  znajomościNo  ludzi  plus  stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym  idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko  poukładazh w  szufladkach  z napisami  "dobrze"  i "YAle".
Dokładnie jak koledzy literaci...
     - Wprowadziło mnie w błNod to, że muwicie jak dorośli - rzekł Wiktor. -
I  nawet  zapomniałem,  że   jednak  nie  jesteście  dorośli.  Rozumiem,  że
niepedagogicznie jest tak muwizh,  ale niestety trzeba to powiedziezh, inaczej
nigdy sik nie wypłaczemy.  Cała  rzecz w tym,  że wy  najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie  pijany mkżczyzna może byzh
wspaniałym człowiekiem,  kturego  nie sposub  nie kochazh, dla kturego  można
miezh najwyższe uznanie i uważazh za zaszczyt  uściśnikcie jego rkki. Ponieważ
przeszedł przez takie piekło, że strach pomyślezh, ale mimo wszystko pozostał
człowiekiem.  Wszystkich bohateruw moich ksiNożek uważacie  za łajdakuw, ale
to  dopiero połowa nieszczkścia.  Uważacie jednak,  że i ja traktujk ich tak
samo jak i  wy. A to już jest całe nieszczkście.  Nieszczkście, kture polega
na tym, że w ten sposub nigdy nie zrozumiemy sik nawzajem.
     Diabli wiedzNo  jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe  wystNopienie.  Speszonych  spojrzes,  twarzy  rozjaśnionych nagłym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak,  że nieporozumienie zostało
szczkśliwie  wyjaśnione i  teraz wszystko  można zaczynazh  od poczNotku,  na
nowej,  bardziej realistycznej podstawie... W  każdym razie  nic takiego nie
zaszło. Z tylnych rzkduw znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:
     - Czy nie mugłby nam pan powiedziezh, czym jest postkp?
     Wiktor poczuł sik obrażony. No oczywiście, pomyślał. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myślezh  i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
     - Postkp - powiedział - jest  to rozwuj społeczesstwa w takim kierunku,
kturego cel stanowi doprowadzenie  go do stanu, kiedy  ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie mkczNo sik nawzajem.
     - A  czym  sik zajmujNo?  -  zapytał tkgi chłopiec  siedzNocy po prawej
stronie.
     - PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoś z lewej.
     -  A dlaczego by nie?  -  spytał Wiktor.  - Historia  ludzkości nie zna
znowu  tak wiele  epok, w  kturych ludzie mogli  sobie  popijazh i  zakNoszazh
quantum satis.  Dla mnie postkp - to dNożenie do stanu, w kturym nie depczNo
i nie  zabijajNo. A  czym sik wtedy bkdNo  ludzie zajmowazh - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede  wszystkim  konieczne warunki postkpu, a  wystarczajNoce  - to  rzecz
nabyta...
     -  Pan   pozwoli  -   powiedział  Bol-Kunac.  -  Sprubujemy  rozpatrzezh
nastkpujNocy schemat. Załużmy,  że automatyzacja  rozwija sik w takim tempie
jak obecnie. W takim razie  za kilkadziesiNot  lat  przeważajNoca  wikkszośzh
aktywnej  ludzkości zostanie  wyrzucona poza nawias procesuw produkcyjnych i
sfery  usług ze wzglkdu  na  nieprzydatnośzh.  Bkdzie po  prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i  nie ma powodu  zadeptywazh  sik nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza...  i  nikt nikogo  nie  potrzebuje.  Jest  oczywiście  kilkaset
tysikcy   ludzi  zabezpieczajNocych   ciNogłośzh   pracy  starych   maszyn  i
powstawanie  maszyn nowych,  ale  pozostałe  miliardy  sNo  sobie po  prostu
niepotrzebne. To dobrze?
     - Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właściwie, może nie całkiem dobrze...
I w jakiś sposub  przykre... Ale  muszk wam  powiedziezh,  że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. Wikc pewien postkp jest chyba oczywisty.
     - A czy pan sam chciałby żyzh w takim świecie? Wiktor pomyślał.
     - Wiecie  -  rzekł -ja  ten świat  jakoś  słabo  sobie  wyobrażam,  ale
szczerze muwiNoc, może warto byłoby sprubowazh.
     -  A  czy potrafi  pan wyobrazizh sobie człowieka,  ktury  kategorycznie
odmawia życia w takim świecie?
     - Oczywiście,  że potrafik. SNo ludzie,  sam znam takich, kturym byłoby
tam okropnie nudno. Władza jest tam  niepotrzebna,  nie ma  komu rozkazywazh,
rozpychazh  sik, iśzh po  trupach  nie ma  po co. Co  prawda, tacy  raczej nie
odmuwiNo-jednak  to  wyjNotkowa  okazja,  aby  sprubowazh  raj  przerobizh  na
chlew...  albo na  koszary.  Z najwikkszNo  przyjemnościNo  zburzyliby  taki
świat... Tak, że chyba raczej nie potrafik.
     -  A bohateruw passkich ksiNożek, kturych  pan  tak kocha, urzNodziłaby
taka przyszłośzh?
     - Tak, oczywiście. ZnaleYAliby wreszcie zasłużony spokuj.
     Bol-Kunac usiadł,  za to wstał pryszczaty nastolatek i  kiwajNoc głowNo
powiedział z goryczNo:
     -  No i właśnie o to  chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe  życie,
czy  nie, lecz o to, że dla pana i passkich  bohateruw taka  przyszłośzh jest
całkowicie do przyjkcia, a dla nas -  to trupiarnia. Koniec  nadziei. Koniec
ludzkości. Właściwie dlatego nie mamy ochoty marnowazh sił, żeby pracowazh dla
dobra passkich uświnionych od stup do głuw  i marzNocych o spokoju  facetuw.
Naładowazh ich energiNo,  żeby mogli żyzh, naprawdk już nie  sposub. I jak tam
pan sobie chce, panie  Baniew, ale  pokazał  pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych  ksiNożkach, jestem  całkowicie "za" -  pokazał pan  nam nie punkt
przyłożenia  siły  ale  to,  że  punkty przyłożenia  siły,  jeżeli chodzi  o
ludzkośzh nie  istniejNo,  przynajmniej  jeżeli  mowa  o passkim pokoleniu...
Proszk mi darowazh, ale zagryYAliście sik, roztrwoniliście  sik na  wewnktrzne
waśnie, na kłamstwa i  na walkk z kłamstwem,  kturNo prowadzicie wymyślajNoc
nowe kłamstwa... Jak w passkiej piosence:

     Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni
     i prawda wczorajsza dziś w kłamstwo sik zmieni.
     A kłamstwo wczorajsze przemienia sik żywo
     dziś w prawdk powszedniNo i prawdk prawdziwNo

     Właśnie tak  sik miotacie od kłamstwa do kłamstwa.  Po prostu, w  żaden
sposub  nie  możecie uwierzyzh,  że jesteście już  martwi,  że  własnorkcznie
zbudowaliście świat, ktury stał sik dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w
okopach,  rzucaliście sik z granatami pod  czołgi,  a komu od  tego  lepiej?
Narzekaliście na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyście nie  wiedzieli, że
na  lepszy  rzNod,  na  inne  porzNodki  wasze  pokolenie... po  prostu  nie
zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem,
że człowiek  z natury  jest dobry...  albo  co gorsza, że człowiek  to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście człowiekiem!...
     Pryszczaty  muwca   machnNoł  rkkNo  i  usiadł.  Zapanowało  milczenie,
nastkpnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:
     -  Kiedy  muwiłem "wy",  nie miałem  na myśli  personalnie  pana, panie
Baniew.
     - Dzikkujk - powiedział gniewnie Wiktor.
     Był  zirytowany  -  pryszczaty  smarkacz  nie  miał   prawa  muwizh  tak
bezapelacyjnie, to  bezczelnośzh i brak wychowania... dazh w łeb i wyprowadzizh
za ucho z sali.  Czuł sik głupio - wiele z  tego, co powiedział chłopak było
prawdNo,  sam  tak myślał, a  teraz znalazł  sik w sytuacji człowieka, ktury
musi bronizh czegoś,  czego nienawidzi, a poza tym - nie było  całkiem jasne,
jak  sik zachowazh  dalej, jak kontynuowazh rozmowk i czy  w  ogule  warto jNo
kontynuowazh...  Rozejrzał  sik  po sali  i  zobaczył,  że czekajNo  na  jego
odpowiedYA,  że  Irma  czeka na  jego  odpowiedYA, że  wszystkie te rumiane  i
piegowate  potwory  myślNo  jednakowo,  a pryszczaty arogant  tylko  wyraził
wspulnNo opinik i wyraził  jNo  szczerze,  z  głkbokim  przekonaniem, a  nie
dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurk. Że oni rzeczywiście nie
czujNo nawet odrobiny wdzikczności albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa,  za  to,  że  na  ochotnika  zaciNognNoł  sik  do  ułanuw  i
uczestniczył  w szarżach kawalerii na  "rheinmetale", że omal nie  zdechł na
dezynterik w okrNożeniu i  zabił wartownika  samodzielnie wykonanym nożem, a
potem,  już  w  cywilu,  dał  po  mordzie  oficerowi tajnej  policji,  ktury
zaproponował mu  podpisanie donosu, łaził  bez  pracy z  dziurNo  w płucach,
spekulował  owocami,  chociaż proponowano  mu  bardzo  wygodne  posady...  A
właściwie, dlaczego  oni powinni mnie  szanowazh za to wszystko? Że szedłem z
szablNo na czołgi? Przecież  trzeba  byzh  idiotNo,  żeby  miezh  rzNod, ktury
doprowadził  armik do  takiego stanu...  Aż sik wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił
sobie, jak  ogromnNo prack myśli musiały wykonazh te dzieciaki, żeby dojśzh do
wnioskuw, do kturych  dorośli dochodzNo,  kiedy duszk majNo już w strzkpach,
zrujnowane życie, nie tylko  własne  oraz  przetrNocony grzbiet...  zresztNo
nawet  i  to dotyczy nie wszystkich, zaledwie  nielicznych, zaś wikkszośzh do
tej pory uważa, że wszystko jest jak  należy, bardzo  fajnie i jeśli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNozh wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nastały nowe  czasy?  Patrzył  na  salk  nieomal  ze strachem. Zdaje sik, że
pomimo  wszystko  przyszłości udało  sik zapuścizh macki w  samo serce  czasu
teraYAniejszego i ta przyszłośzh była zimna, pozbawiona litości i miała gdzieś
wszystkie zasługi przeszłości - prawdziwe i domniemane.
     - Dzieci  - powiedział Wiktor. -  Zapewne sami tego nie  widzicie,  ale
jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okruciesstwo
- to zawsze okruciesstwo. I nie może przynieśzh nic oprucz nowego cierpienia,
nowych łez i nowych podłości. Miejcie to  na  wzglkdzie.  I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyśliłyście coś szczegulnie  nowego.  Zburzyzh  stary świat i  na
jego kościach zbudowazh nowy - to bardzo stary  pomysł. I jak  dotychczas ani
razu nie udało sik osiNognNozh oczekiwanych rezultatuw. To samo,  co w starym
świecie   wywołuje   pragnienie,   aby  burzyzh  bez   najmniejszej  litości,
szczegulnie łatwo przystosowuje sik do procesu burzenia, do okruciesstwa, do
bezwzglkdności, okazuje sik dla tego procesu  niezbkdne,  trwa nienaruszone,
staje  sik  gospodarzem  nowego  świata  i  w ostatecznym  rachunku  morduje
śmiałych  burzycieli. Kruk krukowi  oka nie  wykolk, okruciesstwa nie  można
zniszczyzh okruciesstwem. Ironia i litośzh! Ironia i litośzh, dzieci!
     I  nagle  wszyscy  wstali.  Było  to  tak nieoczekiwane,  że  Wiktorowi
przeleciała przez głowk  szalona myśl,  że udało  mu sik wreszcie powiedziezh
coś takiego,  co wstrzNosnkło wyobraYAniNo  słuchaczy. Ale już widział, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cies i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego,  a mokrzak
powściNogliwie  ukłonił  sik Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł
na brzegu, obok Irmy, wszystkie  dzieci ruwnież usiadły, a Wiktor patrzył na
Irmk  i widział, że  jest szczkśliwa, że stara sik tego nie  okazazh,  ale po
prostu promienieje radościNo i zadowoleniem. Zanim  zdNożył  sik  opamiktazh,
zabrał głos Bol-Kunac.
     -  Obawiam sik,  że pan nas  YAle zrozumiał,  panie Baniew - oznajmił. -
Wcale  nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z  passkiego punktu widzenia  jesteśmy
okrutni,  to wyłNocznie  teoretycznie.  Przecież my wcale  nie chcemy burzyzh
waszego  starego świata, tylko zamierzamy zbudowazh nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyzh
ten wasz raj, popijajcie i jedYAcie na zdrowie. Budowazh, panie  Baniew, tylko
budowazh. Niczego nie burzyzh, tylko budowazh.
     Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myśli.
     - Tak  - powiedział. -  Jasne. No,  to budujcie.  Jestem całkowicie  po
waszej stronie.  Zaskoczyliście mnie  dzisiaj, ale i  tak  jestem  z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnujk z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie,  że  stare  światy  trzeba  było  burzyzh właśnie  dlatego,  że
przeszkadzały... przeszkadzały  budowazh  nowe,  nie  lubiły  tego  co  nowe,
hamowały...
     - Dzisiejszy stary świat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac  - nie bkdzie
nam przeszkadzał. Bkdzie nam  nawet pomagazh. Poprzednia  historia zakosczyła
swuj bieg, nie trzeba sik na niNo powoływazh.
     - No cuż, tym lepiej  - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko sik wam tak szczkśliwie układa.
     Fajni chłopcy i dziewczkta,  pomyślał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, bkdNo sik zagryzazh, rozmnażazh i rozpocznie sik praca na chleb nasz
powszedni...  Nie, pomyślał z rozpaczNo. Byzh może jakoś sik uda... ZagarnNoł
ze  stołu  karteczki.  Zebrało  sik ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można  uważazh  za  dobrego i  uczciwego człowieka, ktury pracuje dla  wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
     - Przysłano mi kilka pytas - powiedział. - Tylko  nie  wiem,  czy teraz
warto...
     Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:
     -  Widzi  pan, panie  Baniew, nie  wiem,  jakie  tam  sNo pytania,  ale
właściwie  to   nie   jest  takie   ważne.  Po   prostu   chcieliśmy  poznazh
wspułczesnego,  znanego  pisarza.   Każdy  znany  pisarz  jest  wyrazicielem
ideologii społeczesstwa, czy też czkści społeczesstwa, a  my powinniśmy znazh
ideologuw  wspułczesnego społeczesstwa. Teraz wiemy wikcej, niż wiedzieliśmy
przed spotkaniem z panem. Dzikkujemy.
     Na sali zaczNoł sik ruch, słychazh było "Dzikkujemy... Dzikkujemy, panie
Baniew" dzieci  zaczkły wstawazh,  opuszczazh  swoje  miejsca,  a Wiktor  stał
zaciskajNoc  w pikści karteczki,  czuł  sik jak kretyn,  wiedział,  że  jest
purpurowy, że mink ma speszonNo  i żałosnNo, ale wziNoł  sik w garśzh, kartki
wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.
     Najgorsze było to, że nie zrozumiał w koscu jak ma traktowazh te dzieci.
One  były irrealne, były nieprawdopodobne,  ich wypowiedzi, ich  stosunek do
tego,  co  Wiktor pisał  i do  tego,  co muwił,  nie  miał  żadnych  punktuw
stycznych   ze   sterczNocymi   warkoczykami,   rozczochranymi   czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gksiNo skurkNo na chudych rkkach, z piskliwym hałasem
dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy  zespoliła w przestrzeni przedszkole
i dyskusjk w instytucie  naukowym. PołNoczyła  niepołNoczalne.  Zapewne  tak
czuł sik doświadczalny kot, kturemu dano kawałek ryby, podrapano za  uchem i
w  tej  samej  chwili eksplodowano pod  nosem  ładunek,  porażono prNodem  i
oślepiono reflektorem...  Tak,  ze wspułczuciem  powiedział Wiktor  do kota,
kturego  stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzezh...
     I w  tym momencie uświadomił  sobie, że  ugrzNozł. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejśzh.  Na sekundk ogarnkła go straszliwa panika.  Nie zdziwiłby
sik,  gdyby  teraz spokojnie  i w  milczeniu powalono  go na podłogk w  celu
przeprowadzenia sekcji na okolicznośzh przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie  zamierzały  go preparowazh. WyciNogały  do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szeptały: "Proszk o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan bkdzie łaskaw!".
     I  Wiktor  wyjNoł wieczne  piuro,  zdjNoł  nakrktkk,  z  zaciekawieniem
postronnego  człowieka  przysłuchał  sik swoim  odczuciom  i  wcale  sik nie
zdziwił,  czujNoc  wzbierajNocNo dumk. To były upiory  przyszłości i cieszyzh
sik ich uznaniem było jednak przyjemnie.

     *

     W numerze  hotelowym natychmiast otworzył  barek, nalał sobie  dżinu  i
wypił  jednym  haustem  jak  lekarstwo.  Z włosuw, po  twarzy i za  kołnierz
spływała woda -  okazało sik, że zapomniał włożyzh kaptur.  Spodnie przemokły
do kolan  - prawdopodobnie  szedł wprost  po kałużach na nic  nie zważajNoc.
Straszliwie chciało mu sik palizh  - zdaje sik, że ani razu nie zapalił przez
te dwie godziny z hakiem...
     Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogk mokry
płaszcz, przebierał sik, wycierał  głowk rkcznikiem.  To  tylko akceleracja,
uspokajał  sik, zapalajNoc  papierosa  i zaciNogajNoc  sik chciwie. To  jest
właśnie akceleracja  w  praktyce, myślał z przerażeniem, wspominajNoc  pewne
siebie  dziecikce  głosy  wypowiadajNoce  niemożliwe  teksty.   Boże,  ratuj
dorosłych, Boże  ratuj ich rodzicuw, oświezh  ich,  spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment...  Ze wzglkdu na Ciebie samego błagam  cik, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżk  Babel,  kamies  nagrobny dla wszystkich głupcuw,  kturych
wypuściłeś na tk Ziemik, aby sik płodzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak
należy skutkuw akceleracji... Okazałeś sik prostaczkiem, bracie Boże...
     Wiktor  wypluł niedopałek  na  dywan  i  zapalił  nowego  papierosa.  A
właściwie  dlaczego tak  sik  zdenerwowałem?  -  pomyślał. Rozhulała mi  sik
wyobraYAnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwinikte
ponad wiek. Co to, nie widziałem  dzieci ponad wiek rozwiniktych?  SkNod  mi
przyszło  do głowy,  że  one same to wszystko  wymyśliły?  Napatrzyły sik  w
mieście wszelakiego paskudztwa, naczytały sik ksiNożek, wszystko uprościły i
naturalnie doszły do wniosku,  że należy zbudowazh  nowy świat.  I wcale  nie
wszystkie  sNo  takie.  MajNo  przywudcuw,  krzykaczy  -  Bol-Kunac...   ten
pryszczaty... i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy.  A reszta -  dzieci
jak  dzieci, siedziały, słuchały, nudziły sik... Wiedział, że to  nieprawda.
No,  powiedzmy,  nie  nudziły  sik,  słuchały  z  ciekawościNo  - to  jednak
prowincja,  znany  pisarz...  Diabła tam,  w ich wieku nie  czytałbym  moich
ksiNożek. Diabła tam,  w ich wieku poszedłbym  gdzieś - tylko nie na film ze
strzelaninNo  albo  do wkdrownego cyrku -  oglNodazh  gołe  nogi  tancerki na
linie. Ruwno  zwisał mi stary świat i nowy świat, nie miałem o tym zielonego
pojkcia  - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykrkcizh gdzieś żaruwkk i
trzasnNozh niNo o ściank, albo dorwazh gdzieś  jakiegoś eleganta  i nakłaśzh mu
po  ryju...  Wiktor  rozwalił  sik w  fotelu  i  wyciNognNoł  nogi.  Wszyscy
wspominamy  z  rozczuleniem szczkśliwe dziecisstwo i jesteśmy przekonani, że
od czasuw  Tomka Sawyera tak było, jest i bkdzie. Powinno  byzh.  A jeśli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzezh na nie z
boku, lekkNo litośzh a przy bezpośrednim zderzeniu -  pedagogiczne oburzenie.
A  dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś  dorosły,
duży, możesz  mi  przyłożyzh, jednakże jak  od najwcześniejszego  dziecisstwa
byłeś  głuptakiem,  tak  głuptakiem  pozostaniesz i  głuptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobizh głuptaka...
     Wiktor  nalał nowNo  porcjk dżinu i zaczNoł  wspominazh, jak to wszystko
wyglNodało i musiał pośpiesznie sobie golnNozh, żeby nie zawyzh ze wstydu. Jak
przyszedł  do tych  dzieciakuw zadowolony i pewny siebie, patrzNocy  z gury,
modny  bkcwał,  jak  na  dzies  dobry  uczkstował  je szlachetnNo  głupotNo,
płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoił sik i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolnośzh intelektualnNo,
jak uczciwie prubowano skierowazh go na właściwNo drogk i ostrzegano go, a on
nadal plutł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoś  wyjdzie na swoje, że
co  tam, nie ma co  sik  przesadnie wysilazh  -  a kiedy wreszcie  straciwszy
cierpliwośzh dali  mu po mordzie,  małodusznie zaczai szlochazh i skarżyzh sik,
że  go YAle potraktowano... kiedy zaś z  litości poproszono  go  o autografy,
wpadł w takNo euforik, że aż  wstyd pomyślezh... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc,
że o tym, co  sik dziś wydarzyło, bez  wzglkdu na swojNo wysilonNo uczciwośzh
nigdy nikomu nie ośmieli sik opowiedziezh, że za jakieś  puł godziny przekona
sam siebie  o  konieczności zachowania ruwnowagi  duchowej  i  tak  wszystko
sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obruciło sik w najwikkszy triumf jego  życia albo ostatecznie w zwyczajne  i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami,  kture - a
niby  czego sik po nich spodziewazh? - sNo dziezhmi  i  dlatego  nie najlepiej
orientujNo  sik  w  literaturze  i w  życiu...  Należałoby  posłazh  mnie  do
departamentu  oświaty,   pomyślał  z   nienawiściNo.  Tacy  zawsze  sNo  tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechk, pomyślał. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo mało i jeżeli akceleracja bkdzie sik rozwijazh  w takim  samym tempie,
to do tego czasu kiedy bkdzie ich dużo, ja już dzikki Bogu szczkśliwie umrk.
Jak to dobrze - umrzezh we właściwym czasie!
     Ktoś  zapukał do drzwi.  Wiktor  krzyknNoł  "Proszk!".  Wszedł Pawor  w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniktym nosem.
     -  Nareszcie  -  powiedział  zakatarzonym  głosem,  usiadł naprzeciwko,
wydobył  zza  pazuchy  wielkNo, mokrNo chustkk  do nosa i zaczNoł smarkazh  i
kichazh. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora.
     - Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu?
     -  Och,  nie wiem... -  odparł  Pawor siNokajNoc  i pochlipujNoc.  - To
miasto mnie wykosczy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
     - Na zdrowie - powiedział Wiktor.
     Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.
     - Gdzie sik pan podziewał? - zapytał kapryśnie. - Trzy  razy pukałem do
pana, chciałem wziNozh coś do czytania. Ja tu przepadnk, jedyne  moje zajkcie
-  to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha,  poszedłem
do portiera, to ten  stary idiota zaproponował mi  ksiNożkk telefonicznNo  i
jakieś prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieście". Ma  pan
coś do czytania?
     - Raczej wNotpik - rzekł Wiktor.
     -  Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem,  koleguw  pan
nie czyta,  ale siebie  chyba  pan  od czasu  do czasu przeglNoda... Wszyscy
dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew,  Baniew... Jak to tam u pana sik nazywa?
"Śmierzh po południu"? "Pułnoc po śmierci"? Nie pamiktam...
     - "Nieszczkście przychodzi o pułnocy" - powiedział Wiktor.
     - O to to. Niech pan da poczytazh.
     - Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i
tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkk. I do tego nic nie zrozumiał.
     - A  to  dlaczego - nie  zrozumiałbym?  -  zainteresował  sik  Pawor  z
oburzeniem.  - podobno  to coś  z życia  homoseksualistuw, co  tu można  nie
zrozumiezh?
     - Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy sik dżinu. Z wodNo?
     Pawor  kichnNoł,  coś  mruknNoł,  rozpaczliwie  rozejrzał sik  dookoła,
odrzucił głowk do tyłu i znowu kichnNoł.
     - Głowa mi pkka - poskarżył sik. - O w  tym miejscu... A gdzie pan był?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
     -  Gorzej  -  powiedział  Wiktor.  -  Miałem  spotkanie  z  miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
     - Akceleracja? To coś, co jest zwiNozane z  przedwczesnym dojrzewaniem.
Słyszałem, jakiś  czas  temu było o tym  bardzo głośno, ale potem  w  naszym
departamencie  powołano komisjk i  ta  komisja udowodniła,  że  to  rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwuw i marzycieli,
tak że wszystko znalazło sik na swoim  miejscu. Aleja wiem, o czym pan muwi,
bo  widziałem  tych  miejscowych  wunderkinduw. Zachowaj nas Boże  od takich
lwuw, ponieważ ich właściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości.
     - A może  to  moje i  pana  miejsce  jest  w  gabinecie  osobliwości? -
zaprotestował Wiktor.
     -  Niewykluczone  - zgodził  sik Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspulnego. Akceleracja - to  problem  biologiczny  i  fizjologiczny.
Wzrost wagi  noworodkuw, a  one potem nieprzytomnie rosnNo,  gdzieś do dwuch
metruw,  jak  żyrafy,  a  kiedy  majNo  dwanaście  lat,  już  potrafiNo  sik
rozmnażazh. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
     - Co - nauczyciele?
     Pawor kichnNoł.
     -  Za  to nauczyciele -  niezwyczajni - powiedział  przez  nos.  Wiktor
przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.
     -  Co też niezwykłego jest  w tutejszych  nauczycielach? - zapytał - że
zapominajNo rozpiNozh rozporka?
     - Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc sik na Wiktora. -
Oni w ogule nie majNo rozporkuw.
     - I co jeszcze? - zapytał Wiktor.
     - W jakim sensie?
     - Co jeszcze jest w nich niezwykle?
     Pawor długo wycierał nos, a  Wiktor popijał  dżin i patrzył na  niego z
litościNo.
     - Jak widzk,  nie ma pan  o  niczym pojkcia  - rzekł  Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo  chustkk.  -  Jak  słusznie   twierdzi  pan  prezydent,  głuwnNo
właściwościNo  naszych  pisarzy  jest  nieznajomośzh  życia  i  oderwanie  od
interesuw narodu...  Jest pan już tu ponad tydzies. Czy był pan gdziekolwiek
oprucz  knajpy  i  sanatorium? Rozmawiał  pan  z  kimś  oprucz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
     -  Dobra,  dosyzh tego - powiedział  Wiktor.  -  WystarczNo  mi  gazety.
Znalazł sik usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
     - A  - a -  a, nie podoba sik?  -  stwierdził  Pawor z  zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie bkdk... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
     -  Nie  ma  o  czym  opowiadazh  -  odparł Wiktor.  -  Wunderkindy,  jak
wunderkindy...
     - A jednak?
     - No wikc przyszedłem. Zadali mi kilka pytas. Ciekawe pytania, zupełnie
dorosłe. .. - Wiktor umilkł.
     - No wikc, jeśli mam byzh całkiem szczery, nieYAle mi dali popalizh.
     -  A  jakie  były  pytania?  -  zapytał  Pawor.  Patrzył na  Wiktora  z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje sik ze wspułczuciem.
     -  Nie  chodzi  o  pytania  -  westchnNoł  Wiktor. -  Jeżeli  mam muwizh
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnkło,  że te dzieci sNo jak dorośli, i
to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy... Jakaś choroba,
piekielna dysproporcja...  -  Pawor ze wspułczuciem  kiwał głowNo. - Słowem,
YAle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym muwizh.
     - Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. Muszk
panu powiedziezh,  że  rodzice dwunastoletniego  dziecka -  to zawsze  istoty
godne  litości z  tysiNocem kłopotuw na  głowie. Ale  tutejsi rodzice to coś
szczegulnego. PrzypominajNo mi  tyły  armii okupacyjnej  w rejonie aktywnych
działas partyzantuw... No wikc, o co pana pytano?
     - No, na przykład, co to jest postkp.
     - Tak. Wikc, ich zdaniem, co to takiego postkp?
     -  Ich  zdaniem, postkp to nadzwyczaj proste. Posłazh nas  wszystkich do
rezerwatuw, żebyśmy sik nie plNotali  pod nogami, a  wuwczas oni na wolności
bkdNo mogli spokojnie studiowazh  Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odniosłem takie wrażenie.
     - No cuż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan,  co na
ten temat muwi narud?
     - Kto?!
     - Narud!...  Narud muwi, że wszystkie nieszczkścia sNo przez mokrzakuw.
Dzieci ześwirowały - przez mokrzakuw...
     -  To  dlatego,  że  w mieście  nie ma Żyduw  - zauważył Wiktor.  Potem
przypomniał sobie mokrzaka, ktury wszedł  na salk, jak dzieci wstały i jakNo
twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał.
     - To nie  ja  -  oznajmił  Fawor. - To glos narodu.  Vox  populi.  Koty
uciekły  z miasta,  a dzieciaki  uwielbiajNo  mokrzakuw,  łażNo za  nimi  do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodzicuw  majNo za nic, nikogo nie
słuchajNo.  KradnNo  w  domu  pieniNodze  i kupujNo  ksiNożki...  Podobno na
poczNotku  rodzice bardzo sik cieszyli, że  dzieci zamiast  drzezh spodnie na
płotach,  cicho siedzNo w  domu  i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już  wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło
i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt sik nie cieszy. Jednakże bojNo sik
mokrzakuw jak dawniej i tylko warczNo im w ślad...
     Głos narodu,  pomyślał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliśmy
ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijasskich niemowlNot...
     - Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nuduw?
     - To nie ja! - powturzył Pawor z uczuciem. - Tak muwiNo w mieście.
     - Co  muwiNo w mieście,  jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan
sam o tym myśli? Pawor wzruszył ramionami.
     - Życie płynie - powiedział mgliście. - Plotki puł na  puł z prawdNo. -
Popatrzył na  Wiktora  znad chustki. - Proszk  mnie nie  uważazh  za idiotk -
powiedział. - Niech  pan lepiej przypornni sobie te  dzieci -  gdzie jeszcze
widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
     Fakt, pomyślał Wiktor, takie  dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali -  to już nie koty  puł na  puł z  deszczem... Jest  takie określenie -
twarz  rozświetlona  od  wewnNotrz. Właśnie  takNo twarz miała Inna, a kiedy
rozmawia  ze mnNo, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaś
w ogule nie  rozmawia -  cedzi coś przez  zkby z pobłażliwNo odrazNo...  Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie  wstrktne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci?  To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogule to  świsstwo podjudzazh dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent -  narud
jest ważniejszy niż macierzysstwo i ojcostwo, Legia Wolności waszNo matkNo i
ojcem, wikc dzieciak biegnie do  najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwał  pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała  wyprawy  Legii
rujnujNocym  przedsikwzikciem.  A teraz jeszcze  na domiar złego pojawia sik
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w  bawełnk oznajmia, że twuj ojciec - to
pijak  i bezmuzgie bydlk, a matka - kretynka  i  dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdk, ale to  wszystko jedno świsstwo, należy to robizh inaczej,
nie ich  pieski interes, nie  oni za  to  odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali sik tego rodzaju oświatNo... Patologia jakaś i tyle... Jeżeli
to  tylko  oświata  i  nic poza tym.  A jeśli coś  gorszego? Dziecik zaczyna
rużanymi usteczkami szczebiotazh o postkpie, zaczyna  muwizh straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc  co  szczebiocze, ale już  od  pieluch przyucza sik  do
intelektualnego  okruciesstwa,   najgorszego   okruciesstwa,   jakie   można
wymyślizh,  a tamci,  zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce sik fizjonomie,
stojNo  za scenNo  i pociNogajNo  za  sznurki...  to  zaś znaczy, że nie  ma
żadnego nowego pokolenia, za to  jest stara i brudna  zabawa w marionetki, a
ja byłem  podwujnym osłem,  kiedy zamierałem  dziś na tej scenie...  Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
     - ...kto ma oczy niechaj  zobaczy - muwił Pawor.  - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coś niecoś można
zobaczyzh i tutaj wmieście. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z  dziezhmi  i
jak sik przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo sik nieomal w anioły,
a  zapytaj  takiego  jak sik  idzie  do  fabryki -  wyleje na  ciebie  kubeł
pogardy...
     Nie wpuszczajNo nas do  leprozorium,  myślał Wiktor.  Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieście.  Ale przecież nie  Golem  to
wymyślił... Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyślał.  Co za kanalia.  Wikc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo
do  niego  podobne.  A  wie  pan,  panie  prezydencie,  na  passkim  miejscu
urozmaiciłbym,  a przynajmniej  prubowałbym urozmaicizh  swoje sztuczki. Zbyt
łatwo odrużnizh  passki  ogon od  wszystkich  innych ogonuw. Drut  kolczasty,
żołnierze,  przepustki  -  czyli  pan  prezydent,  czyli  bez   najmniejszej
wNotpliwości jakieś paskudztwo...
     - Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor.
     - A skNod  ja  mogk  wiedziezh? - odparł Pawor.  - Nigdy  przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie było.
     - To znaczy, że pan tam już kiedyś był?
     -  Dlaczego?  Nie  byłem.  Ale  nie  jestem  tu  pierwszym  inspektorem
sanitarnym...  zresztNo nie chodzi  o drut kolczasty, czy to mało na świecie
kolczastego drutu?  Dzieci tam  wpuszczajNo bez żadnych przeszkud, mokrzakuw
wypuszczajNo  bez przeszkud, ale ani  pana, ani mnie nie wpuszczajNo  - i to
jest dziwne.
     Nie, to chyba jednak nie prezydent, myślał Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a  może jeszcze i Baniewa -  to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego  ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja  coś takiego  napisał, chyba by
mnie  ukrzyżowali - Niepojkte,  niezrozumiałe...  Nieczysta sprawa... Trzeba
bkdzie zapytazh Irmy, pomyślał. Po prostu zapytam i zobaczk,  co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna coś niecoś wiedziezh.
     - Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor.
     - Przepraszam, zamyśliłem sik.
     - Muwik, że wcale  bym sik nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieś
środki. ZresztNo, jak przystoi miastu, środki okrutne.
     -  Ja też bym  sik nie zdziwił - wymamrotał  Wiktor. - Nie zdziwik sik,
nawet jeśli ja sam zechck zastosowazh jakieś środki.
     Pawor wstał i podszedł do okna.
     -  Ale  pogoda  -   powiedział  zgnkbiony.  -  Wyjechazh  by  stNod  jak
najprkdzej... Da mi pan ksiNożkk, czy nie?
     -  Nie  mam  żadnych  ksiNożek  -  powiedział  Wiktor.  -  Wszystko  co
przywiozłem,  jest w sanatorium...  Niech  pan posłucha,  a po  co mokrzakom
nasze dzieci?
     Pawor wzruszył ramionami.
     - To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedziezh? My
przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - cikżki i mokry.
     - Zapytamy  Golema - powiedział  Pawor. - Golem,  po co mokrzakom nasze
dzieci?
     - Wasze dzieci?  - zapytał  Golem,  uważnie  oglNodajNoc  etykietkk  na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
     - Pawor twierdzi -  odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
     - Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo  dzieci?  No  cuż... Nie  oni  pierwsi,  nie  oni  ostatni.  -  Nie
zdejmujNoc płaszcza opadł  na kozetkk i powNochał dżin w szklance. - A  niby
dlaczego w  naszych  czasach nie  buntowazh dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
białych szczuje sik na czarnych, żułtych na białych, a  głupich  szczujNo na
mNodrych... Co pana właściwie dziwi?
     - Pawor twierdzi - powturzył Wiktor - że passcy pacjenci włuczNo sik po
mieście  i  uczNo  dzieci  rużnych dziwnych  rzeczy. Ja też  zauważyłem  coś
podobnego,  chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzk. Tak wikc, niczemu
sik nie dziwik, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
     -  O ile wiem - powiedział Golem  odpijajNoc ze szklanki -  mokrzaki od
wiekuw mieli prawo  chodzizh po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli muwiNoc
o  uczeniu  dziwnych rzeczy, ale  niech mi  bkdzie  wolno zapytazh  pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkk, ktura nazywa sik "zła fryga"?
     - No, oczywiście - odrzekł Wiktor.
     - Miał pan takNo zabawkk?
     - r  Ja  oczywiście nie miałem... ale  koledzy, o  ile  pamiktam, chyba
tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiście - powiedział. - Chłopcy muwili,
że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?
     - Tak, właśnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rkkk"...
     - Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja,  przybysz ze stolicy, mugłbym  sik
dowiedziezh, o czym rozmawiajNo tubylcy?
     - Nie mugłby pan - odparł Golem. - To nie leży w passkiej kompetencji.
     -  SkNod pan wie, co leży,  a  cc)  nie leży w  moich kompetencjach?  -
zapytał Pawor urażonym tonem.
     -  Wiem - powiedział Golem. - Zgadujk, bo tak mi sik podoba,... i niech
pan przestanie łgazh, przecież prubował pan kupizh u Teddyego "pogodnik", wikc
świetnie pan wie, co to takiego.
     - Niech pan idzie do diabła - kapryśnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
     - Chwileczkk,  Pawor  - niecierpliwie przerwał  mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedział pan na moje pytanie.
     -  Czyżby?  A  mnie  sik  wydawało,  że  odpowiedziałem...  Widzi  pan,
Wiktorze, mokrzaki to  cikżko  i  beznadziejnie chorzy  ludzie. To  straszna
rzecz  -  choroba  genetyczna.  Ale  pomimo  wszystko  zachowujNo  dobrozh  i
mNodrośzh, wikc nie trzeba ich krzywdzizh.
     - Kto ich krzywdzi?
     - Czyżby pan ich nie krzywdził?
     - Na razie nie. Na razie nawet wrkcz przeciwnie.
     -  No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.
     - DokNod jedziemy?
     - Do sanatorium. Jadk do sanatorium,  pan  jak widzk też sik wybiera do
sanatorium, a Pawor niech sik kładzie do łużka. Dośzh zarażania grypNo. l
     Wiktor spojrzał na zegarek.
     - Czy nie jest za wcześnie?
     -  Jak pan  chce.  Tylko  niech  pan pamikta, że  od  dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
     - A może najpierw zjemy obiad?
     - Jak pan chce - powturzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiaduw. I panu
nie radzk. Wiktor pomacał sik po brzuchu.
     - Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadk.
     - Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
     - Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł sik ubierazh.
     Kiedy  wsiedli  do  samochodu,  pod  wilgotny  brezent,  do  wilgotnej,
śmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:
     - Czy rozumie pan aluzje?
     - Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
     - A wikc zwracam panu uwagk: aluzja. Niech pan mniej gada.
     - Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumiezh?
     - Jako aluzjk. Niech pan przestanie trzaskazh dziobem.
     - Z przyjemnościNo - powiedział Wiktor i popadł w zamyślenie.
     Przejechali  miasto, minkli  fabrykk konserw,  przecikli  pusty miejski
park, zapuszczony,  mizerny,  na  wpuł zgniły  z  wilgoci,  przemknkli  obok
stadionu,  na kturym  umorusani,  w błotnych cktkach  jak  żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napkczniałymi butami napkczniałNo piłkk i
wytoczyli sik  na  szosk  prowadzNocNo  do sanatorium. Dookoła, za  kurtynNo
deszczu  leżał  mokry,  płaski  jak  stuł  step,  niegdyś suchy, wypalony  i
kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy sik w grzNoskie mokradła.
     - Pana  aluzja - rzekł  Wiktor - przypomniała  mi pewnNo rozmowk, mojNo
rozmowk z  jego  ekscelencjNo  panem  referentem  pana  prezydenta do  spraw
passtwowej  ideologii.  Jego  ekscelencja wezwał  mnie  do swego skromnego -
trzydzieści metruw na dwadzieścia - gabinetu i  zainteresował sik:  "Wiktor,
czy  chce pan nadal miezh  swuj  kawałek  chleba  z masłem?"  Ja,  naturalnie
odpowiedziałem  twierdzNoco.  "No  to  niech  pan przestanie  brzdNokazh!"  -
ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.
     Golem uśmiechnNoł sik. ,
     - A właściwie na czym pan brzdNokał?
     -   Jego  ekscelencja  miał   na  myśli   moje  zhwiczenia  na  banjo  w
młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.
     - A właściwie skNod pan ma pewnośzh, że nie jestem szpiclem?
     -  A ja wcale nie mam takiej  pewności - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz  nie muwi  sik "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie muwiNo "kabel".
     - Nie wyczuwam rużnicy - zauważył Golem.
     -  Praktycznie,  ja ruwnież - powiedział Wiktor. -  A wikc  przestajemy
trzaskazh dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?
     - Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
     - Pan  ma  wspaniałNo opinik! Ale ja pytam  o tego nieszczkśnika, ktury
wpadł w potrzask. Jak jego noga?
     Golem milczał chwilk, a potem zapytał:
     - Kturego z nich ma pan na myśli?
     - Nie rozumiem  - odparł Wiktor. -  Naturalnie, że tego, ktury  wpadł w
potrzask.
     -  Było ich  czterech  -  stwierdził Golem wpatrzony  w  drogk  zalanNo
deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niusł pan na plecach, trzeciego
zabrałem  samochodem,   a  z   powodu   czwartego   niedawno  rozpktał   pan
skandalicznNo bujkk w restauracji.
     Wiktor  milczał, oszołomiony. Golem milczał ruwnież. Świetnie prowadził
samochud, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
     -  No,  no, niech  sik pan tak  nie mkczy - oznajmił wreszcie Golem.  -
Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła sik tej samej nocy.
     - To  także żart?  - zapytał  Wiktor. - Ha - ha -  ha. Teraz  rozumiem,
dlaczego passcy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
     - Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwuch
powoduw. Po  pierwsze,  ja,  jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyzh genetycznych chorub. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowiezh.
     -  Zabawne  - wymamrotał  Wiktor -  Tyle  już  sik  nasłuchałem  o tych
passkich mokrzakach, że teraz, jak  Boga kocham, jestem w stanie uwierzyzh we
wszystko -  i  w  deszcze, i w koty,  i w to, że  zgruchotana kośzh  może sik
zrosnNozh w ciNogu jednej nocy.
     - No  tak  -  rzekł  Wiktor. -  Dlaczego w mieście nie  ma kotuw? Przez
mokrzaki. A  Teddyego  niedługo  zjedzNo  myszy...  Mugłby pan  zaproponowazh
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta ruwnież i myszy.
     - A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem.
     -  Tak  - lekkomyślnie  potwierdził  Wiktor. -  Właśnie  a  la  - potem
przypomniał sobie czym skosczyła sik  historia  ze szczurołapem z Hamelin. -
Nie  ma  w tym  nic  śmiesznego -  powiedział.  - Byłem dzisiaj w gimnazjum.
Widziałem dzieci.  -  I widziałem, jak  sik  zachowywały, kiedy pojawił  sik
jakiś tam mokrzak. Teraz wcale sik nie zdziwik, jeśli pewnego  pikknego dnia
wyjdzie  na miejski rynek mokrzak  z  akordeonem  i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
     - Nie zdziwi sik pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
     - Nie wiem... może zabiork mu akordeon.
     - I sam pan zagra?
     - Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNozh tych
dzieci,  zrozumiałem  to  dzisiaj  . Ciekawe,  czym  oni  je  przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
     - Wiktor, niech pan przestanie brzdNokazh - powiedział Golem.
     - Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo  starannie, i mniej lub
bardziej  zrkcznie uchyla sik pan od odpowiedzi na moje pytania, świetnie to
zauważyłem. Bez sensu. Dowiem sik tak  czy inaczej, a pan straci sposobnośzh,
aby nadazh informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
     - Tajemnica lekarska!  - wyrzekł Golem. - A poza  tym, ja nic nie wiem.
Mogk sik tylko domyślazh.
     Przyhamował.  Przed nimi, za  welonem deszczu, pojawiły  sik na  drodze
jakieś sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium  -  6  km" i "Sanatorium  GorNoce  YArudła  - 2,5  km". Sylwetki
cofnkły sik na pobocze - dorosły mkżczyzna i dwoje dzieci.
     - Niech sik pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.
     - Co sik stało? - Golem zahamował.
     Wiktor  nie odpowiedział.  Patrzył  na  ludzi  obok  słupa, na  rosłego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniktym  wodNo, na chłopca, ktury ruwnież
był  bez  płaszcza i na dziewczynkk, bosNo, w  sukience oblepiajNocej ciało.
Nastkpnie gwałtownie  otworzył  drzwi  i wyskoczył na szosk. Deszcz  i wiatr
uderzyły  go po  twarzy,  aż sik zachłysnNoł, ale  nie  zauważył  tego. Czuł
niepohamowanNo wściekłośzh, kiedy "na sik ochotk tłuc i łamazh, ale jeszcze ma
sik  świadomośzh  własnego   szalesstwa.  Na  sztywnych  nogach  podszedł  do
mokrzaka. "
     - Co tu sik dzieje? - wycedził przez zkby. A  potem do curki patrzNocej
na  niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A  potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo muwik!
     Irma  nie  ruszyła  sik  z  miejsca. Wszyscy  troje  stali  nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo  opaskNo spokojnie mrugały.  A potem Irma powiedziała z
niepojktNo  intonacjNo "To  muj  ojciec" i  Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem
pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczezh, wymachiwazh pikściami, nie
można grozizh, chwytazh za  kołnierz, ciNognNozh...  i  w ogule nie  można  sik
wściekazh. Powiedział bardzo spokojnie:
     -  Irma,  idYA  do  samochodu, jesteś  cała mokra.  Bol-Kunac, na  twoim
miejscu też poszedłbym do samochodu.
     Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiście posłuchała.  Ale niezupełnie
tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby chozhby spojrzeniem poprosiła
mokrzaka  o zgodk,  ale powstał cies wrażenia,  że jednak coś  zaszło, jakaś
wymiana poglNoduw, jakaś krutka narada, w  wyniku kturej podjkto decyzjk  na
jego korzyśzh.  Irma zadarła  nos i  poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odparł grzecznie:
     - Jestem  panu niezmiernie wdzikczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
bkdzie jeżeli zostank.
     - Jak chcesz - stwierdził Wiktor. -  Bol-Kunac mało go  wzruszał. Teraz
trzeba jeszcze było  powiedziezh coś na pożegnanie  temu mokrzakowi. Wiktor z
gury wiedział, że  to  bkdzie  coś bardzo głupiego,  ale  cuż poczNozh? - tak
zwyczajnie odejśzh po prostu nie  mugł. Ze  wzglkduw  czysto prestiżowych.  I
powiedział.
     - Pana zaś, łaskawco - oznajmił wyniośle - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje sik pan tu jak ryba w wodzie.
     Nastkpnie odwrucił sik i  rzuciwszy wyobrażonNo rkkawick, odmaszerował.
Wypowiedziawszy  te  słowa,  myślał z  obrzydzeniem, hrabia  oddalił  sik  z
godnościNo...
     Inna  wlazła  z  nogami  na  przednie  siedzenie  i  wyżymała  wodk   z
warkoczykuw. Wiktor wcisnNoł sik do  tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszył, powiedział:
     -  Wypowiedziawszy  te słowa, hrabia oddalił sik...  Wsus  tutaj  nogi,
Irma, to ci je rozetrk.
     - Po co? - z ciekawościNo zapytała Irma.
     - Chcesz złapazh zapalenie płuc? Daj tu nogi!
     - Bardzo  proszk - odrzekła Irma, zwinkła sik na siedzeniu i przesunkła
do tyłu jednNo nogk.
     Już z gury zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coś pożytecznego
i właściwego, Wiktor  ujNoł obiema rkkami  tk chudNo,  dziewczysskNo nogk  -
mokrNo  i wzruszajNocNo, już  przymierzył  sik,  żeby  jNo  rozcierazh  -  do
czerwoności,   do   purpury,  dobrymi   ojcowskimi   dłosmi,   tk   brudnNo,
zlodowaciałNo  nogk, odwieczne  YArudło kataruw, gryp, stanuw zapalnych  drug
oddechowych  i obustronnych  zapales płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie
sNo chłodniejsze niż jej stopy.  SiłNo  inercji wykonał jeszcze kilka ruchuw
masujNocych,  a nastkpnie ostrożnie tk stopk wypuścił. Przecież  wiedziałem,
pomyślał  nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed
nimi, wiedziałem, że tu sik kryje jakiś podstkp, że dzieciom  nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem  w  to  uwierzyzh,  ale chciałem
ratowazh,  wyrywazh   ze  szponuw,  płonNozh  sprawiedliwym  gniewem,  spełniazh
obowiNozek  i  znowu  napuścili mnie na wodk, i  znowu wyszedłem  na idiotk,
drugi raz tego samego dnia...
     - Zabieraj swojNo nogk - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogk i zapytała:
     - DokNod jedziemy - do sanatorium?
     - Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył
jego  hasby.  Ale  Golem z  niewzruszonym spokojem patrzył na drogk, cikżki,
rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
     - A po co? - zapytała Irma.
     - Przebierzesz sik w suche ubranie i położysz do łużka.
     - Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Coś ty wymyślił?
     -  Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor.  - Dam ci ksiNożki  i  bkdziesz
sobie czytazh.
     Rzeczywiście, po jakiego diabla wiozk jNo tam? - pomyślał. Diana... No,
to sik jeszcze zobaczy. Żadnego picia i  w ogule  nic z tych rzeczy, ale jak
ja  jNo  odwiozk z powrotem?  E tam, wezmk jakikolwiek samochud i odwiozk...
Dobrze by było coś sobie łyknNozh
     - Golem... - zaczNoł, ale sik opamiktał. Nie wypada, do diabla.
     - Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc sik.
     - Nie, nic - westchnNoł Wiktor,  wpatrzony w szyjkk butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedział  znużonym głosem. -  Co robiliście na
tych rozstajach?
     - Myśleliśmy mgłk - odpowiedziała Irma.
     - Co?
     - Myśleliśmy mgłk - powturzyła Irma.
     - O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły.
     - A to po co - o mgle? - zapytała Irma.
     - Myślezh - to czasownik nieprzechodni - objaśnił Wiktor - a wikc wymaga
przyimka. Czy przerabialiście czasowniki przechodnie?
     - Zależy, jak na to popatrzezh - odparła Irma. - Myślezh mgłk - to jedno,
a myślezh o mgle  - to zupełnie coś innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myślezh o mgle.
     Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił.
     - Poczekaj  - powiedział.  -  Myślezh  mgłk  -  tak  sik  nie  muwi,  to
niegramatycznie. SNo  takie  czasowniki  -  nieprzechodnie,  myślezh, biegazh,
chodzizh... Zawsze wymagajNo przyimka. Chodzizh  po ulicy.  Myślezh o...  no  o
czymś tam...
     - Myślezh głupstwa - podpowiedział Golem.
     - No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony.
     - Szybko chodzizh - powiedział Golem.
     - Szybko  -  to nie jest  rzeczownik - zapalczywie  oznajmił Wiktor.  -
Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem.
     - Tato, czy możesz nie palizh? - zainteresowała sik Irma.
     Zdaje sik, że Golem wydał z siebie  jakiś  dYAwikk, a byzh może to silnik
kichnNoł wspinajNoc sik pod gurk. Wiktor  zgniutł  papierosa  i rozdeptał go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium,  a z boku  od stepu na spotkanie deszczu
sunkła nieprzejrzysta biała ściana.
     - No i masz mgłk - rzekł  Wiktor. - Możesz jNo myślezh. A także wNochazh,
biegazh i chodzizh. Irma chciała coś powiedziezh, ale wtrNocił sik Golem.
     -  Nawiasem muwiNoc  - stwierdził  - czasownik "myślezh"  wystkpuje jako
przechodni także w zdaniach podrzkdnie złożonych. Na przykład - myślk, że...
i tak dalej.
     - To zupełnie inna  sprawa  - nie zgodził sik Wiktor. Obrzydło mu. Miał
okropnNo ochotk wypizh i zapalizh. Zachłannie popatrzył na szyjkk butelki.
     - Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo.
     - Nie. A tobie?
     - Trochk mnie trzksie - przyznał sik Wiktor.
     - Trzeba wypizh dżinu - zauważył Golem.
     - Tak, byłoby nieYAle... A może pan ma?
     - Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jesteśmy na miejscu.
     Jeep  wjechał  w bramk  i  zaczkło  sik  to, o  czym  Wiktor jakoś  nie
pomyślał.  Pierwsze smugi mgły  dopiero zaczkły przesNoczazh  sik przez kratk
ogrodzenia i widocznośzh  była znakomita.  Na drodze przed  samochodem leżała
postazh w przemokniktej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało,  minNoł gipsowNo  wazk
ozdobionNo   nieskomplikowanymi   rysunkami   i   odpowiednimi   napisami  i
przyłNoczył sik  do stada  samochoduw  stłoczonych przed wejściem do prawego
skrzydła. Irma otworzyła drzwi i  natychmiast  jakaś  zapita morda wychyliła
sik  z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci sik
oddam?"  Wiktor  wysiadł  zamierajNoc.  Irma z ciekawościNo  rozglNodała sik
dookoła. Wiktor  mocno ujNoł  jNo  za  rkkk  i  poprowadził  do wejścia.  Na
schodkach,  pod deszczem  siedziały  dwie  dziwki w  bieliYAnie  i  ulicznymi
głosami  śpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce  im sprzedazh heroiny.
Na  widok  Wiktora  umilkły,  ale  kiedy  przechodził  obok,  jedna  z  nich
sprubowała złapazh  go za  spodnie.  Wiktor wepchnNoł  Irmk do holu. Było  tu
ciemno,  okna  zasłonikte, śmierdziało  dymem  tytoniowym i jakimś kwaskiem,
trzeszczał projektor i na białej ścianie podskakiwały pornograficze obrazki.
Wiktor  z  zaciśniktymi zkbami deptał  po cudzych nogach  ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo sik  Irmk,  a za  nimi  biegły gniewne, niecenzuralne  okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i  Wiktor, przeskakujNoc po  trzy stopnie,  pobiegł po
pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał sik na niNo spojrzezh.
"
     Na  podeście czekał już na  niego z otwartymi objkciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypiał - Przy  - yyjacielu! - w tym momencie zauważył  Irmk i
wpadł w  entuzjazm. - Wiktor! I ty  też!  Na  małoletnie małolatki!"  Wiktor
przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł  mu na nogk  i  pchnNoł w pierś - Roscheper
upadł na plecy przewracajNoc kosz na śmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował
korytarzem.  Irma bezszelestnymi susami sadziła obok.  PchnNoł drzwi Diany -
były zamknikte, klucza nie było. Załomotał wściekle, i Diana natychmiast sik
odezwała: "Wynoś  sik  do  wszystkich  diabłuw!  -  wrzasnkła  z  furiNo.  -
ŚmierdzNocy  impotent! Guwniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi sik otwarły. Stała na progu z importowanym
parasolem  w  pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł  Irmk  do  pokoju  i
zatrzasnNoł za sobNo drzwi.
     - A, to ty -  powiedziała Diana. - A ja myślałam, że znowu Roscheper. -
Czuzh było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogoś ty przyprowadził?
     - To jest  moja curka - z trudem  odparł Wiktor. -  Irma. Irmo, to jest
Diana.
     Patrzył Dianie  w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. Dzikki Bogu, zdaje sik,
że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeYAwiała.
     - Ty chyba oszalałeś - rzekła cicho.
     - Irma przemokła  -  wydusił z siebie. - Przebierz jNo w  suche rzeczy,
połuż do łużka i w ogule...
     - Nie położk sik - oznajmiła Irma.
     - Irma - powiedział Wiktor.  - BNodYA łaskawa słuchazh,  bo inaczej zaraz
kogoś spiork...
     - Niekturych  z tu obecnych rzeczywiście należałoby sprazh - stwierdziła
Diana beznadziejnym głosem.
     - Diano - rzekł Wiktor. - Proszk cik.
     - Dobra - powiedziała Diana. - IdYA do siebie. Damy sobie radk.
     Wiktor wyszedł z ogromnNo  ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale
i tam  nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzucizh na korytarz absolutnie
nieznanNo  park,  ktura  sik   tam  zagnieYAdziła  oraz  uświnionNo  bieliznk
pościelowNo.  Potem  zamknNoł  drzwi, zwalił sik  na goły  materac,  zapalił
wilgotnego   papierosa  i  zaczNoł   sik   zastanawiazh,  co   też  właściwie
narozrabiał.

     *

     Wiktor obudził sik puYAno,  była  pora obiadu. Trochk bolała  głowa, ale
nastruj okazał sik nieoczekiwanie dobry.
     Wieczorem,  wypaliwszy  paczkk  papierosuw,  zszedł   na  duł,  damskNo
szpilkNo  do włosuw  otworzył  czyjś samochud,  wyprowadził  Irmk  służbowym
wyjściem i odwiuzł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skrkcało,  tak paskudnie sik  czuł,  Irma zaś  siedziała  obok,  czyściutka,
schludna, uczesana  według najnowszej mody  -  żadnych tam  warkoczykuw -  i
zdaje sik miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotk na nawiNozanie
rozmowy, ale musiałby  zaczynazh od przyznania sik do niebotycznej głupoty, a
to wydało mu sik niepedagogiczne. Skosczyło sik na tym,  że Irma nagle, ni z
tego  ni z  owego,  pozwoliła mu zapalizh (pod  warunkiem, że wszystkie  okna
bkdNo otwarte) i zaczkła opowiadazh, jakie to wszystko było dla niej ciekawe,
jakie to  podobne do tego, o  czym poprzednio czytała,  ale  w co nie bardzo
wierzyła,  jak to  znakomicie  z  jego  strony,  że  zorganizował jej  takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodk, że w ogule jako
ojciec jest całkiem do przyjkcia, nie zanudza i nie  gada głupstw, że  Diana
jest  "prawie nasza",  wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że  tak niewiele
wie i za bardzo  lubi wypizh, ale to  akurat w koscu nie jest takie straszne,
ty  też  lubisz wypizh,  a wszystkim  sik  spodobałeś,  dlatego,  że  muwiłeś
uczciwie, nie udawałeś jakiegoś  tam strażnika  elitarnej  wiedzy i  całkiem
słusznie,  ponieważ  nie   jesteś  żadnym  strażnikiem,  i  nawet  Bol-Kunac
powiedział, że  w całym  mieście  jesteś jedynym  człowiekiem  wartościowym,
jeśli oczywiście  nie liczyzh  doktora  Golema,  ale Golem właściwie nie ma z
miastem nic wspulnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy  ideologia jest w ogule  potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
     W  rezultacie odbyła  sik  znakomita rozmowa,  obie  strony były  pełne
szacunku  jedna  dla  drugiej i po powrocie do hotelu  (samochud postawił na
jakimś  zagraconym  podwurzu), Wiktor uważał już, że  ojcostwo  nie jest tak
bardzo  niewdzikcznym zajkciem, szczegulnie jeśli  zna  sik życie i umie sik
wykorzystazh  w celach wychowawczych nawet jego  ciemne  strony. W zwiNozku z
tym wypił z Teddym, ktury także był ojcem i także interesował sik problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejściowy,
twoja jeszcze  da ci do wiwatu... to znaczy wnuk  Teddyego  miał  I4 lat,  a
wychowaniem syna nie mugł sik zajmowazh dlatego, że syn spkdził dziecisstwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno bizh dzieci, twierdził Teddy. I  bez ciebie
przez całe życie bkdzie je bizh każdy, kto ma rkce i  nogi, a jeśli masz chkzh
uderzyzh dzieciaka,  lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie wikkszym
pożytkiem dla sprawy.
     Po  kturymś z  rzkdu  kieliszku Wiktor  przypomniał sobie, że Irma  ani
słowem nie  wspomniała o jego okropnym zachowaniu  na rozstajnych drogach  i
doszedł  do  wniosku, że jego  curka jest przebiegłym  stworzeniem i w ogule
uciekazh  sik  za  każdym razem  do  pomocy kochanki, kiedy  nie  wiadomo jak
wykaraskazh  sik  z  trudnej sytuacji, w  kturNo sam  sik  uwikłałeś - to  co
najmniej nieuczciwe.  Te wnioski zmartwiły go,  ale właśnie przyszedł doktor
R.  Kwadryga i zamuwił  swojNo  codziennNo  butelkk  rumu,  wikc  wypili  tk
butelkk, na skutek czego  Wiktor znowu zobaczył wszystko w rużowych barwach,
ponieważ  stało sik  jasne, że  Irma po prostu nie  chciała  go  martwizh, co
oznacza, że szanuje  ojca, a byzh  może nawet  go  kocha. ..  Potem przyszedł
jeszcze  ktoś, i coś  zamuwił. Potem  prawdopodobnie Wiktor poszedł  spazh...
Prawdopodobnie...  Należy przypuszczazh, że spazh... Co prawda  zachowało  sik
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była
za podłoga i  co to była za woda, nie sposub było odtworzyzh... I  lepiej nie
odtwarzazh...
     Doprowadziwszy sik do porzNodku Wiktor zszedł na duł, zabrał z recepcji
świeże gazety i porozmawiał o przeklktej pogodzie.
     - Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo?
     - Właściwie  nie za  bardzo  -  powiedział uprzejmie  recepcjonista.  -
Rachunek da panu Teddy.
     -  Aha  -  powiedział  Wiktor  i  postanowiwszy  chwilowo  niczego  nie
precyzowazh,  poszedł do  restauracji. Wydało  mu  sik, że lamp na sali  jest
jakby  mniej. -  O, do diabła - pomyślał  ze  strachem. Teddyego jeszcze nie
było.   Wiktor  skłonił   sik   młodemu  człowiekowi  w  okularach  i   jego
towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku  i rozłożył gazetk. Na  świecie  nic
sik nie  zmieniło.  Jedno passtwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to
drugie passtwo wysyłało kategoryczne  protesty. Passtwa, kture  podobały sik
panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich  naroduw i
demokracji.   Passtwa,  kture  z  jakiegoś  powodu  nie  podobały  sik  panu
prezydentowi,  prowadziły wojny zaborcze, a właściwie  nie prowadziły wojen,
tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne
przemuwienie   o  konieczności  skosczenia  z  korupcjNo  raz  na  zawsze  i
szczkśliwie  przeszedł  operacjk  usunikcia   migdałuw.  Znajomy  krytyk   -
wyjNotkowe ścierwo  - wychwalał nowNo  powieśzh Roc-Tusowa  i było  to  nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdk dobra.
     Podszedł  kelner,  jakiś  nowy,  nieznajomy, po przyjacielsku  doradził
ostrygi, przyjNoł zamuwienie,  pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił sik.
Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł  wygodniej i zaczNoł  myślezh o pracy.
Po  dobrym  pijasstwie  zawsze z ochotNo  rozmyślał o pracy.  Dobrze  byłoby
napisazh optymistycznNo, wesołNo ksiNożkk... O tym, jak żyje sobie na świecie
człowiek,  kocha  swojNo prack, niegłupi, lubi  przyjaciuł, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak  mu z tym  dobrze  - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochk
dziwak. Nie ma  fabuły.  A jeśli  nie ma  fabuły,  to  znaczy, że nudne. A w
ogule,  jeśli  już  usiNośzh  do  takiej powieści,  to trzeba sik zastanowizh,
dlaczego temu miłemu  człowiekowi  jest tak  dobrze, a  wtedy  niewNotpliwie
dojdzie sik  do  wniosku,  że  dobrze  jest  mu wyłNocznie  dlatego,  że  ma
ukochanNo prack, a wszystko inne mu po prostu zwisa.  A w takim razie  co to
za człowiek, jeśli wszystko ma gdzieś oprucz swojej pracy.  Można oczywiście
napisazh o człowieku, kturego sensem  życia jest miłośzh  bliYAniego  i jest mu
dobrze na świecie, ponieważ kocha swoich bliYAnich i kocha  swojNo prack, ale
o  takim  człowieku  park  tysikcy  lat temu napisali  już  panowie  Łukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze  jakiś - w  sumie było  ich czterech. Tak w ogule, to
było  ich  znacznie wikcej,  ale  tylko  ci  czterej  pisali odpowiednio,  a
pozostali byli pozbawieni rużnych rzeczy, jeden świadomości narodowej, drugi
prawa korespondencji... a człowiek, o kturym pisali, niestety był szalony...
Właściwie  byłoby  zajmujNoce  opisazh,  jak Chrystus  przychodzi  na  Ziemik
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten  Łukasz
z  kumplami...  Chrystus  przychodzi  do  sztabu  generalnego  i  proponuje:
kochajcie  swoich  bliYAnich.  A  w  sztabie,  rzecz   jasna,  siedzi   jakiś
antysemita...
     -  Pan  pozwoli, panie Baniew?  - zahuczał nad  nim  sympatyczny, mkski
głos.
     Był  to pan  burmistrz  we  własnej osobie. Nie  tamten  apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy  z  niezdrowego  podniecenia  wieprz  na  ogromnym łożu
Roschepera,  lecz  elegancko  zaokrNoglony, idealnie  wygolony,  ubrany  bez
zarzutu  imponujNocy  mkżczyzna  ze  skromnNo  wstNożeczkNo  w  klapie  i  z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
     - Proszk - powiedział Wiktor bez cienia radości.
     Pan burmistrz usiadł, rozejrzał sik i położył dłonie na stole.
     -  Postaram sik  nie  dokuczazh  panu zbyt  długo  swojNo  obecnościNo -
oznajmił  - i  sprubujk  nie  przeszkodzizh  w passkiej  biesiadzie, jednakże
problem, z  kturym  zamierzam sik do pana zwrucizh, dojrzał już  ostatecznie,
abyśmy wszyscy, wielcy i mali, ci kturym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta  byli  gotowi  odłożyzh  własne  sprawy,  aby  go  jak  najszybciej  i
najefektywniej rozwiNozazh.
     - Słucham pana - rzekł Wiktor.
     - Spotykamy sik tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawk z tego, że  jest pan nadzwyczaj zajkty, nie chciałem  niepokoizh
pana w  czasie pracy, szczegulnie  biorNoc pod uwagk jej specyfikk. Jednakże
zwracajNoc sik obecnie do pana jako osobistośzh oficjalna - i w swoim własnym
imieniu i w imieniu całego magistratu...
     Kelner przyniusł butelkk białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go
wzniesionym palcem.
     - Przyjacielu  - powiedział. -  Pul porcji  kitchigasskiej i  kieliszek
miktuwki. Jesiotr bez  sosu... A wikc  pozwolk sobie kontynuowazh - oznajmił,
ponownie zwracajNoc  sik  do  Wiktora. -  Obawiam sik  co  prawda, że naszNo
rozmowk  trudno bkdzie uznazh za pogawkdkk przy stole, ponieważ mowa bkdzie o
sprawach   i  okolicznościach  nie   tylko  smutnych,  ale,   powiedziałbym,
nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiazh z panem o  tak zwanych mokrzakach, o
tym złośliwym nowotworze,  ktury już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczksny
region.
     - Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesowazh.
     Burmistrz  niezbyt głośno  wygłosił dobrze przemyślane  i nieskazitelne
stylistycznie  przemuwienie. Opowiedział, jak dwadzieścia  lat temu, od razu
po okupacji, w Kosskim WNowozie  zbudowano leprozorium,  obuz -  kwarantannk
dla osub cierpiNocych  na tak zwany  żułty trNod czyli chorobk okularniczNo.
ZresztNo prawdk  muwiNoc  choroba  ta,  jak  dobrze wiadomo  panu Baniewowi,
pojawiła sik w naszym kraju  jeszcze w niepamiktnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczegulnie czksto atakowała ona
nie wiedziezh czemu mieszkascuw właśnie naszego regionu. Jednakże  wyłNocznie
dzikki wysiłkom  pana prezydenta, chorobie tej  poświkcono niezmiernie wiele
uwagi  i  tylko  na  skutek  jego  osobistego  zalecenia  pozbawieni  opieki
lekarskiej,  rozproszeni  po   całym  kraju  i  czkstokrozh  niesprawiedliwie
prześladowani przez  zacofane grupy ludności, zaś przez okupantuw  fizycznie
likwidowani, nieszczkśnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie  stworzono  im   warunki  znośnej  egzystencji,  odpowiedniej  do  ich
sytuacji.  Wszystko to nie  budzi żadnego sprzeciwu,  przedsikwzikte  środki
można jedynie  pochwalazh,  jednakże,  jak  to  u  nas  czasami  sik  zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo sik przeciwko  nam.  Nie
bkdziemy  w  tej  chwili szukazh winnych.  Nie  bkdziemy prowadzizh śledztwa w
sprawie  działalności  niejakiego  doktora  Golema,  działalności  byzh  może
ofiarnej,  ale  jednak  brzemiennej,  jak  sik  teraz okazało, w  nadzwyczaj
nieprzyjemne   skutki.   Nie  bkdziemy  także  zajmowazh  sik   przedwczesnym
krytykanctwem,   chociaż   stanowisko  niekturych   wystarczajNoco  wysokich
instancji uporczywie  ignorujNocych nasze  protesty nam osobiście wydaje sik
dośzh  zagadkowe.  PrzejdYAmy  do  faktuw... -  Burmistrz  wypił  miktuwkk, ze
smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał sik jeszcze  bardziej aksamitny,
nie sposub  było wyobrazizh  sobie,  że ten  człowiek zastawia  potrzaski  na
ludzi. Wielosłownie  wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi  pana Baniewa
krNożNocymi po  mieście plotkami, kture  to plotki, jak musi  wyznazh wprost,
sNo rezultatem  niedostatecznie  precyzyjnego i  jednoznacznego  wykonywania
zaleces  pana prezydenta przez wszystkie szczeble  administracyjne,  mamy na
myśli  nadzwyczaj rozpowszechniony  poglNod  o  fatalnej  roli  tak  zwanych
mokrzakuw, obciNożanie ich odpowiedzialnościNo za gwałtownNo zmiank klimatu,
zwikkszenie liczby poronies i procentu bezpłodnych  małżesstw,  za gwałtowny
exodus  niekturych  zwierzNot  domowych,  za  inwazjk  szczegulnego  rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
     - Panie burmistrzu - powiedział  z westchnieniem  Wiktor. -  Muszk panu
wyznazh,  że jest mi niezmiernie trudno  śledzizh passkie  długie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy  synowie jednego  narodu. Może nie bkdziemy
muwizh, o czym nie bkdziemy muwizh, a bkdziemy - o czym bkdziemy.
     Burmistrz  obrzucił go szybkim  spojrzeniem,  coś  sobie  obliczył, coś
pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor  pił z Roscheperem i to, że w ogule pił, hałaśliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały  kraj, i to, że Irma jest  wunderkindem, i
to, że jest na świecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza  po prostu w oczach mocno przyblakł  i pan
burmistrz  krzyknNoł, żeby  mu  przynieśli  kieliszek  koniaku.  Wiktor  też
poprosił o  koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salk, leciutko
uderzył pikściNo w stuł i oznajmił.
     -  Rzeczywiście,  co  ja  tu bkdk  krkcił.  Życie w  mieście stało  sik
niemożliwe  -  może pan za  to  podzikkowazh passkiemu  Golemowi  -  nawiasem
muwiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo  na niego  materiały... ten  passki  Golem wisi  na  włosku...  A  wikc,
powiadam  -  na  naszych  oczach  demoralizujNo  nasze  dzieci.  Te  ścierwa
przenikły do  szkuł i doszczktnie  zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niekturzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna  sik  ferment,  tylko
patrzezh, jak rozpocznNo sik samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. -  Osuszył
kieliszek.  - Muszk sik panu przyznazh, że ja ich nienawidzk, zabijałbym  jak
szczury, tylko  nie chck  sobie brudzizh rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszedłem   do   tego,  że   zastawiam  na  nich   potrzaski...  No  dobrze,
zdemoralizowali  dzieci,  muwi  sik  trudno.  Dzieci  to  dzieci,  można  je
demoralizowazh dzies  i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan sik postawi
w  mojej sytuacji. Te deszcze,  to jednak ich  robota, chociaż nie wiem, jak
oni  to robiNo.  Zbudowaliśmy  sanatorium,  lecznicze wody,  cudowny klimat,
spaliśmy  na pieniNodzach.  Przyjeżdżali  do  nas ze stolicy, a  jak  sik to
wszystko skosczyło?  Deszcze,  mgły,  kuracjusze  zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej,  przyjechał  tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na
pewno  go zna...  pomieszkał  dwa tygodnie i gotowe  - choroba  okularnicza,
marsz do  leprozorium.  Świetna reklama dla sanatorium!  Potem jeszcze jeden
przypadek i  jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilk zbankrutuje, sanatorium  ledwie dyszy -  Bogu dzikki  znalazł  sik
trener kretyn,  trenuje specjalnNo drużynk do gry  w kraj ach  o  deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywiście pomaga nam w jakimś stopniu... Pan
mnie rozumie? Prubowałem dogadazh sik z tym Golemem -  jak  groch o ściank  -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na  gurk - żadnych rezultatuw. Pisałem
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjkli do  wiadomości  i
skierowali  sprawk do  rozpatrzenia  we  właściwych  instancjach na  dole...
Nienawidzk  ich,  ale  sik  przemogłem  i  sam  pojechałem  do  leprozorium.
Wpuścili. Prosiłem, udowadniałem...  Co za  wstrktne  typy! MrugajNo  swoimi
wyliniałymi  ślepiami  jak na  jakiegoś wrubla, jakbym  był powietrzem...  -
pochylił sik do Wiktora i  wyszeptał. - Bojk sik buntu, krew sik poleje. Pan
mnie rozumie?
     - Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspulnego?
     Burmistrz rozparł sik  w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału,
zapalił.
     -  W  mojej  sytuacji  -  oznajmił - zostaje tylko  jedno  -  uruchomizh
wszystkie  dYAwignie. Potrzebna jest jawnośzh. Magistrat uchwalił  petycjk  do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze  jNo pan Roscheper, mam  nadziejk pan
ruwnież,  ale to jeszcze  niewiele  daje.  Potrzebna jest jawnośzh! Potrzebny
jest  dobry  artykuł  w  stołecznej gazecie  podpisany  głośnym  nazwiskiem.
Passkim  nazwiskiem,  panie  Baniew. A problem jest  palNocy,  wymarzony dla
takiego trybuna jak  pan.  Bardzo pana proszk. I w swoim własnym imieniu i w
imieniu magistratu,  i w imieniu  nieszczkśliwych  rodzicuw... Trzeba zrobizh
wszystko  co  w  naszej mocy, żeby  leprozorium zabrali stNod do  wszystkich
diabłuw!  DokNodkolwiek,  ale  żeby  z mokrzakuw  nie zostało  tu ani śladu,
żebyśmy mogli zapomniezh o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedziezh.
     - Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
     Ty bydlaku, myślał,  ty  gruba świnio, naprawdk mogk cik zrozumiezh. Ale
co sik stało  z  mokrzakami?  Byli  cisi,  przygarbieni,  chodzili boczkiem,
niczego takiego sik o nich nie słyszało, tylko niekturzy muwili, że  podobno
mokrzaki  śmierdzNo,  że podobno  sNo  zaraYAliwi, podobno  robiNo  niezwykłe
zabawki  i  w  ogule  rużne  rzeczy z drzewa...  matka Fryda  muwiła, o  ile
pamiktam, że umiejNo rzucazh uroki,  i przez nich mleko kwaśnieje,  że  mogNo
ściNognNozh na nas wojnk, mur i głud... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i  co też oni  robiNo  tam  u siebie? Oj, robiNo, robiNo  i to dużo.  Pogodk
robiNo,  i  dzieci  zwabiajNo  do  siebie  (po  co?), koty  przepkdzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
     -  Pewnie  pan  sNodzi,  że  my tutaj siedzimy z  założonymi  rkkami  -
powiedział burmistrz.  -  W  żadnym wypadku. Ale  co my możemy? Przygotowujk
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan  zgodził sik
zostazh konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjnośzh choroby - w tej sprawie
nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista
oczywiście ten fakt wykorzystuje. To jedno. Nastkpnie prubujemy odpowiedziezh
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza  duma,  chłopcy jak złoto jeden w
drugiego,  no,  po  prostu  orły...  ale  to  jakoś  nie  to.  Przecież  nie
otrzymujemy żadnych  instrukcji  z gury... Policja znajduje sik w  fałszywej
sytuacji...   i  w  ogule...  A  wikc  przeciwdziałamy  jak  tylko   możemy.
Zatrzymujemy  ładunki,  kture  do  nich idNo...  prywatne,  oczywiście,  nie
żywnośzh  i nie  pościel rzecz  jasna,  ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo  ksiNożek... Dzisiaj na  przykład zatrzymaliśmy cikżaruwkk, i od
razu jakoś lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi,  żeby  sik pocieszyzh, a
należałoby radykalnie...
     - Tak - powiedział Wiktor.  - Wikc orły jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
     - Famenco Juventa - oznajmił  burmistrz. - Muj zastkpca do spraw Legii,
orzeł! Pan go już poznał?
     - Trochk poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
     -  Jak  to po  co?  To  oczywiście  głupota,  ale człowiek  jest  tylko
człowiekiem i  w kturymś momencie  nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
uśmiechnNoł sik wstydliwie.  -  Śmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni  bez  ksiNożek  nie  mogNo...  jak  normalni ludzie bez  jedzenia i  tak
dalej...
     Zapadła  cisza.  Wiktor  bez  apetytu  dłubał  widelcem  w befsztyku  i
rozmyślał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
Byzh  może  chodzi o to, że  niezbyt lubiłem  ich  w dziecisstwie.  Ale za to
burmistrza  i jego  bandk  znam dobrze -  sadło  i śmietanka  narodu,  sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeśli wy jesteście przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że  w mokrzakach coś jednak jest...  Z drugiej  strony mogk  napisazh
artykuł,  chozhby nie  wiem jak rozpasany, to i  tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz  bkdzie zadowolony,  miałbym przynajmniej  z tego  jakNoś
korzyśzh,  żyłbym sobie tutaj  śpiewajNoco... Jaki prawdziwy  pisarz może sik
pochwalizh,  że  żyje  jak pNoczek w maśle? Mugłbym sik  tu urzNodzizh, dostazh
synekurk, zostazh  na  przykład  jakimś  inspektorem  magistrackim  do  spraw
miejskich plaż i pisazh sobie na  zdrowie...  o tym jak  wspaniale  żyje  sik
człowiekowi  pochłoniktemu  ukochanNo  pracNo...  i wygłaszazh na  ten  temat
odczyty  dla wunderkinduw... E tam, wszystka  polega na  tym,  żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawazh, że to deszcz i spokojnie sik wytrzezh. Na poczNotku ze
wstydem,  potem ze  zdziwieniem, a  wreszcie, zanim  sik  człowiek  obejrzy,
zacznie sik wycierazh z godnościNo i nawet bkdzie miał z tego satysfakcjk.
     - My, rzecz  jasna, w żadnym  razie nie  nakłaniamy pana do pośpiechu -
powiedział burmistrz.  -  Jest pan  człowiekiem  zapracowanym  i  tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie  materiały otrzyma pan od nas,
możemy  nawet  dostarczyzh  coś  w rodzaju  schematu,  planu, według  kturego
życzylibyśmy sobie...  a pan tylko  wygładzi wprawnNo rkkNo i rzecz nabierze
właściwego blasku. A podpisaliby sik pod tym artykułem trzej wybitni synowie
naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew  i
passtwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
     NieYAle  mu  to idzie, pomyślał  Wiktor. A my, ci z drugiej  strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwałości. Byłoby  bicie piany, chodzenie dookoła
Wojtek - żeby tylko nie urazizh człowieka, nie poddawazh go przesadnej presji,
żeby  tylko, nie daj Boże, nie  posNodził nas  o  prywatk... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszk i
podpiszk, że nie mam wyjścia, że zesłany Baniew bkdzie  musiał podnieśzh rkce
do  gury  i  w  pocie duszy  odpracowazh  swuj  beztroski pobyt  w  rodzinnym
mieście...  I  o  schemacie  wspomniał...  dobrze wiemy,  jaki to  musi  byzh
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo ślinNo Baniewa nawet teraz można było
wydrukowazh. Ta - ak, panie  Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane  minogi  z cebulkNo też  pan lubi,  wikc  musisz pan polubizh pana
burmistrza...
     - Zastanowik  sik  nad passkNo  propozycjNo - powiedział,  uśmiechajNoc
sik. - Pomysł wydaje mi  sik wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleśnie mrugnNoł do burmistrza.
     Burmistrz zarechotał.
     -  No a jak!  "Sumienie narodu,  precyzyjne zwierciadło" i tak dalej...
Pamiktam,  jakże  inaczej... -  ponownie  nachylił sik  do  Wiktora z  minNo
spiskowca.  -  Zapraszam  pana  na  jutro  do  siebie  -  zahuczał.  - BkdNo
wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
     -  Tu - oznajmił  Wiktor wstajNoc  - jestem zmuszony stanowczo odrzucizh
passkNo  propozycjk.  Mam  ważne  sprawy  -  znowu  obleśnie  mrugnNoł. -  W
sanatorium.
     Rozstali sik nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do
miejscowej  elity  i  żeby  doprowadzizh  do  porzNodku  roztrzksione   takim
zaszczytem nerwy, zmuszony  był  wychłeptazh szklaneczkk koniaku natychmiast,
jak  tylko  plecy  pana  burmistrza  znikły  za  drzwiami.  Można oczywiście
wyjechazh stNod  do wszystkich diabłuw, myślał Wiktor.  Za granick  mnie  nie
wypuszczNo, zresztNo nie chck  wyjeżdżazh  za granick, co ja tam  bkdk robił,
wszkdzie  jest  tak  samo. Ale  i w  tym kraju znajdzie sik sporo  miejsc, w
kturych  można  sik  schowazh  i  przesiedziezh.  Wyobraził  sobie   słoneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze,  milczNocych farmeruw,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smrud wychodka, i straszliwNo
nudk... staroświeckie  telewizory oraz miejscowNo inteligencjk: cwany  pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadazh, jest
gdzie  pojechazh. Ale przecież  tylko tego  im trzeba, żebym gdzieś wyjechał,
żebym zszedł  z oczu, skrył  sik w mysiej  dziurze, i to z własnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniusłby  sik krzyk, hałas, mieliby
kłopoty... na tym polega cały kłopot, że bkdNo bardzo zadowoleni - wyjechał,
zamknNoł sik, nikt o nim nie pamikta, przestał brzdNokazh...
     Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz.  Ni  stNod  ni zowNod nagle  bardzo zapragnNoł znowu zobaczyzh  Irmk,
porozmawiazh  z  niNo  o   postkpie,  wyjaśnizh  dlaczego  tak  dużo  pije  (a
rzeczywiście, dlaczego  ja  tak  dużo pijk?) i byzh  może  siedzi tam  u niej
Bol-Kunac,  ale  Loli z pewnościNo  nie  bkdzie...  Ulice były mokre, szare,
puste,  w  ogrudkach  spokojnie  konały  jabłonie.  Wiktor po  raz  pierwszy
zauważył, że niekture domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak  miasto
bardzo sik  zmieniło - pochylone  płoty,  pod gzymsy  zapełzła  biała pleśs,
wypłowiały kolory, a na ulicach  niepodzielnie krulował deszcz. Deszcz padał
po  prostu jak deszcz, deszcz  kropił  z  dachuw drobniutkim  wodnym  pyłem,
deszcz zbierał sik na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wkdrujNoce od ściany
do ściany, deszcz rozlewał  sik po  jezdni i  pomykał po wyżłobionych mikdzy
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury  powoli  pełzły  tuż  nad dachami.
Człowiek  był  nieproszonym gościem na  ulicach i  deszcz  nie  okazywał  mu
żadnych wzglkduw.
     Wiktor  wyszedł  na plac  i zobaczył ludzi,  kturzy stali pod  daszkiem
przed  wejściem  na  komendk  policji  -  dwuch  policjantuw  w  mundurowych
płaszczach  i  niziutki,  umorusany chłopak w roboczym  kombinezonie.  Przed
wejściem, lewymi kołami  na  trotuarze stał niezgrabny furgon z  brezentowNo
budNo. Jednym  z  policjantuw  był policmajster,  patrzył  w  bok wysuwajNoc
naprzud potkżnNo szczkkk, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go
przekonywał  płaczliwym  głosem.   Drugi   policjant   ruwnież   milczał   z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył sik  do nich
i  kiedy  pozostało mu  jeszcze  mniej  wikcej  piktnaście  krokuw,  zaczNoł
słyszezh, co muwi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
     - A co ja mam z tym wspulnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W  porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
     Policmajster zauważył Wiktora  i na jego twarzy pojawił sik  wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. Odwrucił sik, i jakby w ogule nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
     - A wikc zostajesz tutaj. Pilnuj,  żeby wszystko  było w porzNodku. Nie
właYA do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno  zbliżazh sik do
samochodu. Jasne?
     - Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
     Szef  policji  zszedł  ze  schodkuw,  wsiadł  do  swojego  samochodu  i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złościNo i odwołał sik do Wiktora.
     -  Niech  chociaż  pan powie, czy  ja jestem winny,  czy  nie? - Wiktor
przystanNoł  i  chłopca  to  zdopingowało.  -  Normalnie sobie  jadk.  Wiozk
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już  tysiNoce  razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo  mnie i  każNo jechazh  na  policjk. Za co? Jechałem  prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w  porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. Licencjk
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekazh?
     -  Przestas już  sik  wydzierazh  - powiedział  policjant. Chłopiec żywo
odwrucił sik do niego.
     -  Wikc  co ja  takiego  zrobiłem? Niech pan  powie,  czy przekroczyłem
szybkośzh? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestuj. I papiery mi
zabraliście...
     - Wszystko sik wyjaśni - oznajmił policjant. - Słowo dajk, czego ty sik
denerwujesz? IdYA, posiedYA sobie w knajpie i radzk ci, pilnuj swego nosa.
     -  Ech, władzuchna kochana! -  zawołał  chłopak i z  rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowk. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! JeYAdzisz  na lewo  -
zatrzymujNo,  na prawo  jeYAdzisz  -  też  zatrzymujNo  - zaczNoł schodzizh ze
stopni,  ale  przystanNoł  i  zwrucił  sik do policjanta. - Może  mandat pan
weYAmie, albo jakoś inaczej?
     - IdYA, już idYA - powiedział policjant.
     - Bo mnie obiecali premik za pośpiech! CałNo noc jechałem.
     - IdYA stNod, powiedziałem! - powturzył milicjant.
     Chłopak  ponownie splunNoł, podszedł do  swojej  furgonetki,  dwa  razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił sik, wsunNoł rkce do  kieszeni
i pobiegł przez plac.
     Policjant spojrzał  na  Wiktora, spojrzał  na  cikżaruwkk,  spojrzał na
niebo, papieros  mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
     Wiktor  stał  przez  czas  jakiś,  nastkpnie powoli  obszedł cikżaruwkk
dookoła. Cikżaruwka była ogromna, potkżna, kiedyś na takich  wożono piechotk
zmotoryzowanNo. Wiktor  rozejrzał  sik. Kilka  metruw przed  samochodem stał
skrkciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic wikcej w pobliżu nie było. Dogonizh,  to  mnie dogoniNo, pomyślał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeśli mnie  zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu  sik wesoło. A
co,  pomyślał  znany pisarz  Baniew  znowu  sik  schlał i  porwał  w  celach
rozrywkowych cudzy samochud, na szczkście obeszło sik bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie  wyglNoda tak prosto, że  nie  bkdzie  pierwszym,  ktury
dostarczy  władzom  eleganckiego  pretekstu,  aby   przymknNozh  niewygodnego
człowieka, ale nie  miał  ochoty  sik zastanawiazh, miał  ochotk  poddazh  sik
impulsowi.  W  ostatecznym  razie  napiszk  tej  kanalii  artykuł,  pomyślał
mimochodem.
     Szybko otworzył drzwi do szoferki  i usiadł przy  kierownicy. Klucza  w
stacyjce nie było,  musiał zerwazh kable zapłonu  i  połNoczyzh  druty.  Kiedy
silnik  zapalił,  Wiktor zanim  zatrzasnNoł  drzwi,  spojrzał za  siebie  na
wejście  do  komendy.  Stał tam  ten  sam  policjant  z  tym  samym  wyrazem
niezadowolenia  na twarzy  i z  papierosem w kNociku  warg. Było  jasne,  że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdnik, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulick.
     To było bardzo  przyjemne - pkdzizh po  pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głkbokich kałuż,  obracazh cikżkNo kierownick napierajNoc
na niNo  całym  ciałem -  obok fabryki konserw,  obok  stadionu,  na  kturym
"Bracia w sapiencji"  jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo,  po  wyrwach,  podskakujNoc  na siedzeniu i słyszNoc jak  z tyłu,  w
skrzyni  cikżaruwki,  za każdym razem cikżko opada YAle  umocowany ładunek. W
lusterku nie widazh było pogoni, zresztNo trudno  byłoby jNo zauważyzh w takim
deszczu. Wiktor czul sik bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochk
pijany. Z  dachu  szoferki mrugały  do  niego  śliczne dziewczyny wycikte  z
ilustrowanych  pism, w  schowku znalazł  paczkk  papierosuw  i  było  mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w pork przyhamował i skrkcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł sik jak odkrywca
nieznanych  drug, ponieważ  nigdy  tkdy nie  jeYAdził i  nie chodził. A droga
okazała sik dobra,  zupełnie  inaczej  niż magistracka szosa  -  poczNotkowo
bardzo ruwny  i zadbany asfalt,  potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu  przypomniał  sobie  o  żołnierzach i drucie kolczastym  a po
pikciu minutach to zobaczył.
     Ogrodzenie  -  jeden  rzNod  drutuw - ciNognkło  sik  po  obu  stronach
betonowej drogi i  znikało gdzieś w deszczu. Zamykała  drogk wysoka brania z
budkNo  strażniczNo,  drzwi  budki  były  otwarte i na  jej  progu stał  już
żołnierz w  hełmie,  w długich butach i  w wojskowej pelerynie,  spod kturej
wysuwała sik  lufa automatu.  Jeszcze  jeden żołnierz, bez  hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie muwcie - podzikkuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz  wyszedł z  budki i podszedł do  cikżaruwki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, mugł miezh najwyżej osiemnaście lat.
     - Dzies dobry - powiedział. - Czemu tak puYAno?
     -  Wynikły  pewne  okoliczności  - odpowiedział  Wiktor  zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał sik Wiktorowi i nagle zesztywniał.
     - Passkie dokumenty - rzekł sucho.
     - Jakie tam dokumenty  -  odparł  wesoło Wiktor.  -  Muwik  przecież  -
zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnNoł wargi.
     - Co pan przywiuzł? - zapytał.
     - KsiNożki - oznajmił Wiktor.
     - A przepustkk pan ma?
     - Jasne, że nie mam.
     -  Aha -  powiedział żołnierz i jego  twarz sik  rozjaśniła.  -  Ja też
patrzk...  W  takim  razie  proszk  poczekazh.  W  takim razie  trzeba bkdzie
poczekazh.
     - Niech pan weYAmie pod uwagk - rzekł  Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie ścigazh.
     -  Nie szkodzi,  ja szybko  -  odpowiedział  żołnierz i  przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
     Wiktor  wysiadł  z kabiny i stojNoc na  stopniu obejrzał sik za siebie.
Przez deszcz  nie było  nic widazh. Wobec tego wrucił za kierownick i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie.  Przed nim, za drutami  i za
bramNo  także wirował deszcz, można było domyślezh sik, że stojNo tam  jakieś
ciemne  budowle  -  ni  to  domy,  ni  to  wieże,  ale  wypatrzyzh  cokolwiek
konkretnego było nie sposub.  Czyżby mieli mnie nie zaprosizh  do  środka?  -
pomyślał  Wiktor.  To bkdzie  świsstwo,  jeśli  mnie  nie  zaproszNo.  Można
wprawdzie sprubowazh odwołazh sik do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak
właśnie zrobik, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał sik bohaterem?...
     Żołnierz  znowu wyszedł  z  wartowni, a  za nim wybiegł  stary znajomy,
pryszczaty chłopiec  nihilista w samych kNopieluwkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych śladuw wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopies cikżaruwki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał sik i roześmiał.
     -  Dzies  dobry,  panie  Baniew! To  pan? Jak  fajnie... Przywiuzł  pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
     - No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy sik żołnierz.
     - Tak, to nasz samochud.
     -  Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz.  -  A pan niestety bkdzie
musiał wyjśzh i zaczekazh.
     - Chciałbym zobaczyzh sik z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
     - Można go wywołazh tutaj - zaproponował żołnierz.
     -  Hm  - mruknNoł  Wiktor  i  znaczNoco popatrzył  na chłopca. Chłopiec
rozłożył rkce ze skruchNo.
     - Nie ma pan  przepustki - wyjaśnił. - A oni bez przepustki  nikogo nie
wpuszczajNo. My byśmy z radościNo....
     Nie  pozostało nic innego, jak  wyleYAzh  na deszcz.  Wiktor zeskoczył na
drogk, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła sik brama, cikżaruwka szarpnkła
i podrygujNoc  wpełzła za  ogrodzenie. I  brama  zamknkła  sik.  Czas  jakiś
jeszcze Wiktor słyszał wycie  silnika i  skowyt  hamulcuw, a  potem nie było
słychazh już  nic oprucz plusku i szmeru. A wikc tak, pomyślał Wiktor.  A ja?
Poczuł  rozczarowanie.  Dopiero  teraz  zrozumiał,  że   zdecydował  sik  na
bohaterstwo  nie całkiem bezinteresownie, że  miał nadziejk dużo  zobaczyzh i
dużo zrozumiezh... przeniknNozh, jeśli można tak powiedziezh, do epicentrum. No
i  diabli z  wami,  pomyślał.  Popatrzył na  drogk.  Do  skrzyżowania  sześzh
kilometruw,   od  skrzyżowania  do  miasta   kilometruw  dwadzieścia.  Można
oczywiście  od skrzyżowania  do  sanatorium -  dwa  kilometry.  Niewdzikczne
świnie...  Na deszczu... W tym  momencie  zauważył, że deszcz osłabł. Dzikki
Bogu chozh za to, pomyślał.
     - Wikc mam wywołazh pana Golema? - zapytał żołnierz.
     - Golema? - Wiktor sik ożywił. Właściwie dobrze by było  przegonizh tego
starego grzyba pod deszczem tam i z  powrotem, a poza tym Golem ma samochud.
I flaszkk. - A tak, poproszk.
     - To jest do zrobienia -  powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go.  Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajkty.
     - To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
     - Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie  przyjdzie. Ale dla mnie  to
żaden  kłopot. Znaczy, Banie w...  - i  żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
     Wiktor  zapalił papierosa  i wtedy rozległ  sik  trzask  motocykla. Zza
mgielnej   zasłony  z  obłNokanNo   szybkościNo  wynurzył  sik  "Harley"   z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramk i zahamował. Na  siodełku siedział ten
sam policjant  z niezadowolonNo twarzNo, drugi,  zakutany  w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz sik zacznie, pomyślał  Wiktor naciNogajNoc
głkbiej  kaptur. Ale  nic  mu to  nie  pomogło.  Policjant  z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
     - Gdzie cikżaruwka?
     -  Jaka  cikżaruwka? -  ze zdumieniem zapytał  Wiktor,  żeby  zyskazh na
czasie.
     - Niech  pan  nie udaje! -  wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
sik panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
     - Proszk na mnie nie wrzeszczezh! - zaprotestował Wiktor z godnościNo. -
Co to za chamstwo? Złożk na pana skargk.
     Drugi  policjant  wyplNotujNoc sik po drodze z  brezentowych  pokrowcuw
podszedł i zapytał:
     - Ten?
     -  Jasne, że  ten!  -  stwierdził policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
     -  No  - no!  - powiedział Wiktor  cofajNoc  sik o krok.  -  Co  to  za
samowola? Jak pan śmie?!
     -  Niech pan nie pogarsza  swojej sytuacji stawianiem oporu  - poradził
drugi policjant.
     - A ja nie poczuwam sik do żadnej winy - bezczelnie oświadczył Wiktor i
wsadził rkce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie.
     - Uprowadził pan cikżaruwkk - powiedział drugi policjant.
     -  JakNo  cikżaruwkk? - krzyknNoł  Wiktor.  - JakNo  znowu  cikżaruwkk?
Przyszedłem  tu  w  gości do  pana  Golema, naczelnego  lekarza.  Zapytajcie
wartownikuw. Co ma z tym wspulnego jakaś cikżaruwka?
     - A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
     - Jak to  nie ten? - zaprotestował  policjant z  niezadowolonNo  minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu  kajdanki ruszył  na  Wiktora.  -  No, dawazh  rkce! -
polecił rzeczowym tonem.
     W tym  momencie  trzasnkły  drzwi wartowni i wysoki,  przeraYAliwy  głos
zawołał:
     - Rozejśzh sik!
     Wiktor  i policjant wzdrygnkli sik.  Na progu wartowni  stał  piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
     - Odejśzh od bramy! - krzyknNoł.
     - Ej, ty, spokojniej! -  powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
     - Gromadzenie  sik przed bramNo strefy specjalnej  w ilości wikkszej od
jednego  postronnego  jest   zabronione!  Po  trzykrotnym  ostrzeżeniu  bkdk
strzelazh! CofnNozh sik od bramy!
     - Lepiej odejdYAcie  panowie  - z zatroskaniem  poradził  Wiktor,  lekko
popychajNoc obu policjantuw. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rkkk i zrobił krok w kierunku żołnierza.
     - Czyś ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził cikżaruwkk.
     -   Żadnych   cikżaruwek!   -  przeciNogle  i  przeraYAliwie   wrzasnNoł
sympatyczny i  serdeczny  żołnierzyk.  -  Ostatnie ostrzeżenie!  Dwaj  majNo
odejśzh na sto metruw od bramy!
     -  Słuchaj,  Roch - powiedział  drugi policjant.  - ChodYA,  odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
     Policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo,  purpurowy  z  wściekłości nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w  drzwiach pojawił sik gruby  sierżant  z
ogryzionNo kanapkNo w jednym rkku i ze szklankNo w drugiej.
     -  Szeregowy Dżura  - zapytał  przeżuwajNoc.  - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
     Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło sik zezwierzkcenie. Policjanci
rzucili  sik  do  motocykla,  osiodłali go,  zawrucili obok  Wiktora,  ktury
stanNoł  w pozie regulujNocego ruch i  odjechali. Purpurowy policjant coś do
niego krzyknNoł,  czego nie sposub  było  usłyszezh w  trzeszczeniu  silnika.
Odjechali o pikzhdziesiNot krokuw i zatrzymali sik.
     - Blisko -  powiedział sierżant  z - dezaprobatNo.  - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
     -  Dalej!  -  przeraYAliwym  głosem   krzyknNoł  żołnierzyk  wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
     -  Nauczyli sik  postronni gromadzizh pod bramNo  - zawiadomił  sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbk. - Wrucił na
wartownik, a  piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc  sik z  wolna, kilkakrotnie
przespacerował sik tam i z powrotem przed bramNo.
     Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
     - Przepraszam bardzo, ale co słychazh z doktorem Golemem.
     - Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
     - Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie pujdk...
- popatrzył na mgłk i deszcz, w kturej skryli sik policjanci.
     - Jak to - pujdzie sobie pan? - zaniepokoił sik żołnierz.
     - A co - nie można? - ruwnież niespokojnie zapytał Wiktor.
     -  Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. -  A co z  cikżaruwkNo?
Pan odejdzie, a cikżaruwka? Cikżaruwki należy odprowadzazh od bramy.
     - A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
     - Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze sik tak
robi, jakże inaczej?
     Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobik. Z odległości stu metruw
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
     - Pan jNo naprawdk porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawościNo.
     -  A tak! Policja zatrzymała kierowck,  a ja jak głupi postanowiłem wam
pomuc...
     - Ta - aak... - wspułczujNoco powiedział żołnierz. - Naprawdk nie wiem,
co panu poradzizh.
     - A jeśli, powiedzmy, teraz sobie pujdk?  - chytrze  zapytał  Wiktor. -
Nie bkdzie pan strzelazh?
     - Nie wiem  - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
Zapytazh? ,
     - Zapytazh -  przytaknNoł Wiktor  zastanawiajNoc sik,  czy  zdNoży uciec
poza granick  widoczności czy nie. W tej  samej chwili za bramNo odezwał sik
klakson.  Brama  otwarła  sik  i  ze  strefy  powoli  wytoczyła sik  pechowa
cikżaruwka.  Zatrzymała  sik  obok  Wiktora,  drzwi  sik  uchyliły  i Wiktor
zobaczył,  że za kierownicNo siedzi już nie  chłopiec, jak  oczekiwał,  lecz
łysy,  przygarbiony mokrzak  i  patrzy  na niego.  Wiktor  nie ruszył  sik z
miejsca,  wtedy  mokrzak zdjNoł z  kierownicy rkkk  w czarnej  rkkawiczce  i
zapraszajNoco  poklepał  siedzenie obok siebie.  Raczyli sik  zniżyzh, gorzko
pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił:
     - No wikc wszystko dobrze sik skosczyło, niech pan jedzie z Bogiem.
     Wiktorowi  przeleciała przez  głowk  myśl, że  jeśli  już  mokrzak  sam
zamierza odstawizh samochud  do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli
zamierza  wdazh sik w konflikt z policjNo,  to dobrze byłoby sik  natychmiast
pożegnazh i prosto przez pole dazh nogk do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
     - Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
     - Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
     -  Rzecz  polega  na tym, że ja  ukradłem  tk  cikżaruwkk, chociaż była
zatrzymana.
     - Wiem - cierpliwie wyjaśnił mokrzak. - Niech pan siada.
     Okazja była stracona.  Wiktor  uprzejmie  i  serdecznie pożegnał  sik z
żołnierzem, wdrapał sik na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. Cikżaruwka ruszyła
i  po  minucie  zobaczyli "Harleya". "Harley"  stał  w  poprzek szosy,  obaj
policjanci stali obok  i  gestami nakazywali  zjechazh  na  pobocze.  Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc sik z szoferki powiedział:
     - Proszk zabrazh motocykl, panowie zagrodziliście drogk.
     - Zjechazh na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazazh dokumenty.
     - Jadk na komendk  policji -  powiedział mokrzak. -  Byzh może tam sobie
porozmawiamy?  Policjant nieco sik stropił i wymruczał coś w  rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
     -  Dobrze  - powiedział  wreszcie  policjant.  -  Tylko  ja  poprowadzk
samochud, a tamten niech sik przesiNodzie do motocykla.
     - Proszk bardzo - zgodził sik  mokrzak. - Ale  jeśli  można, motocyklem
pojadk ja.
     - Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
sik rozjaśnił. - Niech pan wysiada.
     Zamienili  sik miejscami.  Policjant  złowieszczo zezujNoc  na  Wiktora
zaczai  sik  krkcizh i wiercizh na  siedzeniu  poprawiajNoc płaszcz,  a Wiktor
zezujNoc na  policjanta patrzył  jak mokrzak,  podobny z tyłu do wielkiej  ,
chudej małpy, garbiNoc  sik  jeszcze  bardziej  i człapiNoc  idzie  w stronk
motocykla  i usadawia  sik w przyczepie. Deszcz  znowu lunNoł jak z  cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
     Chciałbym wiedziezh, czym to wszystko sik skosczy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo  pomyślał Wiktor. NiewyraYAnNo  nadziejk  budził  zamiar mokrzaka
pojawienia sik na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te  dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnk  w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknk. Nie ma takiej
policji, ktura  nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli  tylko ma okazjk... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej  bkdk  musiał zwijazh żagle. Wszystko bkdzie
dobrze.  W ostateczności chociażby  jest  mi lżej  na  duszy...  WyciNognNoł
paczkk  papierosuw  i  poczkstował  policjanta.   Policjant  chrzNoknNoł   z
oburzeniem,  ale  papierosa  wziNoł. Zapalniczka mu sik popsuła, wikc musiał
chrzNoknNozh po  raz wtury, kiedy Wiktor  podał mu ogies.  Właściwie można go
było  zrozumiezh,  tego  niemłodego,  gdzieś  tak  czterdziestopikcioletniego
człowieka,  ktury ciNogle jeszcze był  młodszym  policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał  nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupk, zresztNo, skNod taki może sik znazh na cudzych dupach - ktura właściwa,
a   ktujra  nie...   Policjant  palił   papierosa  i  mink  miał  już  mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkk, pomyślał Wiktor. Dałbym
mu golnNozh, opowiedziałbym kilka  irlandzkich kawałuw, naurNogałbym  władzy,
co to wyłNocznie  swoich protegowanych awansuje,  studentom bym naubliżał  i
kto wie, może facet by sik rozchmurzył.
     - Ależ leje, coś niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miark neutralnie, bez złości.
     - Przecież  jaki tu  kiedyś był klimat  -  ciNognNoł  Wiktor  - i w tym
momencie go olśniło. - A zauważył  pan?  U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża sik do miasta, od razu ulewa.
     -  Szkoda słuw -  powiedział policjant.  - Oni  sik  tam  w leprozorium
nieYAle urzNodzili.
     Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o  pogodzie - jaka kiedyś była i
jaka  sik,  do wszystkich  diabłuw, zrobiła. Odkopali  wspulnych znajomych w
mieście.  Pogadali o  życiu  w stolicy, o mini -  spudniczkach,  o  trNodzie
homoseksualizmu,  o   importowanej   brandy  i  o  narkotykach  z  przemytu.
Naturalnie zgodzili sik,  że nie ma  teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo  i zaraz po wojnie.  Że  policjant  ma pieskie  życie,  chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi struże porzNodku, niezastNopione koło
napkdowe  passtwowego  mechanizmu.  A  tymczasem  znowu   podwyższyli   wiek
emerytalny,  za  to  obniżyli   emerytury,   za  zranienie  przy   pełnieniu
obowiNozkuw służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz bros - komu  w
takich warunkach chce sik wyłazizh ze skury... Słowem powstała taka sytuacja,
że  gdyby  jeszcze  park dobrych  łykuw  to  policjant  powiedziałby  "Dobra
chłopie,  Bug z  tobNo, ja ciebie nie  widziałem  i  ty mnie nie widziałeś".
Jednakże paru łykuw nie było, a chwila dla wrkczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak  że kiedy cikżaruwka podjechała pod  komendk,  policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iśzh za sobNo i to szybko.
     Mokrzak odmuwił udzielenia wyjaśnies  dyżurnemu  oficerowi  i zażNodał,
aby niezwłocznie  zaprowadzono ich  do  komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszk  bardzo, naczelnik  z  pewnościNo  osobiście  pana przyjmie,  co  zaś
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, wikc do
naczelnika  iśzh nie ma po co, natomiast należy go przesłuchazh i  sporzNodzizh
odpowiedni protokuł.  Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan  Baniew nie bkdzie musiał odpowiadazh na żadne pytania, i żadnych
protokułuw  pan  Baniew nie bkdzie  podpisywał,  ponieważ  istniejNo  w  tej
sprawie  okoliczności  dotyczNoce  wyłNocznie  pana  policmajstra.  Dyżurny,
kturemu  było  dokładnie  wszystko  jedno,  wzruszył   ramionami  i  poszedł
zameldowazh.  W  czasie,  kiedy  meldował,  zjawił sik  kierowca  w  roboczym
kombinezonie, ktury  o niczym  nie wiedział  i był  na niezłej bani,  wikc z
miejsca zaczNoł krzyczezh o sprawiedliwości,  niewinności i innych  okropnych
rzeczach.  Mokrzak ostrożnie  zabrał mu  fakturk, kturNo szofer  wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer
tak sik zdumiał,  że aż  zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
     Policmajster   przyjNoł   ich   surowo.   Na   mokrzaka    patrzył    z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał sik nie patrzezh w ogule.
     - Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
     - Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował sik mokrzak.
     -  Proszk -  z  przymusem powiedział  policmajster po  krutkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
     -  Panie policmajstrze  -  oznajmił  mokrzak. -  Jestem upoważniony  do
złożenia  na  passkie   rkce  stanowczego  protestu  z   powodu  powturnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunkuw adresowanych do leprozorium.
     -  Tak, słyszałem  o tym  -  stwierdził  policmajster.  -  Kierowca był
pijany, i byliśmy  zmuszeni  zatrzymazh go.  Przypuszczam, że w  najbliższych
dniach Wszystko sik wyjaśni.
     - Policja zatrzymała nie kierowck,  tylko ładunek - oświadczył mokrzak.
-  Jednakże nie  jest  to takie  istotne. Dzikki  uprzejmości  pana  Baniewa
ładunek został dostarczony z  niewielkim zaledwie  opuYAnienie i powinien pan
byzh zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi,  ponieważ  istotnie  opuYAnienie
ładunku  z  passkiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby stazh sik przyczynNo
poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście.
     - To  zabawne -  powiedział  policmajster.  -  Nie rozumiem i nie życzk
sobie rozumiezh, o czym pan muwi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchazh pogrużek.  Co  zaś  dotyczy  pana  Baniewa,  to  na  tk  okolicznośzh
istniejNo określone artykuły kodeksu karnego, w kturych  takie przypadki sNo
przewidziane. - WyraYAnie unikał patrzenia na Wiktora.
     -  Widzk,  że  pan  naprawdk  nie  rozumie swojej  sytuacji -  oznajmił
mokrzak.  -  Ale jestem  upoważniony do zawiadomienia  pana, że w  przypadku
kolejnego zatrzymania  naszych  ładunkuw  bkdzie  pan  miał  do czynienia  z
generałem Pferdem.
     Zapadło  milczenie.  Wiktor nie wiedział,  kto to taki  generał  Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
     - Wydaje mi sik, że to jest groYAba - stwierdził niepewnie.
     - Owszem - zgodził sik mokrzak - i do tego  groYAba  wikcej  niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak ruwnież.
     - Przyjmujk  do wiadomości  wszystko,  co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - Passki ton  pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecujk  osobom,  kture  pana  upoważniły, że  zajmk sik sprawNo  i  jeżeli
znajdNo sik winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to ruwnież
pana Baniewa.
     -  Panie  Baniew - rzekł mokrzak.  - Jeśli policja bkdzie  panu  robiła
wstrkty  z  powodu tego  incydentu,  proszk niezwłocznie zawiadomizh  doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
     - Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
     O usmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udazh sik
do swojego stolika, przy kturym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
     - Czołem  Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc sik o ladk. - Co słychazh
-  i  w tym  momencie przypomniał  sobie. -  A!  Rachunek... Czy  ja wczoraj
bardzo?
     - Rachunek to  głupstwo -  wymruczał  Teddy. - Nic  poważnego, rozbiłeś
lustro i wyrwałeś umywalkk. Ale czy pamiktasz policmajstra?
     - A co takiego? - zdziwił sik Wiktor.
     - No  tak, wiedziałem, że nie zapamiktasz.  Oczy miałeś, bracie, niczym
gotowany  prosiak,  nic nie  kombinowałeś.  A wikc  ty  - wycelował  w pierś
Wiktora palec wskazujNocy -  zamknNołeś biedaka  w  kiblu,  podparłeś  drzwi
miotłNo i  nie wypuszczałeś.  A  myśmy  nie  wiedzieli,  kto  tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy,
niech  sobie  posiedzi....  A  potem  go  stamtNod  wyciNognNołeś, zaczNołeś
krzyczezh, ach, biedak, jak on sik uświnił! - i wsadziłeś mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała sik, a my ledwie cik odciNognkliśmy.
     - Serio? - zapytał  Wiktor. - No, no.  To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy wspułczujNoco pokiwał głowNo.
     - O, do diabła - powiedział Wiktor. -  Głupia historia.  Chyba muszk go
przeprosizh... Ale jak mi sik udało? Taki silny chłop...
     - Bojk sik, żeby cik nie  wrobili - rzekł Teddy.  - Dziś  rano łaził tu
jeden tajniak,  spisywał zeznania... sześzhdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A
może byzh jeszcze gorzej. Akt  terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokrkcił głowNo.
     - Co? - zapytał Wiktor.
     - Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
     - Tak.
     - No i co?
     - Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
     - Aha! - powiedział  Teddy i  ożywił  sik.  -  No,  to  w  takim  razie
rzeczywiście głupstwo. Napisz mu  ten artykuł i wszystko bkdzie w porzNodku.
Jeśli  burmistrz  bkdzie  zadowolony,  policmajster  nie  odważy  sik  słowa
pisnNozh, chozhbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo kościstNo pikśzh. - Wikc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji nalejk ci na rachunek zakładu. Czystej?
     - Może byzh czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
     Wizyta burmistrza  objawiła mu sik teraz w nowym  świetle.  Wikc oni ze
mnNo w ten sposub, pomyślał Wiktor.  Ta - ak... Albo sik wynoś, albo  rub co
ci  każNo, albo cik wykosczymy. Nawiasem muwiNoc, wynieśzh sik też nie bkdzie
łatwo.  Akt  terrorystyczny  -  bkdNo  szukazh  i  znajdNo.  Jesteś,  bracie,
alkoholikiem,  aż  przykro   patrzezh.  I  żeby   chociaż  byle   kogo,   ale
policmajstra. MuwiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nieYAle. Nie
pamiktał nic  oprucz zalanych wodNo  kafelkuw na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tk scenk. Tak, kochany muj  Wiktorze Baniew, muj ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twuj czas i pora, że tak
powiem, sik sprzedazh... Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawazh  należy sik łatwo i drogo - im  uczciwsze  jest  twoje
piuro, tym drożej za  nie zapłacNo dzierżNocy władzk, wikc nawet sprzedajNoc
sik przynosisz straty przeciwnikowi i należy  starazh sik, aby straty te były
maksymalne...   Wychylił   kieliszek  czystej,   nie   czujNoc  najmniejszej
satysfakcji.
     - Dobra, Teddy - powiedział. - Dzikkujk. Daj rachunek. Dużo tam tego?
     - Twoja kieszes wytrzyma - uśmiechnNoł sik Teddy. WyjNoł z kasy kartkk.
- Należy sik od  ciebie: za  lustro w toalecie -  siedemdziesiNot siedem, za
umywalkk,  porcelanowNo, dużNo  -  sześzhdziesiNot  cztery,  razem,  jak  sam
rozumiesz, sto  czterdzieści jeden. A lampk zapisaliśmy na  tamtNo awanturk.
Jednego  tylko nie  rozumiem  -  ciNognNoł,  patrzNoc,  jak  Wiktor  odlicza
pieniNodze  - czym to  lustro  rozbiłeś?  Wielka tafla gruba  na  dwa palce.
GłowNo w nie tłukłeś, czy co?
     - CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
     - Dobra, nie przejmuj sik - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł,  zrehabilitujesz sik, jeszcze honorarium  podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
     - Nie  trzeba, puYAniej... Przyjdk, jak zjem  kolacjk -  odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
     W restauracji wszystko  było  jak  zwykle -  pułmrok,  zapachy,  dYAwikk
naczys w kuchni; młody mkżczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej;  zgarbiony doktor  R.  Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy sik w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
     - Minogi - rzucił Wiktor. - Butelkk piwa. I jakieś mikso.
     - No  i  doigrał sik pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Muwiłem, żeby
pan przestał pizh. .
     - Kiedy mi pan to muwił? Bo jakoś nie pamiktam.
     - A  czego sik  doigrałeś? -  zainteresował sik doktor R.  Kwadryga.  -
Nareszcie zamordowałeś kogoś?
     - A ty nic nie pamiktasz? - zapytał Wiktor.
     - Pytasz o wczoraj?
     - Tak, o wczoraj... Spiłem  sik jak pszczoła - wyjaśnił Wiktor Golemowi
- zapkdziłem pana policmajstra do klozetu...
     -  A -  a - a! - stwierdził R.  Kwadryga.  - To wszystko kłamstwo.  Tak
właśnie  powiedziałem  śledczemu.  Dziś  rano  przyszedł  do  mnie  śledczy.
Rozumiecie panowie,  straszliwa zgaga,  głowa  pkka, siedzk, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia sik ten  wał i  zaczyna wrabiazh człowieka,  fastrygowazh
przestkpstwo...
     - Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - Fastrygowazh?
     -  No tak, fastrygowazh - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo  wyobrażony   materiał.  -  Tylko  nie   spodnie,   a  przestkpstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczur przesiedziałem w
restauracji, było  cicho, przyzwoicie jak  zawsze,  żadnych skandali, jednym
słowem  okropna nuda... Bkdzie  dobrze - pocieszał  Wiktora.  - Nie przejmuj
sik... A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go?
     - Może nie muwmy już o tym - zaproponował Wiktor.
     - To o czym mamy muwizh?  - zapytał  urażony R. Kwadryga. - Ci  dwaj bez
przerwy sik spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz  na
sto lat wydarzyło sik coś ciekawego - to od razu - nie muwmy.
     Wiktor odgryzł połowk minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
     - Kto to jest generał Pferd?
     - Kos - odpowiedział R. Kwadryga. - Kos. Der Pferd. Albo das.
     - A jednak - rzekł Wiktor - czy kturyś z panuw zna takiego generała?
     - Kiedy służyłem  w  wojsku - powiedział  doktor  R.  Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
     - No i co z tego? - zapytał Wiktor.
     - Arsch po niemiecku dupa - oznajmił  milczNocy do  tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
     - A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
     - W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
     - No i co dalej?
     -  Nic. Wikc  nikt  nie  wie?  I  bardzo  dobrze. Ja  tylko  tak  sobie
zapytałem.
     - A feldfebel nazywał sik Buttock - oznajmił R. Kwadryga.  -  Feldfebel
Buttock.
     - Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
     - Lepiej napijmy sik - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkk koniaku!
     - Po co butelkk? - zapytał Pawor.
     - Żeby starczyło dla wszystkich.
     - Znowu wywoła pan jakiś skandal.
     - Niech pan przestanie,  Pawor -  powiedział Wiktor.  -  Abstynent  sik
znalazł.
     -  Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor.  - Lubik wypizh i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby  wypizh, jak zresztNo przystało  na prawdziwego
mkżczyznk. Ale nie rozumiem, po co  sik upijazh. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijazh sik co wieczur.
     - On tu znowu jest  - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
     - Nie bkdziemy sik upijazh - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi  w  tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija sik, no i Bug z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
     - I  na tym właśnie wszystko  polega  -  stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie  w wudzie, i  to  nie tylko  kraj, ale  cały  świat,  każdy przyzwoity
człowiek powinien zachowazh zdrowy rozsNodek.
     - Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
     - W każdym razie za kulturalnych.
     - Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie wikcej
powoduw, żeby sik upijazh niż niekulturalni.
     -  Możliwe  - zgodził sik  Pawor.  - Jednakże człowiek kulturalny  jest
obowiNozany trzymazh sik w ryzach. Kultura zobowiNozuje...  My tu na przykład
siedzimy każdego  wieczora, rozmawiamy,  pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z
nas  przez  cały  ten czas  powiedział  coś  jeżeli nawet nie  mNodrego,  to
chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i śmiechy.
     - A po co - serio? - zapytał Golem.
     - A po to, że wszystko  leci w przepaśzh, a my sik śmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
     - No  dobrze, Pawor  - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś
serio. Może nie byzh mNodre, ale chociażby na serio.
     - Nie  życzk  sobie  niczego na  serio -  zakomunikował  R. Kwadryga. -
Pijawki. Skpy. Tfu!
     - Cicho  -  powiedział mu  Wiktor. - Śpij jak  ci  dobrze...  Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym.  Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaści.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
     -  Nie  - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartujk.  Byzh może  jestem
ironiczny.  Ale  to dlatego, że przez całe  swoje  życie  słucham  gadania o
przepaściach.  Wszyscy powtarzajNo,  że ludzkośzh stoi  nad  przepaściNo, ale
udowodnizh tego  nikt  nie potrafi.  A kiedy przychodzi do konkretuw, okazuje
sik, że ten cały filozoficzny  pesymizm  jest wynikiem  kłopotuw rodzinnych,
lub braku środkuw finansowych...
     -  Nie - powiedział  Pawor.  - Nie...  Ludzkośzh stoi  nad  przepaściNo,
ponieważ ludzkośzh zbankrutowała.
     - Brak środkuw finansowych - wymamrotał Golem.
     Pawor  zignorował  go.  Pochylił  głowk  i  muwił  patrzNoc  spode  łba
zwracajNoc sik wyłNocznie do Wiktora.
     -  Ludzkośzh  zbankrutowała biologicznie  - wskaYAnik urodzes jest  coraz
niższy, wzrasta czkstotliwośzh raka, niedorozwuj, nerwice, ludzie  stajNo sik
narkomanami.  PołykajNo setki  hektolitruw  alkoholu,  nikotyny,  po  prostu
narkotykuw,  poczNowszy  od haszyszu i kokainy, a  skosczywszy  na  LSD.  Po
prostu  degenerujemy  sik.  NaturalnNo  przyrodk zniszczyliśmy,  a  sztuczna
zniszczy  nas.  Dalej.   Zbankrutowaliśmy  ideologicznie  -  roztrzNosaliśmy
wszystkie    systemy    filozoficzne,   i   wszystkie    zdyskredytowaliśmy,
wyprubowaliśmy   wszystkie   możliwe  rodzaje   moralności  i   etyki,   ale
pozostaliśmy   tak   samo   amoralnymi   bydlakami   jak   troglodyci.   Ale
najstraszniejsze jest to, że cała  ta  szara ludzka  masa w naszych  czasach
jest  ruwnie łajdacka, jak zawsze była.  Nieustannie  pragnie i  domaga  sik
boguw, wodzuw i porzNodku,  i za każdym razem, kiedy otrzymuje boguw, wodzuw
i porzNodek, jest  niezadowolona,  ponieważ  tak  naprawdk  niczego  jej nie
trzeba ani boguw, ani  porzNodku, tylko  chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spktana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzies koperty z
wypłatNo, ale ta koniecznośzh jest jej wstrktna, wikc ucieka od niej  każdego
wieczora  w alkohol i  narkotyki.  ZresztNo  diabli  z  niNo,  z  tNo  kupNo
gnijNocego guwna, kture cuchnie już dziewikzh tysikcy lat i do niczego innego
sik nie nadaje - może tylko śmierdziezh i cuchnNozh. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z  dużej  litery, prawdziwe osobowości. Widzimy
ten  rozkład i wydaje sik nam,  że nas on nie dotyczy,  ale  przecież  i nas
zatruwa beznadziejnościNo, osłabia naszNo wolk, powoli wchłania... A do tego
nowe przeklesstwo -  demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite,  wszyscy
ludzie  sNo  brazhmi,  wszyscy  ulepieni  z  tej  samej gliny...  Nieustannie
utożsamiamy sik z  motłochem, i mamy do  siebie pretensjk, jeśli przypadkiem
odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumiezh i wyciNognNozh wnioski - pora sik ratowazh.
     - Pora  sik napizh - oznajmił Wiktor.  Już żałował,  że zgodził  sik  na
poważnNo  rozmowk z inspektorem  sanitarnym. Na  Pawora  nieprzyjemnie  było
patrzezh. Za bardzo sik gorNoczkował, zaczNoł nawet zezowazh. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaści muwił straszliwe  banały.  Aż  prosiło  sik,
żeby mu powiedziezh - niech sik  pan przestanie  kompromitowazh, Pawor, lepiej
niech pan sik ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie.
     - To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
     - Mogk jeszcze dazh  panu radk. Wikcej ironii, Pawor. Niech sik  pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic  pan nie może zrobizh. A nawet gdyby pan  mugł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
     Power uśmiechnNoł sik ironicznie.
     - A właśnie, że akurat wiem - powiedział.
     - No?
     - Jest tylko jeden sposub, żeby powstrzymazh rozkład.
     -  Wiemy, wiemy  -  lekkomyślnie powiedział Wiktor  - włożyzh  wszystkim
idiotom złote koszule i kazazh im maszerowazh. Cała Europa pod stopami. To już
było.
     - Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno -
zlikwidowazh mask.
     - Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedział Wiktor.
     - Zlikwidowazh dziewikzhdziesiNot procent ludności  - ciNognNoł  Pawor. -
Byzh może nawet dziewikzhdziesiNot pikzh. Masy wypełniły swoje  przeznaczenie -
zrodziły kwiat ludzkości,  twurcuw  cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła
bulwa kartofla, ktura  dała życie roślinie. A  kiedy  trup zaczyna gnizh,  to
znaczy, że pora go pogrzebazh.
     - O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
     - Niech pan nie udaje  głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowizh sik nad sprawami, o kturych panu świetnie wiadomo? Z  jakiego
powodu  ulegajNo  degeneracji  najwspanialsze idee? Z powodu tkpoty  mas.  Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne  obrzydliwości? Z powodu tkpoty mas,
kture  wybierajNo  rzNody godne siebie. Z  jakiego  powodu Złoty  Wiek  jest
ruwnie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu  mas. W
zasadzie Hitler miał słusznośzh, podświadomNo słusznośzh, czuł,  że na świecie
jest wielu  zbytecznych.  Ale  był z krwi  i kości motłochu,  wikc  wszystko
zepsuł.  Głupie było likwidowanie według  przynależności rasowej. A poza tym
nie miał w dyspozycji odpowiednich środkuw masowej zagłady.
     - A według jakich  cech pan zamierza  przeprowadzizh selekcjk? - zapytał
Wiktor.
     - Według nijakości -  odparł Pawor.  - Jeśli człowiek jest  przeciktny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidowazh.
     - A kto bkdzie decydowazh, czy człowiek jest przeciktny, czy nie?
     - Niech pan sik nie martwi, to sNo szczeguły. Ja panu formułujk zasadk,
a kto, co i jak - to sNo szczeguły.
     - A  po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, kturego Pawor
znudził.
     - To znaczy?
     - Na diabła panu ten proces? Rozmienia sik pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak  kosczycie, wy, nadludzie. Zamierzacie  przebudowazh świat, nie zgadzacie
sik na  mniej  niż trzy miliardy  trupuw, a  tymczasem albo  martwicie sik o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom załatwiazh ich ciemne sprawy.
     -  Może jednak trochk ostrożniej na zakrktach - powiedział Pawor. Widazh
było, że jest straszliwie wściekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
     - Ale przynajmniej nie organizujk dktych  procesuw politycznych  i  nie
zamierzam przebudowazh świata.
     -  Tak  - oznajmił Pawor.  - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan  to  przecież  zaledwie  bohema,  czyli  krutko  muwiNoc,  łajdak,  tani
opozycjonista, wichrzyciel i  guwno. Sam pan nie wie czego  chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od  pana. DogadzajNoc gustom łajdakuw podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo,  co to rusza  z posad  świat, a
nie  po prostu obrzydliwym  wierszokletNo  z tych,  co to piszNo na ścianach
publicznych szaletuw.
     - To prawda - zgodził sik Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan
tego wcześniej. Musiałem pana obrazizh, żeby to usłyszezh. No i wynika z tego,
że  jest  pan nikczemnym typkiem,  Pawor.  Jednym  z wielu.  I  jeśli  bkdNo
likwidowazh,   to  pana   też   zlikwidujNo.  Na   podstawie   przeciktności.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
     Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyślał. Pawor jest odrażajNocy. Co
za uśmieszek! Co mu sik dzisiaj stało? Kwadrygaśpi, co mu tam kłutnie,  masy
i  cała ta filozofia... A  Golem rozwalił  sik w fotelu  niczym  w  teatrze,
kieliszek  w palcach, rkka  za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoś Pawor
trochk za długo milczy. Argumentuw szuka, czy co?
     - No dobrze - rzekł w koscu Pawor. - Porozmawialiśmy i wystarczy.
     Uśmieszek znikł mu z  twarzy,  i  oczy miał znowu  jak sturmbahnfuhrer.
Rzucił banknot na stuł, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł
przyjemne rozczarowanie.
     -  Jednak  jak na pisarza fatalnie zna sik pan na ludziach  -  oznajmił
Golem.
     - To nie moja  rzecz  -  lekko  powiedział  Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo  sik  psychologowie  i departament  bezpieczesstwa.  Moja  rzecz,  to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwościNo artysty...  A w zwiNozku z
czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokazh"?
     - Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora.
     - Co  u diabła?  -  zaprotestował  Wiktor - po pierwsze,  wcale  go nie
zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to świnia.  Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, ktury chce pana przymknNozh?
     - Domyślam sik.
     - I nie jest pan zaniepokojony?
     - Nie. MajNo za krutkie rkce. To znaczy burmistrz ma za krutkie rkce. I
sNod.
     - A Pawor?
     - A Pawor  ma  rkce długie -  powiedział Golem.  -  I dlatego niech pan
przestanie  przy  nim  brzdNokazh.  Widzi  pan przecież, że ja przy  nim  nie
brzdNokam.
     - Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor.
     -  Czasami brzdNokam przy panu. Mam do  pana  słabośzh. Proszk mi  nalazh
koniaku.
     -  Z  przyjemnościNo -  Wiktor nalał.  -  Może obudzimy Kwadrygk? Co on
sobie myśli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
     - Nie,  nie trzeba go budzizh. Lepiej porozmawiajmy. Po co  pan sik w to
miesza? Kto pana prosił o porywanie cikżaruwki?
     - Tak mi sik spodobało - oznajmił Wiktor - To świsstwo, żeby aresztowazh
ksiNożki. A  oprucz tego zdenerwował mnie  burmistrz. To był zamach na mojNo
wolnośzh.  Zawsze,  kiedy  ktoś  prubuje  dokonazh  zamachu  na mojNo wolnośzh,
zmieniam  sik  w chuligana...  A nawiasem muwiNoc, Golem, czy generał  Pferd
wstawi sik za mnNo u burmistrza?
     - Generał Pferd kicha na pana razem  z burmistrzem - odparł Golem. - Ma
wikksze zmartwienia.
     -  No  to proszk  mu powiedziezh, żeby sik za  mnNo wstawił. Bo  inaczej
napiszk  pogromowy   artykuł  przeciwko  waszemu  leprozorium:   o  tym  jak
wykorzystujecie   krew   chrześcijasskich   niemowlNot   w   celu   leczenia
okularniczej choroby.  Myśli  pan, że  nie  wiem, po  co  mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
Okryjk was  hasbNo  przed całym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod  maskNo
lekarza.  - Wiktor  stuknNoł  sik z  Goleniem  i wypił. - Bez  żartuw, muwik
poważnie.  Burmistrz  zmusza   mnie  do  napisania  takiego  artykułu.  Pan,
oczywiście, ruwnież o tym wie.
     - Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne.
     - Jak widzk, dla pana  wszystko  jest  nieważne  - powiedział Wiktor. -
Całe miasto  jest przeciwko  panu - nieważne.  ChcNo  pana oddazh pod sNod  -
nieważne.  Inspektora  sanitarnego  Pawora   irytuje  passkie  zachowanie  -
nieważne. A może generał Pferd to pseudonim  pana  Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotkżny generał wie, że pan jest komunistNo?
     - A  dlaczego irytuje sik pisarz Baniew? -  spokojnie zapytał Golem.  -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy sik oglNoda.
     -  Teddy to nasz człowiek  -  wyjaśnił Wiktor.  - On zresztNo  też jest
zirytowany - myszy mu  żyzh nie dajNo.  -  Wiktor zmarszczył brwi  i  zapalił
papierosa. - Chwileczkk, o co mnie  pan pytał?... A,  tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpuścił mnie pan  do leprozorium.  A  ja przecież zachowałem
sik bardzo  szlachetnie. Powiedzmy  nawet,  że głupio, ale każdy  szlachetny
uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
     - I bił sik pan w jego obronie - dodał Golem.
     - O właśnie. Biłem sik.
     - Z faszystami - powiedział Golem.
     - Właśnie z faszystami.
     - A przepustkk pan ma? - zapytał Golem.
     -  Przepustkk...  Pawora  też  nie  wpuszczacie i  on  na moich  oczach
przemienił sik w demofoba.
     - Tak,  Faworowi tu sik  nie wiedzie -  przytaknNoł Golem.  - Właściwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie popełniazh głupstwa. Zdaje sik, że już zaczyna.
     Doktor R. Kwadryga podniusł rozkudłanNo głowk i rzekł:
     - Mocno. Wejdk tam, a potem sik zobaczy. Dach wybijk - Jego głowa znowu
ze stukiem upadła na stuł.
     -  Mikdzy nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos.  - To prawda, że
jest pan komunistNo?
     - O ile pamiktam, partia  komunistyczna jest u nas zakazana -  zauważył
Golem.
     - O Boże - powiedział Wiktor.  - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partik pytam, tylko o pana...
     - Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem.
     - ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale  burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma  pan gdzieś. Ale jeżeli  to
dojdzie do generała Pferda...
     - Ale my mu  przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. -
Po  co  generałowi  zawracazh   głowk  drobiazgami?  Generał  wie,  że   jest
leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki - no i wystarczy.
     - Dziwny generał - rzekł z  zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A
nawiasem  muwiNoc,  z  powodu  mokrzakuw  już  niedługo  czekajNo  go  spore
nieprzyjemności, Czujk to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym  mieście
mokrzaki stały sik po prostu pkpkiem świata.
     - Gdyby tylko w mieście - powiedział Golem.
     - A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje sik, nie
sNo zaraYAliwi.
     - Niech pan nie bkdzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraYAliwi nie sNo tak zwyczajnie.
     - To znaczy?
     - To  znaczy,  że na przykład  Teddy nie  może  sik  od nich zarazizh. I
burmistrz nie może, nie muwiNoc już o policmajstrze. A ktoś inny - może.
     - Na przykład pan.
     - Ja też nie mogk. Już.
     - A ja?
     - Nie  wiem. ZresztNo, to tylko  moja hipoteza.  Niech  pan  nie zwraca
uwagi.
     - Nie zwracam  - smutnie powiedział  Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwykłego?
     -  Co  jest  w  nich niezwykłego  -  powturzył Golem. -  Sam  pan  mugł
zauważyzh, że wszyscy ludzie dzielNo sik  na trzy wielkie grupy.  Dokładniej,
na  dwie duże i jednNo  małNo....  SNo  ludzie,  kturzy nie  mogNo  żyzh  bez
przeszłości,  cali  sNo  w  przeszłości mniej  lub bardziej odległej.  ŻyjNo
tradycjNo,  obyczajem,  przykazaniami,  czerpiNo  z  przeszłości   radośzh  i
przykład. Powiedzmy jak pan prezydent.  Co by on poczNoł, gdybyśmy nie mieli
naszej wielkiej przeszłości? Do czego by sik odwoływał  i w  ogule  skNod by
sik  wziNoł?  Nastkpnie sNo ludzie,  kturzy żyjNo teraYAniejszościNo, i nawet
słyszezh nie  chcNo ani  o  przeszłości ani  o  przyszłości,  i  nic  ich nie
obchodzi  ani przeszłośzh, ani  przyszłośzh.  Jak na  przykład  pan. Wszystkie
wyobrażenia o przeszłości zepsuł panu  prezydent, w jakNokolwiek  przeszłośzh
by  pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi
o przyszłośzh, to nie ma pan o niej  zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
sik  pan  miezh... No i wreszcie  sNo ludzie, kturzy żyjNo przyszłościNo.  Po
przeszłości  nie  oczekujNo,  i   zupełnie  słusznie,  niczego  dobrego,   a
teraYAniejszośzh   to   dla  nich   wyłNocznie  materiał,  z  kturego  budujNo
przyszłośzh,   surowiec.  ..   ZresztNo   tak  naprawdk,  oni  już  żyjNo   w
przyszłości...  na  wysepkach  przyszłości, kture  powstajNo dokoła  nich  w
czasie teraYAniejszym... - Golem uśmiechajNoc sik jakoś dziwnie, wzniusł oczy
do sufitu. - Oni  sNo  mNodrzy -  powiedział z czułościNo.  -  SNo diabelnie
mNodrzy  w  odrużnieniu  od   wikkszości  ludzi.  Wszyscy   co  do   jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich  pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnies w
ogule nie majNo.
     - Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety...
     - W pewnym sensie - tak...
     - Wudka, igrzyska?
     - Bez wNotpienia.
     - Straszna choroba -  stwierdził Wiktor - ja nie chck... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic  nie  rozumiem.  No, to że mNodrych ludzi  wsadza sik za
druty kolczaste -  to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich sik wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
     -  A może to  nie oni siedzNo  za  drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
uśmiechnNoł sik.
     - Chwileczkk  -  powiedział.  -  To  jeszcze  nie  wszystko, czego  nie
rozumiem.  Co  tu  na  przykład  robi Pawor? Mnie sik nie wpuszcza  - zgoda,
jestem  człowiekiem  postronnym.  Ale  przecież  ktoś  musi  sprawdzizh  stan
bielizny pościelowej i wychodkuw? Może macie tam antysanitarne warunki?
     - A jeżeli  interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzył na Golema.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał.
     - Znowu nie - odpowiedział Golem.
     - Wikc kto to jest według pana - szpieg?
     - Szpieg to zbyt ogulnikowe pojkcie - zaprotestował Golem.
     -  Chwileczkk  -  rzekł  Wiktor. -  Proszk  muwizh  wprost.  Kto otoczył
leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
     -  Och, ten  drut  kolczasty -  westchnNoł Golem.  - Ile  ubras na  nim
porwano,  a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkk. Wie pan,  jakie jest
najlepsze lekarstwo  na biegunkk? Tytos z  portweinem, a  raczej  portwein z
tytoniem.
     -  Dobra -  powiedział  Wiktor. -  To znaczy  generał  Pferd. Aha...  -
powiedział - i ten młody  człowiek z teczkNo... A wikc to tak! To znaczy, że
to jest normalny  wojskowy instytut naukowy.  Jasne... A  Pawor, znaczy sik,
nie  jest wojskowym. Z  innego, znaczy sik, resortu. Albo  byzh  może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
     - Niech Bug broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowało!
     - Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
     - Myślk, że tak - stwierdził Golem.
     - A ten facet wie, kim jest Pawor?
     - Myślk, że nie - stwierdził Golem.
     - Pan mu nic nie powiedział?
     - A co mnie to obchodzi?
     - I generałowi też pan nie powiedział?
     - Nawet mi do głowy nie przyszło.
     - To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedziezh.
     - Niech  pan  posłucha,  Wiktor -  powiedział  Golem.  - Tylko  dlatego
pozwoliłem panu gadazh na  ten temat, żeby pan  sik  przestraszył i  przestał
pchazh palce w cudze drzwi. Nie jest to do  niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony,  mogNo pana  uciszyzh  i to tak, że nawet  nie zdNoży sik pan
zdziwizh.
     - Mnie  akurat jest łatwo wystraszyzh - rzekł  Wiktor z westchnieniem. -
Jestem  wystraszony  od dziecka.  Ale pomimo  wszystko nie  mogk zrozumiezh -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzakuw?
     - Jacy - oni? - zmkczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
     - Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
     -  Boże  - odparł  Golem.  -  No, czego w naszych  czasach mogNo chciezh
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za  to  ja nie rozumiem, czego
pan od nich  chce.  Po co pan sik wtrNoca w  to wszystko? Mało panu własnych
kłopotuw? Mało panu prezydenta?
     - Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod.
     - No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weYAmie ze  sobNo  ryzk
papieru... Mogk panu podarowazh maszynk do pisania, chce pan?
     - Ja piszk starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway.
     - No  i świetnie. Podarujk panu ogryzek ołuwka. Proszk pracowazh, kochazh
Diank. Może jeszcze dazh panu fabułk? Może pan sik już wypisał?
     -  Fabuły  rodzNo sik  z tematu -  dostojnie  oznajmił Wiktor.  -  A ja
studiujk życie.
     -  Proszk bardzo  - powiedział Golem. -  Niech  pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech sik pan nie wtrNoca do procesuw.
     - To niemożliwe - oświadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony  sposub
wpływa  na  obraz  eksperymentu.  Czyżby pan  zapomniał  o  prawach  fizyki?
Przecież  my  obserwujemy  nie  świat  jako  taki,  tylko świat  plus  wpływ
obserwatora.
     - Już raz  dostał  pan kastetem po głowie, a nastkpnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzelizh.
     - No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, byzh  może  wcale nie kastetem,
tylko cegłNo. A  po drugie - czy mało jest miejsc, w kturych można dostazh po
głowie? W  każdej chwili mogNo  mnie  wrobizh,  wikc co - mam nie wychodzizh z
pokoju?
     Goleni przygryzł dolnNo wargk. Miał żułte, kosskie zkby.
     - Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił sik pan wtedy
w  eksperyment najzupełniej  przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie.
Jeśli teraz wtrNoci sik pan świadomie...
     - Nie wtrNocałem sik w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem
sobie spokojnie do Loli i nagle widzk...
     - Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejśzh
na drugNo stronk, wymużdżona gapo!
     - Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodzizh na drugNo stronk?
     -  A  dlatego,  że  jeden  passki  dobry znajomy  zajmował  sik  akurat
wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiNozkuw, a pan tam wlazł jak baran.
     Wiktor wyprostował sik.
     - Jaki znowu muj dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
     - Znajomy znalazł sik z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
     Wiktor   jednym   haustem   dopił   swuj   koniak.  Ze   zdumiewajNocNo
wyrazistościNo  przypomniał  sobie - Pawor,  z  czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkk i kastet ze stukiem spada na podłogk - cikżki,
matowy, porkczny.
     - Wykluczone - zaprotestował Wiktor  i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy.
Pawor nie mugł...
     - Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł sik Golem. Wiktor położył
rkce na stole i popatrzył na swoje zaciśnikte pikści.
     - Co majNo z tym wspulnego jego bezpośrednie obowiNozki? - zapytał.
     - Najwidoczniej komuś potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
     - A ja w tym przeszkodziłem?
     - Prubował pan przeszkodzizh.
     - To znaczy, że oni go jednak porwali?
     - I wywieYAli.  Może pan dzikkowazh Bogu,  że nie zabrali i pana - w celu
uniknikcia   przeciekuw  informacji.  Ich  przecież  nie  interesujNo   losy
literatury.
     - To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor.
     - Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem.
     -  Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze  zobaczymy... A po co
był im potrzebny mokrzak?
     - Jak to  - po co? Informacja... SkNod wziNozh informacjk? Sam pan wie -
druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd...
     - To znaczy, że  teraz go  przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo
milczał. Potem rzekł:
     - On nie żyje.
     - Zatłukli go?
     - Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu
czytazh, wikc umarł z głodu.
     Wiktor szybko  popatrzył  na niego. Golem  uśmiechał  sik smutnie. Albo
płakał.  Wiktor  poczuł  nagłe  przerażenie   i  żałośzh,  duszNocNo  żałośzh.
Przygasło światło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrakło powietrza i z  trudem rozluYAnił  wkzeł krawata. Boże muj, pomyślał,
jakaż  to kanalia,  co  za szubrawiec, bandyta,  zimny morderca..  a  po tym
wszystkim, po godzinie, umył rkce, uperfumował  sik, wstkpnie obliczył,  ile
bkdzie warta  wdzikcznośzh zwierzchnikuw, siedział obok, pił  ze mnNo  jak  z
kolegNo,  łajdak,  łgał,  śmiał  sik ze mnie w  kułak,  szydził, a kiedy sik
odwracałem,  sam do siebie  puszczał oko, potem zaś wspułczujNoco pytał  jak
tam  moja  głowa... Niby  przez czarnNo mgłk Wiktor  widział, jak doktor  R.
Kwadryga  powoli podniusł głowk, rozciNogał w bezgłośnym  krzyku  spierzchłe
wargi i zaczNoł konwulsyjnie macazh  drżNocymi rkkami  po  obrusie jak ślepy.
Oczy  miał  jak  ślepiec,  kiedy  potrzNosał  głowNo  i wciNoż  krzyczał,  i
krzyczał,  a  Wiktor nic  nie słyszał...  Dobrze  mi tak, sam jestem  guwno,
nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc  przy
tym  za rkce, nie pozwalazh  mi sik obetrzezh, na jakiego diabła  jestem komuś
potrzebny, trzeba  było bizh jeszcze mocniej,  żebym już nie  wstał. a ja jak
przez sen,  pikści z waty, i Boże muj, po jakiego diabła ja w ogule żyjk, po
jakiego diabła żyjNo  wszyscy,  przecież to takie  proste,  podejśzh z tyłu i
rNobnNozh  w głowk żelazem,  i nic sik  nie  zmieni,  nic  na świecie sik nie
zmieni,  tysiNoc  kilometruw  stNod, w tej samej sekundzie, urodził sik taki
sam  szubrawiec...  Tłusta  twarz  Golema  obrzmiała   jeszcze  bardziej   i
poczerwieniała do ciemnej szczeciny,  oczy mu zapłonkły. Leżał nieruchomo  w
fotelu  jak bukłak  ze zjełczałNo  oliwNo, poruszały sik  tylko palce, kiedy
powoli  brał  kieliszek  za  kieliszkiem,  bezdYAwikcznie  odłamywał   nużkk,
wypuszczał i znowu brał, znowu  łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie
mogk pokochazh Diany, mało z kim sypiam, spazh  wszyscy umiejNo, ale czy można
kochazh kobietk, ktura ciebie nie kocha, a kobieta nie może  kochazh, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko sik krkci w przeklktym, nieludzkim kole, tak
jak  krkci  sik  żmija,  jak  goni za  swoim  własnym  ogonem, jak zwierzkta
kopulujNo  i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzkta  nie wymyślajNo  słuw i
nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i  uciekajNo od siebie... A
Teddy  płakał  oparty łokciami  o  ladk  baru,  oparł kościsty podbrudek  na
kościstych  pikściach,  jego łysa głowa  szafranowe lśniła pod lampNo, a  po
zapadniktych policzkach nieustannie płynkły łzy i też lśniły pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem guwnem, a nie pisarzem,  jaki  ze  mnie u diabła
pisarz, jeśli nienawidzk pisania, jeśli pisanie to dla mnie mkka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajkcie, coś w rodzaju  bolesnego fizjologicznego wyprużnienia,
coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzk,
strach  pomyślezh,  że  bkdk musiał  to robizh przez całe życie, że już jestem
skazany, że  teraz już  mnie  nie zwolniNo, tylko wciNoż bkdNo sik domagazh -
daj, daj  i  ja bkdk dawazh, ale teraz nie mogk, nawet myślezh o tym nie mogk,
bo  zwymiotujk.  ..  Bol-Kunac stał  za  plecami R. Kwadrygi  i  patrzył  na
zegarek, smukły, mokry,  z mokrNo, świeżNo twarzNo o  przepikknych  ciemnych
oczach  i wiało  od  niego,  rozrywajNoc  gkstNo gorNocNo  duchotk,  rześkim
zapachem - zapachem trawy i YArudlanej wody, zapachem lilii, słosca i konikuw
polnych nad jeziorem... I świat powrucił. Tylko jakieś niejasne wspomnienie,
albo  odczucie, czy może wspomnienie odczucia  znikało za  zakrktem  - czyjś
rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojkty zgrzyt, brzkk, chrzkst szkła...
     Wiktor oblizał wargi  i sikgnNoł po butelkk. Doktor R.  Kwadryga leżNoc
głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..."  Zatroskany  Golem  zmiatał   ze   stołu  kawałki  szkła.  Bol-Kunac
powiedział:
     - Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem
kopertk  i  znowu spojrzał  na zegarek. - Dzies  dobry panu, panie Baniew  -
rzekł.
     - Dobry wieczur - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
     Golem uważnie czytał  list.  Teddy  za ladNo  hałaśliwie  wycierał  nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
     - Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy  widziałeś,  kto mnie
wtedy uderzył?
     - Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
     - Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył sik.
     - Stał do mnie plecami - wyjaśnił Bol-Kunac.
     - Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był?
     Golem wydał z  siebie nieokreślony dYAwikk. Wiktor  obejrzał sik szybko.
Golem, nie  zwracajNoc  na  nikogo  uwagi,  z  zadumNo  rwał  list na drobne
kawałki. Strzkpy schował do kieszeni.
     - Jest pan w błkdzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go.
     -  Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - Proszk cik...  Ja tam nie mogk  sam
jeden. JedYA ze mnNo... Bardzo okropnie...
     Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł:
     -  Teddy! Proszk zapisazh na muj  rachunek...  i  pamiktaj,  że stłukłem
cztery kieliszki...  No,  to ja  idk -  rzekł do Wiktora.  - Niech  pan  sik
zastanowi i  radzk podjNozh rozsNodnNo decyzjk. Byzh może lepiej bkdzie, jeśli
pan stNod wyjedzie.
     - Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi
wydało sik, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokrkcił przeczNoco głowNo.
     - Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia.
     Tamci  wyszli.  Wiktor w  zadumie dopił  koniak. Podszedł kelner, twarz
miał opuchniktNo, w  czerwonych plamach.  ZaczNoł sprzNotazh ze stołu i  jego
ruchy były zaskakujNoco niezrkczne i niepewne.
     - Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor.
     - Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
     - A co z Peterem? Zachorował?
     - Nie, proszk  pana. Peter  wyjechał.  Nie  wytrzymał.  Ja  pewnie  też
wyjadk... Wiktor spojrzał na R. Kwadrygk.
     - Proszk go puYAniej odprowadzizh do pokoju.
     - Tak, oczywiście, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner.
     Wiktor zapłacił, pomachał  Teddyemu na pożegnanie  i wyszedł  do hallu.
Wszedł  na  pierwsze  piktro, znalazł  drzwi  Pawora,  podniusł  rkkk,  żeby
zapukazh, stał  tak przez  chwilk i nie zapukawszy,  ponownie zszedł na  duł.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie
miał  mokre,  oblepione kosmykami  włosuw, a  na twarzy,  na obu  policzkach
nabrzmiewały  świeże  zadrapania.  Spojrzał  na  Wiktora  -  w  oczach  miał
szalesstwo. Ale teraz nie wolno było  dostrzegazh tych niepojktych rzeczy, to
byłoby nietaktowne  i  okrutne, i tym  bardziej nie wolno było o tym  muwizh,
koniecznie należało udawazh, że nic sik nie stało, wszystko trzeba odłożyzh na
puYAniej, na jutro, albo byzh może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
     - Gdzie zatrzymał sik ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co
zawsze  chodzi  z  teczkNo.  Recepcjonista  nieco  sik  spłoszył.  Jakby   w
poszukiwaniu  wyjścia   popatrzył   na  tablick  z  kluczami,  potem  jednak
powiedział:
     - W trzysta szesnastym, panie Baniew.
     - Dzikkujk - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetk.
     - Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzazh.
     - Wiem - odparł  Wiktor. -  Nie mam zamiaru im przeszkadzazh. Po prostu,
tak  sobie  zapytałem...  chciałem,  wie  pan,  powrużyzh  sobie  -  jeśli  w
parzystym, to wszystko bkdzie dobrze.
     Recepcjonista uśmiechnNoł sik blado.
     -  Ależ  jakie  może  pan  miezh  kłopoty,  panie  Baniew  -  powiedział
uprzejmie.
     - Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I wikksze, i mniejsze. Dobrej nocy.
     Wszedł na trzecie piktro i kroczył niespiesznie,  celowo  niespiesznie,
jakby  po  to  aby  wszystko   przemyślezh,  rozważyzh,  zastanowizh   sik  nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyzh trzy ruchy naprzud, w  rzeczywistości
jednak myślał tylko o tym,  że dawno  już  pora  zmienizh bardzo wyliniały  i
wytarty chodnik  na  schodach. I  dopiero wtedy,  kiedy miał już  zapukazh do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, loduwka i  barek), omal nie  powiedział  na
głos: "Czy  mam przyjemnośzh z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. Dzikki mnie
zaraz zaczniecie sik wzajemnie zjadazh".
     Pukazh  musiał  dosyzh  długo -  najpierw delikatnie, kostkami palcuw,  a
kiedy nikt nie  reagował - bardziej zdecydowanie, pikściNo, a kiedy i to nie
poskutkowało -  tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoś zasapał w dziurkk do
klucza - wtedy odwruciwszy sik tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
     - Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami.
     - SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilk.
     - Czego pan chce?
     - Mam panu do powiedzenia park słuw.
     - Proszk przyjśzh rano - odezwał sik głos za drzwiami. - My już śpimy.
     - Niech  to diabli wezmNo - powiedział Wiktor  rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie ktoś tu zobaczył? Proszk otworzyzh, czego sik pan boi?
     SzczkknNoł klucz, drzwi sik uchyliły i  w szczelinie ukazało sik  mktne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
     - Park słuw - powiedział.
     - Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupuw.
     Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim  drzwi  i  zapalił
światło. Przedpokuj był ciasny i we dwuch z trudem sik w nim mieścili.
     -  No, to niech pan  muwi - powiedział wysoki. Był w piżamie  wymazanej
czymś na samym przodzie. Wiktor zdumiał sik - poczuł zapach alkoholu. PrawNo
rkkk wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
     - Bkdziemy tu tak stazh i rozmawiazh? - rzekł Wiktor.
     - Tak.
     - Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiazh nie bkdk.
     - Jak pan chce - powiedział wysoki.
     - Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy.
     Przez  chwilk  milczeli.  Wysoki  już całkiem jawnie  obmacywał Wiktora
oczami.
     - Zdaje sik, że nazywa sik pan Baniew? - zapytał.
     - Zdaje sik.
     - Aha - powiedział ponuro  wysoki  - To jaki  z pana  sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piktrze.
     - SNosiad z hotelu - wyjaśnił Wiktor.
     - Aha... no wikc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
     - Życzk sobie pana o czymś zawiadomizh - powiedział Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam sik zastanawiazh, czy warto.
     - No dobra - rzekł wysoki. - ChodYAmy do łazienki.
     - Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie pujdk.
     - A dlaczego nie chce pan iśzh do łazienki? Co to za kaprysy?
     -  Wie  pan - oznajmił Wiktor  - rozmyśliłem sik.  Chyba jednak  pujdk.
Koniec koscuw to nie moja sprawa - ruszył do drzwi.
     Wysoki aż zastkkał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
     - Pan jest, jaki mi sik zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimś
pana mylk?
     - Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia.
     - Ależ niech pan  poczeka. Trzeba było od razu  tak muwizh.  Proszk.  O,
tutaj.
     Weszli do  salonu dokładnie obwieszonego portierami  - z prawej  strony
portiery,  z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie  błyskał  kolorowym ekranem, dYAwikk był wyłNoczony.  W  przeciwległym
kNocie  patrzył na Wiktora  z mikkkiego  fotela pod lampNo  młody człowiek w
okularach  - ruwnież  ubrany  w piżamk  i kapcie.  Obok niego, na stoliku do
gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widazh.
     -  Dobry wieczur  -  powiedział  Wiktor."  Młody  człowiek  w milczeniu
skłonił głowk.
     - To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
     - Proszk tutaj - rzekł wysoki.  Weszli do  sypialni po prawej stronie i
wysoki usiadł na łużku.  -  Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i
muwi.
     Wiktor usiadł. W sypialni cikżko śmierdziało zastałym tytoniowym  dymem
i oficerskNo wodNo  kolosskNo. Wysoki siedział na łużku i patrzył na Wiktora
nie wyjmujNoc rkki z kieszeni. W salonie szeleściła gazeta.
     -  Dobra  -  oznajmił  Wiktor.  Czuł,  że nie  udało mu sik  całkowicie
przezwycikżyzh obrzydzenia ale jeśli już  tu przyszedł,  trzeba było muwizh. -
Mniej wikcej domyślam sik, kim panowie jesteście.  Byzh może  sik  mylk,  i w
takim razie wszystko  w porzNodku. Ale jeżeli sik  nie mylk, może przyda sik
wam wiadomośzh, że was śledzNo i starajNo sik wam przeszkodzizh.
     - Załużmy - stwierdził wysoki. - A wikc kto nas śledzi?
     - Bardzo sik wami interesuje niejaki Pawor Summan.
     - Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
     - On nie jest inspektorem sanitarnym. I to  jest właściwie wszystko, co
chciałem panu powiedziezh. - Wiktor wstał, ale wysoki sik nie ruszył.
     - Załużmy - powturzył. - A skNod właściwie pan to wie?
     - To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyślał.
     - Załużmy, że nieważne - odparł w koscu.
     - Sprawdzanie to  wasza  rzecz -  rzekł  Wiktor. - A ja  nic wikcej nie
wiem. Do widzenia.
     -  Ależ dokNod sik pan śpieszy - powiedział  wysoki. Pochylił  sik  nad
nocnym  stolikiem,  wyjNoł  butelkk i  szklankk -  Najpierw  chciał  pan  za
wszelkNo  cenk wejśzh, a teraz już  pan chce iśzh... Nie szkodzi, że z  jednej
szklanki?
     - Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
     - Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje?
     - Prawdziwa szkocka?
     - Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wrkczył Wiktorowi szklankk.
     - NieYAle sik wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił.
     - Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. -  Opowiedziałby mi
pan wszystko dokładnie...
     - Mowy nie  ma - zaoponował  Wiktor  - za to płacNo wam pensje. Podałem
wam nazwisko, adres  znacie sami,  wikc  sik nim  zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdk nic  już wikcej nie  wiem. Może tylko...  - przerwał i udał,  że go
nagle olśniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk.
     - No? - zapytał. - No?
     -  Wiem, że  porwał  jednego  mokrzaka  i  że organizował  to  razem  z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
     - Flamento Juventa - podsunNoł wysoki.
     - O to, to.
     - O tym mokrzaku - to pewna wiadomośzh?
     - Tak. Prubowałem im przeszkodzizh i  pan inspektor  sanitarny trzasnNoł
mnie  po  głowie kastetem.  A  potem, kiedy  leżałem nieprzytomny,  wywieYAli
mokrzaka samochodem.
     -  Tak,  tak  -  powiedział wysoki.  - Wikc to  był Summan... Niech pan
posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
     - Chck - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by sik
nie podkrkcał, jak by sik  nie podbechtywał, czuł sik wstrktnie. No i bardzo
dobrze  -  pomyślał.  Dzikki  chociaż  za  to,  że  przyna  jmniej  nie  mam
kwalifikacji  na  kapusia.  Żadnej przyjemności, chociaż teraz  rzeczywiście
zacznNo  sik wzajemnie zagryzazh.  Golem miał racjk - niepotrzebnie sik  w to
wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
     - Proszk - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankk.

     *

     - Ktura godzina? - zapytała sennie Diana.
     Wiktor  starannie  zdjNoł  brzytwNo pasemko  mydła z  lewego  policzka,
spojrzał w lustro, a potem powiedział.
     - Śpij, mała, śpij. Jest jeszcze wcześnie.
     - Rzeczywiście - przytaknkła Diana. Kanapa zaskrzypiała.  - DziewiNota.
A co ty robisz?
     - Golk sik -  oznajmił Wiktor,  zdejmujNoc  nastkpne  pasemko mydła.  -
Nagle zachciało mi sik ogolizh. Co tam, myślk. Wezmk i sik ogolk.
     -  Wariat  -  stwierdziła Diana  ziewajNoc.  - Trzeba  sik  było ogolizh
wieczorem. CałNo mnie podrapałeś swuj No szczecinNo. Kaktus.
     Widział  w  lustrze  jak Diana  niepewnym  krokiem  podeszła do fotela,
wlazła na niego z nogami i zaczkła  patrzezh  na Wiktora. Wiktor mrugnNoł  do
niej.  Znowu  była inna  -  czuła,  mikkka, serdeczna,  zwinkła sik jak syta
kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, ktura wpadła
wczoraj wieczorem do pokoju.
     - Dzisiaj jesteś podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego sik uśmiechasz?
     - Nie z twojego powodu. Po prostu coś sobie przypomniałam.
     Słodko  ziewnkła  i  przeciNognkła  sik.  Tonkła w piżamie  Wiktora,  z
bezkształtnych zwojuw jedwabiu w  fotelu  wyglNodała  tylko  jej prześliczna
twarz i smukłe rkce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai golizh sik szybciej.
     - Nie śpiesz sik  - powiedziała. - Pokaleczysz sik.  I tak już na  mnie
czas, muszk jechazh.
     - Dlatego sik śpieszk - rzekł Wiktor.
     - Nie, ja tak nie .lubik. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
     Wiktor  wyciNognNoł rkkk, pomacał jej sukienkk i posczochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wyschło.
     - Gdzie sik śpieszysz?
     - Przecież ci muwiłam. Do Roschepera.
     - Jakoś nic nie pamiktam. Co tam z Roscheperem?
     - No, bo przecież sik uszkodził - oznajmiła Diana.
     -  Ach tak!  -  stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coś muwiłaś.  SkNodś tam
wypadł. Bardzo sik potłukł?
     -  Ten głupek -  rzekła Diana  - nagle  postanowił skosczyzh ze  sobNo i
wyskoczył  przez okno. Rzucił sik jak byk, głowNo naprzud, wyłamał  futrynk,
ale przy tym  zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczezh,
a teraz leży.
     - Co mu sik stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka?
     - Coś w tym rodzaju.
     - Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdżałaś do mnie? Przez tego wołu?
     - No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedziezh, dlatego że on, to
znaczy Roscheper,  nie mugł beze  mnie. Nie  mugł i już. Nic nie mugł, nawet
sik odlazh. Musiałam udawazh szmer wody i opowiadazh mu o pisuarach.
     - Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaś o pisuarach,
a  ja sik  tu mkczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie
napisałem.  Wiesz, ja w  ogule nie lubik  pisazh, a już  ostatnio.... W ogule
moje życie ostatnio... -  zamilkł. Co to jNo obchodzi,  pomyślał.  Przespali
sik  i  pobiegli  każde  w  swojNo stronk.  - Ale,  ale,  słuchaj.... Kiedy,
powiedziałaś, Roscheper wypadł?
     - Trzy dni temu - odparła Diana.
     - Wieczorem?
     - Uhm - przytaknkła Diana gryzNoc herbatnik.
     - O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. -  Mikdzy dziesiNotNo  a
jedenastNo. Diana przestała gryYAzh.
     -  Zgadza   sik  -  oznajmiła.   -  A  skNod  wiesz?  PrzyjNołeś   jego
nekrobiotycznNo depeszk?
     -  Poczekaj  -  powiedział  Wiktor.  -  Zaraz  opowiem  ci  coś  bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaś?
     -  Co robiłam?  Ach,  tak. Tego  wieczoru, o  ile  pamiktam, wpadłam  w
okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki  smutek, że  nic,
tylko sik powiesizh. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczk,
     I to  jak  ryczk  -  jakby  mnie  kto  zarzynał,  od  dziecka  tak  nie
ryczałam...
     - I nagle wszystko minkło - powiedział Wiktor. Diana zamyśliła sik.
     - Tak...  Nie...  Wtedy  nagle  Roscheper  jak  nie  zawyje  na  ulicy,
przestraszyłam sik i wybiegłam...
     Chciała  jeszcze  coś  dodazh,  ale znienacka  ktoś  zapukał  do  drzwi,
szarpnNoł klamkk i  głos Teddyego  zachrypiał  z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
ObudYA  sik! Otwieraj,  Wiktor!" Wiktor zamarł  z brzytwNo w rkku.  "Wiktor -
chrypiał Teddy  - Otwieraj!" i wściekle szarpał klamkk. Diana  zeskoczyła  z
fotela i przekrkciła  klucz. Drzwi  sik  rozwarły, wpadł  do środka Teddy  -
mokry, złachmaniony i z obrzynem w rkku.
     - Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki.
     - Co sik stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna...
     - Dzieci odeszły - dyszNoc cikżko, odparł Teddy. - Zbieraj sik,  dzieci
odeszły!
     - Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci?
     Teddy  rzucił  obrzyn  na  stuł,  na  stosy zapisanych  i  pokreślonych
papieruw.
     -  Zwabili dzieci  dranie! -  wrzasnNoł. - Zwabili,  szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! Dosyzh sik nacierpieliśmy... Koniec!
     Wiktor  nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego  Teddyego widział tylko raz,  kiedy w  czasie straszliwej awantury w
restauracji, ktoś wykorzystał okazjk i włamał sik do kasy.
     Wiktor,  kompletnie zagubiony, gapił  sik  jak sroka  w gnat, Diana zaś
schwyciła  bieliznk  wiszNocNo na  oparciu krzesła, przemknkła do łazienki i
zatrzasnkła  za  sobNo  drzwi.  W tym samym  momencie  nerwowo  i gwałtownie
zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkk. To była Lola.
     - Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie  rozumiem,  Irma gdzieś  przepadła,
zostawiła list, że już nigdy  nie wruci, a wszyscy muwiNo, że dzieci odeszły
z miasta... Bojk sik! Zrub coś... - prawie płakała.
     -  Dobrze,  dobrze,  zaraz - odparł Wiktor. -  Dajcie  mi  przynajmniej
włożyzh spodnie.  -  Rzucił  słuchawkk i obejrzał  sik  na  Teddyego.  Barman
siedział na rozgrzebanym łużku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki
resztki  z butelek. - Poczekaj  - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki.  Ja
zaraz...
     Wrucił  do  łazienki  i  zaczNoł  spiesznie  golizh namydlony podbrudek,
kilkakrotnie  zaciNoł  sik,  nie  miał  czasu  naostrzyzh  brzytwy,  a  Diana
tymczasem  wyskoczyła spod prysznica i szeleściła ubraniem za jego  plecami,
twarz  miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała sik do  walki, ale była
absolutnie spokojna.
     ... A  dzieci szły  nie kosczNocNo  sik,  szarNo  kolumnNo  po  szarych
rozmytych drogach,  szły potykajNoc sik  i ślizgajNoc, padajNoc pod  ulewnym
deszczem,  szły zgarbione, przemoczone na  wskroś, ściskajNoc  w posiniałych
łapkach   żałosne,   mokre  tobołki,  szły   maleskie,   bezradne,  nic  nie
rozumiejNoce,  szły  płaczNoc, szły  milczNoc,  szły  oglNodajNoc sik,  szły
trzymajNoc  sik  za rkce i za szelki, a po bokach drogi  maszerowały mroczne
czarne postacie  bez  twarzy,  zamiast  twarzy  miały czarne  przepaski, nad
przepaskami  zimno i bezlitośnie patrzyły nieludzkie oczy,  rkce w  czarnych
rkkawiczkach  ściskały automaty,  deszcz padał na  oksydowanNo stal,  krople
wody drżały  i  spływały  po stali...  Co  za  głupstwa,  myślał  Wiktor, to
zupełnie coś innego, to  nie teraz, widziałem tamto,  ale tamto  było bardzo
dawno, teraz jest zupełnie inaczej...
     ...Odchodziły radośnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po
kałużach ciepłymi,  bosymi  stopami,  wesoło  rozmawiały i  śpiewały, i  nie
oglNodały sik, ponieważ  o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko
przyszłośzh dlatego zapomniały na zawsze  o swoim  stkkajNocym, chrapiNocym w
przedrannej  godzinie   mieście,   o  tym   skupisku   pluskiew,   gnieYAdzie
małostkowych intryg i nikczemnych pragnies, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym  z siebie zbrodnie i  zbrodnicze zamierzenia,  tak
jak  krulowa   mruwek   nieprzerwanie  wyrzuca  z   siebie  jajka,   odeszły
szczebioczNoc  i  rozmawiajNoc,  i  znikły  we mgle,  a  my,  pijani,  nadal
zachłystujemy sik  stkchłym powietrzem wśrud obrzydliwych koszmaruw, kturych
one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo...
     WciNognNoł  spodnie, skaczNoc na jednej  nodze, kiedy  zadrżały szyby i
niskie, mechaniczne  wycie  dotarło do pokoju. Teddy rzucił sik do okna, ale
za  oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysiłkiem  poruszajNocy  pedałami. A szyby drżały i
podzwaniały  nadal,  a  niski,  żałośliwy  ryk  nie  ustawał  i  po  minucie
dołNoczyło do niego urywane, smktne buczenie.
     - Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
     - Nie,  poczekaj - powiedział Teddy. -  Wiktor, masz  bros? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
     Wiktor nie odpowiedział,  złapał swuj  płaszcz  i we  trujkk zbiegli po
schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało
sik, że w hotelu  nie ma już żywej  duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedział R.  Kwadryga, ktury ze zdumieniem krkcił głowNo i najwidoczniej  od
dawna oczekiwał śniadania. Wybiegli na ulick, gdzie stała cikżaruwka Diany i
wszyscy troje wsiedli do  kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i  popkdzili
przez  miasto. Diana milczała, Wiktor  palił,  starajNoc  sik  zebrazh myśli,
Teddy  zaś  pułgłosem wciNoż  wyrzucał  z  siebie  potok  nieprawdopodobnych
przeklesstw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słuw, ponieważ  takie
słowa  mugł znazh  tylko  Teddy - szczur z  przytułku,  wychowanek  portowych
slumsuw,  potem  handlarz  narkotykami,  potem wykidajło w  domu publicznym,
potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
     Ludzi w mieście prawie nie  było widazh, tylko na  rogu Słonecznej Diana
przyhamowała,  żeby zabrazh spłoszonNo park  małżesskNo.  Niskie wycie  syren
przeciwlotniczych  i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coś
apokaliptycznego w tym jkku mechanicznych  głosuw nad bezludnym  miastem. Aż
ściskało  w środku i  człowiek  chciał  gdzieś biec, ni to ukryzh  sik, ni to
strzelazh i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkk bez zwykłego
entuzjazmu, niekturzy zaś rozglNodali sik  na boki z otwartymi ustami  jakby
prubujNoc cokolwiek zrozumiezh.
     Na szosie, za miastem ludzi  było coraz  wikcej. Niekturzy szli pieszo,
zachłystujNoc sik deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na  rowerach  i też  już tracili siły, ponieważ
trzeba było  jechazh  pod  wiatr. Kilkakrotnie  cikżaruwka  mijała  porzucone
samochody, zepsute, lub takie, kturym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do
rowu. Diana zatrzymywała sik, zabierała wszystkich i  bardzo prkdko skrzynia
okazała sik  zapchana  do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli
sik na gurk ustkpujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na
wpuł  oszalałej  staruszce. PuYAniej nawet w  skrzyni  nie  było już miejsca,
Diana przestała  sik  zatrzymywazh,  cikżaruwka pkdziła  naprzud  mijajNoc  i
oblewajNoc  potokami  wody  dziesiNotki   i   setki  ludzi  wkdrujNocych  do
leprozorium.  Kilkakrotnie  cikżaruwkk  wyprzedzały  furgonetki   wypełnione
ludYAmi,  motocykliści,  a  jakaś cikżaruwka dogoniła  ich i jechała teraz  z
tyłu.
     Diana  przywykła  wozizh  koniak  dla  Roschepera,  albo  pkdzizh  pustym
samochodem po okolicy dla własnej  przyjemności  i  w cikżaruwce  działy sik
rzeczy  straszne. Wszyscy nie mogli usiNośzh, nie było miejsca, i  ci, kturzy
stali, wczepiali sik jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał sik
trzymazh jak najdalej  od bokuw skrzyni, nikt sik nie odzywał,  wszyscy tylko
sapali i  klkli pod  nosem, a  jedna kobieta  bez  przerwy płakała. I  padał
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie  wyobrażał  sobie,  że  na świecie  może  padazh  taki  deszcz  -  gksta,
tropikalna ulewa, ale  nie  ciepła,  tylko lodowata na  wpuł z gradem, ktury
porywisty  wiatr  niusł  na  spotkanie  idNocych.  Widocznośzh  była żadna  -
piktnaście metruw z przodu i piktnaście  z tyłu, i Wiktor  okropnie sik bał,
że Diana kogoś potrNoci na szosie,  albo wpadnie na  hamujNocy samochud. Ale
wszystko jakoś sik  udało, tylko  Wiktorowi  ktoś mocno nadepnNoł  na  nogk,
kiedy wszyscy  polecieli  na  siebie  po raz ostatni i  cikżaruwkk zarzuciło
przed skupiskiem samochoduw stojNocych pod bramNo leprozorium.
     Zapewne zgromadziło sik tu  całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał
i można było pomyślezh, że miasto  przybiegło tu  ratujNoc sik przed potopem.
Na  prawo i na lewo  od szosy, jak daleko  sikgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z
drutu kolczastego stał wielotysikczny tłum, w  kturym tonkły rozrzucone tu i
uwdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, cikżaruwki, autobusy i nawet jeden samobieżny dYAwig,
na ramieniu  kturego siedziało  kilku ludzi. Nad tłumem  wisiał głuchy szum,
czasami rozlegały sik przeraYAliwe krzyki.
     Wszyscy wyskoczyli z cikżaruwki i Wiktor od razu stracił z oczu Diank i
Teddyego.  Wokuł  były  same   nieznajome  twarze,  ponure,   rozwścieczone,
zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami  w słup, nieprzytomne, szczerzNoce
zkby...  Wiktor sprubował  przedostazh  sik do  bramy,  ale  po kilku krokach
beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali  nieruchomNo ścianNo, nikt nie zamierzał
ustkpowazh  miejsca,  można  ich  było  pchazh,  kopazh,  bizh,  nawet  sik  nie
odwracali,  tylko wciskali głowy  w  ramiona i za wszelkNo cenk starali  sik
przesunNozh naprzud, naprzud, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci,  stawali na
palcach, wyciNogali szyje  i  nic nie było widazh poza kołyszNocym sik morzem
kapturuw i kapeluszy.
     - Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliśmy, o Boże?
     -  Ścierwa!  Dawno  trzeba  było ich  wyrżnNozh. MNodrzy  ludzie  zawsze
muwili...
     - A  gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube świnie?
     - Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszk sik! Och, Sym...
     - Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliśmy... Odejmowaliśmy
sobie od ust ostatni kks, chodziliśmy  jak łachmaniarze, żeby tylko je ubrazh
i obuzh...
     - Zebrazh sik do kupy i rraz! Brama wyleci...
     - Ja go w życiu palcem nie tknkłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
     -  Widziałeś  karabiny maszynowe?  A  to  niby  po  co,  żeby do  ludzi
strzelazh? Za to, że my po swuj e dzieci?
     - Muj Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
     - Cuż  to  sik  wyrabia, panowie? Przecież  to  jakiś obłkd.  Gdzie  to
widziane?
     - To  nic,  Legia  im  jeszcze pokaże...  SNo  tam  z tyłu,  rozumiesz?
OtworzNo nam bramk, a my wszyscy razem...
     - A karabiny maszynowe widziałeś? O to właśnie chodzi...
     - Puśzhcie mnie! Przepuśzhcie mnie, słyszycie! Tam jest moja curka!
     - Dawno sik już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam sik zapytazh.
     - A może  nic im  nie bkdzie?  Przecież  to nie jakieś  bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwałkk poszły, nie do piecuw...
     - Zabijk, gardło przegryzk!
     -  Ta - ak, widocznie  jedno wielkie guwno z nas zostało, jeśli rodzone
dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły,
nikt ich silNo nie zmuszał...
     - Ej, kto ma bros?  Wychodzizh! Kto ma bros,  niech wychodzi, powtarzam!
Zbierazh sik tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
     - To  sNo moje dzieci, muj panie, moje własne i bkdk  nimi rzNodził tak
jak mi sik podoba!
     - Gdzie jest policja, o Boże!
     - Trzeba wysłazh telegram do pana prezydenta! Pikzh tysikcy podpisuw - to
nie w kij dmuchał!
     - Kobietk zadusili! Odsus sik, muwik draniu! Nie widzisz?
     - Municzka! Muj Municzka! Municzka!
     - Guwno  warte sNo te wszystkie  petycje.  Nie  lubiNo u  nas  petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
     - Otwierazh bramk, twoja mazh! Mokrzaki parszywe! Ścierwa!
     - Bramk!
     Wiktor zawrucił.  Było  to trudne, kilkakrotnie uderzono  go.  ale mimo
wszystko wydostał  sik, odnalazł cikżaruwkk i znowu wdrapał sik na gurk. Nad
leprozorium wisiała mgła i dziesikzh metruw  za  ogrodzeniem nie było już nic
widazh.  Brama  była zamknikta,  przed  niNo,  na pustej  przestrzeni,  stali
rozkraczeni  żołnierze  służby  wewnktrznej w hełmach nasuniktych na  oczy -
było ich mniej wikcej dziesikciu. Przed wejściem do wartowni unoszNoc sik na
palcach  ze zdenerwowania, natkżajNoc  głos wykrzykiwał coś do tłumu oficer,
ale  nie  sposub  go  było usłyszezh. Nad dachem wartowni,  niczym  olbrzymia
etażerka, wznosiła  sik we  mgle drewniana wieża  i na jej gurnej platformie
stał  karabin  maszynowy  i krkcili  sik  mkżczyYAni w  " szarych  mundurach.
Nastkpnie  tam, za  ogrodzeniem,  ledwie dosłyszalnie  pobrzkkujNoc  żelazem
przejechał wzdłuż drutuw transporter opancerzony,  podskoczył  kilka razy na
wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok  transportera tłum przycichł,  tak  że
nawet  można  było  usłyszezh  wysilone  okrzyki oficera  ("... Spokuj... mam
rozkaz...  do  domuw...")  a  potem  tłum znowu  zahuczał,  wydał  pomruk  i
zaryczał.
     Przed  bramNo zaczNoł sik  jakiś ruch.  Wśrud  ciemnych, granatowych  i
szarych  płaszczy zalśniły dobrze znane miedziane  hełmy  i  złote  koszule.
Pojawiły  sik  w  tłumie  jak plamy  światła,  przedzierały  sik  na  wolnNo
przestrzes  i tam łNoczyły w żułtozłotNo mask. Chłopcy jak  dkby - w złotych
koszulach do kolan,  przepasani  szerokimi, oficerskimi  pasami o  szerokich
sprzNoczkach, w  błyszczNocych miedzianych  hełmach, dzikki kturym żołnierzy
Legii nazywano po  prostu strażakami -  mieli też krutkie,  masywne  pałki i
niezliczonNo ilośzh emblematuw Legii - na  sprzNoczce, na lewym  rkkawie,  na
piersi, na pałce,  na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordk  pikzh  lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory   znaczkuw.   Znaczek   strzelca   wyborowego   i   Wyborowego
spadochroniarza, i  Wyborowego  nurka i jeszcze  znaczki  z  portretem  pana
prezydenta, i jego zikcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u  każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż  jeden z
tych  bałwanuw  w  porywie  chuligasskiego  entuzjazmu rzuci  taki granat  -
odezwie sik karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty  żołnierzy i bkdNo strzelazh do tłumu,  do  tłumu, a nie do  złotych
koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu  biegał
machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
sik oglNodazh dookoła nie wiedzNoc co robizh, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer  strasznie sik ucieszył, nawet sik uśmiechnNoł  i
zaryczał  piorunowym  głosem,  ale  zdNożył  tylko  ryknNozh  "Uwaga!  Proszk
wszystkich zgromadzonych  ...", kiedy megafon  widocznie  znowu sik  zepsuł,
oficer   pobladł,  dmuchnNoł  w  tubk,  a   Flamenco  Juventa,  ktury  nawet
przygotował  sik  do  wysłuchania, ze  zdwojonNo energiNo  zaczNoł biegazh  i
wymachiwazh pałkNo. Tłum nagle groYAnie zahuczał - wydawało sik, że  krzyknkli
wszyscy razem  i ci kturzy krzyczeli już przedtem, i ci  kturzy  do tej pory
milczeli  albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili sik i Wiktor
też zaczai krzyczezh  nieprzytomny z  przerażenia na myśl o tym co sik  zaraz
wydarzy.  "Zabrazh tych bałwanuw!  -  krzyczał - Zabrazh strażakuw! To śmierzh!
Nie wolno!  Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W  tłumie, ale tłum do tej
chwili nieruchomy, zaczai ruwnomiernie kołysazh sik jak pułmisek gigantycznej
galarety. Oficer  upuścił megafon  i zaczai  cofazh sik  do  drzwi  wartowni,
twarze  żołnierzy pod  hełmami stały sik twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
gurze, na  wieżyczce, nikt  sik już  nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozległ sik Głos.
     Był jak  grzmot, dobiegał ze wszystkich  stron  jednocześnie i  od razu
zagłuszył  wszystkie pozostałe dYAwikki. Był  spokojny,  nawet melancholijny,
pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie,  bezgraniczna pobłażliwośzh, jakby
przemawiał ktoś ogromny,  wyniosły, stojNocy tyłem do natrktnego tłumu, ktoś
kto  muwi  przez  ramik  oderwany  na  chwilk  od  ważnych  spraw  z  powodu
irytujNocych głupstw.
     -  Przestascie  wreszcie krzyczezh  -  powiedział  Głos.  -  Przestascie
wymachiwazh rkkami i odgrażazh sik.
     Czy to doprawdy takie trudne - przestazh gadazh  i przez chwilk spokojnie
pomyślezh? Przecież świetnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was  dlatego,
że same  tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz.
Odeszły dlatego, że obrzydliście im doszczktnie i ostatecznie. One nie chcNo
już dłużej  żyzh  tak  jak  żyjecie wy  i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naśladowazh swoich przodkuw i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo  inaczej.  Nie  chcNo wyrosnNozh  na pijakuw i  rozpustnikuw,  ludzi
małodusznych, konformistuw  i niewolnikuw, nie chcNo, żeby zdobiono  z  nich
przestkpcuw, nie chcNo waszych rodzin i waszego passtwa.
     Głos umilkł na chwilk. Przez całNo minutk nie  było słychazh ani jednego
dYAwikku - tylko  jakiś szelest, jakby szeleściła mgła  pełznNoc nad ziemiNo.
Potem Głos przemuwił znowu:
     -  Możecie byzh  zupełnie spokojni o swoje dzieci.  Bkdzie im  dobrze  -
lepiej niż z wami i znacznie  lepiej, niż  wam samym.  Dzisiaj nie mogNo was
przyjNozh,  ale  od   jutra  -  przychodYAcie.  W  Kosskiej  Dolinie  zostanie
przygotowany  Dom  Spotkas  i od  trzeciej  po  południu możecie przychodzizh
chozhby  codziennie.  Codziennie o puł  do trzeciej z placu miejskiego  bkdNo
odchodzizh trzy autobusy. To za  mało, w każdym razie na jutro  -  niech wasz
burmistrz zatroszczy sik o dodatkowy transport.
     Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym  murem. Ludzie jakby bali sik
poruszyzh.
     - Tylko weYAcie pod uwagk -  ciNognNoł  Głos.  - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo sik  z  wami spotykazh. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nakłonizh,  aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic bkdNo  miały na
to ochoty... ale potem... to już jak tam sik sami z nimi  dogadacie. A teraz
rozejdYAcie  sik Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzk,
pomyślcie, sprubujcie pomyślezh, co możecie dazh swoim dzieciom.  Przyjrzyjcie
sik  sobie.  Wydaliście  je  na  świat  i okaleczacie  je  na  swuj obraz  i
podobiesstwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domuw.
     Tłum  pozostał nieruchomy. Byzh może  prubował  myślezh. W  każdym  razie
Wiktor prubował.  Były  to oderwane myśli. Nawet nie myśli,  lecz po  prostu
strzkpy wspomnies,  fragmenty rozmuw, głupia, umalowana twarz  Loli.  A może
jednak lepiej skrobankk? Po co  nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wściekłości... Ja  z ciebie  zrobik człowieka, parszywy szczeniaku,  skurk z
ciebie zedrk... Okazało sik, że  mam dwunastoletniNo curkk, czy możesz pomuc
mi  jakoś  jNo  urzNodzizh   w  mieście  w  przyzwoitym  miejscu?...  Irma  z
ciekawościNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie...  właściwie  jest mi  nawet wstyd,  ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkk, ładna lalka? Jesteś  jeszcze mała,  dowiesz
sik jak dorośniesz...
     -  No i  dlaczego  stoicie?  -  zapytał  piorunowy  Głos. - OdejdYAcie!.
Nadleciał cikżki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł.
     - No, idYAcie już - powiedział Głos.
     I  ponownie  nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak cikżka
wilgotna  dłos,  ktura legła na twarzy, popchnkła  - i  znikła. Wiktor otarł
policzki i zobaczył,  że tłum sik cofa. Ktoś  głośno krzyknNoł, rozległy sik
dYAwikczNoce  dośzh  niepewnie  nawoływania,  wokuł   samochoduw  i  autobusuw
powstały  niewielkie wiry.  Ludzie zaczkli ze wszystkich stron wdrapywazh sik
do skrzyni cikżaruwki,  wszyscy  poczkli sik śpieszyzh, rozpychazh, tłoczyzh  w
drzwiach samochoduw, niecierpliwie rozdzielazh sczepione kierownicami rowery,
zawarczały silniki, wielu ludzi  odchodziło  pieszo, czksto oglNodajNoc sik,
ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter,  ktury  właśnie  podjechał  z  łoskotem  żelaza  i  stanNoł  na
widocznym  miejscu.  Wiktor  wiedział,  dlaczego  ludzie  sik  odwracajNo  i
dlaczego sik śpieszNo, paliły go policzki i  jeżeli czegokolwiek sik bał, to
tego, że Głos znowu powie: "IdYAcie"! i znowu cikżka wilgotna dłos  z odrazNo
legnie na jego twarzy.
     Grupka  kretynuw  w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała
przed bramNo, ale było ich już mniej, do  pozostałych zaś  podszedł oficer i
wrzasnNoł  na  nich -  imponujNocy,  pewny  siebie,  spełniajNocy  przyjemny
obowiNozek i oni ruwnież cofnkli sik, nastkpnie zawrucili i powlekli  precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemik szare,  granatowe; ciemne płaszcze, i
oto  już nie pozostała  ani jedna  złota  plama, obok przejeżdżały autobusy,
samochody  osobowe,   a  ludzie   w  skrzyni   cikżaruwki  rozglNodali   sik
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
     Potem  nie wiadomo skNod wynurzyła sik Diana, Diana Gniewna  stankła na
stopniu, spojrzała w gurk, po czym krzyknkła surowo: "Tylko do skrzyżowania!
Samochud  jedzie do  sanatorium!"  i  nikt  nie  ośmielił sik zaprotestowazh,
wszyscy  byli wyjNotkowo cisi  i zgadzali sik na wszystko. Teddy nie pojawił
sik do kopca, prawdopodobnie zabrał sik innym  samochodem. Diana zakrkciła i
pojechali   znajomNo  betonowNo   szosNo  mijajNoc   grupy   pieszych   oraz
rowerzystuw, a ich  z kolei wyprzedzały przeciNożone  samochody  osobowe,  z
jkkiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i
mżył drobny kapuśniaczek. Deszcz  zaczNoł  sik  dopiero wtedy,  kiedy  Diana
podjechała  do skrzyżowania, ludzie  wysiedli,  a  Wiktor  przesiadł sik  do
szoferki.
     Oboje milczeli do samego sanatorium.
     Diana  od razu poszła  do Roschepera -  tak  przynajmniej powiedziała -
Wiktor zaś zrzuciwszy  płaszcz uwalił sik na  łużko  w swoim pokoju, zapalił
papierosa i zaczNoł gapizh sik w sufit. Byzh  może godzink, byzh może dwie, bez
przerwy  palił,  wiercił  sik  na  łużku,  wstawał,  spacerował  po  pokoju,
bezmyślnie  wyglNodał  przez okno, zasuwał  i odsuwał portiery,  pil  wodk z
kranu, ponieważ mkczyło go pragnienie i znowu padał na łużko.
     ...Upokorzenie,  myślał. Tak, oczywiście. Bili  po twarzy, wymyślali od
łobuzuw, jak ostatniemu  żebrakowi, ale pomimo wszystko  to byli  ojcowie  i
matki,  pomimo wszystko  kochali swoje dzieci, mogli je bizh, ale gotowi byli
oddazh   za   nie  życie,  demoralizowali  swoim   przykładem,  ale  przecież
nieumyślnie, lecz przez  swojNo  ciemnotk,...  matki  rodziły  je  w bulach,
ojcowie karmili  i ubierali, przecież byli dumni  ze swoich dzieci, chwalili
sik nimi, czksto  je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywiście,  teraz  ich  życie  zrobiło  sik  puste,  nic im przecież  nie
zostało.  Czy  wolno  wikc traktowazh ich aż  tak  okrutnie,  tak zimno,  tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaśzh po pysku...
     ...Czyżby naprawdk,  u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w
człowieku  od zwierzkcia? Nawet macierzysstwo, nawet uśmiech Madonny, czułe,
serdeczne  rkce  podajNoce  pierś niemowlkciu... Tak, oczywiście, instynkt i
cala religia  zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczkście  polega na
tym, że  tk  religik prubuje sik przenieśzh na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny,  z kturymi instynkty nie majNo już nic wspulnego, a jeżeli majNo,
to  przynoszNo wyłNocznie  szkodk...  dlatego  że  wilczyca muwi  wilczktom:
"KNosajcie  jak  ja"  i  to  wystarczy,  zajkczyca  uczy   swoje  zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek  uczy swoje małe:
"Myśl tak jak ja" i  to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce,  ale  na pewno nie ludzie,  co  najmniej
nadludzie  - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj sik,  jak myśleli przed
tobNo,  zobacz co z tego wyszło,  wyszło niedobrze, dlatego, że  to  i to, a
powinno byzh  tak  i tak. Zobaczyłeś? A teraz  zacznij  myślezh sam,  myśl  co
zrobizh, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak".  Tylko, że  ja nie  wiem,
czym jest  to i to, i co to  jest tak i tak, a w ogule wszystko to już było,
wszystko  to  już  wyprubowaliśmy,  zrealizowali  sik  poszczegulni  świetni
ludzie,  ale przeważajNoce  masy  pchały  sik  starNo  drogNo,  nigdzie  nie
skrkcajNoc,  zwyczajnie,  po naszemu... ZresztNo jak  człowiek ma wychowywazh
swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak
ja, chowaj sik tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad,
i  dalej  do  tej  pierwszej  jaskini,  do  kosmatych  nosicieli  oszczepuw,
pożeraczy mamutuw. Żal mi  tych bezwłosych potomkuw,  żal  mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzieś, nie jesteśmy im w ogule potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukowazh, nie zamierzajNo nawet burzyzh starego świata,
stary  świat ich nie interesuje, majNo  swoje  sprawy,  a  od starego świata
żNodajNo  tylko  jednego - żeby  sik od nich odczepił.  Teraz stało  sik  to
możliwe, teraz można handlowazh ideami, mamy teraz potkżnych kupcuw idei, oni
bkdNo cik chronizh, zapkdzNo  cały świat za druty kolczaste, żeby stary świat
ci nie  przeszkadzał, bkdNo cik  karmizh, bkdNo  cik  pielkgnowazh... bkdNo  w
sposub najbardziej ugrzeczniony ostrzyzh topur, kturym odrNobujesz gałNoYA, na
kturej oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami.
     ...I  do  diabła, to  jest  na  swuj  sposub  wspaniałe -  wszystko już
wyprubowano, tylko tego jeszcze nie wyprubowano - zimny wychuw bez słodkiego
szczebiotu, bez łez...  chociaż co ja  tu wymyślam, skNod mogk wiedziezh  jak
wyglNoda to  ich wychowanie... ale wszystko  jedno - okruciesstwo  i pogardk
widazh  gołym okiem... Nic im  z  tego  nie wyjdzie, dlatego że -  no dobrze,
intelekt, myślcie, uczcie sik, analizujcie - ale co z rkkami matki,  czułymi
dłosmi,  kture kojNo bul i ogrzewajNo świat. I  kłujNocy zarost  ojca, ktury
bawi  sik w  wojnk i w  tygrysa, uczy sik  boksowazh,  jest  najsilniejszy  i
wszystko  wie? A  przecież  to też było! Nie tylko  wrzaskliwe (albo  ciche)
kłutnie  rodzicuw, nie  tylko pasek i pijany bełkot,  nie  tylko bezsensowne
targanie  za uszy na  zmiank  z nagłym  i  niepojktym  deszczem  cukierkuw i
miedziakuw  na kino... ZresztNo, skNod ja  mogk wiedziezh  - może  oni  majNo
jakiś  ekwiwalent  tego  dobrego,  co  zawiera   w   sobie  macierzysstwo  i
ojcostwo... jak  Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba  byzh, żeby  na
ciebie  tak  patrzono... i  w  każdym razie  ani  Bol-Kunac, ani  Irma,  ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy  nie włożNo złotych koszul, a czy to
mało? Do diabla - niczego wikcej od ludzi nie wymagam!
     .. .Nie tak prkdko, powiedział do siebie. ZnajdYA najważniejsze.  Jesteś
z nimi, czy przeciwko  nim? Jest jeszcze trzecie wyjście  -  miezh wszystko w
nosie. Ale  mnie  nie jest  wszystko  jedno.  Ach,  jak  ja bym  chciał  byzh
cynikiem, jak  łatwo, prosto  i przyjemnie  jest byzh  cynikiem!...  no,  coś
takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo sik, nie żałujNoc
sił i środkuw, kuł, najpikkniejszych frazesuw, papieru, nie żałujNo  pikści,
nie  żałujNo ludzi, niczego im nie  żal, żebym tylko został  cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiście
przeciw -  nie  znoszk  lekceważenia, nienawidzk elit, nienawidzk  wszelkiej
nietolerancji,  i  nie lubik,  och, jak ja  nie lubik,  kiedy  mnie bijNo po
mordzie  i wyganiajNo precz... I jestem  za, ponieważ  lubik ludzi mNodrych,
utalentowanych,  nienawidzk głupcuw, nienawidzk  tkpakuw, nienawidzk złotych
koszul, faszystuw  i jest jasne, że do niczego  nie  dojdk, zbyt mało o nich
wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca sik w oczy raczej to, co złe
- okruciesstwo, pogarda, odczłowieczenie,  wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, kturNo  kochani, i  Irma,  kturNo  kocham, i
Golem,  kturego szanujk, i Bol-Kunac, i pryszczaty  nihilista... a  kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare ścierwo, faszysta i demagog, i  ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w złotych koszulach, i Fawor... Co  prawda, z drugiej  strony - jest z  nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszk generałuw,
przeciwko zaś Teddy  i z pewnościNo jeszcze wielu  takich jak Teddy...  Tak,
wikkszościNo  głosuw  niczego  sik  tu  nie  rozwiNoże.  To  coś  w  rodzaju
demokratycznych wyboruw - wikkszośzh zawsze popiera łobuzuw...
     Około  drugiej  przyszła  Diana,  Diana  Zwyczajna  i  Wesoła  w ciasno
przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana.
     - Jak idzie praca? - zapytała.
     - Płonk - odpowiedział. - Spalam sik, świecNoc innym.
     - Fakt, dużo dymu. Chozhbyś okno otworzył... Chcesz jeśzh?
     -  Tak,  do diabła! - odparł  Wiktor.  Przypomniał  sobie, że  nie jadł
śniadania.
     - Do diabła, w takim razie idziemy!
     Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali
dietetycznNo zupk "Bracia w sapiencji",  poczerniali z fizycznego zmkczenia.
Gruby trener  w opiktym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po
ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy.
     - Poznam cik teraz z  pewnym  człowiekiem -  oznajmiła  Diana. -  Zjemy
razem obiad.
     - Co to  za  jeden?  - z  niezadowoleniem zapytał Wiktor.  Miał  ochotk
milczezh przy jedzeniu.
     - Muj mNoż - odrzekła Diana. - Muj były mNoż.
     - Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No cuż... Bardzo mi milo.
     Co też przyszło jej  do głowy, pomyślał smktnie.  I komu  to potrzebne.
Popatrzył  żałośnie na Diank, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika
w  kNocie  sali.  MNoż wstał na ich  powitanie,  żułtoskury, garbatonosy,  w
ciemnym garniturze  i w  czarnych  rkkawiczkach.  Nie  podał Wiktorowi rkki,
tylko skłonił sik i powiedział niegłośno:
     - Dzies dobry, cieszk sik, że pana widzk.
     - Baniew - przedstawił sik  Wiktor z fałszywNo serdecznościNo, ktura go
zawsze ogarniała na widok mkżuw.
     - My sik właściwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
     -  Ach  tak! -  zawołał  Wiktor.  -  Ależ oczywiście!  Muszk  sik  panu
przyznazh, że moja  pamikzh... -  zamilkł.  -  Chwileczkk  - zapytał.  -  Jaki
Zurtzmansor?
     -  Paweł  Zurtzmansor.  Pan zapewne mnie czytał,  a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczył  pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliśmy
sik  w jeszcze  jednym  miejscu w nader  niemiłych  okolicznościach...  Może
usiNodziemy?
     Wiktor usiadł. No dobrze, pomyślał. Niech tak bkdzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyślał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor -  nie wiedziezh  czemu  mNoż  Diany,  czyli  garbonosy  tancerz,
grajNocy tancerza, ktury gra  tancerza,  ktury tak naprawdk jest mokrzakiem,
albo nawet  czterema mokrzakami  naraz, albo nawet pikcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor  nie  miał  "okularuw", jakby rozpłynkły sik po
całej  twarzy  barwiNoc  jNo na  latynoamerykasski  kolor. Diana z  dziwnym,
nieomal  macierzysskim uśmiechem patrzyła to na niego, to na swojego mkża. I
to było  nieprzyjemne.  Wiktor poczuł coś w rodzaju zazdrości, kturej do tej
pory  nigdy  nie  doznawał,  kiedy  miał  do  czynienia z  mkżami.  Kelnerka
przyniosła zupk.
     - Dzikkujk -  automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkk  i  zaczNoł
jeśzh nie czujNoc smaku. Zurtzmansor ruwnież jadł, spoglNodajNoc spode łba na
Wiktora -  bez uśmiechu, ale z jakimś rozbawionym wyrazem twarzy. Rkkawiczek
nie zdjNoł,  ale sposub w  jaki  posługiwał sik łyżkNo,  w jaki łamał chleb,
używał serwetki, świadczył o starannym wychowaniu.
     - To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem -  stwierdził
Wiktor - filozofem...
     - Obawiam sik, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam sik,  że  z tym słynnym filozofem mam  teraz  zwiNozek  nadzwyczaj
odległy.
     Wiktor   nie  znalazł  odpowiedzi   i   postanowił   odłożyzh   rozmowk.
Ostatecznie,  to nie  ja jestem  inicjatorem spotkania, nie ma co sik pchazh,
skoro on chciał sik ze mnNo zobaczyzh, to niech sam  zaczyna...  Przyniesiono
drugie  danie.  Nadzwyczaj  uważnie Wiktor zaczai kroizh mikso.  Przy długich
stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczkkajNoc  nożami i widelcami. A
przecież  siedzk  tu  jak  głupi, pomyślał  Wiktor. Brat  w  sapiencji.  Ona
prawdopodobnie  kocha  go do  tej pory. Zachorował, musieli sik rozstazh, ale
ona nie chciała sik rozstazh, bo  inaczej  po co  by jechała do tej  dziury -
żeby wynosizh  nocniki Roschepera?  I czksto  sik widujNo, on zakrada  sik do
sanatorium,  zdejmuje  opaskk  i  tasczy z niNo. Przypomniał sobie,  jak oni
oboje tasczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywazh - obchodzi. Tylko - co
mianowicie?  Oni  zabrali  mi curkk,  ale jestem o niNo  zazdrosny  nie  jak
ojciec. Odebrali mi kobietk, ale jestem zazdrosny o Diank nie jak mkżczyzna.
.. O do diabła, skNod  takie słowa! Zabrali kobietk, zabrali curkk... Curkk,
ktura zobaczyła mnie po  raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy  może  w
trzynastym.  Kobietk, kturNo znam kilka dni... Ale proszk - jestem zazdrosny
i to  nie jak ojciec i nie  jak mkżczyzna.  Tak,  byłoby  znacznie prościej,
gdyby on teraz powiedział:  "Szanowny  panie, wiem wszystko, splamił pan muj
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
     - Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor.
     - Nijak - odpowiedział Wiktor.
     - Ciekawe byłoby go przeczytazh - oznajmił Zurtzmansor.
     - A czy pan wie co to ma byzh za artykuł?
     - Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze.
     - A jeżeli bkdk musiał? Mnie generał Pferd nie obroni.
     - Widzi pan -  powiedział Zurtzmansor  - taki  artykuł na jakim  zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet  jeżeli  bkdzie  sik pan
bardzo  starazh.  IstniejNo  ludzie,  kturzy  automatycznie,  niezależnie  od
własnych chkci, transformujNo na swuj sposub każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
     - To YAle, czy dobrze? - spytał Wiktor.
     - Z  naszego  punktu widzenia - dobrze. O  osobowości człowieka wiadomo
bardzo mało, jeżeli nie liczyzh tej czkści,  na kturNo składajNo sik odruchy.
Co prawda, osobowośzh masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowości twurcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informacjk o rzeczywistości. PoruwnujNoc  znane i dokładnie zbadane zjawisko
z  odbiciem  tego zjawiska w twurczości  takiej jednostki,  możemy wiele sik
dowiedziezh o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informacjk.
     - A czy nie wydaje sik  panu, że brzmi to nieco  obraYAliwie?  - zapytał
Wiktor. Zurtzmansor skrzywił sik dziwacznie i spojrzał na Wiktora.
     - Aha,  rozumiem  - odparł. - Twurca, a nie krulik doświadczalny... Ale
widzi pan, wymieniłem  tylko jednNo okolicznośzh, dzikki kturej jest  pan dla
nas cenny. Inne okoliczności sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistości, mechanizm emocji, sposub pobudzania wyobraYAni,
zaspokajanie potrzeby wspułprzeżywania... Właściwie chciałem panu pochlebizh.
     - Wobec tego czujk sik pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania  nie  majNo żadnego zwiNozku  z  pisaniem  paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemuwienie pana prezydenta i przepisujemy je w całości, przy czym
słowa "wrogowie  wolności" zamieniamy  słowami  "tak  zwane  mokrzaki", albo
"pacjenci  krwawego  lekarza",  albo   "wilkołakiz  leprozorium"...  i  moja
psychika nie bkdzie w tej zabawie w ogule uczestniczyzh.
     - To  sik panu  tylko tak wydaje -  zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta
pan  przemuwienie  i na poczNotek okaże sik, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myśli jego stylistykk. Zacznie pan poprawiazh styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych  sformułowas,  zacznie  pracowazh  wyobraYAnia,  zemdli  pana  od
zatkchłych słuw, zechce pan je  ożywizh, zastNopizh  urzkdowe  łgarstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisazh prawdk.
     - Byzh może - powiedział Wiktor.  - W każdym razie  nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artykułu.
     - A ma pan ochotk pisazh coś innego?
     - Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnościNo napisałbym,
jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin.
     Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo.
     - Świetny pomysł. Niech pan napisze.
     Napisze, z goryczNo pomyślał Wiktor. Twoja mazh. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
     - Diana - zapytał. - A czy nie można by sik czegoś napizh?
     Diana wstała bez słowa i wyszła.
     -  A  poza  tym  napisałbym  z  przyjemnościNo  o  skazanym  mieście  -
powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokuł  leprozorium. I o złych
czarownikach.
     - Ma pan pieniNodze?
     - Na razie jeszcze mam.
     - Chciałem  pana  zawiadomizh, że  prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody  literackiej leprozorium  za  ubiegły  rok.  Na  ostatnie okrNożenie
wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma  niniejsze  szansk, to  oczywiste.
Wikc pieniNodze bkdzie pan miał.
     - Ta  - ak  -  powiedział  Wiktor.  - Coś  takiego  jeszcze  mi sik nie
zdarzyło. A dużo bkdzie tych pienikdzy?
     - Ze trzy tysiNoce... Nie pamiktam dokładnie.
     Wruciła Diana i nadal  bez słowa postawiła na  stole  butelkk i  jednNo
szklankk.
     - Daj jeszcze jednNo szklankk - poprosił Wiktor.
     - Ja nie bkdk pizh - oznajmił Zurtzmansor.
     - Właściwie ja... Hm..
     - Ja też nie bkdk - powiedziała Diana.
     - To za "Nieszczkście"? - zapytał Wiktor nalewajNoc.
     - Tak. I za "Kotkk". Tak, że na trzy miesiNoce bkdzie pan miał  spokuj.
A może na mniej?
     - Na jakieś dwa miesiNoce - odparł  Wiktor. - Ale nie  o to chodzi... A
wikc - chciałbym zwiedzizh wasze leprozorium.
     -  Oczywiście -  rzekł Zurtzmansor.  - Wrkczenie  nagrody  odbkdzie sik
właśnie tam. Tylko, że sik pan rozczaruje.  Żadnych cuduw nie bkdzie. Bkdzie
dzies wolny od pracy. Około dziesikciu domkuw i pawilon szpitalny.
     - Pawilon szpitalny - powturzył Wiktor. - I koguż tam u was leczNo?
     - Ludzi  - odpowiedział  Zurtzmansor z  dziwnNo intonacjNo. UśmiechnNoł
sik i nagle  coś dziwnego stało sik  z jego  twarzNo. Prawe oko było puste i
zjechało  do podbrudka, usta zrobiły  sik trujkNotne, lewy policzek  razem ż
uchem  odpadł od czaszki i zawisł. Trwało  to  zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypadł  z  rkki talerz, Wiktor  machinalnie  popatrzył  za  siebie, a  kiedy
ponownie  spojrzał na Zurtzmansora, ten był  już  jak poprzednio  - żułty  i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu,  powiedział w myśli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi sik tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkk papierosuw, zapalił
i wbił wzrok w szklankk. "Bracia w sapiencji" z  wielkim hałasem wstawali od
stołuw  i  ruszyli  do  wyjścia  przekrzykujNoc  sik  donośnie.  Zurtzmansor
powiedział:
     - A w ogule chcielibyśmy, żeby czuł sik  pan  bezpiecznie. Nie powinien
sik pan niczego  obawiazh.  Zapewne  domyśla sik pan,  że  nasza  organizacja
zajmuje  określone  położenie  i cieszy  sik określonymi przywilejami. Wiele
robimy,  wikc na wiele sik nam  pozwala. Pozwala sik  nam na doświadczenia z
klimatem,  pozwala sik  przygotowywazh tych, kturzy  nas zastNopiNo...  i tak
dalej.  Nie  warto specjalnie  sik  rozwodzizh. Niekturzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z  błkdu. - Zamilkł na chwilk.
-  Proszk  pisazh o  czym  pan chce  i jak pan  chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeśli bkdzie  pan  miał kłopoty z wydawcami,  albo kłopoty
finansowe,  pomożemy  panu. W  ostateczności,  bkdziemy  pana sami  wydawazh.
Oczywiście dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
     Wiktor wypił i pokrkcił głowNo.
     - Jasne - stwierdził. - Znowu sik mnie kupuje.
     - Można to i tak nazwazh - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedział  - istnieje  pewien  kontyngent  czytelnikuw,  powiedzmy,  chwilowo
niezbyt liczny,  ktury jest niezmiernie zainteresowany passkNo pracNo.  Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właśnie taki, jaki  pan jest.
Niepotrzebny  jest nam Baniew - nasz  zwolennik  i nasz  piewca, dlatego też
niech  pan  nie  łamie  sobie głowy  zastanawiajNoc sik, po  czyjej jest pan
stronie.  Niech pan bkdzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twurczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
     - WyjNotkowo  ulgowe  warunki - oznajmił  Wiktor. - Carte  blanche  i w
perspektywie   hałdy  marynowanych  minog.  W  perspektywie  oraz   w  sosie
musztardowym. Jakaż  wikc wdowa  powiedziałaby  mi "nie"?  Zurtzmansor,  czy
zdarzyło sik panu kiedykolwiek zaprzedawazh duszk i piuro?
     - Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor.  - I  wie pan, płacono mi
skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilkł na  chwilk.  - Nie  ma  pan  racji,  Baniew  - rzekł.  - My pana  nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał  samym sobNo, obawiamy sik, że
pana  złamiNo.  Wielu przecież  już  złamali... Wartości moralne nie sNo  na
sprzedaż. Można je zniszczyzh, ale nie kupizh. Każda określona wartośzh moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej  kradzież  lub kupowanie pozbawione
jest  sensu. Pan prezydent  uważa, że kupił malarza R. Kwadrygk. To pomyłka.
Pan  prezydent  kupił chałturszczyka  R.  Kwadrygk, ale  malarz przeciekł mu
mikdzy  palcami  i umarł.  A  my  nie  chcemy, żeby Baniew przeciekł  mikdzy
palcami  komukolwiek,  nawet  nam, i umarł  jako  pisarz. Nam  sNo potrzebni
artyści, a nie propagandyści.
     Wstał.  Wiktor  ruwnież wstał czujNoc niezrkcznośzh  i dumk, nieufnośzh i
poniżenie,  rozczarowanie  i odpowiedzialnośzh, i coś jeszcze w czym chwilowo
nie umiał sik zorientowazh.
     - Było mi miło  porozmawiazh  z panem - powiedział Zurtzmansor.  - Życzk
powodzenia w pracy.
     - Do widzenia - odparł Wiktor.
     Zurtzmansor lekko sik  skłonił i  odszedł  z uniesionNo  głowNo długim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzył w ślad za nim.
     - Właśnie za to  cik kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło
i sikgnNoł po butelkk.
     - Za co? - zapytał z roztargnieniem.
     -  Za to, że  im jesteś potrzebny.  Za to, że ty, dziwkarz,  pijaczyna,
awanturnik,  niechluj  i  łajdak  pomimo  wszystko  jesteś  potrzebny  takim
ludziom.
     Przechyliła  sik  przez  stuł i pocałowała  Wiktora w policzek. To była
jeszcze jedna Diana - Diana  KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do Gury.
     - Też mi  coś  -  wymamrotał  Wiktor.  -  Intelektualiści...  Kacyki na
godzink. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdk nie było to takie proste.
     Wiktor  wrucił do hotelu  nastkpnego dnia  po śniadaniu.  Na pożegnanie
Diana dała mu  kobiałkk - ze stołecznych szklarni  przysłano dla  Roschepera
puł puda truskawek i  Diana rozsNodnie zdecydowała,  że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żarłoczności nie da rady sam wszystkiego pochłonNozh.
     Poskpny  portier  otworzył  drzwi  Wiktorowi.  Wiktor   poczkstował  go
truskawkami, portier wziNoł kilka jagud, włożył do ust, pożuł niczym chleb i
powiedział:
     - Okazuje sik, że muj szczeniak wszystkim tam u nich krkcił.
     - Dlaczego pan tak o nim  muwi -  zaprotestował Wiktor. - To  znakomity
chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
     -  No  bo  lałem go ile wlezie!  -  rzekł portier odzyskujNoc  rezon. -
Starałem sik... - znowu sposkpniał. - SNosiedzi żyzh nie dajNo. - oznajmił. -
A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem.
     - Niech pan ich pośle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiści,
a  passki chłopak jest  rewelacyjny. Ja na  przykład bardzo  jestem  rad, że
przyjaYAni sik z mojNo curkNo.
     - Ha!  - powiedział portier, znowu  odzyskujNoc ducha. - To może kiedyś
sik spokrewnimy?
     - A co - odparł Wiktor. -  To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilk śmieli sik i żartowali.
     - Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier.
     - Nie - odparł Wiktor i stał sik czujny. - Bo co?
     -  Tak  wyszło  -  powiedział  portier   -  znaczy,  kiedy  my  wszyscy
rozeszliśmy sik,  niekturzy, znaczy,  zostali.  Dobrało sik paru  chojrakuw,
przecikli druty i - do środka. Na karabiny maszynowe.
     - O do diabła - rzekł Wiktor.
     - Sam nie widziałem - stwierdził portier. -  Tak ludzie  opowiadajNo. -
Rozejrzał sik na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam był, dostał kulkk. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje sik
w domu.
     - Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony.
     Poczkstował  truskawkami  recepcjonistk,  wziNoł  klucz  i  poszedł  do
siebie.  Nie  rozbierajNoc  sik wykrkcił  numer  Teddyego.  Synowa  Teddyego
zakomunikowała, że na oguł nie jest YAle,  przestrzelili mu miksies, leży  na
brzuchu, przeklina  i chla wudk. Ona zaś wybiera sik dzisiaj do Domu Spotkas
zobaczyzh  syna.  Wiktor  poprosił,  żeby przekazała  Teddyemu  pozdrowienia,
obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkk. Powinien jeszcze zadzwonizh do Loli,
ale  kiedy  wyobraził sobie tk rozmowk,  krzyki,  wyrzuty  - nie  zadzwonił.
ZdjNoł płaszcz,  popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkk
śmietanki. Kiedy wrucił, w pokoju siedział Pawor.
     - Dzies dobry - powiedział Pawor z oślepiajNocym uśmiechem.
     Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał śmietankNo,
posypał cukrem i usiadł.
     - No, dzies  dobry, dzies  dobry - odparł  ponuro.  - Ma pan mi  coś do
powiedzenia?
     Nie miał ochoty patrzezh na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po
drugie okazuje sik, że nie jest przyjemnie patrzezh na człowieka, kturego sik
zakapowało.  Nawet  jeżeli  to  kanalia  i nawet  jeżeli  zakapowałeś  go  z
najszlachetniejszych pobudek.
     - Wiktorze, proszk mnie wysłuchazh - odezwał sik  Pawor.  - Jestem gotuw
przeprosizh  pana.  Obaj  zachowywaliśmy  sik  idiotycznie  -  ale  ja  chyba
bardziej. To  wszystko  z  powodu  służbowych kłopotuw.  Szczerze  proszk  o
wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyśmy pogniewali sik na siebie z
powodu takiego głupstwa.
     Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeśzh.
     - Jak Boga kocham, ostatnio mi sik  nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej
-  jestem  zły na cały świat. Nikt mi  nie  wspułczuje,  nikt nie pomaga, ta
świnia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferk...
     - Panie Summan  -  powiedział  Wiktor. -  Niech  pan  nie udaje idioty.
NieYAle pan  potrafi  udawazh,  ale ja  na  szczkście  rozszyfrowałem  pana  i
studiowanie pana aktorskich talentuw nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nie
chciałbym sobie psuzh apetytu, wikc może pan sobie pujdzie.
     - Wiktorze -  rzekł  Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteśmy dorośli. Nie
można przecież przywiNozywazh takiej  wagi do gadania przy stole. Czyżby  pan
uwierzył,  że te  głupstwa,  kture  wygadywałem, to moje  poglNody? Migrena,
przykrości, katar... Czego można wymagazh od człowieka w takiej sytuacji?
     - Można wymagazh, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie -
wyjaśnił Wiktor.  - A jeżeli już bije  - rużnie bywa na świecie - żeby potem
nie udawał przyjaciela.
     -  Ach  wikc  o  to  chodzi  -  odparł  Pawor  z  zadumNo.  Jego  twarz
niespodziewanie jakby  zmizerniała.  -  Niech  pan posłucha,  wszystko  panu
wytłumaczk. To był czysty  przypadek. Nie miałem pojkcia, że  to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedział, że rużnie bywa.
     -  Panie Summan  -  oznajmił  Wiktor  oblizuj  Noc łyżkk.  - Nigdy  nie
przepadałem za ludYAmi passkiej  profesji. Jednego nawet zastrzeliłem  -  był
bardzo odważny w sztabie, kiedy  oskarżał oficeruw o nielojalnośzh, ale kiedy
go posłano na pierwszNo linik... Wikc niech sik pan wynosi.
     Jednakże Pawor nie wyniusł sik. Zapalił papierosa, założył nogk na nogk
i  rozwalił sik  w  fotelu. Jasne  - chłop jak dNob, na  pewno zna karate, w
kieszeni  ma  kastet... Dobrze byłoby  sik rozzłościzh...  Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
     - Widzk, że  pan  dużo wie -  stwierdził Pawor. - To niedobrze.  Mam na
myśli - dla  pana. No, dobra. Jednego tylko  pan nie  wie, że  ja  osobiście
szczerze pana lubik i szanujk. Niech  sik pan  nie wzdryga  i nie  udaje, że
zbiera  sik  panu na  wymioty. Muwik serio.  Z  przyjemnościNo gotuw  jestem
wyrazizh ubolewanie z  powodu  incydentu  z  kastetem.  Przyznajk  nawet,  że
wiedziałem kogo bijk, ale nie miałem innego wyjścia.  Za  rogiem leży jedyny
świadek, atu  jeszcze  pan  nadszedł... No wikc  jedyne co mogłem zrobizh, to
uderzyzh  pana  możliwie  delikatnie  i  tak  zresztNo  zrobiłem.  Za co  jak
najszczerzej przepraszam.
     Pawor  wykonał arystokratyczny gest.  Wiktor  patrzył na  niego nawet z
niejakiego  rodzaju ciekawościNo. W sytuacji tej było coś nowego, coś  czego
jeszcze nigdy nie doświadczył i co nawet trudno było sobie wyobrazizh.
     -  Jednakże  przepraszazh  za to,  że jestem funkcjonariuszem  wiadomego
departamentu -  muwił  dalej Pawor  - nie mogk i zresztNo  nie chck, muwiNoc
szczerze.  Proszk  sobie  nie  wyobrażazh,  że  tam  u  nas zebrali  sik sami
dusiciele  wolnej   myśli  i   łajdaki  karierowicze.   Tak   -  pracujk   w
kontrwywiadzie. Tak -  wykonujk  brudnNo  robotk. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta  robota nie  istnieje.  Pan w swoich  powieściach przedstawia
podświadomośzh,  swoje  sławetne  libido,  no  a  ja  to  robik inaczej...  O
szczegułach panu nie  opowiem, bo  nie mogk, zresztNo,  sam  pan sik  pewnie
wszystkiego  domyśla.  Tak,  śledzk  leprozorium,  nienawidzk  tych  mokrych
stworuw, bojk sik ich - i nie tylko o siebie sik bojk, bojk sik o wszystkich
ludzi, kturzy sNo coś warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, człowiek  emocji, ach, och - i koniec  rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli -  o losy ludzkości. Nie podoba
sik  panu  prezydent  -   dyktator,  tyran,  idiota...  Ale  nadciNoga  taka
dyktatura,  jaka  sik  wam,  wolnym artystom,  nawet  nie śniła.  Wczoraj  w
restauracji  nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne  ziarno - człowiek
jest zwierzkciem  anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
bkdzie wystarczajNoco mocny.  A wikc  passkie  ulubione  mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturk, że dla zwykłego człowieka po prostu nie bkdzie już miejsca.
Pan  myśli, że jeśli  ktoś cytuje  Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
człowiek  patrzy  na pana  i widzi jedno wielkie guwno,  i wcale mu pana nie
żal,  dlatego że i według Hegla jest pan guwnem i według Zurtzmansora  także
guwnem.  Guwnem zdefiniowanym.  A  to  co  sik znajduje  poza  granicami tej
definicji - już go nie  interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyśla panu, no, w ostatecznym  wypadku każe posadzizh,
ale  potem wypuści z  okazji  świkta  narodowego i  pełen najlepszych  uczuzh
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor  popatrzy na pana przez lupk
i  zakwalifikuje  - psie guwno nie nadajNoce sik  do  niczego -  i wnikliwie
kierowany wielkim  intelektem, przemyśleniami światowej filozofii, strzepnie
brudnNo ścierkNo do wiadra na śmiecie i zapomni, że pan kiedyś istniał...
     Wiktor aż przestał jeśzh. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwował sik, wargi mu drżały, z  twarzy odpłynkła krew, nawet  oddychał z
trudem. WyraYAnie wierzył w to co muwił, w jego oczach zastygło przerażajNoce
widmo straszliwego świata. No, no powiedział do siebie Wiktor  ostrzegawczo.
To przecież wrug,  oprawca. To przecież aktor, prubuje cik kupizh za  złamany
szelNog... Nagle zrozumiał,  że ze wszystkich  sił stara  odepchnNozh  sik od
Pawora. To  przecież  urzkdnik, nie zapominaj  o  tym. Z definicji  nie może
kierowazh sik ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie.  KażNo
mu  bronizh mokrzakuw  - bkdzie ich bronizh. Znam te ścierwa,  niejednego  już
widziałem...
     Pawor wziNoł sik w garśzh i uśmiechnNoł.
     - Wiem co pan myśli - powiedział. - Na passkiej twarzy widazh jak prubuj
e pan odgadnNozh - czego ten typ sik przyczepił, czego ode  mnie chce. Proszk
wikc sobie wyobrazizh, że niczego od pana nie chck. Po prostu szczerze pragnk
pana ostrzec, żeby  pan sik zorientował  w  sytuacji i stanNoł po  właściwej
stronie... -  boleściwie wyszczerzył  zkby.  - Nie chck,  żeby pan stał  sik
zdrajcNo ludzkości. Potem ocknie sik  pan  - i bkdzie za puYAno... Nie  muwik
już  o tym, że w  ogule  powinien sik pan stNod wynieśzh i przyszedłem tu, by
pana do tego namuwizh.  NadchodzNo cikżkie czasy, zwierzchnośzh jest w stadium
służbowej  gorliwości,  niekturym  dano  do  zrozumienia,  że  niby  kiepsko
pracujecie, panowie, jakieś  nieporzNodki... Ale  to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja  chck,  żeby pan zrozumiał  to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co bkdzie jutro. Jutro oni jeszcze bkdNo siedziezh u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynuw... - znowu wyszczerzył
zkby. - Ale za jakieś dziesikzh lat...
     Wiktor już nie dowiedział sik, co bkdzie za dziesikzh lat. Drzwi otwarły
sik  bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor  od
razu wiedział co to za  jedni. Automatycznie ścisnkło go w  dołku i pokornie
wstał,  czujNoc  mdłości  i  bezsilnośzh.  Ale  powiedziano  mu:  "Siadazh,  a
Faworowi": "Wstazh".
     - Pawor Summan, jest pan aresztowany.
     Pawor, biały, nawet jakoś niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał
i powiedział ochryple.
     - Nakaz.
     Pokazali mu jakiś papierek i kiedy patrzył na ten świstek niewidzNocymi
oczami, ujkli go pod łokcie, wyprowadzili i  zamknkli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal  siedział  jakby wypuszczono  z  niego  powietrze, patrzył na  miskk z
truskawkami  i powtarzał  sobie: "niech sik zagryzajNo wzajemnie,  niech sik
zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale sik nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może
tak  siedziezh,  czujNoc,  że  musi   z  kimś  porozmawiazh,  zapomniezh,  albo
ostatecznie napizh  sik  z  kimś wudki, wyszedł  na  korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli,  że on jest u mnie. Nie, to wcale  nie  jest interesujNoce.
Nic  interesujNocego w  tym nie  ma... Na klatce  schodowej majaczył  wysoki
profesjonalista.  Było  tak  niezwyczajnie  widziezh  go  samego,  że  Wiktor
obejrzał sik i rzeczywiście - w kNocie na kanapie siedział młody mkżczyzna z
teczkNo i rozkładał gazetk.
     -  A,  otuż  i on  - powiedział  wysoki.  Młody mkżczyzna  spojrzał  na
Wiktora, wstał i zaczai składazh gazetk.  - Właśnie wybierałem  sik do pana -
powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak  wyszło, chodYAmy  do nas, tam bkdzie
spokojniej.
     Wiktorowi było wszystko jedno dokNod pujdzie, wikc pokornie powlukł sik
na drugie piktro. Wysoki
     dłuższNo chwilk otwierał drzwi numer trzysta  dwanaście. Miał  cały pkk
kluczy  i  zdaje  sik,  wyprubował je  wszystkie. Tymczasem  Wiktor  i młody
człowiek  w  okularach stali  obok  siebie,  i  młody  człowiek  miał bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor  zaś zastanawiał  sik,  co by sik stało, gdyby
dazh  mu  teraz w  łeb. wyrwazh teczkk  i pobiec korytarzem.  Potem  weszli do
środka i młody  człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a
wysoki  powiedział do  Wiktora: "Chwileczkk" i oddalił sik  do  sypialni  po
prawej stronie.  Wiktor usiadł przy  stole ze szlachetnego  drewna i zaczNoł
wodzizh  palcem  po szorstkich  kułkach  pozostawionych  na  politurze  przez
szklanki i kieliszki. KrNożkuw  było mnustwo, ze stołem nikt sik nie cackał,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy
i  co najmniej raz strzNośnikto atrament z  piura. Potem ze swojej  sypialni
wyszedł  młody  człowiek  -  tym  razem bez  teczki i  marynarki, w domowych
kapciach,  z gazetNo  w  jednej rkce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł  w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej  sypialni pojawił sik wysoki
z tacNo, kturNo postawił  na stole. Na tacy stała zaczkta butelka szkockiej,
szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko.
     -  Najpierw  formalności - powiedział wysoki.  -  Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrzał sik, wziNoł  z biurka szklany kubeczek na ołuwki,
zajrzał  do niego, wytrzNosnNoł,  dmuchnNoł i postawił  na  tacy.  - A  wikc
formalności - powturzył.
     Wyprostował  sik, stanNoł w  postawie  zasadniczej i  surowo wybałuszył
oczy. Młody człowiek odłożył gazetk, wstał ruwnież, ze znudzeniem patrzNoc w
ściank. Wtedy Wiktor podniusł sik ruwnież.
     -  Wiktorze Baniew!  -  przemuwił wysoki urzkdowo  wzniosłym  tonem.  -
Szanowny  panie! W imieniu i na specjalne  polecenie  pana  prezydenta,  mam
zaszczyt wrkczyzh panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej  klasy" w nagrodk za
szczegulne usługi okazane departamentowi, ktury mam honor tu reprezentowazh!
     Otworzył granatowe pudełko,  uroczyście wyjNoł z  niego medal na białej
wstNożeczce z mory  i zaczNoł przypinazh go do piersi Wiktora. Młody człowiek
zareagował   grzecznymi   oklaskami.   Nastkpnie  wysoki  wrkczył  Wiktorowi
legitymacjk i pudełko, uścisnNoł mu dłos, cofnNoł sik o krok, przez chwilk z
zachwytem  kontemplował  i  też  zaklaskał. Wiktor,  czujNoc sik jak idiota,
ruwnież zaczNoł klaskazh.
     - A teraz trzeba to oblazh - oznajmił wysoki
     Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołuwki.
     - Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział.
     Wszyscy ponownie wstali, wymienili uśmiechy,  wypili  i  znowu usiedli.
Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetk i zasłonił sik niNo.
     - Trzeciej  klasy, zdaje  sik, już pan ma  - rzekł wysoki.  Teraz tylko
jeszcze pierwsza i bkdzie  pan pełnym  kawalerem. Bezpłatne  przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
     - Nie pamiktam - odparł Wiktor. - Coś tam było, pewnie zabiłem kogoś...
A, przypomniałem sobie. To za kitchegasski przyczułek.
     - O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem.
Nie zdNożyłem.
     -  Miał pan  szczkście -  stwierdził Wiktor.  Wypili. - MuwiNoc  mikdzy
nami, nie mam pojkcia za co dostałem ten medal.
     - Przecież powiedziałem - za szczegulne zasługi.
     - Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uśmiechajNoc sik gorzko.
     -  Niech pan  przestanie! - rzekł wysoki.  -  Jest  pan przecież ważnNo
osobistościNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał  rkkNo dookoła
ucha.
     - W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor.
     - Wiemy, wiemy!  - figlarnie zawołał wysoki.  - Wszyscy  wiemy. Generał
Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo.
     - Pierwszy raz słyszk - odparł Wiktor nerwowo.
     -  RozpoczNoł  sprawk  pułkownik.  Nikt,  jak  pan  sam  rozumie,   nie
protestował  -  ja  myślk!  No,  a  potem  generał Pferd  był z  raportem  u
prezydenta i podsunNoł  mu  wniosek  na pana...  -  Wysoki roześmiał sik.  -
Podobno  było niezłe  kino.  Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew?  Kuplecista? Za
nic!" Ale generał do niego,  tak surowo:  "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
Słowem udało sik. Staruszek  nawet sik wzruszył, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam mikdzy wami zaszło?
     - Nic takiego  - niechktnie  odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliśmy sik
na temat literatury.
     - Rzeczywiście pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki.
     - Tak. Jak pułkownik Lawrence.
     - I jak, przyzwoicie płacNo?
     - Też  bkdk  chyba  musiał sprubowazh -  oznajmił  wysoki. -  Tylko,  że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
     -  Tak, czasu brakuje  - zgodził  sik Wiktor.  Przy każdym ruchu  medal
kiwał sik i stukał po  żebrach. Wrażenie było takie, jak przy  kataplazmach.
Że jak sik zdejmie, od razu bkdzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już
sobie pujdk. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
     Wysoki natychmiast sik poderwał.
     - Do widzenia - powiedział.
     - Do widzenia.
     -  Mam honor pożegnazh - skłonił sik wysoki. Młody  człowiek w okularach
opuścił gazetk i skłonił sik.
     Wiktor  wyszedł na korytarz i natychmiast  zdarł  z  siebie medal. Miał
okropnNo ochotk  wrzucizh  go do  kosza na  śmiecie, ale  sik  powstrzymał  i
wsadził go do kieszeni. Zszedł  na  duł  do kuchni, wziNoł  butelkk dżinu, a
kiedy wracał, recepcjonista oznajmił:
     - Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i
ja...
     - Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor.
     -  Prosił, żeby  pan  do niego  niezwłocznie  zadzwonił.  Idzie pan  do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
     - Proszk mu powiedziezh, żeby  mnie pocałował w dupk -  odparł Wiktor. -
Teraz wyłNoczk u siebie telefon,  a jeżeli on zadzwoni proszk mu właśnie tak
powturzyzh: pan  Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, pocałował go w dupk.
     ZamknNoł sik w  swoim  pokoju,  wyłNoczył telefon i z  jakiegoś  powodu
przykrył  go poduszkNo. Potem usiadł  przy swoim  stole, nalał  dżinu  i nie
rozwadniajNoc go, wypił  duszkiem  całNo szklankk.  Dżin  sparzył  gardło  i
przełyk.  Wtedy  złapał łyżkk  i zaczNoł zjadazh truskawki  ze śmietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyzh,  mam dosyzh, myślał. Nic nie  chck, ani orderuw,
ani  honorariuw, ani waszej  jałmużny, nie  potrzeba  mi  waszej opieki, ani
waszej  nienawiści, ani waszej  miłości, zostawcie  mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŚcisnNoł rkkami głowk,
żeby nie widziezh przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pyskuw  w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał
Buttock,  generał  Arschmann  razem  z  waszymi  uściskami   i  orderami,  i
Zurtzmansor z  odklejonNo  twarzNo...  WciNoż  prubował  zrozumiezh, co mu to
przypomina. Wypił jeszcze puł szklanki  i zrozumiał, że w  konwulsjach zwija
sik na dnie okopu, a ziemia  wywraca  sik pod nim, całe warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu,  bazaltu, lawy wypierajNo sik wzajemnie, jkczNoc z
wysiłku  wypuczajNo sik, wybrzuszajNo i przy okazji,  nie zwracajNoc  uwagi,
wyciskajNo  go  na  gurk,  coraz  wyżej, wyduszajNo z  okopu,  wznoszNo  nad
ziemiNo, a czasy sNo cikżkie,  władza ma atak służbowej gorliwości, zwrucono
uwagk,  że kiepsko pracujecie, a on tu na  widoku,  goluteski zasłania  oczy
rkkami, wypchnikty  z  okopu. Opaśzh by na dno, myślał. Opaśzh by na samo dno,
żeby  nikt  nie słyszał  i nie widział. Opaśzh by na dno jak łudYA podwodna  i
ktoś mu podpowiedział: uciec  radarom. Tak,  tak. Opaśzh by na  dno jak  łudYA
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie dazh znazh o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
Milczk. Sami sik wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposub nie mogk zostazh
cynikiem? Opaśzh  by na dno  jak  łudYA podwodna, uciec radarom, leżezh i spazh.
Opaśzh by  na dno jak łudYA podwodna, powtarzał, swoich  sygnałuw  nigdzie nie
słazh. Poczuł już  rytm, i  od razu  przyszło:  dośzh  mam po uszy, po  czubek
głowy.  Wszystko  mi  zbrzydło.  Zbrzydło  mi  do dna... Nadal sobie dżinu i
wypił. Wudka, gitara,  muzyka,  pieśs,  opaśzh by na dno jak łudYA podwodna...
Gdzie  jest banjo,  pomyślał.  Gdzie ja  podziałem banjo? Wlazł pod łużko  i
wyciNognNoł banjo.  Mam  was wszystkich  gdzieś,  pomyślał. Och, do  jakiego
stopnia mam was  gdzieś! Opaśzh by  na dno jak łudYA podwodna, uciec  radarom.
Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo  stuł, a nastkpnie
cały świat  zaczai przytupywazh i poruszazh ramionami.  Wszyscy  generałowie i
pułkownicy,  wszyscy  mokrzy  ludzie  z  odpadajNocymi  twarzami,  wszystkie
departamenty  bezpieczesstwa,  wszyscy  prezydenci  i Pawor Summan,  kturemu
wykrkcano rkce i bito  po mordzie... Dośzh mam po uszy, po czubek głowy, Boże
jak ja mam serdecznie dośzh, wudka, gitara, muzyka, pieśs. Opaśzh by  na  dno,
opaśzh by na  dno... Uciec radarom, leżezh  i spazh... ŁudYA podwodna... i wypizh
do dna i do ostatka... łagier nie matka.

     *

     Do drzwi  już  od  dawna ktoś pukał  coraz głośniej i głośniej i Wiktor
wreszcie usłyszał,  ale sik  nie przestraszył,  dlatego że  to nie  było  TO
pukanie. Zwyczajne,  cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka,  ktury sik
złości, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
     - Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano.
     -  Wiem,  wiem  -  odpowiedział  wesoło Wiktor.  -  Niech  pan siada  i
słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaśpiewał:
     Dośzh mam po  uszy,  po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie  dośzh,
Opaśzh by na dno, jak łudYA podwodna, Wszystkim radarom uciec na złośzh.
     - Dalej  jeszcze nie  mam. - krzyknNoł. - Dalej  bkdzie kac, spazh, pizh,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha:
     Kurwa, czy wudka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po  wudce kac.  Opaśzh
by na dno jak łudYA podwodna, Uciec radarom, leżezh i spazh.
     Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wudka, gitara, muzyka, pieśs.
Opaśzh by na dno jak łudYA podwodna, Opaśzh by na dno i miezh to gdzieś.
     - Koniec! - krzyknNoł i  rzucił  banjo na  łużko. Poczuł ogromnNo ulgk,
jak gdyby coś sik zmieniło, jakby  nagle stał sik bardzo potrzebny, tam  nad
okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na
szare,  brudne  pole, na  zardzewiały  drut kolczasty, szare  toboły,  kture
niedawno  były  ludYAmi,  niemrawNo,  monotonnNo  krzNotanink, kturNo  kiedyś
nazywano życiem  i ze wszystkich stron  ludzie zaczkli wstawazh z okopu, ktoś
cofnNoł palec ze spustu...
     - Zazdroszczk panu - powiedział  Golem. - Ale czy  nie czas usiNośzh  do
artykułu?
     - Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich  wszystkich gdzieś.  I  niech pan wreszcie  usiNodzie do diabła!  Jestem
pijany, i, i  niech sik pan też napije. Proszk sik rozebrazh... Niech sik pan
rozbiera, do kogo muwik! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije!  Nic pan  nie rozumie, chociaż  jest  pan prorokiem.  A ja  na to  nie
pozwolk. Nie rozumiezh  -  to moja  prerogatywa. Na tym świecie wszyscy  zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co byzh powinno, co jest i co bkdzie, i ogromnie
brakuje ludzi, kturzy  nie rozumiejNo. Zastanawiał  sik pan kiedyś,  na czym
polega moja wartośzh? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo
olśniewajNoce perspektywy  - ale  ja muwik, nie,  nic z  tego nie  rozumiem.
OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do  granic możliwości - ale ja muwik,
nie, nadal nic nie rozumiem... Właśnie dlatego jestem  potrzebny... Chce pan
truskawek?  Chociaż  zdaje sik,  że  już  wszystkie zjadłem. W  takim  razie
zapalimy sobie...
     Wstał  i  przespacerował  sik  po pokoju. Golem  ze  szklankNo  w  rkku
obserwował go nie odwracajNoc głowy.
     -   To  zdumiewajNocy  paradoks,  Golem.  Były  czasy,  kiedy  wszystko
rozumiałem. Miałem szesnaście lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem
absolutnie wszystko i na nic  nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejś bijatyce
rozwalono mi głowk, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło  swojNo
kolejNo  - Legia  zwyciksko  maszerowała  naprzud  beze  mnie, pan prezydent
nieubłaganie  stawał  sik  panem  prezydentem  -  także beze  mnie.  Wszyscy
świetnie obchodzili sik beze mnie. Potem to samo powturzyło sik  na  wojnie.
Byłem  oficerem,   dostawałem  ordery  i   naturalnie  wszystko  rozumiałem.
Przestrzelono  mi   pierś,  trafiłem  do  szpitala  -  no  i  co,  czy  ktoś
zainteresował  sik,  gdzie jest Baniew, co sik  stało z  Baniewem, gdzie sik
podział nasz  odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to
kiedy przestałem rozumiezh  cokolwiek  -  o,  wtedy  wszystko  sik  zmieniło.
Wszystkie  gazety mnie  zauważyły.  Wszystkie  departamenty.  Pan  prezydent
osobiście zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkośzh - człowiek,
ktury nie rozumie! Wszyscy go  znajNo, troszczNo  sik o niego generałowie  i
pokuj... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny  mokrzakom, uważa sik,
że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego?  A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał.
     - Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan muwi dalej.
     Wiktor rozłożył rkce.
     - To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem sik... Może
zaśpiewazh panu?
     - Niech pan śpiewa - zgodził sik Golem.
     Wiktor wziNoł  banjo i  zaczai  śpiewazh.  Zaśpiewał "Piosenkk dzielnych
żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, kturemu  byk wybił
jedno oko i ktury dlatego  poszedł  na zielonNo  passtwowNo  granick", potem
"Dośzh mam po uszy", potem "Miasto obojktnych", potem o prawdzie i kłamstwie,
potem znowu "Dośzh mam po  uszy", potem hymn passtwowy na melodik "Ach, co za
nużki", ale zapomniał słuw, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
     - Znowu wyczerpałem sik -  oznajmił ze smutkiem. - Wikc powiada pan, że
aresztowano Pawora?  A ja o tym  wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi...  Czy pan wie, co on chciał powiedziezh,  tylko  nie  zdNożył? Że za
dziesikzh lat mokrzaki opanujNo kulk ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
     - Raczej wNotpik - powiedział Golem. - ZresztNo, po  co nas likwidowazh?
Sami sik wzajemnie zlikwidujemy.
     - A mokrzaki?
     - Byzh może nie pozwolNo nam sik zlikwidowazh... Trudno powiedziezh.
     - A  byzh może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim  uśmiechem.  -
Przecież  my  nawet zabijazh nie  umiemy. Dziesikzh tysikcy lat wybijamy sik i
rezultaty wciNoż  sNo  nie najlepsze... Proszk  posłuchazh,  Golem, po co pan
mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale  nie  sNo chorzy,  sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żułci...
     - Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma  pan takie  informacje? Nic o tym nie
wiem.
     - Dobra,  dobra,  wikcej mnie  pan nie oszuka. Rozmawiałem  z Żur,.,  z
Zu...  Zurtzmansorem.  Wszystko mi opowiedział - tajny  instytut... założyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulowazh generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdk
- to sNo kacyki na  piktnaście  minut. Generał zeżre ich razem z  opaskami i
rkkawiczkami, kiedy sik przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany -
wszystko płynie...
     Trochk jednak  udawał. WyraYAnie  widział  przed  sobNo grubo  ciosanNo,
szarawNo twarz i maleskie, niezwykle czujne oczka.
     - I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
     - Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiktam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widazh. Golem poskrobał podbrudek krawkdziNo szklanki.
     - Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastruj. Chce pan, żebym  opowiedział wszystko czego sik domyślam  i
co wiem o mokrzakach?
     -  Niech  pan muwi  -  zgodził  sik  Wiktor.  - Tylko proszk wikcej nie
kłamazh.
     - Choroba okularnicza  - powiedział  Golem  -  to  bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł.  - Nie, nic panu  nie
opowiem.
     - E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł.
     -  Jestem głupi,  dlatego  zaczNołem -  stwierdził Golem.  Spojrzał  na
Wiktora i uśmiechnNoł sik. - Proszk o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania
bkdNo głupie,  z przyjemnościNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo sik
znowu rozmyślk.
     Ktoś zapukał do drzwi.
     - Wynosizh sik do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajkty!
     - Przepraszam panie Baniew - odezwał sik nieśmiały  głos recepcjonisty.
- Ale dzwoni passka małżonka.
     - Kłamstwo!  Nie  mam żadnej  małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem.
Dobra, zaraz do niej zadzwonik, dzikkujk - złapał szklankk, nalał po brzegi,
wrkczył Goleniowi i rzekł - Proszk pizh i nie myślezh o niczym. Ja zaraz.
     WłNoczył telefon i nakrkcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho  -
daruj, że ci  przeszkadzam,  ale mam zamiar  jechazh  do Irmy,  może bkdziesz
łaskaw sik przyłNoczyzh.
     - Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie bkdk łaskaw. Jestem zajkty.
     -  Pomimo wszystko ona jest  ruwnież twojNo  curkNo!  Czyżbyś upadł tak
nisko..
     - Jestem zajkty! - ryknNoł Wiktor.
     - Nie wzruszajNo cik losy twojej, curki?
     - Przestas udawazh idiotkk - powiedział Wiktor. - Zdaje sik, że chciałaś
pozbyzh sik Irmy. Pozbyłaś sik. Czego ci jeszcze trzeba?
     Lola zaczkła płakazh.
     - Przestas  -  rzekł  Wiktor krzywiNoc sik.  -  Irmie  jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. JedYA i sama sik przekonaj.
     -  Ordynarna,  bezduszna,  egoistyczna  świnia  -  oświadczyła  Lola  i
odłożyła słuchawkk. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrucił
do stołu.
     -  Niech pan posłucha, Golem  - powiedział. - Co  wy tam wyprawiacie  z
moimi dziezhmi? Jeśli przygotowujecie sobie zmiank, to ja sik nie zgadzam.
     - JakNo zmiank?
     - No, jakNo... Właśnie pytam pana - jakNo?
     - O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
     -  To  nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
     - Kto?
     - Dzieci.
     - A czy one panu nie powiedziały?
     - Jak mi mogły cokolwiek powiedziezh, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
     - One budujNo nowy świat - rzekł Golem.
     - A... Tak, to mi powiedziały. Ale  to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie  pan  okłamuje,  Golem  !  Jaki  może  byzh nowy  świat za  drutem
kolczastym? Nowy  świat  pod  komendNo generała  Pferda!  A jeżeli  one  sik
zarażNo?
     - Czym? - zapytał Golem.
     - ChorobNo okularniczNo, oczywiście!
     -  Po  raz  szusty  powtarzam  panu,  że  choroby  genetyczne  nie  sNo
zaraYAliwe!
     - Szusty, szusty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to  w
ogule takiego  ta  choroba okularnicza?  Co  przy  niej  boli?  Może  to też
tajemnica?
     - Nie, to było wszkdzie publikowane.
     -  No  to  niech  pan  opowie  -  zaproponował  Wiktor.  -  Tylko   bez
terminologii.
     -  W  pierwszym  okresie  -  zmiany  na   skurze.  Pryszcze,  pkcherze,
szczegulnie na rkkach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
     - Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogule jest ważne?
     - W jakim sensie?
     - Dla istoty rzeczy.
     - Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myślałem, że to interesujNoce.
     - Ja chck zrozumiezh istotk! - oświadczył Wiktor dociekliwie.
     - Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos.
     - Dlaczego?
     - Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
     - To jeszcze nie powud - rzekł Wiktor.
     - A po drugie dlatego, że tego w ogule nie da sik wytłumaczyzh.
     - Tak nigdy nie jest  - oświadczył Wiktor. - Pan mi  po prostu nie chce
powiedziezh.  Ale   nie  mam  żalu.  Tajemnica  służbowa,  rozpowszechnianie,
trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali...  Bug  z  panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budowazh nowy świat w leprozorium. Czy nie było
innego miejsca?
     -  Nie było -  odparł  Golem.  - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robut.
     - Z  automatami -  stwierdził  Wiktor.  - Widziałem.  Nic nie rozumiem.
Kturyś z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
     - Oczywiście, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo.
     - A byzh może kłamiecie  obydwaj. Ale ja wierzk wam obu, dlatego, że coś
w  was  jest...  Niech  pan  mi  tylko powie, Golem,  czego  oni  chcNo? Ale
uczciwie.
     - Szczkścia - powiedział Golem.
     - Dla kogo? Dla siebie?
     - Nie tylko.
     - A czyim kosztem?
     - Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem
trawy, kosztem obłokuw, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd.
     - Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor.
     - No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej.
     - Dlaczego? My też...
     - Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawk, rozpraszamy obłoki, spiktrzamy
wodk... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
     - Nie rozumiem - odrzekł Wiktor.
     - Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale sik domyślam.
     - A czy jest ktoś, kto rozumie?
     -  Nie  wiem. Raczej  wNotpik. Byzh może dzieci... Ale  nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
     Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny.  Palce sik  nie słuchały. Położył
banjo na stole.
     -  Golem  - rzekł.  -  Jest pan  komunistNo. Co  u  diabła  robi pan  w
leprozorium?  Dlaczego pan nie jest  na barykadzie? Dlaczego nie  na  wiecu?
Moskwa nie bkdzie z pana zadowolona.
     - Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem.
     - Jaki tam z pana architekt, jeśli  pan  ni cholery nie  rozumie?  I  w
ogule  niech  mi  pan przestanie robizh wodk z muzgu.  Przez  godzink  bijemy
piank, a co mi pan powiedział? Pije pan muj dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd,
Golem. I do tego kłamie pan jak najkty.
     - Że jak  najkty,  to  przesada -  odpowiedział  Golem.  - Chociaż  nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzoduw.
     - Niech pan mi odda szklankk - zażNodał Wiktor. -  Już pan sik napił  -
nalał sobie  z butelki  i wypił.  -  Diabli pana  wiedzNo, Golem.  Po co  to
wszystko? Dlaczego pan  krkci?  Jeśli może  pan  opowiedziezh,  to  niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynazh?
     -  Wyjaśnienie  jest bardzo  proste  -  oznajmił  niefrasobliwie  Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A
wszyscy prorocy  sNo w takiej samej sytuacji  - i dużo  wiedzNo, i chcieliby
opowiedziezh,  podzielizh sik informacjNo w miłym towarzystwie, pochwalizh sik,
żeby  przydazh  sobie  powagi.  Ale kiedy  zaczynajNo opowiadazh, pojawia  sik
dziwne uczucie niewygody,  niezrkczności... Wikc zaczynajNo wibrowazh tak jak
Pan Bug, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
     -  Jak  pan sobie życzy - powiedział Wiktor.  - Pojadk do leprozorium i
wszystkiego dowiem sik bez pana. No, proszk mi coś podpowiedziezh...
     Obserwował z ciekawościNo  jak traci władzk w rkkach i nogach i myślał,
że dobrze byłoby wypizh jeszcze jednNo szklankk do kompletu, uwalizh sik spazh,
a potem  obudzizh sik i  pojechazh do Diany. Wszystko  właściwie zapowiada sik
nie najgorzej. W ogule  nie  jest najgorzej. Wyobraził  sobie,  jak zaśpiewa
Dianie  o  łodzi  podwodnej i zrobiło  mu  sik zupełnie dobrze. WziNoł mokre
wiosło, kture leżało  na  rufie, odepchnNoł sik  od brzegu i  łudkNo od razu
zakołysało.  Nie było  żadnego  deszczu, czerwono  zachodziło  słosce,  wikc
popłynNoł  prosto ku słoscu, a wiosła odskakiwały od grzbietuw fal. Opaśzh by
na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoś głupio, dlatego, że  nad uchem
leniwie buczał głos Golenia:
     - .. .Oni  sNo bardzo młodzi,  wszystko przed nimi,  a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechświat, ale nie bkdzie to rumiany
- , umikśniony atleta, i oczywiście człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni  siebie.  Natura nie oszukuje,  dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak myśleliśmy, i czksto nie tak jak byśmy chcieli.
     Zurtzmansor, ktury  siedział na dziobie łodzi, odwrucił głowk, a  wtedy
okazało sik, że w ogule nie ma twarzy, twarz trzymał w rkku i twarz patrzyła
na  Wiktora - sympatyczna  twarz,  uczciwa, ale  robiło sik niedobrze na jej
widok, a Golem sik nie odczepiał, wciNoż buczał...
     - Niech  pan sik kładzie spazh - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc sik  na
dnie łodzi. Wrkgi  wciskały mu sik w boki, było bardzo niewygodnie, ale  tak
okropnie chciało mu sik spazh. - Niech pan sik kładzie spazh, Golem...
     Kiedy sik obudził, stwierdził,  że leży w łużku. Było ciemno, a w szyby
bkbnił  drobny  deszcz.  Wiktor z trudem  wyciNognNoł rkkk  w  stronk nocnej
lampki, ale palce trafiły  na zimnNo,  gładkNo ściank.  Dziwne,  pomyślał. A
gdzie  Diana?  Czyżby  nie był  w sanatorium? Sprubował  oblizazh wargi,  ale
gruby, chropawy jkzyk nie usłuchał go.  Strasznie chciało mu sik  palizh, ale
palizh nie wolno było w  żadnym wypadku... Aha, właściwie to chce mi sik pizh.
"Diana!" -  zawołał. Prawda, to  nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a  tu  po prawej ściana... Ależ to muj pokuj w hotelu! - pomyślał  z
entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w  samej bieliYAnie. Jakoś
nie pamiktam,  żebym sik rozbierał,  pomyślał. Ktoś  mnie rozebrał. Chociaż,
może  jednak rozebrałem sik sam. Jeśli  mam  buty, to rozbierałem sik sam...
potarł nogNo o  nogk.  Aha, jestem  bosy. O do diabła, rkce  swkdzNo, jakieś
bNoble, zapluskwiony hotel. Wyprowadzk sik. A dokNod płynNołem łudkNo?... A,
to ten Pawor napuścił  pluskiew... Nagle przypomniał sobie  Pawora i usiadł,
zemdliło  go  i  znowu  położył sik  na  wznak.  Jednak  dawno sik  tak  nie
uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił
sik i  zaczNoł drapazh sik w  lewNo rkkk. Co teraz jest - rano, czy  wieczur?
Zapewne rano... A może wieczur? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognkliśmy z
Golemem całNo butelkk. Dżinu bez wody. A przedtem puł butelki z tym wysokim.
A przedtem  jeszcze gdzieś piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no,  a
co  teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstazh, napizh  sik i te de...
Nie, pomyślał uparcie. Najpierw muszk sik w tym wszystkim zorientowazh.
     Coś  mi Golem ciekawego opowiadał, myślał,  że jestem pijany i nic  nie
rozumiem,  wikc można muwizh ze mnNo otwarcie.  ZresztNo, rzeczywiście  byłem
pijany, ale  o ile pamiktam,  wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wściekle
potarł tylnNo stronk dłoni o wełniany koc. NadchodzNo  cikżkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem  - oni majNo wszystko przed sobNo, a  my  mamy
przed  sobNo tylko  ich. I  choroba genetyczna... A  co, zupełnie możliwe. W
koscu  kiedyś  to  sik  musiało wydarzyzh. Byzh  może  trwa  to  już od dawna.
WewnNotrz  gatunku  rodzi  sik  nowy  gatunek,  a my  nazywamy  to  chorobNo
genetycznNo.  Stary  gatunek dla jednych warunkuw, nowy gatunek dla  innych.
Dawniej  były  potrzebne  silne mikśnie,  płodnośzh, wytrzymałośzh  na  mrozy,
agresywnośzh  i  jeżeli można tak  powiedziezh, zaradnośzh. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji.  Przy pewnej zaradności
można zatłuc milion ludzi i nic szczegulnie ważnego sik nie stanie. To  jest
zupełnie  pewne  i  wielokrotnie wyprubowane. Ktoś  powiedział, że  gdyby  z
historii usunNozh  kilkudziesikciu, no dobrze, niech  bkdzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie  okazalibyśmy  sik w wieku  kamienia łupanego.  A nawet kilka
tysikcy... Co to za ludzie? To, muj drogi zupełnie inni ludzie.
     Całkiem możliwe,  że Newton, Einstein, Arystoteles -  to mutanci. Rzecz
jasna środowisko było niezbyt sprzyjajNoce  i  niewykluczone, że masa takich
mutantuw zginkła, nie zdNożywszy sik ujawnizh, jak ten chłopiec z opowiadania
ZHapka.  Oczywiście,  byli niezwykłymi ludYAmi - nie byli zaradni,  nie  mieli
normalnych ludzkich potrzeb...  Albo  może tylko  tak  sik wydaje? Po prostu
duchowo  byli tak  nadnaturalnie  rozwinikci,  że  cała  reszta zostawała  w
cieniu. No, tu przesadziłeś, powiedział. Einstein  muwił,  że najlepiej jest
byzh latarnikiem - to samo w sobie dobrze  brzmi... A  w ogule ciekawe byłoby
wyobrazizh sobie jak w naszych czasach rodzi sik homo super. Fabuła ekstra...
Do diabła, jak strasznie swkdzNo rkce... Gdyby tak  napisazh  utopik w  duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie  wyobrazizh takiego homo
super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki  i nużki, impotent  - same
banały.  Ale właściwie to  powinno  byzh coś w  tym  rodzaju. W  każdym razie
przesunikcie potrzeb.  Wudka  niepotrzebna, jakieś  szczegulnie wyrafinowane
żarcie  ruwnież, żadnych  luksusuw, zresztNo i  kobiety - o tyle o ile,  dla
wikkszego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji  - dazh
mu  oddzielny   gabinet,  biurko,  papier,  kupk   ksiNożek...  alejkk   dla
perypatetycznych rozmyślas, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna  utopia  - zabiorNo  go  sobie  wojskowi,  oto  cała utopia.  StworzNo
utajniony  instytut,  zwiozNo  tam  tych  wszystkich  homo super,  postawiNo
wartownika i koniec...
     Wiktor wstał postkkujNoc,  człapiNoc bosymi stopami po zimnej  podłodze
wszedł  do  łazienki,  odkrkcił  kran i  z  rozkoszNo  napił  sik  wody  nie
zapalajNoc światła. Sama  myśl - żeby zapalizh  światło - była przerażajNoca.
Potem wrucił do łużka i przez czas jakiś  drapał sik, przeklinajNoc pluskwy.
W  ogule, dla  potrzeb  fabuły  wyglNoda  to nawet dobrze -  tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. Trudnośzh polega na tym, żeby  wyobrazizh sobie  ich prack, pomysły,
możliwości  -  gdzie mi tam... To w  ogule niemożliwe.  Szympans nie potrafi
napisazh  powieści o ludziach. Jak ja mogk napisazh powieśzh o człowieku, ktury
nie ma żadnych potrzeb  poza  duchowymi? Oczywiście, coś niecoś  można sobie
wyobrazizh.  Atmosferk.  Stan nieustannej twurczej ekstazy.  Poczucie własnej
wszechmocy, niezależności... brak kompleksuw, absolutny brak strachu... Tak,
żeby  napisazh  takNo  ksiNożkk, trzeba  sik nażrezh LSD. W  ogule emocjonalna
sfera homo super, z  punktu  widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba  materii, myślenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomyślał.
     I nagle wszystko znalazło sik na swoim miejscu. A wikc to o to mu szło!
- pomyślał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... Wikc
co z  tego wynika? Z tego  wynika, że oni już nie sNo ludYAmi. Zurtzmansor po
prostu  mydlił mi oczy.  To znaczy, że sik  zaczkło... Nic sik nie da ukryzh,
pomyślał z  satysfakcjNo. A  czegoś takiego  tym  bardziej. Pujdk do Golema,
niech  nie udaje proroka. Zapewne  oni dużo  mu powiedzieli.. Do  diabła, to
przecież przyszłośzh, ta sama przyszłośzh, ktura zapuszcza swoje macki w serce
dnia  dzisiejszego!  Przed  nami sNo  tylko  oni... Ogarnkło go  gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda  była historyczna, i  szkoda że nie wiedział o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i  tydzies temu  każda  sekunda
też była historyczna...
     Zerwał  sik z  łużka, zapalił  światło  i mrużNoc  oczy  przed blaskiem
bijNocym  w oczy,  zaczai  po omacku  szukazh ubrania. Ubrania  nie było, ale
potem oczy przywykły do światła, złapał  spodnie wiszNoce na porkczy łużka i
nagle zobaczył  swojNo rkkk. Rkka pokryta  była  czerwonNo wysypkNo i trupio
białymi  gruzełkami. Niekture rozdrapane  gruzełki krwawiły. Na drugiej rkce
było to samo. Co  u  diabła, pomyślał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co
to jest. Przypomniał  sobie -  zmiany  na skurze, wysypka, pkcherze, czasami
ropiejNoce  wrzody... RopiejNocych  wrzoduw na razie nie było, ale oblał  go
zimny pot.  Upuścił spodnie i  siadł na  łużku. To  niemożliwe, pomyślał. Ja
też.  Czyżby  ja  też?  Ostrożnie  pogładził  dłoniNo  gruzełkowatNo  skurk,
zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał sik w siebie. DYAwikcznie i powoli
uderzało  serce, w uszach cienko dzwoniła krew,  głowa wydawała sik ogromna,
pusta, nic nie bolało,  muzg nie był  już cikżki i wypchany  watNo. Głupcze,
pomyślał uśmiechajNoc sik. Co  chcesz zaobserwowazh? To musi byzh jak śmierzh -
chwilk  temu byłeś człowiekiem,  mignNoł  kwant czasu - i jesteś już Bogiem,
ale  nie wiesz o  tym  i nigdy sik nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie,  że
jest  głupcem, jak mkdrzec - jeżeli rzeczywiście jest mkdrcem - nie  wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie stało sik to kiedy spałem. W każdym  razie  do
momentu,  w kturym zasnNołem,  istota  mokrzakuw pozostawała dla mnie  nader
mglista, ale teraz  widzk jaz  bezgranicznNo  jasnościNo i doszedłem do tego
wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy...
     Zaśmiał  sik ze  szczkścia,  stanNoł na podłodze,  przeciNognNoł sik  i
podszedł do okna. Muj świat, pomyślał, patrzNoc przez szybk zalanNo wodNo, i
szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonkło w deszczu  zamarłe  w przerażeniu
miasto  i ogromny, przemoknikty  kraj,  potem zaś  wszystko przesunkło  sik,
odpłynkło, pozostała tylko maleska, błkkitna kula z długim, błkkitnym ogonem
i zobaczył  gigantycznNo soczewick  galaktyki, martwNo i ukośnie wiszNocNo w
migotliwej otchłani, strzkpy świetlistej materii, skrkcone siłowymi polami i
bezdennNo  pustkk tam, gdzie nie  było  światła,  wikc  wyciNognNoł  rkkk  i
zanurzył  jNo  w  pulchnym  białym  jNodrze, poczuł lekkie ciepło,  a  kiedy
zacisnNoł  dłos, materia  przeszła przez palce  jak mydlana piana. Znowu sik
roześmiał, prztyknNoł  w  nos  swoje  odbicie  w  szybie  i czule  pogłaskał
gruzełki na spuchniktej skurze.
     - Trzeba to koniecznie oblazh! - powiedział głośno.
     W  butelce zostało jeszcze trochk  dżinu, biedny stary Golem nie zdołał
wypizh wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego  przepowiednie  sNo   nieprawdziwe,  ale  dlatego,  że  jest   zaledwie
gadajNocNo  marionetkNo. Zawsze  bkdk  cik  lubił,  Golem, pomyślał  Wiktor,
jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mNodry - ale jesteś tylko człowiekiem.
Wlał resztkk do szklanki  i wprawnym  ruchem wlał alkohol do  gardła - nawet
jeszcze nie zdNożył go przełknNozh, kiedy  pobiegł do  łazienki. Zwymiotował.
Do  diabła, pomyślał. Co za paskudztwo.  W lustrze zobaczył  swojNo twarz  -
wymiktNo,  jakby  nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek.
Nie bkdziesz już wikcej pil, nie bkdziesz  ryczał piosenek, nie bkdziesz sik
śmiał  z  głupstw, nie  bkdziesz  opowiadazh  wesołych bredni  sztywniejNocym
jkzykiem, nie bkdziesz  sik bizh, awanturowazh, szalezh, straszyzh przechodniuw,
zadzierazh z policjNo, kłucizh z  panem prezydentem, wpadazh do nocnych baruw z
hałaśliwNo watahNo młodych wielbicieli... Wrucił do łużka.  Nie  miał ochoty
na papierosa.  Na  nic nie miał ochoty,  od  wszystkiego mdliło, posmutniał.
Poczucie  utraty,  najpierw   słabe,  ledwie  dostrzegalne,  jak  dotknikcie
pajkczyny, rozrastało sik, poskpne rzkdy  drutu kolczastego rozciNogały  sik
mikdzy  nim a  tym światem, ktury  tak kochał.  Za wszystko  trzeba  płacizh,
myślał, nic nie dostaje  sik  za  darmo, i im wikcej otrzymałeś, tym  wikcej
trzeba zapłacizh,  za nowe życie  trzeba zapłacizh  starym życiem...  Wściekle
drapał rkce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
     Diana  weszła bez pukania, zrzuciła  płaszcz,  stankła przed  Wiktorem,
uśmiechnikta, uwodzicielska i uniosła rkce poprawiajNoc włosy.
     - Zmarzłam - powiedziała. - Można sik tu ogrzazh?
     - Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co muwi.
     Diana zgasiła  światło,  teraz  jej nie  widział, tylko  słyszał  klucz
przekrkcany  w  zamku,  trzask  rozpinanych  zatrzaskuw, szelest  ubrania  i
pantofle  spadajNoce na podłogk, a potem Diana znalazła  sik blisko, ciepła,
gładka, pachnNoca, on zaś wciNoż myślał, że teraz wszystko sik skosczyło - i
tylko  wieczny  deszcz,  ponure  domy z  dachami jak sito,  obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rkkawiczki, zdejmujNo  twarze, odkładajNo je
do specjalnych szafek, ich rkce sNo  pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie,  samotnośzh...  Diana  przytuliła  sik  do  niego  i  objNoł jNo
automatycznym gestem.  Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już
nie mugł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
     - Co  z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo  wypiłeś?
Ostrożnie  zdjNoł  jej   rkce   ze  swojej  szyi.   Ogarnkło  go  ostateczne
przerażenie.
     - Poczekaj - rzekł. - Poczekaj.
     Wstał,  wymacał  kontakt,  zapalił światło, kilka  sekund stał do  niej
plecami, zanim zdecydował  sik odwrucizh, ale jednak sik odwrucił. Nie, Diana
była przepikkna. Była  chyba pikkniejsza niż zwykle, zawsze była pikkniejsza
niż  zwykle, ale to było  jak  obraz. Budziło dumk z człowieka, zachwyt  nad
jego doskonałościNo, ale niczego wikcej nie budziło. Diana patrzyła na niego
ze  zdziwieniem  unoszNoc brwi, ale  potem  widocznie przestraszyła  sik, bo
usiadła nagle  i zobaczył,  że jej wargi  sik  poruszajNo. Coś  muwiła,  ale
Wiktor tego nie słyszał.
     - Poczekaj - powturzył. - To niemożliwe. Poczekaj.
     Ubierał sik z  gorNoczkowym pośpiechem  i wciNoż  powtarzał - poczekaj,
poczekaj, ale już myślał nie o niej,  chodziło nie tylko o niNo.  Wybiegł na
korytarz, znalazł  sik  przed  numerem Golema;  drzwi były zamknikte, nie od
razu  zorientował   sik  co  teraz,  nastkpnie  pkdem  pobiegł   na  duł  do
restauracji. Nie chck, powtarzał, nie chck, ja o to nie prosiłem.
     Dzikki Bogu Golem był na swoim  zwykłym miejscu.  Siedział, odrzuciwszy
rkkk za oparcie  fotela  i  oglNodał pod  światło kieliszek z  koniakiem.  A
doktor R. Kwadryga  był czerwony, agresywny  i widzNoc  Wiktora  oznajmił na
całNo salk.
     - Te mokrzaki. Ścierwa. Precz.
     Wiktor opadł na swuj fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
     - Golem - rzekł Wiktor. - Ja sik zaraziłem.
     - Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie ruwnież.
     - Niech  sik  pan napije koniaku, Wiktorze -  zaproponował Golem. - Nie
trzeba sik tak denerwowazh.
     -  Niech pan idzie  do diabła  -  odparł  Wiktor patrzNoc  na  niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robizh?
     - Dobrze, dobrze  - odrzekł Golem. - Pomimo to niech sik  pan napije. -
Uniusł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
     - Golem -  powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie  rozumie. Janie
mogk.   Zachorowałem,  muwik  panu!  Zaraziłem  sik!  To  nieuczciwe...  Nie
chciałem... Pan przecież muwił, że to nie jest zaraYAliwe...
     Przeraził sik  na myśl, że muwi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi,  że  Wiktor jest  pijany.  I wtedy podsunNoł Golemowi pod  nos swoje
rkce. Kieliszek przewrucił sik, potoczył po obrusie i spadł na podłogk.
     Golem najpierw  cofnNoł sik,  potem  spojrzał  uważniej, pochylił  sik,
ujNoł  dłonie  Wiktora za  koniuszki palcuw i  zaczai  oglNodazh rozdrapanNo,
gruzełowatNo skurk. Palce miał zimne i  twarde.  No,  to już  koniec, myślał
Wiktor,  oto  pierwsze  badanie  lekarskie, potem bkdNo nastkpne  badania  i
kłamliwe  obietnice,  że  jest jeszcze  nadzieja, uspokajajNoce mikstury,  a
potem przywyknie,  nie bkdzie już żadnych badas, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko bkdzie skosczone.
     - Jadł pan poziomki? - zapytał Golem.
     - Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki.
     - Musiał pan zeżrezh co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem.
     - Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc rkce. - Niech pan
coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za puYAno. Dopiero sik zaczkło...
     -  Niech pan  przestanie  wrzeszczezh.  To jest pokrzywka.  Alergia. Nie
wolno panu żrezh truskawek w takich ilościach.
     Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swuj e rkce mamrotał: "Sam pan
muwił... pkcherze... wysypka..."
     -  Pkcherzy  można dostazh  i  od pluskiew - pouczył go  Golem. - Ma pan
idiosynkrazjk na pewne produkty. I wyobraYAnik  nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak wikkszośzh pisarzy. Też mi mokrzak...
     Wiktor  poczuł, że  odżywa. Udało  sik, stukało mu w głowie. Chyba  sik
udało. Jeżeli sik udało, to nie wiem co zrobik. Rzuck palenie...
     - Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uśmiechnNoł sik.
     - Niech pan wypije  koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno pizh
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałośnie.
     Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic!  Trochk  mdli,
ale to, należy  przypuszczazh,  z  powodu  kaca. Zaraz przejdzie.  I wszystko
przeszło.
     -  Drogi  pisarzu  -  oznajmił Golem. -  Zkby zostazh architektem,  same
bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo.
Wiktor  głkboko  i  swobodnie   westchnNoł,  wciNognNoł  w  płuca   znajome,
restauracyjne   powietrze,  poczuł   cudowny   zapach  dyma   z  papierosuw,
marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego miksa. Życie wruciło.
     - Przyjacielu - zwrucił sik do kelnera. - Butelkk dżinu, sok z cytryn i
cztery  porcje minoguw do dwieście szesnastego. Tylko  prkdko!  Alkoholicy -
powiedział do  Golema i R. Kwadrygi. - SczeYAnijcie tu z kretesem, a ja pujdk
do Diany! - był gotuw ich ucałowazh.
     Golem  odezwał  sik, nie zwracajNoc sik  do nikogo:  / - Biedne, pikkne
kaczNotko!
     Przez chwilk Wiktor poczuł żal. Wypłynkło i znikło  wspomnienie jakichś
ogromnych, utraconych możliwości. Ale  tylko sik roześmiał, odepchnNoł fotel
i ruszył do wyjścia.

     *

     Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
Przypikto mu medal "Wiktoria", wrkczono miesikczny żołd  i tekturowe pudełko
z  upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego  sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa  pkta  wkdzonej  kiełbasy i  ruwnież  zdobyczne
jedwabne  gacie  w  celu  zorganizowania  życia rodzinnego.  Powruciwszy  do
stolicy  porucznik nie zwiesza nosa na kwintk.  Jest  dobrym  mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do  pracy  w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNoł sik na  ochotnika, ale porucznik sik nie śpieszy - odnawia stare
znajomości,  nawiNozuje  nowe.   a  w  przerwach  popija  świsstwo  odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynk,
kturej  na  imik  Nora,  bardzo podobnNo  do  Diany.  Opis prywatki: zrypane
przedwojenne  płyty,  oczyszczany  domowym  sposobem denaturat,  amerykasska
mielonka, jedwabne bluzki  na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe  sposoby.  Porucznik  dzwoniNoc   medalami,  błyskawicznie  rozpkdza
rozmaitych cywiluw  nieustannie  czkstujNocych  Nork  gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna  oblkżenie według  wszelkich prawideł sztuki. Nora  zachowuje sik
dziwnie.  Z jednej strony najwyraYAniej jest  skłonna, ale  z drugiej  strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczesstwem. Jednakże
rozpalony  denaturatem  eks-porucznik  nie  chce  o  niczym wiedziezh.  Oboje
wychodzNo z  prywatki i  idNo  do  Nory.  Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny,  niewykosczony cyrk, w kturym
gnije sześzh  tysikcy  -  jescuw pod strażNo  dwuch  inwaliduw, w  absolutnie
ciemnym zaułku  kogoś  grabiNo. Nora  mieszka  w bardzo starym, dwupiktrowym
domu,  schody  zapaskudzone,  na  jednych drzwiach napis kredNo  "tu mieszka
niemiecka  dziwka". W zawalonym rużnymi  gratami długim korytarzu kryjNo sik
po  kNotach smktne postacie. Nora szczkkajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lśniNocNo skurNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B.  sNodzNoc,  że  chodzi  o  jakichś bandzioruw  odpowiada
tylko,  że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa.  Nora patrzy na porucznika jakby
z  żalem,  nie  na  długo  wychodzi  i  wraca  ubrana  w  najwyższym stopniu
zachkcajNoco. Okazuje sik, że  majNo  do dyspozycji zaledwie puł godziny. Po
upływie puł godziny zadowolony  porucznik  wychodzi z nadziejNo na  nastkpne
spotkanie. Na koscu korytarza już na niego czekajNo - dwie smktne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie  uśmiechnikci  zagradzajNo drogk  i proponujNo, aby  z
nimi pogadał. Porucznik  bez zbkdnych  słuw  bierze sik do  bicia i  osiNoga
zdumiewajNoco  łatwe  zwycikstwo. Zbici  z  nug,  smktni ludzie  płaczNoc  i
chichoczNoc wyjaśniajNo porucznikowi  B. jego sytuacjk. Eks -  porucznik bił
swoich. Oni wszyscy  sNo teraz  swoi.  Nora  nie  jest  zwyczajnNo  ponktnNo
kobietNo, Nora  jest krulowNo  stołecznych  pluskiew. Koniec teraz z  panem,
panie oficerze, spotkamy sik w "Atakanie", wszyscy sik tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iśzh  do domu,  ale  kiedy już nie bkdzie pan  mugł wytrzymazh,
proszk przyjśzh, u nas otwarte do rana...
     Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok  fabryki
chemicznej  mieszka  wielodzietny  radca  tytularny  B. Celowo szczegułowy i
celowo  nudny opis sytuacji  bohatera:  trzy  pokoiki, kuchnia,  przedpokuj,
mocno zużyta  żona,  pikcioro zielonkawych dzieci,  krzepka stara  teściowa,
ktura przeprowadziła  sik ze  wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocNo
stojNo  nad niNo słupy rużnokolorowego dymu, od  jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żułknie trawa, a wśrud much  zachodzNo  dzikie i niepojkte  mutacje.
Przez  kilka  lat radca tytularny prowadzi  walkk  o  poskromienie  fabryki:
gniewne  żNodania  pod  adresem  administracji, łzawe petycje do  wszystkich
instancji,  pogromowe  felietony  do  wszystkich   gazet,  bezowocne   pruby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak  bastion.
Na wybrzeżu  przed fabrykNo  padajNo trupem  zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzkta, całe rodziny  porzucajNo mieszkania i  zostajNo bezdomnymi
włuczkgami, w gazetach ukazuje sik nekrolog przedwcześnie zmarłego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po  kolei zaczynajNo chorowazh
na  astmk. Pewnego wieczora tytularny  radca  schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasuw Ruchu Oporu ogromne zapasy pociskuw.
Tej  samej nocy przenosi  to wszystko na  strych, otwiera  okienko w  połaci
dachu. Fabryka  leży  przed nim jak  na dłoni: w ostrym świetle  reflektoruw
biegajNo  robotnicy,   jeżdżNo  wagoniki,  płynNo  żułte   i  zielone  kłkby
jadowitego dymu. "Zabijk cik", szepcze radca tytularny i otwiera ogies. Tego
dnia nie idzie do pracy, nastkpnego ruwnież. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki
przed  świetlikiem  i  strzela.  Od czasu  do czasu robi przerwk,  żeby mugł
ostygnNozh  miotacz  min.  Ogłuchł  od wystrzałuw,  oślepł od prochu i  dymu.
Czasem wydaje  mu sik, że  chemiczny  smrud słabnie i  wtedy  uśmiecha  sik,
oblizuje wargi  i  szepcze: "zabijk  cik".  Potem pada bez  sił i zasypia, a
kiedy  sik  budzi, widzi, że amunicja  sik  skosczyła,  zostały jeszcze trzy
pociski.  Wystrzeliwuje  je  i wyglNoda  przez okno.  Ogromny teren  fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo  wybitymi szybami, na bokach  gigantycznych
gazociNoguw    ciemniejNo   wgniecenia,    dziedziniec   jest   poprzecinany
skomplikowanym  systemem  okopuw,  okopami krutkimi  zygzakami  przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokaruw osłonikci sNo
arkuszami blachy, a  kiedy wiatr zwiewa  kłkby jadowitego dymu,  na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widazh świeży napis:
     UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
     Wiktor  odczytał  ostatniNo  stronk,   zapalił  i  spojrzał  na  kartkk
wkrkconNo  w  maszynk.  Było na niej tylko  pułtorej  linijki: WychodzNoc  z
redakcji, dziennikarz B. w  pierwszej  chwili  chciał wziNozh  taksuwkk,  ale
rozmyślił  sik i skrkcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie  wiedział, co
sik potem stało z  dziennikarzem B.,  ale  nie  mugł już  dłużej  pisazh.  Na
zegarku  była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i  otworzył okno.  Na  ulicy
panowały  ciemności  i  w  tej  czerni  połyskiwał  deszcz.  Wiktor  dopalił
papierosa przy oknie, -  wyrzucił niedopałek  w  mokrNo  noc i zadzwonił  do
recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziś  dzies
tygodnia. Nieznajomy głos  po krutkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy
noc  z piNotku na  sobotk.  Wiktor  zamrugał  oczami,  odłożył  słuchawkk  i
zdecydowanym ruchem wyrwał kartkk z maszyny.  Starczy. Dwie doby  pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc,  z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wyłNoczonym telefonie,  nie  odzywajNoc  sik  na  pukanie,  bez  Diany,  bez
alkoholu, zdaje sik, że nawet  bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc
sik na  łużko,  żeby  zobaczyzh we  śnie krulowNo pluskiew,  ktura  siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadazh". Nic mu nie bkdzie.  A
ja  na  razie coś  przegryzk,  zasłużyłem sobie, jak  Boga kocham...  Wiktor
zdjNoł  maszynk,  schował do  szuflady maszynopis, przeszukał  pusty  barek.
Potem gryzł  czerstwNo  bułkk  z  dżemem,  robił  sobie gorzkie  wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNozh pokusy,  wylał do umywalki puł butelki brandy i cieszył
sik, że  cykl "Za  kulisami  wielkiego  miasta",  pomimo wszystko  udało sik
zaczNozh, i to zaczNozh całkiem  nieYAle, a szczerze  muwiNoc świetnie. Chociaż
prawdopodobnie  trzeba   bkdzie  wszystko  przepisazh  na  nowo.  To  dziwne,
pomyślał, dlaczego  te opowiada - , niNo  piszk właśnie teraz?  Dlaczego nie
rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyśliłem?  Teraz powinienem pisazh o
przygłupie, ktury wyobraził sobie, że jest supermenem, właśnie tak. Przecież
od tego zaczynałem.  ZresztNo  zdarza mi sik to nie pierwszy  raz. Ale gdyby
tak  sik  zastanowizh  i  dobrze poszukazh w  pamikci,  to tak  bywa zawsze. I
właśnie dlatego nie sposub jest pisazh na zamuwienie. Zaczynasz pisazh powieśzh
o młodziesczych latach  pana prezydenta, a wychodzi o  bezludnej  wyspie, na
kturej żyjNo  dziwaczne małpy, kture żywiNo sik  nie bananami, tylko myślami
rozbitkuw... No,  tu powiedzmy skojarzenie leży na  powierzchni. E  tam, tak
jest zawsze. Trzeba  tylko  dobrze poszukazh,  ale  komu sik chce  szukazh  po
dwudniowym poście. Zejdk sobie teraz na duł,  recepcjonista zawsze ma jakNoś
flaszkk. Tylko zjem i zaraz zejdk...
     Wiktor drgnNoł  i przestał jeśzh. Z  czarnej pustki  za  oknem  doleciał
poprzez plusk deszczu dYAwikk jakby uderzenia  młotkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomyślał Wiktor. Czas jakiś wsłuchiwał sik z napikciem.
     ... No dobrze, a co autor chciał powiedziezh przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesił cikżkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały
sik pluskwy i  lekkomyślne kobiety? Byzh może autor chciał ukazazh bohaterstwo
i wytrwałośzh  stolicy, ktura  pod przewodem jego magnificencji... Ten  numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Cały świat  wie, że w rezultacie
osobistej  decyzji  pana prezydenta,  na  właścicieli  zakładuw  chemicznych
zanieczyszczajNocych  powietrze,  w  samej  tylko   stolicy   nałożono  kary
pienikżne w  wysokości...  Że dzikki  osobistej i  nieustannej  trosce  pana
prezydenta, ponad sto tysikcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na  obozy
letnie... że zgodnie z dekretem  o rangach,  urzkdnicy  poniżej radcuw dworu
nie maj No. prawa zbierazh podpisuw pod petycjami...
     W tym  momencie zgasło  światło.  "Ehe!" - powiedział Wiktor na  głos i
lampa zapaliła  sik  znowu, ale  na puł mocy.  "A to co znowu?" - powiedział
Wiktor,  ale  jaśniej  sik  od  tego  nie zrobiło.  Wiktor  odczekał chwilk,
nastkpnie zadzwonił  do recepcji. Nikt sik nie odezwał.  Można  zadzwonizh do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleYAzh ksiNożkk  telefonicznNo, ale gdzie
jej  szukazh,  i  tak najwyższy  czas  iśzh spazh. - Tylko  najpierw trzeba sik
napizh. Wiktor  wstał  i nagle  usłyszał jakiś  szelest.  Ktoś  przesuwał  po
drzwiach rkkami.  Potem  zaczNoł sik pchazh  na  drzwi. "Kto  tam?" - zapytał
Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychazh jak coś sik pcha  i sapie.
Wiktora ogarnkła groza. Oświetlone  czerwonawym światłem ściany wydawały sik
obce  i niezwykłe, w kNotach gkstniało zbyt wiele cienia,  za  drzwiami  zaś
krzNotał sik jakiś ogromny stwur, tkpy i  bezmyślny.  Czym by go załatwizh? -
pomyślał  rozglNodajNoc  sik  Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwał sik
ochrypłym szeptem "Baniew,  ej  Baniew - jesteś  tam?"  Idiota  - powiedział
Wiktor  pułgłosem, wyszedł  do przedpokoju  i  przekrkcił klucz.  Do  numeru
wtoczył  sik  R.  Kwadryga.  Był  w  szlafroku,  włosy  miał  zmierzwione  i
rozbiegane oczy.
     - Bogu dzikki, chociaż ty jesteś na  miejscu - rzekł na  wstkpie.  -  O
mało nie  zwariowałem  ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba  stNod  wiazh...
ChodYAmy,  co?  ChodYAmy  stNod,  Baniew...  -  złapał Wiktora  za  koszulk  i
pociNognNoł do korytarza. - ChodYAmy, dłużej już nie można...
     - Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc sik. -  IdYA spazh ramolu.  Jest
trzecia w nocy.
     Ale R. Kwadryga znowu zrkcznie złapał go za koszulk i Wiktor stwierdził
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest  absolutnie  trzeYAwy, nawet  nie
czuzh go alkoholem.
     -  Nie wolno  spazh  -  oznajmił  Kwadryga.  -  Trzeba  uciekazh  z  tego
przeklktego domu. Widzisz, co ze światłem? My tu zginiemy.... W ogule trzeba
uciekazh z miasta. Mam  wwilli samochud.  ChodYAmy. Ja bym wyjechał sam, tylko
bojk sik wyjśzh.
     - Poczekaj,  nie szarp mnie  - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokuj
sik.
     WciNognNoł  Kwadrygk  do pokoju, posadził w  fotelu,  a sam  poszedł do
łazienki po szklankk  wody. Kwadryga natychmiast  poderwał sik i pobiegł  za
nim.
     - Jesteśmy  tu  sami,  nikt nie  został - powiedział. - Golema  nie ma,
portiera  nie  ma, dyrektora też... Wiktor  odkrkcił kran. W  rurach zawyło,
wyleciało kilka kropli.
     - Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? ChodYAmy, mam całNo
butelkk, Tylko szybko. I razem.
     Wiktor  potrzNosnNoł  kranem. Wyleciało  jeszcze kilka kropli  i  wycie
ustało.
     - O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. -  Wojna? Kwadryga machnNoł
rkkNo.
     - Jaka tam wojna... Trzeba wiazh, puki nie jest za puYAno, aon - wojna...
     - Po co wiazh?
     - Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyssko zachichotał.
     Wiktor  odsunNoł go  łokciem,  wyszedł  z  numeru  i zbiegł na  duł  do
recepcji. Kwadryga dreptał za nim.
     -  Posłuchaj -  mamrotał.  -  Lepiej tylnym wyjściem... Żeby tylko  sik
wydostazh...  mam  samochud.  Zatankowany, załadowany... Jak  bym przeczuł...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wudki...
     W korytarzu słabo jak  czerwone  karły  świeciły  ample, na  schodach w
ogule nie  było światła, w hallu  ruwnież,  tylko  nad  kontuarem tliła  sik
żaruwka. Tam siedział ktoś, ale nie był to recepcjonista.
     - ChodYAmy,  chodYAmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora
do wyjścia. - Nie trzeba tam iśzh, tam niedobrze...
     Wiktor wyrwał sik i podszedł do kontuaru.
     -  Co to  za  skandal...  -  zaczai i  umilkł.  Za  kontuarem  siedział
Zurtzmansor.
     Zurtzmansor siedział  na  miejscu  recepcjonisty i szybko  pisał  coś w
brulionie.
     -  Baniew  -  oznajmił  nie  podnoszNoc  głowy.  -  No  i  wszystko sik
skosczyło, Baniew. Pożegnajmy sik. I niech pan pamikta Q naszej rozmowie.
     -  Nie mam  zamiaru  wyjeżdżazh  -  zaprotestował  Wiktor.  Głos mu  sik
załamał. - Zamierzam dowiedziezh  sik, co jest ze  światłem i wodNo. To wasza
robota?
     Zurtzmansor uniusł żułtNo twarz.
     - Nie  - powiedział.  -  My już nic nie  robimy.  Musimy sik  pożegnazh,
Baniew  -  wyciNognNoł  nad  kontuarem  dłos  w  czarnej  rkkawiczce. Wiktor
machinalnie  ujNoł tk dłos, poczuł uścisk i odpowiedział uściskiem. -  Takie
jest  życie  - powiedział  Zurtzmansor.  - Tworzysz przyszłośzh,  ale nie dla
siebie. Pan  z pewnościNo  już to zrozumiał.  Albo niebawem  zrozumie.  Pana
dotyczy to w wikkszym stopniu niż nas. Żegnam.
     KiwnNoł głowNo i znowu zabrał sik do pisania.
     - ChodYAmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga.
     - Nic nie rozumiem - głośno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu sik
dzieje?
     Nie  życzył sobie, żeby w hallu  panowała cisza.  Nie życzył sobie  byzh
człowiekiem postronnym. Nie on tu jest  postronny i właściwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w  nocy  za kontuarem recepcjonisty.  Mnie nie
uda sik  .wam zastraszyzh,  ja nie jestem  Kwadryga... Ale  Zurtzmansor  rjie
usłyszał, albo nie chciał usłyszezh. Wuwczas  Wiktor demonstracyjnie wzruszył
ramionami, odwrucił sik i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł.
     W  sali słabo świeciły  stojNoce  lampy, słabo świecił żyrandol,  słabo
świeciły kinkiety  na  ścianach i  sala  była  przepełniona.  Przy stolikach
siedziały  mokrzaki.  Wszyscy byli  identyczni,  tylko  siedzieli w  rużnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze  inni, i było ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli  przed siebie niczym skamieliny. Jaśniały  łyse czaszki,
pachniało wilgociNo i lekarstwami.  Okna były otwarte, na podłodze ciemniały
kałuże. Nie było słychazh żadnego dYAwikku, tylko za oknem pluskała woda.
     Potem  przed Wiktorem pojawił sik  Golem  - zatroskany, spikty i bardzo
stary.
     - Dlaczego pan  tu  jeszcze jest? -  zapytał pułgłosem. - Proszk  stNod
wyjśzh, tu panu nie wolno byzh.
     - Co to znaczy  -  nie wolno? - odpowiedział  pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chck sik napizh.
     - Ciszej - powiedział - Golem. - Myślałem, że pan już wyjechał. Pukałem
do pana. Gdzie pan chce teraz iśzh?
     - Do swojego pokoju. Wezmk butelkk i pujdk do siebie.
     - Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem.
     Wiktor w milczeniu wskazał  palcem  na  bar,  gdzie matowo lśniły rzkdy
butelek. Golem obejrzał sik.
     - Nie - powiedział. - Niestety.
     - Chck coś wypizh! - uparcie powturzył Wiktor.
     Tak naprawdk nie miał ochoty  sik  upierazh.  Udawał  chojraka. Mokrzaki
patrzyły na  niego.  CzytajNocy  opuścili  ksiNożki,  zastygli  w  bezruchu,
odwrucili głowy i tylko śpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym pułmroku, patrzyły na Wiktora.
     - Niech  pan nie  wraca do numeru -  oznajmił Golem. - Proszk  wyjśzh  z
hotelu.  Niech  pan idzie do  LoIi..  Albo  do  willi  doktora... Tylko chck
wiedziezh, gdzie pan  bkdzie. Przyjadk  po pana.  Proszk posłuchazh, Wiktorze,
niech  pan  sik  nie stawia,  tylko słucha.  Teraz nie mam czasu  wyjaśniazh,
zresztNo  byłoby  to  nie  na  miejscu. Szkoda,  że  nie  ma Diany,  ona  by
potwierdziła...
     - A gdzie jest Diana?
     Golem znowu sik rozejrzał i spojrzał na zegarek.
     - O  czwartej...  Albo  o piNotej... bkdzie na stacji  benzynowej  przy
Słonecznej Bramie.
     - A gdzie jest teraz?
     - Teraz jest zajkta.
     - Tak - powiedział Wiktor  i ruwnież spojrzał na zegarek. - O czwartej,
albo  o piNotej przy  Słonecznej Bramie  -  miał  okropnNo ochotk  iśzh sobie
stNod. To  było nie do zniesienia - stazh tak skupiajNoc na sobie uwagk  tego
milczNocego zgromadzenia.
     - Byzh może o szustej - rzekł Golem.
     - Przy Słonecznej Bramie... -  powturzył Wiktor.  -  To tam gdzie  jest
willa naszego doktora.
     - Właśnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
     -  Moim zdaniem, pan  po  prostu chce  mnie stNod  wyprosizh -  oznajmił
Wiktor.
     - Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty sik stNod wynieśzh?
     - Mam ochotk sik przespazh -  niedbale odparł  Wiktor. - Dwie  noce  nie
spałem  - złapał  Golema za  guzik, wyprowadził  go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie pujdk - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
     - Tak - odpowiedział Golem.
     - Czy może zaczkliście powstanie?
     - Tak - powiedział Golem.
     - A może zaczkła sik wojna?
     - Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech sik pan stNod wynosi.
     - Dobrze  -  oznajmił  Wiktor. Odwrucił  sik,  żeby  odejśzh, ale  nagle
przystanNoł. - A Diana? - zapytał.
     - Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie ruwnież. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szustej. Byzh może do siudmej.
     - Odpowiada pan  za Diank - stwierdził Wiktor cicho.  Golem wyciNognNoł
chustkk do nosa i wytarł szyjk.
     - Ja odpowiadam za wszystko - powiedział.
     - Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za Diank.
     - Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak  rai pan obrzydł, pikkne
kaczNotko.  Diana jest z  dziezhmi. Dianie  absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
     Wiktor  odwrucił  sik i  poszedł  w kierunku schoduw.  Zurtzmansora  za
kontuarem nie było, tylko żaruwka tliła sik nad brulionem oprawnym w ceratk.
     -  Baniew -  odezwał  sik z  jakiegoś ciemnego kNota R. Kwadryga. -  Ty
dokNod? Idziemy!
     - Przecież nie mogk łazizh  po  deszczu w  kapciach! - odrzekł  gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc głowy. Przepkdzili,  myślał. Wypkdzili nas z  hotelu.
Byzh  może z ratusza też nas przepkdzili. A może i z miasta... I co dalej?  W
swoim pokoju przebrał sik szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstkpował
go i plNotał sik pod nogami.
     - Masz zamiar iśzh w, szlafroku? - zapytał Wiktor.
     - On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
     - IdYA sik ubierz, bałwanie.
     - Nie pujdk - kategorycznie odmuwił Kwadryga.
     - ChodYAmy razem - zaproponował Wiktor.
     -  Nie.  Razem  też  nie  trzeba.  Ty sik  nie buj,  ja  tak...  Jestem
przyzwyczajony...
     Kwadryga zachowywał sik jak pudel domagajNocy sik spaceru. Podskakiwał,
zaglNodał w oczy, głośno dyszał, ciNognNoł za  ubranie, podbiegał do drzwi i
zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swuj stary płaszcz
i zamyślił sik. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po
kieszeniach,  zamknNoł okno i  zgasił światło. Nastkpnie  zdał sik  na łaskk
Kwadrygi.
     Doktor  honoris  causa  pochylił  głowk, pkdem  powlukł go  korytarzem;
kuchennymi  schodami, obok ciemnej,  zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybiegł w ślad za Wiktorem.
     - Wydostaliśmy sik dzikki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy!
     Ale biegazh nie umiał. Mkczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że
trzeba  było właściwie iśzh po  omacku, trzymajNoc  sik ścian.  Na  podstawie
świecNocych  na puł mocy ulicznych latarni i  sNoczNocego sik  gdzieniegdzie
przez  zasłony  czerwonawego światła  można  było odgadnNozh  zaledwie ogulny
kierunek.  Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie  były  całkiem
bezludne.  Gdzieś   rozmawiano  pułgłosem,  płakało  niemowlk,   parokrotnie
przejeżdżały cikżaruwki,  jakaś  furmanka  minkła  ich  z  hukiem  żelaznych
obrkczy  na  kołach.  "Wszyscy  uciekajNo  -  mamrotał  Kwadryga. -  Wszyscy
uciekajNo. Tylko my sik  wleczemy..."  Wiktor milczał. Pod  nogami chlupało,
pantofle przemokły, po  twarzy  spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał sik
jak  kleszcz,  wszystko to  było głupie, w złym guście, trzeba było sik wlec
przez  całe  miasto  i  nie  było   temu  kosca.  Wiktor   wpadł  na  rynnk,
zachrzkściło, Kwadryga puścił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na  całe
miasto:  "Baniew!  Gdzie  jesteś?".  Kiedy  tak   błNokali  sik   w  mokrych
ciemnościach  szukajNoc jeden  drugiego,  nad  głowami  stuknkło  okienko  i
zduszony  głos   zainteresował  sik:  "No  i  co  słychazh?"  "Ciemno  jak  u
murzyna..." - odpowiedział Wiktor.  "Zgadza sik! - z  entuzjazmem podchwycił
głos. - I wody  nie ma...  Dobrze,  że zdNożyliśmy  nałapazh do balii" "A  co
bkdzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc Kwadrygk wyrywajNocego sik naprzud.
Po chwili milczenia głos odparł:  "ZarzNodzNo ewakuacjk, nie inaczej... Ech,
życie!!"  i okienko  zatrzasnkło sik. Powkdrowali dalej.  Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora  zaczai  niejasno opowiadazh,  jak sik przerażony obudził,
zszedł na duł i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na cikżaruwkk,  po
omacku wyminkli jNo i wpadli na człowieka z jakimś ładunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wściekłościNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym
tonem  zawiadomił go Kwadryga. - Prosto  w wNotrobk.  Pudłem". Chodniki były
zastawione  samochodami, loduwkami, kredensami,  całymi  dżunglami  roślin w
doniczkach.  Kwadrygk  zarzuciło  i  trafił  do  otwartej  szafy  z lustrem,
nastkpnie  wplNotał  sik  w  rower. Wiktor powoli  wpadał w furik.  W jakimś
miejscu  zatrzymano  ich i  zaświecono  w  oczy  latarkNo.  Błysnkły  mokre,
wojskowe hełmy i ordynarny głos  z  południowym akcentem  oznajmił:  "Patrol
wojskowy. Proszk q dokumenty". Kwadryga  rzecz jasna żadnych  dokumentuw nie
miał,  wikc  natychmiast  zaczNoł  wrzeszczezh,  że  jest  doktorem, że  jest
laureatem,  że  zna  osobiście...  Ordynarny  głos  powiedział  pogardliwie:
"Frajerzy.  Przepuścizh". Minkli plac  miejski.  Przed  komend policji  stały
stłoczone  samochody  z  zapalonymi  reflektorami. Bezmyślnie  miotali  sik.
mkżczyYAni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmuw,
rozlegały  sik  dYAwikczne,  niewyraYAne komendy.  Widazh  było, że  tu właśnie
znajduje sik centrum paniki. Odbłyski reflektoruw  jeszcze  przez czas jakiś
oświetlały drogk, nastkpnie znowu zrobiło sik ciemno.
     Kwadryga  już  nie  mamrotał,  tylko  spał  i  pojkkiwał.  Kilkakrotnie
przewracał  sik pociNogajNoc  za sobNo  Wiktora.  Utytłali sik  jak  świnie.
Wiktor  otkpiał  doszczktnie,  już  wikcej nie  przeklinał,  zasłona  apatii
spktała  mu muzg, trzeba było  iśzh, iśzh, dzisiaj iśzh,  jutro  iśzh,  odpychazh
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosizh  Kwadrygk
za kołnierz namokłego szlafroka,  tylko nie  wolno było  sik zatrzymazh, i  w
żadnym  wypadku  nie  wolno było zawrucizh.  Coś mu sik przypomniało,  coś co
zdarzyło sik  dawno -  haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne,  ale  wtedy była
łuna i  ludzka  kasza na  ulicach, w oddali zaś trzaskało i łomotało, za nim
było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz  leciał  popiuł i wos spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi  z
ogromnNo   flagNo   narodowNo  wyszedł   wysoki   pułkownik  we   wspaniałym
lejb-huzarskim  mundurze,  zdjNoł  czapkk  i  strzelił  sobie  w  łeb,  a my
oberwani, zakrwawieni,  wierni i  zdradzeni, ruwnież w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczkliśmy gwizdazh, rechotazh,
niekturzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli...
     - Ano, stuj - szeptem powiedział ktoś  w ciemności i o pierś oparło sik
coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniusł rkce.
     - Jak pan śmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora.
     - Cicho! - rozkazał głos.
     - Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga.
     -  Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - Poddajk sik, poddajk -
rzekł w ciemnośzh, tam  skNod  pochodziła  lufa  automatu, i  skNod  dobiegał
cikżki oddech.
     - Bkdk strzelazh! - uprzedził przestraszony głos.
     - Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież sik poddajemy.  - W gardle, mu
zaschło.
     - No, rozbierazh sik! - polecił głos.
     - To znaczy, że co?
     - Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie...
     - Po co?
     - Szybko, szybko! - wysyczał głos.
     Wiktor dobrze sik przypatrzył, opuścił  rkce, odstNopił na  bok, złapał
za automat i zadarł lufk do gury. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł sik, ale nie
wiadomo  dlaczego  nie wystrzelił. Obaj sapali z  wysiłkiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jesteś?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i  po  dotyku  człowiek z  automatem był  żołnierzem.  Czas  jakiś
jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.
     - Koniec -  oznajmił Wiktor przez  zkby. - Koniec.  Nie wyrywaj sik, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
     - Niech mnie pan puści! - syczał żołnierz broniNoc sik słabo.
     - Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden?
     Żołnierz tylko sapał.  "Wiktor!"  -  wrzeszczał  Kwadryga  już gdzieś z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochud, na moment oświetlił reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły.
     - Ee, ja przecież  ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał
bros.
     -  Wikc po  co ci  moje  spodnie? -  zapytał  Wiktor. -  Dezerterujesz?
Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk...
     - No, dlaczego nic nie muwisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc.
     - Mnie teraz tak czy inaczej... -  wymamrotał. -  Tak  czy inaczej mnie
rozstrzelajNo.  Uciekłem z  posterunku.  Odszedłem,  porzuciłem  posterunek,
gdzie  sik  teraz  podziejk.... Niech  mnie pan  puści, co? Ja  przecież nie
chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
     Chlipał,  pociNogał  nosem i w ciemności zapewne  wycierał nos  rkkawem
munduru  -  żałosny jak  każdy dezerter,  przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
     -  Dobra  - stwierdzi!  Wiktor.  - Pujdziesz z  nami.  Nie  wydamy cik.
Ubranie też sik znajdzie. Idziemy, tylko sik nie zgub.
     KierujNoc sik na psie  wycie  znaleYAli Kwadrygk. Teraz na  szyi Wiktora
wisiał  automat,  za  lewNo  rkkk  konwulsyjnie  trzymał  go   pochlipujNocy
żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga.  Zupełny obłkd. Można oczywiście
oddazh  rozładowany  automat  temu  chłopcu i dazh  smarkaczowi kopniaka. Nie,
jakoś szkoda. I smarkacza szkoda,  i automatu, jeszcze sik  może  przydazh...
Myśmy  tu  sik  naradzili  ze  społeczesstwem  i  przeważył  poglNod,  że na
rozbrojenie  jest jeszcze za wcześnie.  Automat  może sik  jeszcze przydazh w
przyszłości...
     - Przestascie obaj wyzh - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy.
     Ucichli,  a  po  pikciu minutach,  kiedy  zaświeciły  przed nimi matowe
światła stacji benzynowej. Kwadryga  pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc
radośnie: "Przyszliśmy, dzikki Bogu przyszliśmy..."
     Klucz  do furtki  Kwadryga  oczywiście  zapomniał  w  hotelu  razem  ze
spodniami. PieklNoc sik przeleYAli przez płot, klnNoc błNokali sik przez czas
jakiś w  krzakach bzu,  omal  nie wpadli do fontanny,  wreszcie  trafili  do
wejścia,  wyważyli drzwi i znaleYAli  sik w hallu. PstryknNoł  kontakt i hali
rozjaśniło słabe, czerwone światło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w
poszukiwaniu rkcznikuw i suchego ubrania, żołnierz rozebrał sik do bielizny,
zwinNoł  mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapk. Wtedy uspokoił sik nieco i
przestał  pochlipywazh.  Potem  wrucił  Kwadryga  i  wszyscy długo,  zaciekle
wycierali sik rkcznikami i przebierali.
     W  hallu  panował  chaos.   Wszystko  było  poprzewracane,  rozrzucone,
zabłocone.  KsiNożki poniewierały  sik  przemieszane  z  brudnymi  łachami i
zrolowanymi  obrazami.  Pod  nogami chrzkściło szkło  i tubki z  zaschniktNo
farbNo,  telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stuł zastawiony był
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi  resztkami jedzenia. ZresztNo,  czego  tam
nie  było po  kNotach,  a  raczej  co tam było,  nie mugł  sik zorientowazh w
ciemnościach. Zaduch w  domu był  taki, że Wiktor  nie wytrzymał  i otworzył
okno.
     Kwadryga zabrał sik do robienia  porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu,
przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogk. Nastkpnie wytarł blat
mokrym szlafrokiem,  pobiegł gdzieś, przyniusł trzy  kryształowe  kieliszki,
zabytkowe   i  pikkne   oraz   dwie  kwadratowe   butelki.   PopiskujNoc   z
niecierpliwości wyciNognNoł korki i napełnił pucharki.
     -  Na  zdrowie...  - wymamrotał  niewyraYAnie,  złapał  swuj  kieliszek,
przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
     Wiktor ugniatajNoc  wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym
uśmiechem. Na  twarzy  Kwadrygi  pojawiło  sik  nagle  nieopisane  zdumienie
przemieszane z zawodem.
     - I tu też... - powiedział z obrzydzeniem.
     - Co takiego? - zapytał Wiktor.
     - Woda - nieśmiało odezwał sik żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
     Wiktor  odpił ze swojego kieliszka.  Tak, to  była woda, czysta, zimna,
byzh może nawet destylowana.
     - Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał.
     Kwadryga  bez słowa złapał drugNo butelkk i wypił  łyk. Twarz wykrzywił
mu  grymas.  SplunNoł i powiedział: "O muj Boże!", pochylił sik i na palcach
wyszedł  z  pokoju,  żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor  obejrzał etykietki na
butelkach  - rum, whisky.  Znowu  sprubował  -  woda.  Zapachniało normalnym
diabelstwem,  same z  siebie  zaskrzypiały gdzieś  deski podłogi,  skura  na
plecach ścierpła pod uważnym spojrzeniem czyichś oczu. Żołnierzyk wciNognNoł
głowk w kołnierz  ogromnego swetra  R.  Kwadrygi  i głkboko wsunNoł  rkce  w
rkkawy. Oczy miał okrNogłe i nie spuszczał  wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał
ochryple:
     - No, czego sik gapisz?
     - A pan czego? - szeptem spytał żołnierz.
     - Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?
     - Ja tak, a pan... Jakoś straszno.... Lepiej nie...
     Spokuj, powiedział  do siebie Wiktor.  To  nic strasznego. To  przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo.  Oni, bracie,  wszystko umiejNo.
Wodk  w  wino i  wino w  wodk. SiedzNo  sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokk. Kamies wkgielny. Abstynenci, ich mazh...
     - Stchurzyłeś? - zapytał żołnierza. - Guwniarz.
     - Bo to straszne! - powiedział  żołnierz ożywiajNoc sik. - Panu to nic,
ale  ile ja sik wycierpiałem... Stoisz w nocy na posterunku,  a on  wylatuje
zza drutuw, spojrzy na ciebie z gury i dalej... Jeden  nasz kapral to  nawet
zrobił w portki... Kapitan  ciNogle muwił, przyzwyczaicie sik, że służba, że
przysikga. Ni cholery nie można sik przyzwyczaizh. Niedawno jeden przyleciał,
usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy  ma  nie jak człowiek,
czerwone,  świeca, siarkNo  od niego zalatuje... -  żołnierz  wyjNoł rkce  z
rkkawuw i przeżegnał sik.
     Z  głkbin willi wychynNoł  Kwadryga  wciNoż  tak  samo  pochylony  i na
palcach.
     -  Sama  woda  -  oznajmił.  -  Wiktor, wiejmy  stNod.  W  garażu  stoi
zatankowany samochud, siadamy i cześzh! No?
     - Bez paniki - odparł Wiktor.  - Zwiazh zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadk, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabrazh chłopaka.
     - Nie - stwierdził Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadk.
     - W takim razie  przestas dygotazh  i przynieś coś do  żarcia  - polecił
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemienił sik w kamies?
     Chleb  w   kamies  sik  nie   przemienił.  Konserwy  ruwnież  pozostały
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli,  a żołnierz  opowiadał,  ile  sik
najadł strachu przez ostatnie  dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o  inwazji
dżdżownic, o dzieciach, kture w ciNogu dwuch dni stały sik dorosłymi ludYAmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiktnastoletnim chłopcu, ktury
ze  strachu  sam  sik  postrzelił...  i  jeszcze  o  tym  jak  na  wartownik
przyniesiono obiad,  postawiono  na kuchni, żeby sik  ogrzał, jak obiad stał
dwie  godziny na ogniu, w ogule sik nie zagrzał  i jedli zimny... A  dzisiaj
objNołem  wartk o usmej wieczorem,  deszcz jak  z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe światła, muzyka jakaś  nieludzka i jakiś głos wciNoż
muwi i muwi, muwi, muwi, a co muwi nie wiadomo, słowa nie można zrozumiezh. A
potem ze stepu wyszły wirujNoce słupy i prosto  do obozu. Ledwie weszły, jak
otwarła sik brama i wylatuje za bramk  pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNożyłem nawet stanNozh na  bacznośzh,  widzk tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez  czapki,  bez płaszcza -  bije  kierowck po karku i wrzeszczy:
"Prkdzej  sukinsynu. Prkdzej!"  Coś  mnie  ścisnkło w środku,  jakby mi ktoś
powiedział  - uciekaj,  pryskaj stNod, bo  inaczej  zostanie z ciebie  mokra
plama.  No,  to zwiałem.  I  nie  drogNo,  tylko prosto, przez  step,  przez
wNowozy,  mato w moczarach  nie  ugrzNozłem, pelerynk  gdzieś tam  zgubiłem,
wczoraj nowNo  pobrałem, ale trafiłem do  miasta, a w mieście patrole..  Raz
ledwie im  uciekłem, drugi raz  ledwie im uciekłem,  dotarłem tu  do  stacji
benzynowej, patrzk  - ludzie uciekajNo, cywiluw puszczajNo  bez gadania, ale
naszych - figk, żNodajNo przepustek. No to sik zdecydowałem.
     Opowiedziawszy  swojNo  historik,  żołnierz  zwinNoł  sik  w  fotelu  i
natychmiast  zasnNoł. Mkczessko  trzeYAwy Kwadryga znowu zaczai powtarzazh, że
trzeba  uciekazh  i  to natychmiast.  "Ten  tu na przykład -  muwi  w  kułko,
wskazujNoc  widelcem na śpiNocego żołnierza. -  Nawet ten  rozumie... Ale ty
jesteś okropnie tkpy, Baniew, tkpy jak głNob. Że też  nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z  pułnocy coś mnie naciska.  ..  Uwierz mi....
wiem,  że mi nie wierzysz,  ale teraz  uwierz, przecież dawno  wam wszystkim
muwiłem - nie  wolno tu  siedziezh... Golem ci w głowie  zawrucił,  pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz  jeszcze  jest  wolna droga, wszyscy czekajNo aż sik
rozwidni, potem wszystkie mosty bkdNo  zatłoczone tak jak w czterdziestym...
Jesteś uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłeś, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kazał  mu iśzh spazh albo  wynosizh  sik do  diabła. Kwadryga nabzdyczył
sik, dojadł konserwy i wlazł na kanapk owinNowszy sik  w moherowy pled. Czas
jakiś krkcił sik, chrzNokał, mamrotał apokaliptyczne  przepowiednie, a potem
ucichł. Była godzina czwarta.
     O  czwartej  dziesikzh   światło  mignkło  i  zgasło  zupełnie.   Wiktor
wyciNognNoł  sik  w  fotelu, przykrył  jakimiś  suchymi szmatami i spokojnie
leżał  patrzNoc  w   ciemne   okno  i  nadsłuchujNoc.  Pojkkiwał  przez  sen
żołnierzyk, pochrapywał umkczony doktor  honoris causa. Gdzieś - zapewne  na
stacji benzynowej - ryczały  silniki,  niewyraYAnie  wykrzykiwały coś  jakieś
głosy. Wiktor  sprubował  zorientowazh sik  w tym co sik dzieje i  doszedł do
wniosku, że mokrzaki jednak pokłuciły sik z generałem Pferdem, pogoniły go z
leprozorium, przeniosły swojNo rezydencjk do  miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemienizh wino w wodk i  sprowadzazh na ludzi upiorny strach,
to bkdNo umieli  przeciwstawizh sik  wspułczesnemu  wojsku... - co tam, nawet
wspułczesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami  zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad  głowNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co?  Czego
oni  chcNo?  Czyżby  znowu  walka o  władzk?  Ech  wy, homo  super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie  jak  i my.  Jeszcze jeden nowy ład, a czym
ład nowszy tym gorszy  - to  dobrze wiadomo.  Irma... Diana... Poderwał sik,
namacał  telefon, zdjNoł  słuchawkk.  Telefon milczał.  Znowu  czegoś mikdzy
sobNo nie podzielili, a my, kturzy nie  chcemy byzh ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas  zostawiono w spokoju, znowu  musimy  ruszazh w drogk,
depczNoc  sik  wzajemnie ratowazh sik,  uciekazh,  albo  co gorsza  - wybierazh
czyjNoś stronk niczego nie rozumiejNoc, nic  nie wiedzNoc, wierzyzh na słowo,
nawet nie na słowo, ale diabli wiedzNo  na co... Strzelazh do siebie, szarpazh
zkbami....
     Znane myśli płynNo  znanym  korytem.  Już  tysiNoce  razy tak myślałem.
Przyuczeni jesteśmy. Przyuczeni od dziecka.  Albo hurra,  hurra, albo idYAcie
wszyscy do diabła, nikomu nie wierzk. Myślezh pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na  poczNotek prubuje pan go uprościzh. WiarNo,  albo
niewiarNo.   A  jeżeli   pan   już   wierzy,  to  do   utraty   zmysłuw,  do
najwierniejszego szczenikcego skowytu. A jeśli pan nie wierzy to z lubościNo
rzyga pan  zatrutNo  żułciNo  na wszystkie  ideały - i na fałszywe, i na  te
najprawdziwsze. Perry Mason mawiał - nie należy sik bazh dowoduw rzeczowych -
trzeba sik bazh interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak  im  jest wygodnie,  a  my prostaczkowie  łykamy gotowNo  interpretacjk.
Dlatego,  że  nie umiemy,  nie możemy  i nie chcemy  sami  pomyślezh. A kiedy
prostaczek Baniew,  ktury nigdy  niczego  oprucz  politycznych bandzioruw  w
życiu nie widział, prubuje  samodzielnej interpretacji, to  natychmiast daje
plamk, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myślenia nikt go nie nauczył,
wikc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprucz bandyckich interpretowazh
nie  jest  zdolny. Nowy świat, stary świat... i od razu  skojarzenia -  nowy
ład,  stary ład... No dobrze,  ale przecież prostaczek  Baniew istnieje  nie
pierwszy dzies, coś niecoś już widział,  tego i owego  sik nauczył. Przecież
nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszk  wierzyzh faszyście Faworowi,  albo  temu  smarkatemu  kmiotkowi,  albo
trzeYAwemu Kwadrydze?  Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnuj i błoto? Mokrzaki
wystNopiły  przeciwko  Pferdowi? Znakomicie!  Pogonizh  go  w  cholerk. Dawno
pora... A dzieci  nie  pozwolNo skrzywdzizh, to  do  nich  niepodobne...  nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawołujNo, żeby sik narodowo samookreślizh,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach...  To, co  najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteś...  I
całkiem  możliwe,  że to nowy świat bez nowego ładu. Strach? Obcośzh? Ale tak
właśnie powinno byzh. Tworzysz przyszłośzh, ale  nie dla siebie. Ależ  ja  sik
miotałem jak goły w  pokrzywach, kiedy sparzyła mnie  przyszłośzh! Jak bardzo
chciałem  zawrucizh,  znaleYAzh  sik  tam  gdzie moje minogi i  wudka...  Nawet
wspomniezh  przykro,  ale przecież tak  właśnie  byzh powinno. Tak, nienawidzk
starego świata. Nienawidzk jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystuw.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To  muj chleb  i  moja woda. Oczyśzhcie
świat  wokuł  mnie,  sprawcie, żeby  stał sik takim jakim  chck  go widziezh,
wuwczas nastNopi muj koniec. Wychwalazh nie umiem, nienawidzk  wychwalania, a
wymyślazh  nie  bkdk  miał  komu, nie bkdk miał kogo  nienawidziezh  - smutek,
śmierzh...  Nowy ś wiat  - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie  czysty -
nie jestem mu  potrzebny, jestem dla niego  zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego...  ale  jeśli  ja  mu  nie  jestem potrzebny to  i  on mi
niepotrzebny,  ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to  dlaczego walczk o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddazh życie za zbudowanie
nowego świata, ale umrzezh w starym. Akceleracja, wszkdzie akceleracja... Ale
nie sposub  walczyzh przeciw, nie  walczNoc za!  No  cuż to znaczy, że  kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz właśnie tk gałNoYA, na kturej siedzisz.
     ...  Gdzieś w ogromnym, pustym świecie płakała dziewczynka powtarzajNoc
żałośnie:  nie chck, nie  chck,  to niesprawiedliwe, co z  tego,  że  bkdzie
lepiej,  jeżeli tak ma  byzh, to niech nie bkdzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech  oni bkdNo, czy  naprawdk nie można nic zrobizh,  żeby zostali  z nami,
jakie to  głupie,  jakie bezsensowne...  Przecież to  Irma, pomyślał Wiktor.
"Irma!" - krzyknNoł i obudził sik.
     Chrapał  Kwadryga. Deszcz  za oknem  ustał i jakby przejaśniało. Wiktor
podniusł  do  oczu  zegarek.  ŚwiecNoce  wskazuwki  pokazywały  za  kwadrans
piNotNo.  CiNognkło przenikliwym chłodem, należałoby wstazh i  zamknNozh okno,
ale już sik zagrzał i nie chciało mu sik ruszazh, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni  to we  śnie,  ni  to na jawie,  gdzieś  w pobliżu  przejeżdżały
samochody,   jeden  za  drugim  jechały  samochody,   samochody  wlokły  sik
błotnistNo drogNo po  wybojach,  przez bezkresne,  bagniste pole pod  szarym
brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupuw telegraficznych, z kturych zwisały
zerwane druty,  obok rozbitego działa z lufNo zadartNo do gury, obok resztek
osmalonego komina, na kturym siedziały najedzone wrony i przejmujNoca wilgozh
przenikała  pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało  sik  spazh, ale spazh
nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżazh Diana, a furtka zamknikta, w
oknach  ciemno, pomyślała,  że  mnie  tu  nie  ma  i pojechała  dalej, a  on
wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił sik w pogos  za samochodem i
krzyczał tak, że omal żyły nie popkkały  mu w skroniach, okazało sik jednak,
że obok z łoskotem i szczkkiem jadNo  czołgi, wikc nie  słyszał nawet samego
siebie, a Diana pojechała tam, w  stronk przeprawy, gdzie  wszystko płonkło,
gdzie jNo zabijNo i on  zostanie sam, w tym momencie rozległ sik przenikliwy
świst bomby,  prosto  w głowk, w muzg... Wiktor wskoczył  do rowu  i spadł z
fotela.
     Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i
kwiczał jak  baba,  było  widno,  ale  nie było  to  dzienne  światło  -  na
uświnionej podłodze leżały ruwne jasne prostokNoty. Wiktor podbiegł  do okna
i  wyjrzał. To był ksikżyc  - lodowaty, maleski, oślepiajNoco  jasny. Było w
nim coś niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotarło co
mianowicie takiego.  Niebo nadal zasnuwały chmury, ale  w tych chmurach ktoś
starannie wykroił ruwniutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był ksikżyc.
     Kwadryga już nie kwiczał.  ZatchnNoł sik krzykiem i  wydawał  z  siebie
tylko słabe, skrzypliwe dYAwikki.  Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i
nagle poczuł  złośzh. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo  oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypiał.
     - Przestas! - ryknNoł Wiktor z  nienawiściNo. -  Co ty,  kwadratuw  nie
widziałeś? Artysta guwniany! Fagas!
     Złapał Kwadrygk  za moherowy pled i potrzNosnNoł z całej siły. Kwadryga
upadł na podłogk i zamarł.
     - No wikc - powiedział  nagle nieoczekiwanie jasno i wyraYAnie. - Ja mam
dosyzh.
     Wstał na czworaki  i wprost z tej pozycji wystartował  niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrzał  przez  okno. W głkbi  duszy  miał nadziejk,  że mu sik
przewidziało, ale nic  sik nie zmieniło  i nawet wypatrzył  w prawym  dolnym
kNocie kwadratu  gwiazdkk,  nieomal  zatopionNo w  ksikżycowym  blasku. Było
świetnie widazh mokre krzaki bzu,  nieczynnNo fontannk i  alegorycznNo rybk z
marmuru,  bogato zdobionNo bramk, a za bramNo - czarnNo wstkgk szosy. Wiktor
usiadł  na  parapecie  i  pilnujNoc,  żeby  nie  drżały  mu  palce,  zapalił
papierosa.  KNotem oka zauważył, że żołnierza nie ma w  hallu - może uciekł,
może schował sik pod kanapk i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał
na  dawnym  miejscu,  i  Wiktor  histerycznie  zachichotał  poruwnujNoc  ten
nieszczksny kawałek żelaza z  siłami, kture  wykonały  kwadratowNo studnik w
chmurach. Sztukmistrze,  żeby ich. Nie  -  e,  jeżeli  nawet  ten nowy świat
polegnie, to i stary nieYAle dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rkkNo  automat. Głupio,  ale jakoś  z nim spokojniej.  ZresztNo,  jeśli po -
myślezh,  wcale  nie  głupio.  Jasne  jak słosce,  że  szykuje sik przesławne
wianie,  to  wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie  wianie,  zawsze  lepiej
trzymazh sik na uboczu i miezh przy sobie automat.
     Na   dziedziscu   zaryczał   silnik,   zza   rogu  wyleciała   ogromna,
nieskosczenie długa  limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo służbk wiernym pkdzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknkła  do
bramy, wywaliła jNo, wyjechała na szosk, skrkciła i znikła.
     - A jednak zwiał, bydlak  -  wymamrotał Wiktor nie bez zawiści. Zlazł z
parapetu,  zawiesił   na  ramieniu  automat,  narzucił   płaszcz  i  zawołał
żołnierza.  Żołnierz nie  odezwał sik. Wiktor zajrzał pod kanapk, ale  leżał
tam  tylko  szary tłumok  z  umundurowaniem. Wiktor zapalił  jeszcze jednego
papierosa  i wyszedł na  dwur. W  krzakach bzu, obok rozbitej bramy  znalazł
ławkk dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosk, usiadł, założył  nogk na  nogk i szczelniej zakutał sik w
płaszcz. PoczNotkowo na szosie było pusto, ale  potem  przejechał  samochud,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie sik rozpoczkło.
     Miasto pkkło jak wezbrany wrzud. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sNod i akcyza, finanse i oświata
ludowa,  poczta  i telegraf, uciekały złote  koszule -  wszyscy, wszyscy,  w
kłkbach   benzynowego  smrodu,  w  trzasku  rur  wydechowych,  rozczochrani,
agresywni, rozwścieczeni  i tkpi. Kombinatorzy,  dorobkiewicze, słudzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym  jkku klaksonuw
- szosa ryczała,  gigantyczny furunkuł  wciNoż  wyciekał i wyciekał, a kiedy
spłynkła  ropa,  popłynkła krew  -  ludzie na zatłoczonych  cikżaruwkach,  w
przeciNożonych autobusach, w załadowanych małolitrażuwkach, na  motocyklach,
na   rowerach,  na  wuzkach,   na   piechotk  przygikci   cikżarem  tobołuw,
popychajNocy  rkczne wuzki,  pieszo,  z  pustymi rkkami, poskpni, milczNocy,
zagubieni,  zostawiajNoc  swoje  domy,  swoje   pluskwy,   swoje  niewielkie
szczkście, ułożone  życie,  swojNo przeszłośzh i swojNo przyszłośzh. Za ludYAmi
postkpowało  wojsko.  Powoli  przejechał  łazik   z  oficerami,  transporter
opancerzony, dwie  cikżaruwki  z żołnierzami  i nasze najlepsze  na  świecie
polowe  kuchnie,  a ostatnia  jechała pancerka  na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do tyłu.
     Świtało,  ksikżyc  pobladł, straszny  kwadrat  rozpłynNoł  sik,  chmury
topniały,  nadciNogał  świt. Wiktor  poczekał  około kwadransa,  nikogo  sik
wikcej nie doczekał i wyszedł za bramk.  Na asfalcie poniewierały sik brudne
szmaty, czyjaś rozwalona walizka - w bardzo  dobrym  gatunku, od razu widazh,
że jakaś władza  jNo zgubiła,  koło od furmanki, a nie opodal,  na poboczu -
sama furmanka  ze  starNo  dziurawNo  kanapNo  i  fikusem.  Pośrodku  szosy,
dokładnie  naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła  było  pusto.  Wiktor
spojrzał w stronk stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu,
ani jednego człowieka.  W ogrodach zaczkły  śpiewazh ptaki, wstawało  słosce,
kturego Wiktor nie widział już ze dwa  tygodnie,  a miasto  - kilka lat. Ale
teraz nie było komu patrzezh na słosce. Znowu rozległ sik warkot motoru i zza
zakrktu wynurzył sik autobus. Wiktor  zszedł na pobocze.  To  byli "Bracia w
sapiencji"  -  przepłynkli  obok  jednakowo odwracajNoc obojktne,  bezmyślne
twarze. Otuż i koniec, pomyślał Wiktor. Dobrze byłoby sik napizh. Gdzież jest
Diana?
     Wolno ruszył na powrut do miasta.

     *

     Słosce było po prawej  stronie,  to skrywało sik  za dachami domkuw, to
bryzgało ciepłym światłem  poprzez gałkzie na  wpuł  zgniłych  drzew. Chmury
znikły i niebo było zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowała  lekkNo  mgiełkNo.
Było  idealnie cicho  i  Wiktor  zwrucił uwagk na dziwne, ledwie dosłyszalne
dYAwikki, dobiegajNoce jakby  spod  ziemi -  słabe  potrzaskiwanie, szuranie,
szelest.  Ale  potem przywykł  i zapomniał o tym.  Ogarnkło go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczesstwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas
patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał sik obok niego jeep.
     - Niech pan wsiada - powiedział Golem.
     Golem  był  szary  ze  zmkczenia  i  jakiś przygnkbiony,  a obok  niego
siedziała Diana,  ruwnież zmkczona, ale  i tak prześliczna, najpikkniejsza z
wszystkich zmkczonych kobiet.
     -  Słosce - rzekł  Wiktor uśmiechajNoc sik do niej. -  Spujrzcie  jakie
słosce.
     - On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
     - Dlaczego nie pojadk? - zdziwił sik Wiktor.  - Pojadk. Tylko po co mam
sik śpieszyzh?
     Nie wytrzymał  i znowu  popatrzył na niebo.  Potem za siebie, na pustNo
ulick.   Wszystko  było  zalane  słoscem.  Gdzieś   tam  polem   wlekli  sik
uciekinierzy, z  łoskotem cofała sik armia,  wiała  władza, tam były  korki,
latały  przeklesstwa,  bezmyślne  komendy  i  groYAby,  z  pułnocy  na miasto
ciNognkli  zwycikzcy, a  tu był  pusty  pas spokoju i bezpieczesstwa,  kilka
kilometruw pustki, w tej pustce zaś samochud i troje ludzi.
     - Golem, czy to idzie nowy świat?
     - Tak -  oznajmił  Golem. Wpatrywał sik  w  Wiktora  spod  opuchniktych
powiek.
     - A gdzie sNo passkie mokrzaki? IdNo na piechotk?
     - Mokrzakuw nie ma - odpowiedział Golem.
     - Jak to - nie ma? - zapytał Wiktor. Spojrzał na Diank. Diana odwruciła
sik w milczeniu.
     - Mokrzakuw nie ma  - powturzył Golem.  Glos miał  zduszony i Wiktorowi
nagle sik wydało, że za chwilk zapłacze. - Może pan uważazh, że ich nie było.
I nie bkdzie.
     - Znakomicie - powiedział Wiktor. - No to chodYAmy na spacer.
     - Jedzie pan, czy nie? - ospale zapytał Golem.
     - Ja bym pojechał - odparł z uśmiechem Wiktor - ale muszk jeszcze wpaśzh
do  hotelu, zabrazh  maszynopisy i w ogule  rozejrzezh sik...  Wie pan, Golem,
mnie sik tu podoba.
     - Ja też zostajk -  oznajmiła nagle Diana i wysiadła z  samochodu. - Co
ja tam bkdk robizh?
     - A co pani bkdzie tu robizh? - zapytał Golem.
     - Nie wiem - odpowiedziała Diana. - Ale nie mam teraz na świecie nikogo
oprucz tego człowieka.
     - No dobrze - rzekł Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
     -  Przecież on musi  zobaczyzh -  zaprotestowała  Diana.  - On  nie może
wyjechazh zanim nie zobaczy...
     -  O właśnie - podchwycił Wiktor. - Po jakiego diabła jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczk? Przecież to moja specjalnośzh - patrzezh.
     -  Posłuchajcie,  dzieci - powiedział Golem.  - Czy wy  zdajecie  sobie
sprawk, na co sik decydujecie? Wiktor, przecież muwiłem - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeśli ma byzh z pana jakiś pożytek. Po swojej!
     - Ja całe życie jestem po swojej stronie - odrzekł Wiktor.
     - Tutaj bkdzie to niemożliwe.
     - Zobaczymy - stwierdził Wiktor.
     -  O  Boże - westchnNoł Golem - jakbym  ja nie  miał ochoty zostazh! Ale
trzeba przecież chozh trochk ruszyzh głowNo! Trzeba rozumiezh, do diabla, na co
ma sik  ochotk i co sik musi... - jakby przekonywał  siebie  samego.  - Ech,
wy... No  cuż,  zostawajcie.  Życzk przyjemnego  spkdzenia  czasu. - Wrzucił
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj.  Zabieram go  ze sobNo. Pani nie
bkdzie potrzebny.
     - Tak - potwierdziła Diana. - On tego właśnie chciał.
     - Golem - zapytał Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież  ten  świat
jest tym, czego pan chciał.
     - Ja nie uciekam - surowo oznajmił Golem. - Ja  jadk.  StNod, gdzie już
wikcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
     I odjechał. Diana  i Wiktor  wzikli sik  za  rkce i  poszli w gurk Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwycikzcuw. Nie rozmawiali, pełnNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze,  mrużyli oczy od  słosca i nie
bali sik niczego. Miasto  patrzyło  na  nich pustymi oknami i było to miasto
zadziwiajNoce  - pokryte  pleśniNo, oślizgłe, pruchniejNoce, całe  w jakichś
złowieszczych plamach,  jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gniło na
dnie  morza i oto wreszcie  wyciNognikto  je na  powierzchnik na pośmiewisko
słoscu i słosce uśmiawszy sik do woli zaczkło to miasto niszczyzh.
     Topniały, parowały  dachy, blacha i  dachuwki rdzawo dymiły i znikały w
oczach. W  murach  otwierały sik  szczeliny,  rosły,  obnażajNoc  obszarpane
tapety,  obdrapane  łużka,  kulawe meble  i  wypłowiałe  fotografie.  Mikkko
podłamujNoc sik tajały uliczne latarnie, rozpuszczały sik w powietrzu kioski
i  słupy ogłoszeniowe  - wszystko  wokuł  potrzaskiwało,  syczało  cichutko,
szeleściło, stawało sik gNobczaste, przezroczyste, przeistaczało sik w grudy
błota  i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła  sylwetkk, stała sik  lekka,
niewyraYAna i znikła w niebieskości  nieba. Przez chwilk, zupełnie oddzielnie
wisiał na niebie staroświecki zegar, ale potem ruwnież zniknNoł...
     Przepadł  muj maszynopis,  wesoło  pomyślał  Wiktor.  Dookoła nie  było
miasta - gdzieniegdzie  sterczały suchotnicze krzaczki,  zostały  schorowane
drzewa  i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za  mgłNo można było domyślezh
sik jakichś budynkuw, resztek  budynkuw,  upioruw domuw, a  nie opodal byłej
jezdni,  na  ceglanym  ganku,  ktury  prowadził   donikNod  siedział  Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogk. Obok leżały drewniane kule.
     - Czołem Teddy - powiedział Wiktor. - Zostałeś?
     - Aha - odparł Teddy.
     - Czemu?
     - A tam - rzekł Teddy. - Napchali sik jak śledzie do beczki, nawet nogi
nie  miałem  gdzie  wyciNognNozh,  muwik do synowej  -  no, po co  ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNołem na nich i zostałem.
     - Chcesz iśzh z nami?
     - Co to,  to  nie - odpowiedział Teddy. - Ja lepiej  sobie tu posiedzk.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
     I  poszli  dalej.  Robiło  sik  gorNoco  i  Wiktor  zrzucił  na  ziemik
niepotrzebny  płaszcz, strzNosnNoł  z  siebie zardzewiałe resztki automatu i
roześmiał  sik z  ulgNo. Diana pocałowała go i  powiedziała  "Dobrze!".  Nie
zaprzeczał  . Szli i szli  pod  błkkitnym niebem,  pod gorNocym słoscem,  po
ziemi, ktura już zazieleniła sik młodNo trawNo  i przyszli na  miejsce gdzie
był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal  -  ogromny,  szary  sześcian z
szorstkiego betonu i Wiktor  pomyślał, że to  jest  pomnik,  a byzh może słup
graniczny  mikdzy starym i nowym światem.  Ledwie  to  pomyślał,  zza  bryły
betonu bezdYAwikcznie  wystrzelił  odrzutowy myśliwiec  z emblematem Legii na
kadłubie,  bezdYAwikcznie  śmignNoł nad  głowami,  skrkcił w pobliżu  słosca,
znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, świszczNocy ryk,  uderzył w uszy,
w twarz, w duszk, ale naprzeciw już  szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wNosikiem
na  opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z  witkNo w rkku.  Popatrzyła w ślad za  myśliwcem, uniosła
witkk jakby brała go na cel i powiedziała "Kch - ch!"
     Diana roześmiała  sik. Wiktor spojrzał na niNo  i zobaczył, że  jest to
jeszcze  jedna  Diana,  zupełnie nowa, taka  jakiej do tej pory jeszcze  nie
znał, nie przypuszczał  nawet, że taka Diana jest w  ogule możliwa  -  Diana
Szczkśliwa.  Wtedy  pogroził sobie  palcem i  pomyślał:  wszystko to  bardzo
pikknie, ale  żebym tylko nie zapomniał  wrucizh,  żebym tylko  nie zapomniał
wrucizh...

     KONIEC






                             [ P R E Z E N T U J E ]

                        A. i B. Strugaccy - Pora deszczow

  immkmmkmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmkmmkmm»
  ş±±ş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş     Zeskanowal   : S&C          ł   Format   : RTF           ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş     Data         : 16.4.2002    ł   Numer    : 381           ş˛˛ş±±ş
  ş±±ş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛ş±±ş
  hmmjmmjmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmjmmjmmĽ

                  [ D O D A T K O W E    I N F O R M A C J E ]

   Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
   wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
   przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
   calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
   Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
   wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
   zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
   Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
   Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...

                       ZZmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmZZ

                          [ D O L A C Z   D O   N A S  ]

   Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
   i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
   nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
                          dowiedziec sie jak to zrobic.

                       ZZmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmZZ

                     [ T O   C O   W Y P U S C I L I S M Y ]

   1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
   2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
   3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
   4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
   5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
   6. Alistair MacLean - Athabaska
   7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
   8. Philip K. Dick - Za drzwiami
   9. Patrick Suskind - Pachnidlo
   10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
   11. Adam Blaszczyk - Wirusy
   12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
   13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
   14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
   15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
   16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
   17. Andre Norton - Rok jednorozca
   18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
   19. Glen Cook - Cien w ukryciu
   20. Terry Pratchett - Eryk
   21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
   22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
   23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
   24. Andre Norton - Swit 2250
   25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
   26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
   27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
   28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
   29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
   30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
   31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
   32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
   33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
   34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
   35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
   36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
   37. Graham Masterton - Kostnica
   38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
   39. Glen Cook - Ponure Lata
   40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
   41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
   42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
   43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
   44. Philip K. Dick - Pelzacze
   45. Philip K. Dick - Ubik
   46. Robert Sheckley - Planeta Zla
   47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
   48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
   49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
   50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
   51. Joanna Chmielewska - Lesio
   52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
   53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
   54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
   55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
   56. Jeffrey Archer - Co do grosza
   57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
   58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
   59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
   60. Alistair Maclean - Tabor
   61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
   62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
   63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
   64. Terry Pratchett - Trolowy Most
   65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
   66. Harry Harrison - Wygnanie
   67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
   68. James Morrow - Miasto Prawdy
   69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
   70. Issac Asimov - Fundacja
   71. Issac Asimov - Nastanie nocy
   72. Issac Asimov - Nemesis
   73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
   74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
   75. David Morrell - Piata Profesja
   76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
   77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
   78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
   79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
   80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
   81. Krzysztof Borun - Toccata
   82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
   83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
   84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
   85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
   86. Roger Zelazny - Reka Oberona
   87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
   88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
   89. Roger Zelazny - Krew Amberu
   90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
   91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
   92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
   93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
   94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
   95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
   96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
   97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
   98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
   99. Ciza Zyke - Goraczka
   100. Clive Barker - 5 opowiadan
   101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
   102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
   103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
   104. Cizia Zyke - Sahara
   105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
   106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
   107. Thomas Harris - Milczenie owiec
   108. Stephen King - Skazani na Shawshank
   109. Waldemar Lysiak - Dobry
   110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
   111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
   112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
   113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
   114. Brian Aldiss - Non Stop
   115. Jean M. Auel - Dolina Koni
   116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
   117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
   118. Jeff Noon - Wurt
   119. Terry Pratchett - Kolor Magii
   120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
   121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
   122. Harry Harrison - Planeta Smierci
   123. Magazyn Science Fiction nr 1
   124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
   125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
   126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
   127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
   128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
   129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
   130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
   131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
   132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
   133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
   134. C. J. Cherryh - Przybysz
   135. A. Cole i C. Bunch - Sten
   136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
   137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
   138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
   139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
   140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
   141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
   142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
   143. Harry Harrison - 24 opowiadania
   144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
   145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
   146. Terry Pratchett - Piramidy
   147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
   148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
   149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
   150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
   151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
   152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
   153. William Gibson - Mona Liza Turbo
   154. Ira Levin - Zony ze Stepford
   155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
   156. Larry Niven - Pierscien
   157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
   158. Glen Cook - Woda Spi
   159. Orson Scot Card - Cien Endera
   160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
   161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
   162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
   163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
   164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
   165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
   166. Gene Wolfe - Cien Kata
   167. Larry Niven - 6 opowiadan
   168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
   169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
   170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
   171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
   172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
   173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
   174. Stephen King - Carrie
   175. Thomas Harris - Hannibal
   176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
   177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
   178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
   179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
   180. Desmond Bagley - Zloty kil
   181. Stephen King - Strefa smierci
   182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
   183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
   184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
   185. Joanna Chmielewska - Hazard
   186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
   187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
   188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
   189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
   190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
   191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
   192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
   193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
   194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
   195. J.C. Pollock - Lista Goringa
   196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
   197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
   198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
   199. Ross Thomas - Voodoo
   200. Glen Cook - Srebrny Grot
   201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
   202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
   203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
   204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
   205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
   206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
   207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
   208. Emma Popik - Bramy Strachu
   209. Desmond Bagley - Odwet
   210. Winston Groom - Forrest Gump
   211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
   212. Terry Pratchett - Dysk
   213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
   214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
   215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
   216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
   217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
   218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
   219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
   220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
   221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
   222. Tybetanska Ksiega Umarlych
   223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
   224. Colin Capp - Formy Chaosu
   225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
   226. John Fisher - Okiem Psa
   227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
   228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
   229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
   230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
   231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
   232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
   233. Roland Topor - Portret Suzanne
   234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
   235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
   236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
   237. Michal Psellos - Kronika...
   238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
   239. John Grisham - Testament
   240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
   241. Barbara Rosiek - Kokaina
   242. Clifford D. Simak  - Pierscien wokol slonca
   243. H.P. Lovecraft - Dagon
   244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
   245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
   246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
   247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
   248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
   249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
   250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
   251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
   252. Roland Topor - Dziennik paniczny
   253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
   254. Antologia "Dawka Milosci"
   255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
   256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
   257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
   258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
   259. Terry Pratchett - Dywan
   260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
   261. Terry Pratchett - Mort
   262. Terry Pratchett - Panowie i damy
   263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
   264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
   265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
   266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
   267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
   268. Mark Twain - Listy z Ziemi
   269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
   270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
   271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
   272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
   273. Wiktor Suworow - Akwarium
   274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
   275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
   276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
   277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
   278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
   279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
   280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
   281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
   282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
   283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
   284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
   285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
   286. Joseph Heller - Paragraf 22
   287. Piers Anthony - Zrodla Magii
   288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
   289. Terry Pratchett - Kosiarz
   290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
   291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
   292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
   293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
   294. John Grisham - Firma
   295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
   296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
   297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
   298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
   299. Anne McCaffrey - Sassinak
   300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
   301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
   302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
   303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
   304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
   305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
   306. M. Heindel - Astrologia
   307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
   308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
   309. Stephen King - Zielona Mila
   310. Glen Cook - Biala Roza
   311. Harry Harrison - Zima w edenie
   312. Neil Gaiman - Dym i lustra
   313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
   314. David Brin - Listonosz
   315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
   316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
   317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
   318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
   319. Albert Speer - Wspomnienia
   320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
   321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
   322. Fenix 0'90
   323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
   324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
   325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
   326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
   327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
   328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
   329. Stanislaw Lem - Fiasko
   330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
   331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
   332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
   333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
   334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
   335. Stanislaw Lem - Eden
   336. Stanislaw Lem - Katar
   337. Robert Harris - Vaterland
   338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
   339. Arthur C. Clarke - Rama II
   340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
   341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
   342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
   343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
   344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
   345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
   346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
   347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
   348. Tom Clancy - Oblezenie
   349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
   350. Connie Willis - Przewodnik Stada
   351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
   352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
   353. Jack L. Chalker - Charon
   354. Demond Bagley - List Vivero
   355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
   356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
   357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
   358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
   359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
   360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
   361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
   362. Herodot - Dzieje
   363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
   364. Robert Spector - Amazon.com
   365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
   366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
   367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
   368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
   369. Stanislaw Lem - Glos Pana
   370. William Gibson - Neuromancer
   371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
   372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
   373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
   374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
   375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
   376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
   377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
   378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
   379. John Grisham - Raport Pelikana
   380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
   381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow

   [ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
   [             adresem http://www.s-d.releases.prv.pl                   ]


                       ZZmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmmZZ

                                [ K O N T A K T ]

                             WWW : www.scan-dal.prv.pl

			   FORUM : www.bwforum.prv.pl

                          e-mail : ScanHQ@wp.pl

Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 10:50:12 GMT
Ocenite etot tekst: