sik rozjaśniła, gwałtownie zatoczył sik do przodu i ruszył na swoje miejsce. - Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. - Co to - zrobili sik mokrzy od deszczu? - A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, passkim zdaniem, mamy nazywazh? - Okularnikami - powiedział Wiktor. - Stara, dobra nazwa. Od stuleci nazywaliśmy ich okularnikami. Zbliżał sik doktor R. Kwadryga. Przud ubrania miał całkiem mokry, najwidoczniej zmywano go nad umywalkNo. WyglNodał na człowieka rozczarowanego i zmkczonego. - Diabli wiedzNo, co to takiego - powiedział zrzkdliwie jeszcze z daleka. - Nigdy dotNod coś takiego mi sik nie wydarzyło - nie ma wejścia! Gdzie spojrzysz - wszkdzie same okna... Obawiam sik, że kazałem panom na siebie czekazh. - Padł na swuj fotel i ujrzał Pawora. - On tu znowu jest - zawiadomił Golema poufnym szeptem: - Mam nadziejk, że nie przeszkadza panu... A ze mnNo, nie uwierzycie panowie, zdarzyła sik zdumiewajNoca historia. Oblano mnie całego wodNo. Golem nalał mu koniaku. - Dzikkujk panu - powiedział R. Kwadryga - ale chyba lepiej bkdzie, jeżeli przepuszczk kilka kolejek. Chciałbym podeschnazh. - W ogule jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre - oznajmił Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w ogule niech wszystko zostanie jak było. Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głośno. - Proponujk toast za konserwatyzm. Chwila, moment... - nalał sobie dżinu, wstał i oparł dłos na porkczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział. - I z każdym rokiem stajk sik konserwatywniejszy, nie dlatego że sik starzejk, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebk... TrzeYAwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do gury z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R. Kwadryga, jak sik wydawało, nadaremnie starał sik zrozumiezh, skNod dobiega głos i czyj to głos. Naprawdk było bardzo przyjemnie. - Ludzie uwielbiajNo krytykowazh rzNody za konserwatyzm - ciNognNoł Wiktor. - Ludzie uwielbiajNo postkp, przepadajNo za postkpem. To sNo nowomodne pomysły, ale bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni błagazh Boga, aby zesłał im możliwie najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i konformistycznNo władzk... Teraz ruwnież Golem podniusł wzrok i patrzył na Wiktora, i Teddy za swoim kontuarem ruwnież przestał wycierazh butelki i zaczNoł słuchazh, tylko że znowu zabolał kark i trzeba było odstawizh kieliszek i pogładzizh guz. - Aparat passtwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe zadanie uważał zachowanie status quo. Nie wiem, o ile było to uzasadnione poprzednio, ale teraz funkcja passtwa jest po prostu niezbkdna. Ja bym tk funkcjk określił nastkpujNoco - na wszelkie możliwe sposoby przeciwdziałazh temu, by przyszłośzh mogła zapuszczazh swoje macki w nasze czasy. Trzeba odrNobywazh te macki, przypalazh je rozpalonym żelazem... Przeszkadzazh wynalazcom, popierazh scholastykuw i tych co gadajNo od rzeczy... Do gimnazjuw wprowadzizh obowiNozkowe i wyłNocznie klasyczne przedmioty. Na najwyższe stanowiska w passtwie - starcuw obciNożonych rodzinami i zadłużonych, co najmniej sześzhdziesikcioletnich, żeby brali łapuwki i spali na posiedzeniach... - Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem. - Nie, dlaczego - powiedział Golem. - Niezmiernie przyjemnie słuchazh takiego umiarkowanego, lojalnego przemuwienia. - Jeszcze nie skosczyłem, panowie! Utalentowanych uczonych należy mianowazh na stanowiska administracyjne i płacizh im wysokie pensje. Wszystkie wynalazki bez wyjNotku należy przyjmowazh, płacizh za nie możliwie nkdznie i kłaśzh pod sukno. Wprowadzizh drakosskie podatki za każdNo nowośzh w gospodarce i produkcji... - A właściwie dlaczego ja stojk? - pomyślał Wiktor i usiadł. - No i co pan o tym myśli? - zapytał Golema. - Ma pan całkowitNo racjk - odpowiedział Golem. - Jakoś ostatnio wszyscy u nas sNo strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum. Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek. Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie: - Żadnego ratunku nie bkdzie. Dlatego, że ci wszyscy kretysscy radykałowie i radykalni kretyni nie tylko wierzNo w postkp, ale na domiar złego ten postkp kochajNo, wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyzh bez postkpu. Dlatego, że postkp - poza wszystkim innym - to tanie samochody, użytkowa elektronika i w ogule możnośzh robizh mniej, za to zarabiazh wikcej. I dlatego rzNod jest zmuszony jednNo rkkNo... to znaczy nie rkkNo, rzecz jasna... jednNo nogNo przyciskazh na hamulec, a drugNo na gaz. Jak wyścigowy kierowca na zakrkcie. Na hamulec - żeby nie stracizh władzy nad kierownicNo, a na gaz, żeby nie stracizh szybkości, bo inaczej jakiś tam demagog, entuzjasta postkpu niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy. - Trudno z panem dyskutowazh - uprzejmie powiedział Pawor. - To niech pan nie dyskutuje - powiedział Wiktor. - Nie trzeba dyskutowazh - prawda rodzi sik w dyskusji, niech jNo szlag trafi. - Czule pogłaskał guz i uzupełnił. - ZresztNo, pewnie moje poglNody to skutek ignorancji. Wszyscy uczeni sNo zwolennikami postkpu, a ja nie jestem uczonym. Ja po prostu jestem dośzh znanym kuplecistNo. - A dlaczego pan przez cały czas łapie sik za kark? - zapytał Pawor. - Jakiś dras mi przyłożył - powiedział Wiktor. - Kastetem. Czy dobrze muwik, Golem? Kastetem? - Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem. - ZresztNo może to była cegła. - O czym wy opowiadacie? - zdziwił sik Pawor. - Jakim kastetem? W tej zatkchłej dziurze? - No widzi pan - pouczajNoco powiedział Wiktor. - Postkp!... Lepiej znowu wypijmy za konserwatyzm. Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota i na sali pojawiła sik znana para - młody mkżczyzna w bardzo silnych okularach i jego długi jak żerdYA wspułtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku, zapalili stojNocNo lampk, pokornie rozejrzeli sik dookoła i zaczkli studiowazh jadłospis. Młody mkżczyzna znowu przyniusł ze sobNo teczkk, teczkk postawił na wolne krzesło obok siebie. Zawsze był bardzo dobry dla swojej teczki. Podyktowali kelnerowi zamuwienie, wyprostowali sik i wpatrzyli w przestrzes. Dziwna para, pomyślał Wiktor. ZdumiewajNoca dysproporcja. WyglNodajNo jak w zepsutej lornetce - jeden w ogniskowej, wtedy drugi sik rozpływa i na odwrut. Idealna niezgodnośzh. Z młodym mkżczyznNo w okularach można by było porozmawiazh o postkpie, a z wysokim - nie... Ale ja was zaraz uzgodnik. Jakby mi was uzgodnizh? No na przykład powiedzmy... Jakiś tam narodowy bank, podziemia... cement, beton, sygnalizacja... ten wysoki nabiera numer na sejfie, stalowa konstrukcja obraca sik, wejście do skarbca stoi otworem, obaj wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo sik drzwi sejfu i młody po łokiezh zanurza sik w brylantach. Doktor R. Kwadryga nagle sik rozpłakał i złapał Wiktora za rkkk. - Nocowazh - powiedział. - Do mnie. Co? Wiktor niezwłocznie nalał mu dżinu. R. Kwadryga wypił, otarł nos dłoniNo i kontynuował. - Do mnie. Willa. Fontanna. Co? - Fontanna - to nieYAle pomyślane - zauważył wymijajNoco Wiktor. - A co jeszcze? - Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Ślady. Bojk sik. Straszy. Sprzedam. Chcesz? - Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor. R. Kwadryga zamrugał powiekami. f - Kiedy szkoda - powiedział. - Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeś od dziecka. Willi mu szkoda! No to sik udław swojNo willNo. - Ty mnie nie kochasz - gorzko skonstatował doktor R. Kwadryga. - I nikt. - A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor. - "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc sik powiedział R..Kwadryga. - Szkic w złotych ramach... "Prezydent na pozycjach". Fragment obrazu "Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach". - I co jeszcze? - zainteresował sik Wiktor. - "Prezydent z płaszczem" - powiedział R. Kwadryga z gotowościNo. - Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroił kawałek minogi i zaczNoł słuchazh Golema. - A wikc Pawor - muwił Golem. - Niechże sik pan ode mnie odczepi. Co ja jeszcze mogk zrobizh? Sprawozdanie panu przedłożyłem. Passki raport gotuw jestem podpisazh. Chce sik pas skarżyzh na wojskowych - niech sik pan skarży. Chce sik pan skarżyzh na mnie... - Wcale nie chck sik na pana skarżyzh - odpowiedział Pawor przyciskajNoc dłos do piersi. - To niech sik pan nie skarży. - Ale proszk mi coś poradzizh! Czy naprawdk nic mi pan nie może poradzizh? - Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idk. Nikt nie zwrucił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał i czujNoc, że jest już bardzo pijany, ruszył w kierunku baru. Łysy Teddy przecierał butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania. - Jak zawsze? - zapytał. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - O co to ja cik chciałem zapytazh... Aha! Jak leci, Teddy? - Deszcz - krutko powiedział Teddy i nalał mu czystej. - Przeklkta pogoda zrobiła sik w naszym mieście - powiedział Wiktor i oparł sik o ladk. - Jak na twoim barometrze? Teddy wsunNoł rkkk pod ladk i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie ściśle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia. - Beznadziejnie - powiedział Teddy uważnie oglNodajNoc "pogodnik". - Diabelski wymysł. - Nastkpnie dodał po chwili namysłu. - A w ogule, to jeden Bug raczy wiedziezh, może on już dawno sik zaciNoł - ktury to już rok pada deszcz, jak go sprawdzizh? - Można pojechazh na Sahark - zaproponował Wiktor. Teddy uśmiechnNoł sik. - Śmieszne - powiedział. - Ten wasz pan Fawor, śmieszna sprawa, proponuj e mi za tk sztuczkk dwieście koron. - Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu... - Tak mu właśnie powiedziałem. - Teddy obrucił "pogodnik" i podniusł go do prawego oka. - Nie oddam - oznajmił kategorycznie. - Niech sobie sam poszuka. - WsunNoł "pogodnik" pod ladk, popatrzył jak Wiktor obraca w palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała. - Dawno? - niedbale zapytał Wiktor. - Jakoś tak około piNotej. Wzikła skrzynkk koniaku; Roscheper wciNoż bankietuje, nijak nie może przestazh. Goni personel po koniak, nalana morda. Poseł do parlamentu... Ty sik o niNo nie boisz? Wiktor wzruszył ramionami. Nagle zobaczył Diank obok siebie. Pojawiła sik przy barze w mokrym płaszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie patrzyła w stronk Wiktora, widział tylko jej profil i myślał, że ze wszystkich kobiet, kture znał do tej pory, ta jest najpikkniejsza i że już nigdy wikcej nie bkdzie takiej miał. Diana stała oparta o ladk baru i twarz miała bardzo bladNo i bardzo obojktnNo i była najpikkniejsza - wszystko w niej było pikkne. Zawsze. I kiedy płakała, i kiedy sik śmiała, kiedy sik złościła, kiedy było jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marzła a już szczegulnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale sik zalałem, pomyślał Wiktor i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargk i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł. - Drogi sNo mokre, śliskie - muwił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap. - Roscheper jest impotentem - powiedział Wiktor nTachinalnie przełykajNoc wudkk. - Ona ci tak powiedziała? - Przestas Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep sik. Teddy popatrzył na niego uważnie, potem westchnNoł, odchrzNoknNoł, przysiadł na piktach, poszukał czegoś pod ladNo i postawił przed Wiktorem buteleczkk z amoniakiem i napoczktNo paczkk herbaty. Wiktor spojrzał na zegarek a potem przyglNodał sik, jak Teddy niespiesznie bierze czystNo szklankk, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż ruwnie niespiesznie miesza szklanNo pałeczkNo. Potem podsunNoł szklankk Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił sik. Ostro obrzydliwy i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w muzg i rozlał sik gdzieś za gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, kture nagle stało sik zimne nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo... - Dobra, Teddy - powiedział. - Dzikkujk. Zapisz na muj rachunek co tam trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. Idk. Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrucił do swojego stolika. Młody mkżczyzna w okularach ze swoim długim wspułtowarzyszem spiesznie pochłaniali kolacjk. Stała przed nimi jedna jedyna butelka - z miejscowNo wodNo mineralnNo. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w kości, a doktor R. Kwadryga objNoł rozczochranNo głowk rkkami i monotonnie mamrotał: "Legia Wolności opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczkśliwym dniu imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent - ojcem naszych dzieci". Portret - alegoria... - Idk - powiedział Wiktor. - Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzk szczkścia. - Pozdrowienia dla Roschepera - powiedział Pawor puszczajNoc perskie oko. - "Poseł do parlamentu Roscheper Nant" - ożywił sik R. Kwadryga. - Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziNoł swojNo zapalniczkk, paczkk papierosuw i poszedł do wyjścia. Za jego plecami doktor R. Kwadryga jasnym głosem, oświadczył: "Uważam panowie że czas, abyśmy sik poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przykład pana sobie nie przypominam..." W drzwiach Wiktor zderzył sik z grubym trenerem drużyny piłki nożnej "Bracia w sapiencji". Trener był bardzo zatroskany, bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi. * Autobus zatrzymał sik i kierowca powiedział: - Jesteśmy na miejscu - Sanatorium? - zapytał Wiktor. Na zewnNotrz była mgła, gksta jak mleko. Pochłaniała światło reflektoruw i nic nie było widazh. - Sanatorium, sanatorium - wymruczał kierowca zapalajNoc papierosa. Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział. - Co za mgła! Nizh nie widzk. - Poradzi pan sobie - obojktnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno. - Też sobie znaleYAli miejsce na sanatorium. W dzies - mgła, wieczorem - mgła. . . - Szczkśliwej drogi - powiedział Wiktor. Kierowca nie odpowiedział. Silnik zawył i olbrzymi pusty autobus, cały przeszklony, oświetlony od środka jak zamknikty na noc supermarket, zawrucił, od razu przemienił sik w plamk mktnego światła i odjechał z powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłosmi po siatce ogrodzenia znalazł bramk i na oślep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do ciemności, niezbyt wyraYAnie widział przed sobNo oświetlone okna prawego skrzydła i jakNoś szczegulnie głkbokNo ciemnośzh na miejscu lewego, gdzie spali teraz utrudzeni całym dniem na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle, jakby przez watk, przenikały normalne dYAwikki - grał adapter, brzkczały naczynia, ktoś ochryple wrzeszczał. Wiktor szedł, starajNoc sik trzymazh środka piaszczystej alejki, żeby nie wpaśzh na jakNoś gipsowNo wazk. Butelkk z dżinem troskliwie tulił do piersi i był bardzo ostrożny, niemniej jednak potknNoł sik o coś mikkkiego i park krokuw przespacerował sik na czworakach. Za plecami ktoś ospale i sennie zaklNoł, że niby należałoby poświecizh. Wiktor wymacał w mroku upuszczonNo butelkk, znowu przytulił jNo do piersi i poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rkkk... Po chwili zderzył sik z samochodem, po omacku ominNoł go i wpadł na nastkpny. Do diabła, tu jest całe stado samochoduw. Wiktor przeklinajNoc błNokał sik wśrud nich jak w labiryncie i długo nie mugł dotrzezh do niewyraYAnych świateł oznaczajNocych wejście do budynku. Gładkie boki samochoduw były wilgotne od skroplonej mgły. Gdzieś obok ktoś chichotał i prubował sik wyrwazh. Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzksNoc tłustym zadem nie bawił sik w chowanego, ani w komurki do wynajkcia, nikt nie spał w fotelach. Wszkdzie poniewierały sik stłamszone płaszcze, a jakiś dowcipniś powiesił kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze piktro. Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentuw posła do parlamentu były otwarte, dolatywały stamtNod tłuste zapachy jedzenia, - papierosuw i zgrzanych ciał. Wiktor skrkcił w lewo, zapukał do pokoju Diany. Nikt sik nie odezwał. Drzwi były zamknikte, klucz tkwił w zamku. Wiktor wszedł, zapalił światło i postawił butelkk na stoliku obok telefonu. Usłyszał czyjeś kroki, wyjrzał wikc na korytarz. Długim i pewnym krokiem oddalał sik rosły mkżczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na podeście zatrzymał sik przed lustrem , uniusł głowk i poprawił krawat (Wiktor zdNożył zauważyzh smagły, orli profil i ostry podbrudek), a potem zaszła w nim jakaś zmiana - przygarbił sik - jakby przekrzywił na bok i obrzydliwie krkcNoc biodrami znikł w jakichś otwartych drzwiach. Chłystek, niepewnie pomyślał Wiktor. Puszczał gdzieś pawia... Spojrzał w lewo. Tam było ciemno. ZdjNoł płaszcz, zamknNoł pokuj i poszedł szukazh Diany. Trzeba bkdzie zajrzezh do Roschepera, pomyślał. Bo gdzie jeszcze ona może byzh? Roscheper zajmował trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywało sik żarcie. Na stołach przykrytych za - świnionymi obrusami walały sik brudne talerze, popielniczki, butelki, pomikte serwetki i nikogo nie było, jeśli nie liczyzh samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w pułmisku z galaretNo. SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesizh siekierk. Na gigantycznym łożu Roschepera skakały pułnagie nietutejsze panienki. Grały w jakNoś dziwnNo grk z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, ktury rył w nich jak świnia w żołkdziach i ruwnież skakał chrzNokajNoc ze szczkścia. Byli także obecni: pan policmajster bez płaszcza, pan skdzia grodzki, kturemu oczy wyłaziły z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jakaś nieznajoma, ruchliwa osobistośzh w liliowych barwach. Ta trujka z zapałem grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce, a w kNocie, oparty o ściank, siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utytłany galowy mundur, dyrektor gimnazjum z kretysskim uśmiechem na wargach. Wiktor zamierzał już odejśzh, kiedy ktoś złapał go za nogawkk spodni. Spojrzał w duł i odskoczył. Pod nim stał na czworakach poseł do parlamentu, kawaler orderuw, autor słynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiornikuw wodnych Roscheper Nant. - Chck sik bawizh w koniki - proszNoco zabeczał Roscheper. - Baw sik ze mnNo w koniki! I - ha! - najwyraYAniej był niepoczytalny. Wiktor delikatnie sik uwolnił i zajrzał do ostatniej sali. I tam zobaczył Diank. W pierwszej chwili nie zrozumiał, że to Diana, a potem kwaśno pomyślał: bardzo przyjemnie! Było tu pełno ludzi, jacyś pobieżnie znajomi mkżczyYAni i kobiety, wszyscy stali kołem i klaskali w dłonie, a w środku koła tasczyła Diana z tym właśnie żułtym chłystkiem, właścicielem orlego profilu. Oczy jej płonkły, płonkły policzki, włosy powiewały nad ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał sik byzh na poziomie, doruwnazh. Dziwne, pomyślał Wiktor. O co chodzi?... Coś tu było nie tak. Tasczy dobrze, no, po prostu wspaniale tasczy. Jak nauczyciel tasca. Nie tasczy, ale pokazuje jak należy tasczyzh... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczes na egzaminie. Strasznie zależy mu na piNotce... Nie, nie to. Słuchaj kochany, przecież ty tasczysz z DianNo! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak zwykle uruchomił wyobraYAnik. Aktor tasczy na scenie, wszystko dobrze, wszystko pikknie, wszystko idzie jak należy, nikt sik nie sypie, a w domu nieszczkście... nie, wcale niekoniecznie nieszczkście, zwyczajnie czekajNo na jego powrut, a on ruwnież czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasnNo światła... i nawet wcale nie aktor, tylko postronny człowiek udajNocy aktora, ktury sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego nie czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani, odrobiny bliskości, ani krzty pokusy, ani cienia pożNodania... Coś do siebie muwiNo i nie sposub zrozumiezh - co. Nie spocił sik pan? Tak, czytałem i to nawet dwa razy... I wtedy zobaczył, że Diana biegnie do niego roztrNocajNoc gości. - ChodYA tasczyzh! - krzyczała z daleka. Ktoś zagrodził jej drogk, ktoś złapał za rkkaw, wyrwała sik śmiejNoc, a Wiktor wciNoż szukał oczami żułtoskurego, nie mugł znaleYAzh i czul nieprzyjemny niepokuj. Diana podbiegła do niego, schwyciła za rkkaw i wciNognkła w koło. - ChodYA, chodYA! Tu sNo sami swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny... Pokaż im jak sik to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi... WciNognkła go do środka, ktoś w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje pisarz Baniew!". Adapter, ktury zamilkł na chwilk, znowu zagrzmiał i zaszczekał, Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami i winem, była cała rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział - oprucz jej ożywionej prześlicznej twarzy i rozwianych włosuw. - Tascz! - krzyknkła i zaczkła tasczyzh. - Zuch jesteś, że przyjechałeś. - Tak. Tak. - Po co jesteś trzeYAwy? Zawsze jesteś trzeYAwy, kiedy nie trzeba. - Jeszcze bkdk pijany. - Dzisiaj jesteś mi potrzebny pijany. - Bkdk. - Żeby robizh z tobNo, co bkdk chciała. Nie ty ze mnNo, tylko ja z tobNo. - Tak. Śmiała sik zadowolona i oboje tasczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o niczym nie myślNoc. Jak we śnie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była - jak sen, jak bitwa. Diana Na KturNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coś pokrzykiwali, jeszcze ktoś prubował tasczyzh, Wiktor odepchnNoł go, żeby nie przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O muj biedny, pijany ludu!" - On jest impotentem? - Ja myślk. Przecież go kNopik. - No i jak? - Absolutnie. - O muj biedny, pijany ludu! - jkczał Roscheper. - ChodYAmy stNod - powiedział Wiktor. WziNoł jNo za rkkk i poprowadził. Pijaczyny i sukinsyny rozstkpowali sik przed nimi śmierdzNoc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodził im drogk wielkousty młokos o rumianych policzkach, powiedział coś chamskiego, świerzbiły go pikści, ale Wiktor powiedział mu "PuYAniej, puYAniej" i młokos znikł. TrzymajNoc sik za rkce przebiegli pustym korytarzem, nastkpnie Wiktor nie wypuszczajNoc jej rkki otworzył drzwi, nie wypuszczajNoc jej rkki zamknNoł drzwi od środka i było gorNoco, zrobiło sik gorNoco nie do wytrzymania, duszno i pokuj na poczNotku był wielki i przestronny, a potem stał sik wNoski i ciasny, wtedy Wiktor wstał i otworzył okno, czarne wilgotne powietrze obmyło jego pierś i ramiona. Wrucił do łużka, namacał w ciemnościach butelkk z dżinem, napił sik i oddał jNo Dianie. Potem sik położył i znowu z lewej płynkło zimne powietrze, a z prawej było gorNoce, jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijasstwo trwa nadal - goście śpiewali churem. - To na długo? - zapytał. - Co? - zapytała sennie Diana. - Długo oni bkdNo wyzh? - Nie wiem. Co nas to obchodzi? - odwruciła sik na bok i przytuliła policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła sik. Pokrkcili sik włażNoc pod kołdrk. - Nie śpij - powiedział Wiktor. - Aha - wymamrotała Diana. - Dobrze ci? - Aha. - A jeśli za ucho? - Aha... przestas, boli. - Słuchaj, może mugłbym pomieszkazh tu przez tydzies? - Mugłbyś. - A gdzie? - Teraz chck spazh. Daj pospazh biednej, pijanej kobiecie. Wiktor zamilkł i leżał bez ruchu. Diana już spała. Właśnie tak zrobizh, pomyślał. Tu bkdzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A może i wieczorem. Nie bkdzie chyba chlał przez wszystkie wieczory, przecież musi sik leczyzh... Pobkdk tu ze trzy, cztery dni... pikzh, sześzh... i trzeba mniej pizh, wcale nie pizh i popracowazh... bardzo dawno nie pracowałem... Żeby zaczNozh pracowazh, trzeba zdrowo sik wynudzizh, żeby już na nic poza tym nie - miezh ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc. A w sprawie Irmy... W sprawie Irmy napiszk do Roc-Tusowa, oto co zrobik. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchurzył, to tchurz. Jest mi winien dziewikzhset koron... Kiedy mowa o panu prezydencie, wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy sik tchurzami. Dlaczego tak sik boimy? Czego właściwie sik boimy? Boimy sik zmian. Nie bkdzie można iśzh do knajpy dla pisarzy, żeby golnNozh kielicha... portier przestanie sik kłaniazh... w ogule nie bkdzie portiera, sam bkdziesz portierem. Kiepsko, jeśli do kopalni... to rzeczywiście kiepsko... Ale tak bywa bardzo rzadko, nie te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myślałem i sto razy dochodziłem do wniosku, że nie ma sik czego bazh, a wszystko jedno sik bojk. Dlatego, że to chamska siła, pomyślał. To bardzo straszne, jeśli przeciwko tobie jest bezmyślna, świsska, szczeciniasta siła nie poddajNoca sik niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bkdzie... ZdrzemnNoł sik i znowu sik obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyś głośno rozmawiali i rżeli niczym zwierzkta. Zatrzeszczały krzaki. - Nie mogk ich sadzazh - powiedział pijany głos policmajstra - nie ma takiego prawa... - Bkdzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie? - A czy jest takie prawo, żeby tuż za miastem - rozsadnik zarazy? - zaryczał burmistrz. - Bkdzie! - z uporem powiedział Roscheper. - Oni nie sNo zaraYAliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum. - Mam na myśli, że w sensie medycznym... - Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNozh. - A czy jest takie prawo, żeby rujnowazh uczciwych ludzi? - ryknNoł burmistrz. - Żeby rujnowazh, jest takie prawo? - A ja ci muwik, że bkdzie! - powiedział Roscheper. - Jestem posłem, czy nie? Czym by tu w nich rzucizh? - pomyślał Wiktor. - Roscheper! - powiedział policmajster. - Jesteś moim przyjacielem? Ja cik, draniu, na rkkach nosiłem. Ja cik, draniu, wybierałem. A teraz te zarazy łażNo po mieście, a ja nic nie mogk. Prawa takiego nie ma, rozumiesz? - Bkdzie - powiedział Roscheper. - Ja ci muwik, że bkdzie. W zwiNozku z zatruciem atmosfery... - Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej. - Co?... W zwiNozku muwik... z zatruciem atmosfery i z powodu niedostatecznego obrybienia przylegajNocych zbiornikuw wodnych... zarazk zlikwidowazh i zorganizowazh w odległym miejscu. Tak bkdzie dobrze? - Niechże cik ucałujk - powiedział policmajster. - Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. Toijacik... - Drobnostka - powiedział Roscheper. - Dlamnie to głupstwo... Zaśpiewamy? Nie, nie mam ochoty. ChodYAmy, wypijemy jeszcze po kielonku. - Słusznie. Po kielonku - i do domu. Znowu zaszeleściły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieś daleko "Ej, gimnazjum zapomniałeś sobie zapiNozh!" i pod oknem zapadła cisza. Wiktor znowu zadrzemał, obejrzał jakiś nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek telefonu. - Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnkła. - To nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co? Rozmawiała leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczuł jak stkżało jej ciało. - Dziwne - powiedziała. - Dobrze, zaraz zobaczk... Tak... Dobrze, powiem mu. Odłożyła słuchawkk, przelazła przez Wiktora i zapaliła nocnNo lampkk. - Co sik stało? - sennie zapytał Wiktor. - Nic. Śpij, ja zaraz wruck. Przez przymrużone powieki patrzył, jak zbiera rozrzuconNo bieliznk i jej twarz była taka poważna, że sik zaniepokoił. Szybko ubrała sik i wyszła, po drodze już obciNogajNoc sukienkk. Roscheper zasłabł, pomyślał nasłuchujNoc. Zachlał sik, stary baran. W ogromnym budynku było cicho i Wiktor wyraYAnie słyszał kroki Diany na korytarzu, ale poszła nie na prawo jak oczekiwał, tylko na lewo. Potem skrzypnkły drzwi i kroki ucichły. Odwrucił sik na bok i sprubował z powrotem zasnNozh, ale sen nie przychodził. Zrozumiał, że czeka na Diank i nie zaśnie, puki ona nie wruci. Usiadł i zapalił. Guz na karku znowu zaczNoł pulsowazh i Wiktor sik skrzywił. Diana nie wracała. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie tancerza z orlim profilem. A ten co maYA tym wspulnego? - pomyślał Wiktor. Artysta, ktury gra innego artystk, ktury gra trzeciego. Aha, wikc to o to chodzi, tamten wyszedł właśnie z lewej strony, stamtNod dokNod poszła Diana. Doszedł do podestu i przeistoczył sik w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem zaczNoł grazh nonszalanckiego dandysa... Wiktor znowu zaczNoł nadsłuchiwazh. ZdumiewajNoco cicho, wszyscy śpiNo... ktoś chrapie... Potem znowu skrzypnkły drzwi i zaczkły zbliżazh sik kroki. Weszła Diana i twarz miała nadal bardzo poważnNo. Nic sik nie skosczyło, przeciwnie. Diana podeszła do telefonu i wykrkciła numer. - Nie ma go - powiedziała. - Nie, nie, wyszedł... Ja też... - Nic nie szkodzi, co też pan. Dobrej nocy. Odłożyła słuchawkk, chwilk stała patrzNoc w ciemnośzh za oknem a potem usiadła na łużku obok Wiktora. W rkku trzymała okrNogłNo latarkk. Wiktor zapalił papierosa i podał jej. Paliła w milczeniu myślNoc o czymś ze skupieniem, a potem zapytała. - Kiedy zasnNołeś? - Nie wiem, trudno powiedziezh. - Ale już pomnie? - Tak. Odwruciła sik do niego. - Nic nie słyszałeś? Jakiejś awantury, bujki? - Nie - powiedział Wiktor. - Moim zdaniem wszystko było bardzo spokojnie. Najpierw śpiewali, potem Roscheper z kumplami odlewał sik pod naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechazh do domuw. Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała. - Ubieraj sik - powiedziała. Wiktor uśmiechnNoł sik i wyciNognNoł rkkk po slipy. Słucham i jestem posłuszny, pomyślał. To świetna rzecz - posłuszesstwo. Tylko nie trzeba o nic pytazh. Zapytał: - Pojedziemy, czy pujdziemy? - Co... Najpierw pujdziemy, a potem sik zobaczy. - Ktoś zginNoł? - Zdaje sik. - Roscheper? Nagle poczuł na sobie jej spojrzenie. Patrzyła na niego z powNotpiewaniem. Trochk już żałowała, że zabiera go ze sobNo. Pytała siebie - a kto to właściwie taki, żeby go ze sobNo zabierazh? - Jestem gotuw - powiedział Wiktor. CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła sik latarkNo. - No dobra... w takim razie chodYAmy - powiedziała, nie ruszajNoc sik z miejsca. - Może oderwazh nogk od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy od łużka... Diana ocknkła sik. - .Nie. Noga jest do niczego. - Wysunkła szufladk biurka i wyjkła ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. . Wiktor w pierwszej chwili przeraził sik, ale okazało sik, że to małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka. - Daj mi naboje - powiedział. Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc, potem spojrzała na pistolet i powiedziała. - Nie. Naboje nie bkdNo ci potrzebne. Idziemy. Wiktor wzruszył ramionami i wsunNoł pistolet do kieszeni. Zeszli do westybulu i wyszli przed dom. Mgła zrzedła, siNopił wNotły deszczyk. Samochoduw przed domem nie było. Diana skrkciła w alejkk mikdzy krzakami i zaświeciła latarkNo. Idiotyczna sytuacja, pomyślał Wiktor. Okropnie chciałbym zapytazh, o co chodzi, a zapytazh nie wolno. Dobrze byłoby wymyślezh jak zapytazh. Jakoś tak podchwytliwie. Nie zapytazh - tylko ot tak sobie rzucizh uwagk z pytaniem w podtekście. Może trzeba bkdzie sik bizh? Nie chce mi sik. Dzisiaj mi sik nie chce. Walnk kolbNo. Od razu mikdzy oczy... a jak tam muj guz? Guz był na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki siostry miłosierdzia w tym sanatorium... A przecież zawsze uważałem, że Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie pikzh dni... Co za wilgozh, trzeba było sobie golnNozh przed wyjściem. Jak tylko wruck, zaraz sobie golnk.."Dobry jestem, pomyślał. Żadnych pytas. Słucham i jestem posłuszny. Obeszli skrzydło budynku, przedarli sik przez krzaki bzu i znaleYAli sik przed ogrodzeniem. Diana poświeciła. Jednego żelaznego prkta w ogrodzeniu brakowało. - Wiktor - powiedziała niegłośno Diana. - Teraz pujdziemy ścieżkNo. Ty bkdziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo - strzelam. Diana przelazła pierwsza i poświeciła Wiktorowi. Potem bardzo wolno szli pod gurk. To było wschodnie zbocze wzgurza, na kturym stało sanatorium. Wokuł szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana sik poślizgnkła i Wiktor ledwie zdNożył złapazh jNo za ramiona. Niecierpliwie wyrwała sik i szła dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj sik za mnNo". Wiktor posłusznie patrzył w duł na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym krkgu. PoczNotkowo wciNoż oczekiwał ciosu w potylick, prosto w guz, albo czegoś w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej nie. Nic do niczego nie pasowało. Po prostu, najpewniej zwiał jakiś świr - na przykład Roscheper dostał delirium tremens i trzeba go bkdzie doprowadzizh z powrotem, terroryzujNoc nie nabitym pistoletem... Diana nagle przystankła i coś powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do świadomości Wiktora, ponieważ nieomal w tej samej sekundzie zobaczył obok ścieżki czyjeś błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod mokrego, wypukłego czoła - tylko czoło i oczy, i nic wikcej, ani warg, ani nosa, ani ciała - nic. Wilgotna mokra ciemnośzh i w krkgu światła - błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło. - Ścierwa - powiedziała Diana ściśniktym głosem. - Wiedziałam. Zezwierzkcone ścierwa. Padła na kolana, promies latarki ześlizgnNoł sik wzdłuż czarnego ciała i Wiktor zobaczył jakieś lśniNoce pułkoliste żelazo, łascuch w trawie, a Diana rozkazała "Szybciej Wiktor", a on przysiadł obok niej na pikty i dopiero wtedy zrozumiał, że to potrzask, a w potrzasku - noga człowieka. OburNocz wczepił sik w żelazne szczkki, sprubował rozerwazh je, poddały sik ledwie, ledwie i znowu zatrzasnkły. "Idiota! - krzyknkła Diana. - Pistoletem!" ZacisnNoł zkby, złapał wygodniej, napiNoł muskuły tak, że zachrzkściło i szczkki sik rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga znikła, żelazne pułkola znowu sik zwarły i zacisnkły mu palce. "Potrzymaj latarkk" - powiedziała Diana. "Nie mogk - odpowiedział. - Złapałem sik. Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklkła, wsadziła mu rkkk do kieszeni. Wiktor znowu otworzył potrzask, Diana wstawiła kolbk pistoletu mikdzy szczkki i wtedy sik uwolnił. - Potrzymaj latarkk - powturzyła Diana - a ja zobaczk co z nogNo. - Kośzh jest zgruchotana - powiedział z ciemności napikty głos. - Zanieście mnie do sanatorium i wezwijcie samochud. - Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkk i podnieś go. Poświeciła. Człowiek siedział na tym samym miejscu oparty o pies drzewa. DolnNo połowk jego twarzy zasłaniała czarna przepaska. Okularnik, pomyślał Wiktor. Mokrzak. SkNod on sik tutaj wziNoł? - Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy. - Zaraz - odpowiedział. Przypomniał sobie żułte krkgi wokuł oczu. ŻołNodek podszedł mu do gardła. - Zaraz... - przysiadł obok mokrzaka i odwrucił sik do niego plecami - proszk mnie objNozh za szyjk - powiedział. Mokrzak okazał sik chudy i lekki. Nie ruszał sik i nawet można było sNodzizh, że nie oddycha. Nie jkczał, kiedy Wiktor sik poślizgnNoł, ale za każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz. Ścieżka była znacznie bardziej stroma niż Wiktor przypuszczał i kiedy dotarli do ogrodzenia był nieYAle zasapany. Trudno było przecisnNozh mokrzaka przez dziurk w ogrodzeniu, ale ostatecznie i z tym dali sobie radk. - DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejścia. - Na razie do holu - odpowiedziała Diana. - Nie trzeba - tym samym pełnym wysiłku głosem powiedział mokrzak. - Zostawcie mnie tutaj. - Przecież pada deszcz - zdziwił sik Wiktor. - Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - Zostajk tutaj. Wiktor zmilczał i zaczai wchodzizh po stopniach. - Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał sik. - Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz. - Niech pan sik nie wygłupia - powiedział mokrzak. - Proszk mnie... zostawizh tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie, podszedł do drzwi i wszedł do holu. - Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramik Wiktora. - Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rkkaw. - Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynieś go i połuż na deszczu! Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? . - Wszyscyście tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor. Zawrucił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł przed dom. Deszcz jakby tylko na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz nagle lunNoł jak z cebra. Mokrzak jkknNoł cichutko, podniusł głowk i nagle zaczNoł szybko, szybko oddychazh jak po biegu. Wiktor wciNoż jeszcze zwlekał, instynktownie rozglNodajNoc sik w poszukiwaniu jakiejś osłony. - Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak. - W kałużk? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor. - To bez znaczenia... niech pan kładzie. Wiktor ostrożnie położył go na ceramiczne kafelki przed wejściem, a mokrzak od razu wyciNognNoł sik i rozkrzyżował rkce. Jego prawa noga była nienaturalnie wykrkcona, ogonfne czoło w świetle nocnej lampy wydawało sik sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na schodku. Miał ogromnNo ochotk wrucizh do holu, ale to było niemożliwe - zostawizh rannego na deszczu, a Samemu schronizh sik w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj głupcem? - pomyślał, ocierajNoc twarz dłoniNo. Oj. dużo razy. I zdaje sik, jest w tym trochk prawdy, ponieważ głupiec, czyli bałwan, a także kretyn i tak dalej, to ignorant upierajNocy sik przy swojej ignorancji. A przecież, jak Boga kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie straszne... Mokrzak, pomyślał. Tak, właściwie raczej mokrzak niż okularnik. Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty... W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał sik: - Noga!... Tak, zgruchotane kości... Dobrze... W porzNodku... Jak najszybciej, czekamy. Przez szklane drzwi Wiktor zobaczył, że odwiesiła słuchawkk i pobiegła schodami na gurk. Zaczkły sik jakieś nieprzyjemności z mokrzakami w naszym mieście. Coś sik wokuł nich dzieje. Jakby nagle zaczkli wszystkim przeszkadzazh, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomniał sobie nagle. Zdaje sik, że też coś o nich wspomniała... Spojrzał na mokrzaka. Mokrzak patrzył na niego. - Jak pan sik czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał. - Może panu czegoś trzeba? - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - Trochk dżinu? - Niech pan sik nie drze - powiedział mokrzak. - Słyszk. - Boli? - zapytał Wiktor wspułczujNoco. - A jak pan myśli? WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyślał Wiktor. ZresztNo Bug z nim - widzk go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli... - To nic... - rzekł. - Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana przyjadNo. Mokrzak nic nie odpowiedział, jego czoło pokryły bruzdy, przymknNoł oczy. Przypominał teraz trupa - płaski, nieruchomy pod ulewnym deszczem. Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok i zaczkła coś robizh z poharatanNo nogNo. Mokrzak cicho krzyknNoł, ale Diana nie muwiła uspokajajNocych słuw jak zwykle w takich wypadkach lekarze. "Pomuc ci?" - zapytał Wiktor. Diana nie odpowiedziała. Wstał, wtedy Diana nie unoszNoc głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodYA". - Nigdzie nie idk - odparł Wiktor. Patrzył jak zrkcznie zakłada szynk. - Bkdziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana. - Nigdzie nie idk, - powturzył Wiktor. Potem gdzieś za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnkły reflektory. Wiktor zobaczył jeepa, ktury ostrożnie skrkcał w bramk. Jeep podjechał do wejścia i niezgrabnie wyładował sik z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym płaszczu. Wszedł po schodkach, pochylił sik nad mokrzakiem i wziNoł go za rkkk. Mokrzak powiedział głucho: - Żadnych zastrzykuw.