oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista - mokry brezentowy worek z wysiłkiem poruszajNocy pedałami. A szyby drżały i podzwaniały nadal, a niski, żałośliwy ryk nie ustawał i po minucie dołNoczyło do niego urywane, smktne buczenie. - Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu. - Nie, poczekaj - powiedział Teddy. - Wiktor, masz bros? Jakikolwiek pistolet, automat?... Masz? Wiktor nie odpowiedział, złapał swuj płaszcz i we trujkk zbiegli po schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało sik, że w hotelu nie ma już żywej duszy, tylko w restauracji, przy stoliku siedział R. Kwadryga, ktury ze zdumieniem krkcił głowNo i najwidoczniej od dawna oczekiwał śniadania. Wybiegli na ulick, gdzie stała cikżaruwka Diany i wszyscy troje wsiedli do kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i popkdzili przez miasto. Diana milczała, Wiktor palił, starajNoc sik zebrazh myśli, Teddy zaś pułgłosem wciNoż wyrzucał z siebie potok nieprawdopodobnych przeklesstw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słuw, ponieważ takie słowa mugł znazh tylko Teddy - szczur z przytułku, wychowanek portowych slumsuw, potem handlarz narkotykami, potem wykidajło w domu publicznym, potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem barman, barman, barman, i znowu barman. Ludzi w mieście prawie nie było widazh, tylko na rogu Słonecznej Diana przyhamowała, żeby zabrazh spłoszonNo park małżesskNo. Niskie wycie syren przeciwlotniczych i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coś apokaliptycznego w tym jkku mechanicznych głosuw nad bezludnym miastem. Aż ściskało w środku i człowiek chciał gdzieś biec, ni to ukryzh sik, ni to strzelazh i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkk bez zwykłego entuzjazmu, niekturzy zaś rozglNodali sik na boki z otwartymi ustami jakby prubujNoc cokolwiek zrozumiezh. Na szosie, za miastem ludzi było coraz wikcej. Niekturzy szli pieszo, zachłystujNoc sik deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co robiNo i po co. Inni jechali na rowerach i też już tracili siły, ponieważ trzeba było jechazh pod wiatr. Kilkakrotnie cikżaruwka mijała porzucone samochody, zepsute, lub takie, kturym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do rowu. Diana zatrzymywała sik, zabierała wszystkich i bardzo prkdko skrzynia okazała sik zapchana do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieśli sik na gurk ustkpujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejś na wpuł oszalałej staruszce. PuYAniej nawet w skrzyni nie było już miejsca, Diana przestała sik zatrzymywazh, cikżaruwka pkdziła naprzud mijajNoc i oblewajNoc potokami wody dziesiNotki i setki ludzi wkdrujNocych do leprozorium. Kilkakrotnie cikżaruwkk wyprzedzały furgonetki wypełnione ludYAmi, motocykliści, a jakaś cikżaruwka dogoniła ich i jechała teraz z tyłu. Diana przywykła wozizh koniak dla Roschepera, albo pkdzizh pustym samochodem po okolicy dla własnej przyjemności i w cikżaruwce działy sik rzeczy straszne. Wszyscy nie mogli usiNośzh, nie było miejsca, i ci, kturzy stali, wczepiali sik jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał sik trzymazh jak najdalej od bokuw skrzyni, nikt sik nie odzywał, wszyscy tylko sapali i klkli pod nosem, a jedna kobieta bez przerwy płakała. I padał deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet nie wyobrażał sobie, że na świecie może padazh taki deszcz - gksta, tropikalna ulewa, ale nie ciepła, tylko lodowata na wpuł z gradem, ktury porywisty wiatr niusł na spotkanie idNocych. Widocznośzh była żadna - piktnaście metruw z przodu i piktnaście z tyłu, i Wiktor okropnie sik bał, że Diana kogoś potrNoci na szosie, albo wpadnie na hamujNocy samochud. Ale wszystko jakoś sik udało, tylko Wiktorowi ktoś mocno nadepnNoł na nogk, kiedy wszyscy polecieli na siebie po raz ostatni i cikżaruwkk zarzuciło przed skupiskiem samochoduw stojNocych pod bramNo leprozorium. Zapewne zgromadziło sik tu całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał i można było pomyślezh, że miasto przybiegło tu ratujNoc sik przed potopem. Na prawo i na lewo od szosy, jak daleko sikgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego stał wielotysikczny tłum, w kturym tonkły rozrzucone tu i uwdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety z brezentowymi dachami, cikżaruwki, autobusy i nawet jeden samobieżny dYAwig, na ramieniu kturego siedziało kilku ludzi. Nad tłumem wisiał głuchy szum, czasami rozlegały sik przeraYAliwe krzyki. Wszyscy wyskoczyli z cikżaruwki i Wiktor od razu stracił z oczu Diank i Teddyego. Wokuł były same nieznajome twarze, ponure, rozwścieczone, zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami w słup, nieprzytomne, szczerzNoce zkby... Wiktor sprubował przedostazh sik do bramy, ale po kilku krokach beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali nieruchomNo ścianNo, nikt nie zamierzał ustkpowazh miejsca, można ich było pchazh, kopazh, bizh, nawet sik nie odwracali, tylko wciskali głowy w ramiona i za wszelkNo cenk starali sik przesunNozh naprzud, naprzud, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci, stawali na palcach, wyciNogali szyje i nic nie było widazh poza kołyszNocym sik morzem kapturuw i kapeluszy. - Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliśmy, o Boże? - Ścierwa! Dawno trzeba było ich wyrżnNozh. MNodrzy ludzie zawsze muwili... - A gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te wszystkie grube świnie? - Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszk sik! Och, Sym... - Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliśmy... Odejmowaliśmy sobie od ust ostatni kks, chodziliśmy jak łachmaniarze, żeby tylko je ubrazh i obuzh... - Zebrazh sik do kupy i rraz! Brama wyleci... - Ja go w życiu palcem nie tknkłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego... - Widziałeś karabiny maszynowe? A to niby po co, żeby do ludzi strzelazh? Za to, że my po swuj e dzieci? - Muj Municzka! Municzka! Municzka! Municzka! - Cuż to sik wyrabia, panowie? Przecież to jakiś obłkd. Gdzie to widziane? - To nic, Legia im jeszcze pokaże... SNo tam z tyłu, rozumiesz? OtworzNo nam bramk, a my wszyscy razem... - A karabiny maszynowe widziałeś? O to właśnie chodzi... - Puśzhcie mnie! Przepuśzhcie mnie, słyszycie! Tam jest moja curka! - Dawno sik już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam sik zapytazh. - A może nic im nie bkdzie? Przecież to nie jakieś bestie i pomimo wszystko nie okupanci, nie na rozwałkk poszły, nie do piecuw... - Zabijk, gardło przegryzk! - Ta - ak, widocznie jedno wielkie guwno z nas zostało, jeśli rodzone dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły, nikt ich silNo nie zmuszał... - Ej, kto ma bros? Wychodzizh! Kto ma bros, niech wychodzi, powtarzam! Zbierazh sik tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem! - To sNo moje dzieci, muj panie, moje własne i bkdk nimi rzNodził tak jak mi sik podoba! - Gdzie jest policja, o Boże! - Trzeba wysłazh telegram do pana prezydenta! Pikzh tysikcy podpisuw - to nie w kij dmuchał! - Kobietk zadusili! Odsus sik, muwik draniu! Nie widzisz? - Municzka! Muj Municzka! Municzka! - Guwno warte sNo te wszystkie petycje. Nie lubiNo u nas petycji. Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach... - Otwierazh bramk, twoja mazh! Mokrzaki parszywe! Ścierwa! - Bramk! Wiktor zawrucił. Było to trudne, kilkakrotnie uderzono go. ale mimo wszystko wydostał sik, odnalazł cikżaruwkk i znowu wdrapał sik na gurk. Nad leprozorium wisiała mgła i dziesikzh metruw za ogrodzeniem nie było już nic widazh. Brama była zamknikta, przed niNo, na pustej przestrzeni, stali rozkraczeni żołnierze służby wewnktrznej w hełmach nasuniktych na oczy - było ich mniej wikcej dziesikciu. Przed wejściem do wartowni unoszNoc sik na palcach ze zdenerwowania, natkżajNoc głos wykrzykiwał coś do tłumu oficer, ale nie sposub go było usłyszezh. Nad dachem wartowni, niczym olbrzymia etażerka, wznosiła sik we mgle drewniana wieża i na jej gurnej platformie stał karabin maszynowy i krkcili sik mkżczyYAni w " szarych mundurach. Nastkpnie tam, za ogrodzeniem, ledwie dosłyszalnie pobrzkkujNoc żelazem przejechał wzdłuż drutuw transporter opancerzony, podskoczył kilka razy na wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok transportera tłum przycichł, tak że nawet można było usłyszezh wysilone okrzyki oficera ("... Spokuj... mam rozkaz... do domuw...") a potem tłum znowu zahuczał, wydał pomruk i zaryczał. Przed bramNo zaczNoł sik jakiś ruch. Wśrud ciemnych, granatowych i szarych płaszczy zalśniły dobrze znane miedziane hełmy i złote koszule. Pojawiły sik w tłumie jak plamy światła, przedzierały sik na wolnNo przestrzes i tam łNoczyły w żułtozłotNo mask. Chłopcy jak dkby - w złotych koszulach do kolan, przepasani szerokimi, oficerskimi pasami o szerokich sprzNoczkach, w błyszczNocych miedzianych hełmach, dzikki kturym żołnierzy Legii nazywano po prostu strażakami - mieli też krutkie, masywne pałki i niezliczonNo ilośzh emblematuw Legii - na sprzNoczce, na lewym rkkawie, na piersi, na pałce, na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordk pikzh lat bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki, gwiazdozbiory znaczkuw. Znaczek strzelca wyborowego i Wyborowego spadochroniarza, i Wyborowego nurka i jeszcze znaczki z portretem pana prezydenta, i jego zikcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii... i u każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż jeden z tych bałwanuw w porywie chuligasskiego entuzjazmu rzuci taki granat - odezwie sik karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera, automaty żołnierzy i bkdNo strzelazh do tłumu, do tłumu, a nie do złotych koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu biegał machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai sik oglNodazh dookoła nie wiedzNoc co robizh, ale wtedy oficerowi przyniesiono z wartowni megafon. Oficer strasznie sik ucieszył, nawet sik uśmiechnNoł i zaryczał piorunowym głosem, ale zdNożył tylko ryknNozh "Uwaga! Proszk wszystkich zgromadzonych ...", kiedy megafon widocznie znowu sik zepsuł, oficer pobladł, dmuchnNoł w tubk, a Flamenco Juventa, ktury nawet przygotował sik do wysłuchania, ze zdwojonNo energiNo zaczNoł biegazh i wymachiwazh pałkNo. Tłum nagle groYAnie zahuczał - wydawało sik, że krzyknkli wszyscy razem i ci kturzy krzyczeli już przedtem, i ci kturzy do tej pory milczeli albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili sik i Wiktor też zaczai krzyczezh nieprzytomny z przerażenia na myśl o tym co sik zaraz wydarzy. "Zabrazh tych bałwanuw! - krzyczał - Zabrazh strażakuw! To śmierzh! Nie wolno! Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W tłumie, ale tłum do tej chwili nieruchomy, zaczai ruwnomiernie kołysazh sik jak pułmisek gigantycznej galarety. Oficer upuścił megafon i zaczai cofazh sik do drzwi wartowni, twarze żołnierzy pod hełmami stały sik twarzami rozjuszonych zwierzNot, na gurze, na wieżyczce, nikt sik już nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy karabinie. I wtedy rozległ sik Głos. Był jak grzmot, dobiegał ze wszystkich stron jednocześnie i od razu zagłuszył wszystkie pozostałe dYAwikki. Był spokojny, nawet melancholijny, pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie, bezgraniczna pobłażliwośzh, jakby przemawiał ktoś ogromny, wyniosły, stojNocy tyłem do natrktnego tłumu, ktoś kto muwi przez ramik oderwany na chwilk od ważnych spraw z powodu irytujNocych głupstw. - Przestascie wreszcie krzyczezh - powiedział Głos. - Przestascie wymachiwazh rkkami i odgrażazh sik. Czy to doprawdy takie trudne - przestazh gadazh i przez chwilk spokojnie pomyślezh? Przecież świetnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was dlatego, że same tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz. Odeszły dlatego, że obrzydliście im doszczktnie i ostatecznie. One nie chcNo już dłużej żyzh tak jak żyjecie wy i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie naśladowazh swoich przodkuw i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one uważajNo inaczej. Nie chcNo wyrosnNozh na pijakuw i rozpustnikuw, ludzi małodusznych, konformistuw i niewolnikuw, nie chcNo, żeby zdobiono z nich przestkpcuw, nie chcNo waszych rodzin i waszego passtwa. Głos umilkł na chwilk. Przez całNo minutk nie było słychazh ani jednego dYAwikku - tylko jakiś szelest, jakby szeleściła mgła pełznNoc nad ziemiNo. Potem Głos przemuwił znowu: - Możecie byzh zupełnie spokojni o swoje dzieci. Bkdzie im dobrze - lepiej niż z wami i znacznie lepiej, niż wam samym. Dzisiaj nie mogNo was przyjNozh, ale od jutra - przychodYAcie. W Kosskiej Dolinie zostanie przygotowany Dom Spotkas i od trzeciej po południu możecie przychodzizh chozhby codziennie. Codziennie o puł do trzeciej z placu miejskiego bkdNo odchodzizh trzy autobusy. To za mało, w każdym razie na jutro - niech wasz burmistrz zatroszczy sik o dodatkowy transport. Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym murem. Ludzie jakby bali sik poruszyzh. - Tylko weYAcie pod uwagk - ciNognNoł Głos. - To od was samych zależy czy dzieci zechcNo sik z wami spotykazh. W pierwszych dniach możemy jeszcze je nakłonizh, aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic bkdNo miały na to ochoty... ale potem... to już jak tam sik sami z nimi dogadacie. A teraz rozejdYAcie sik Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzk, pomyślcie, sprubujcie pomyślezh, co możecie dazh swoim dzieciom. Przyjrzyjcie sik sobie. Wydaliście je na świat i okaleczacie je na swuj obraz i podobiesstwo. Pomyślcie i o tym, ale teraz wracajcie do domuw. Tłum pozostał nieruchomy. Byzh może prubował myślezh. W każdym razie Wiktor prubował. Były to oderwane myśli. Nawet nie myśli, lecz po prostu strzkpy wspomnies, fragmenty rozmuw, głupia, umalowana twarz Loli. A może jednak lepiej skrobankk? Po co nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z wściekłości... Ja z ciebie zrobik człowieka, parszywy szczeniaku, skurk z ciebie zedrk... Okazało sik, że mam dwunastoletniNo curkk, czy możesz pomuc mi jakoś jNo urzNodzizh w mieście w przyzwoitym miejscu?... Irma z ciekawościNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na mnie... właściwie jest mi nawet wstyd, ale co ona tam rozumie, smarkata? Marsz na miejsce! Masz tu lalkk, ładna lalka? Jesteś jeszcze mała, dowiesz sik jak dorośniesz... - No i dlaczego stoicie? - zapytał piorunowy Głos. - OdejdYAcie!. Nadleciał cikżki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł. - No, idYAcie już - powiedział Głos. I ponownie nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak cikżka wilgotna dłos, ktura legła na twarzy, popchnkła - i znikła. Wiktor otarł policzki i zobaczył, że tłum sik cofa. Ktoś głośno krzyknNoł, rozległy sik dYAwikczNoce dośzh niepewnie nawoływania, wokuł samochoduw i autobusuw powstały niewielkie wiry. Ludzie zaczkli ze wszystkich stron wdrapywazh sik do skrzyni cikżaruwki, wszyscy poczkli sik śpieszyzh, rozpychazh, tłoczyzh w drzwiach samochoduw, niecierpliwie rozdzielazh sczepione kierownicami rowery, zawarczały silniki, wielu ludzi odchodziło pieszo, czksto oglNodajNoc sik, ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na transporter, ktury właśnie podjechał z łoskotem żelaza i stanNoł na widocznym miejscu. Wiktor wiedział, dlaczego ludzie sik odwracajNo i dlaczego sik śpieszNo, paliły go policzki i jeżeli czegokolwiek sik bał, to tego, że Głos znowu powie: "IdYAcie"! i znowu cikżka wilgotna dłos z odrazNo legnie na jego twarzy. Grupka kretynuw w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała przed bramNo, ale było ich już mniej, do pozostałych zaś podszedł oficer i wrzasnNoł na nich - imponujNocy, pewny siebie, spełniajNocy przyjemny obowiNozek i oni ruwnież cofnkli sik, nastkpnie zawrucili i powlekli precz, zbierajNoc po drodze rzucone na ziemik szare, granatowe; ciemne płaszcze, i oto już nie pozostała ani jedna złota plama, obok przejeżdżały autobusy, samochody osobowe, a ludzie w skrzyni cikżaruwki rozglNodali sik niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?" Potem nie wiadomo skNod wynurzyła sik Diana, Diana Gniewna stankła na stopniu, spojrzała w gurk, po czym krzyknkła surowo: "Tylko do skrzyżowania! Samochud jedzie do sanatorium!" i nikt nie ośmielił sik zaprotestowazh, wszyscy byli wyjNotkowo cisi i zgadzali sik na wszystko. Teddy nie pojawił sik do kopca, prawdopodobnie zabrał sik innym samochodem. Diana zakrkciła i pojechali znajomNo betonowNo szosNo mijajNoc grupy pieszych oraz rowerzystuw, a ich z kolei wyprzedzały przeciNożone samochody osobowe, z jkkiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i mżył drobny kapuśniaczek. Deszcz zaczNoł sik dopiero wtedy, kiedy Diana podjechała do skrzyżowania, ludzie wysiedli, a Wiktor przesiadł sik do szoferki. Oboje milczeli do samego sanatorium. Diana od razu poszła do Roschepera - tak przynajmniej powiedziała - Wiktor zaś zrzuciwszy płaszcz uwalił sik na łużko w swoim pokoju, zapalił papierosa i zaczNoł gapizh sik w sufit. Byzh może godzink, byzh może dwie, bez przerwy palił, wiercił sik na łużku, wstawał, spacerował po pokoju, bezmyślnie wyglNodał przez okno, zasuwał i odsuwał portiery, pil wodk z kranu, ponieważ mkczyło go pragnienie i znowu padał na łużko. ...Upokorzenie, myślał. Tak, oczywiście. Bili po twarzy, wymyślali od łobuzuw, jak ostatniemu żebrakowi, ale pomimo wszystko to byli ojcowie i matki, pomimo wszystko kochali swoje dzieci, mogli je bizh, ale gotowi byli oddazh za nie życie, demoralizowali swoim przykładem, ale przecież nieumyślnie, lecz przez swojNo ciemnotk,... matki rodziły je w bulach, ojcowie karmili i ubierali, przecież byli dumni ze swoich dzieci, chwalili sik nimi, czksto je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i rzeczywiście, teraz ich życie zrobiło sik puste, nic im przecież nie zostało. Czy wolno wikc traktowazh ich aż tak okrutnie, tak zimno, tak pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaśzh po pysku... ...Czyżby naprawdk, u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w człowieku od zwierzkcia? Nawet macierzysstwo, nawet uśmiech Madonny, czułe, serdeczne rkce podajNoce pierś niemowlkciu... Tak, oczywiście, instynkt i cala religia zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczkście polega na tym, że tk religik prubuje sik przenieśzh na wychowanie, to znaczy na takie dziedziny, z kturymi instynkty nie majNo już nic wspulnego, a jeżeli majNo, to przynoszNo wyłNocznie szkodk... dlatego że wilczyca muwi wilczktom: "KNosajcie jak ja" i to wystarczy, zajkczyca uczy swoje zajNoczki: "Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek uczy swoje małe: "Myśl tak jak ja" i to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki, gady, zarazy, wszystko co kto chce, ale na pewno nie ludzie, co najmniej nadludzie - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj sik, jak myśleli przed tobNo, zobacz co z tego wyszło, wyszło niedobrze, dlatego, że to i to, a powinno byzh tak i tak. Zobaczyłeś? A teraz zacznij myślezh sam, myśl co zrobizh, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak". Tylko, że ja nie wiem, czym jest to i to, i co to jest tak i tak, a w ogule wszystko to już było, wszystko to już wyprubowaliśmy, zrealizowali sik poszczegulni świetni ludzie, ale przeważajNoce masy pchały sik starNo drogNo, nigdzie nie skrkcajNoc, zwyczajnie, po naszemu... ZresztNo jak człowiek ma wychowywazh swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak ja, chowaj sik tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad, i dalej do tej pierwszej jaskini, do kosmatych nosicieli oszczepuw, pożeraczy mamutuw. Żal mi tych bezwłosych potomkuw, żal mi ich, bo żal mi samego siebie, ale tamci majNo to gdzieś, nie jesteśmy im w ogule potrzebni, nie zamierzajNo nas reedukowazh, nie zamierzajNo nawet burzyzh starego świata, stary świat ich nie interesuje, majNo swoje sprawy, a od starego świata żNodajNo tylko jednego - żeby sik od nich odczepił. Teraz stało sik to możliwe, teraz można handlowazh ideami, mamy teraz potkżnych kupcuw idei, oni bkdNo cik chronizh, zapkdzNo cały świat za druty kolczaste, żeby stary świat ci nie przeszkadzał, bkdNo cik karmizh, bkdNo cik pielkgnowazh... bkdNo w sposub najbardziej ugrzeczniony ostrzyzh topur, kturym odrNobujesz gałNoYA, na kturej oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami. ...I do diabła, to jest na swuj sposub wspaniałe - wszystko już wyprubowano, tylko tego jeszcze nie wyprubowano - zimny wychuw bez słodkiego szczebiotu, bez łez... chociaż co ja tu wymyślam, skNod mogk wiedziezh jak wyglNoda to ich wychowanie... ale wszystko jedno - okruciesstwo i pogardk widazh gołym okiem... Nic im z tego nie wyjdzie, dlatego że - no dobrze, intelekt, myślcie, uczcie sik, analizujcie - ale co z rkkami matki, czułymi dłosmi, kture kojNo bul i ogrzewajNo świat. I kłujNocy zarost ojca, ktury bawi sik w wojnk i w tygrysa, uczy sik boksowazh, jest najsilniejszy i wszystko wie? A przecież to też było! Nie tylko wrzaskliwe (albo ciche) kłutnie rodzicuw, nie tylko pasek i pijany bełkot, nie tylko bezsensowne targanie za uszy na zmiank z nagłym i niepojktym deszczem cukierkuw i miedziakuw na kino... ZresztNo, skNod ja mogk wiedziezh - może oni majNo jakiś ekwiwalent tego dobrego, co zawiera w sobie macierzysstwo i ojcostwo... jak Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba byzh, żeby na ciebie tak patrzono... i w każdym razie ani Bol-Kunac, ani Irma, ani pryszczaty nihilista - demaskator nigdy nie włożNo złotych koszul, a czy to mało? Do diabla - niczego wikcej od ludzi nie wymagam! .. .Nie tak prkdko, powiedział do siebie. ZnajdYA najważniejsze. Jesteś z nimi, czy przeciwko nim? Jest jeszcze trzecie wyjście - miezh wszystko w nosie. Ale mnie nie jest wszystko jedno. Ach, jak ja bym chciał byzh cynikiem, jak łatwo, prosto i przyjemnie jest byzh cynikiem!... no, coś takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo sik, nie żałujNoc sił i środkuw, kuł, najpikkniejszych frazesuw, papieru, nie żałujNo pikści, nie żałujNo ludzi, niczego im nie żal, żebym tylko został cynikiem - a ja nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiście przeciw - nie znoszk lekceważenia, nienawidzk elit, nienawidzk wszelkiej nietolerancji, i nie lubik, och, jak ja nie lubik, kiedy mnie bijNo po mordzie i wyganiajNo precz... I jestem za, ponieważ lubik ludzi mNodrych, utalentowanych, nienawidzk głupcuw, nienawidzk tkpakuw, nienawidzk złotych koszul, faszystuw i jest jasne, że do niczego nie dojdk, zbyt mało o nich wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca sik w oczy raczej to, co złe - okruciesstwo, pogarda, odczłowieczenie, wreszcie fizyczna szpetota... A w rezultacie - z nimi jest Diana, kturNo kochani, i Irma, kturNo kocham, i Golem, kturego szanujk, i Bol-Kunac, i pryszczaty nihilista... a kto jest przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare ścierwo, faszysta i demagog, i ta sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda w złotych koszulach, i Fawor... Co prawda, z drugiej strony - jest z nimi ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszk generałuw, przeciwko zaś Teddy i z pewnościNo jeszcze wielu takich jak Teddy... Tak, wikkszościNo głosuw niczego sik tu nie rozwiNoże. To coś w rodzaju demokratycznych wyboruw - wikkszośzh zawsze popiera łobuzuw... Około drugiej przyszła Diana, Diana Zwyczajna i Wesoła w ciasno przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana. - Jak idzie praca? - zapytała. - Płonk - odpowiedział. - Spalam sik, świecNoc innym. - Fakt, dużo dymu. Chozhbyś okno otworzył... Chcesz jeśzh? - Tak, do diabła! - odparł Wiktor. Przypomniał sobie, że nie jadł śniadania. - Do diabła, w takim razie idziemy! Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali dietetycznNo zupk "Bracia w sapiencji", poczerniali z fizycznego zmkczenia. Gruby trener w opiktym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy. - Poznam cik teraz z pewnym człowiekiem - oznajmiła Diana. - Zjemy razem obiad. - Co to za jeden? - z niezadowoleniem zapytał Wiktor. Miał ochotk milczezh przy jedzeniu. - Muj mNoż - odrzekła Diana. - Muj były mNoż. - Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No cuż... Bardzo mi milo. Co też przyszło jej do głowy, pomyślał smktnie. I komu to potrzebne. Popatrzył żałośnie na Diank, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika w kNocie sali. MNoż wstał na ich powitanie, żułtoskury, garbatonosy, w ciemnym garniturze i w czarnych rkkawiczkach. Nie podał Wiktorowi rkki, tylko skłonił sik i powiedział niegłośno: - Dzies dobry, cieszk sik, że pana widzk. - Baniew - przedstawił sik Wiktor z fałszywNo serdecznościNo, ktura go zawsze ogarniała na widok mkżuw. - My sik właściwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor. - Ach tak! - zawołał Wiktor. - Ależ oczywiście! Muszk sik panu przyznazh, że moja pamikzh... - zamilkł. - Chwileczkk - zapytał. - Jaki Zurtzmansor? - Paweł Zurtzmansor. Pan zapewne mnie czytał, a niedawno nadzwyczaj energicznie walczył pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliśmy sik w jeszcze jednym miejscu w nader niemiłych okolicznościach... Może usiNodziemy? Wiktor usiadł. No dobrze, pomyślał. Niech tak bkdzie. To znaczy oni tak wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyślał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"? Zurtzmansor - nie wiedziezh czemu mNoż Diany, czyli garbonosy tancerz, grajNocy tancerza, ktury gra tancerza, ktury tak naprawdk jest mokrzakiem, albo nawet czterema mokrzakami naraz, albo nawet pikcioma, liczNoc razem z restauracyjnym - Zurtzmansor nie miał "okularuw", jakby rozpłynkły sik po całej twarzy barwiNoc jNo na latynoamerykasski kolor. Diana z dziwnym, nieomal macierzysskim uśmiechem patrzyła to na niego, to na swojego mkża. I to było nieprzyjemne. Wiktor poczuł coś w rodzaju zazdrości, kturej do tej pory nigdy nie doznawał, kiedy miał do czynienia z mkżami. Kelnerka przyniosła zupk. - Dzikkujk - automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkk i zaczNoł jeśzh nie czujNoc smaku. Zurtzmansor ruwnież jadł, spoglNodajNoc spode łba na Wiktora - bez uśmiechu, ale z jakimś rozbawionym wyrazem twarzy. Rkkawiczek nie zdjNoł, ale sposub w jaki posługiwał sik łyżkNo, w jaki łamał chleb, używał serwetki, świadczył o starannym wychowaniu. - To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem - stwierdził Wiktor - filozofem... - Obawiam sik, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo. - Obawiam sik, że z tym słynnym filozofem mam teraz zwiNozek nadzwyczaj odległy. Wiktor nie znalazł odpowiedzi i postanowił odłożyzh rozmowk. Ostatecznie, to nie ja jestem inicjatorem spotkania, nie ma co sik pchazh, skoro on chciał sik ze mnNo zobaczyzh, to niech sam zaczyna... Przyniesiono drugie danie. Nadzwyczaj uważnie Wiktor zaczai kroizh mikso. Przy długich stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczkkajNoc nożami i widelcami. A przecież siedzk tu jak głupi, pomyślał Wiktor. Brat w sapiencji. Ona prawdopodobnie kocha go do tej pory. Zachorował, musieli sik rozstazh, ale ona nie chciała sik rozstazh, bo inaczej po co by jechała do tej dziury - żeby wynosizh nocniki Roschepera? I czksto sik widujNo, on zakrada sik do sanatorium, zdejmuje opaskk i tasczy z niNo. Przypomniał sobie, jak oni oboje tasczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywazh - obchodzi. Tylko - co mianowicie? Oni zabrali mi curkk, ale jestem o niNo zazdrosny nie jak ojciec. Odebrali mi kobietk, ale jestem zazdrosny o Diank nie jak mkżczyzna. .. O do diabła, skNod takie słowa! Zabrali kobietk, zabrali curkk... Curkk, ktura zobaczyła mnie po raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy może w trzynastym. Kobietk, kturNo znam kilka dni... Ale proszk - jestem zazdrosny i to nie jak ojciec i nie jak mkżczyzna. Tak, byłoby znacznie prościej, gdyby on teraz powiedział: "Szanowny panie, wiem wszystko, splamił pan muj honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?" - Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor. - Nijak - odpowiedział Wiktor. - Ciekawe byłoby go przeczytazh - oznajmił Zurtzmansor. - A czy pan wie co to ma byzh za artykuł? - Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze. - A jeżeli bkdk musiał? Mnie generał Pferd nie obroni. - Widzi pan - powiedział Zurtzmansor - taki artykuł na jakim zależy burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet jeżeli bkdzie sik pan bardzo starazh. IstniejNo ludzie, kturzy automatycznie, niezależnie od własnych chkci, transformujNo na swuj sposub każde zadanie jakie, przed nimi staje. Pan należy do takich ludzi. - To YAle, czy dobrze? - spytał Wiktor. - Z naszego punktu widzenia - dobrze. O osobowości człowieka wiadomo bardzo mało, jeżeli nie liczyzh tej czkści, na kturNo składajNo sik odruchy. Co prawda, osobowośzh masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak bardzo cenne sNo tak zwane osobowości twurcze, indywidualnie przetwarzajNoce informacjk o rzeczywistości. PoruwnujNoc znane i dokładnie zbadane zjawisko z odbiciem tego zjawiska w twurczości takiej jednostki, możemy wiele sik dowiedziezh o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informacjk. - A czy nie wydaje sik panu, że brzmi to nieco obraYAliwie? - zapytał Wiktor. Zurtzmansor skrzywił sik dziwacznie i spojrzał na Wiktora. - Aha, rozumiem - odparł. - Twurca, a nie krulik doświadczalny... Ale widzi pan, wymieniłem tylko jednNo okolicznośzh, dzikki kturej jest pan dla nas cenny. Inne okoliczności sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja o obiektywnej rzeczywistości, mechanizm emocji, sposub pobudzania wyobraYAni, zaspokajanie potrzeby wspułprzeżywania... Właściwie chciałem panu pochlebizh. - Wobec tego czujk sik pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie te rozważania nie majNo żadnego zwiNozku z pisaniem paszkwili. Bierzemy ostatnie przemuwienie pana prezydenta i przepisujemy je w całości, przy czym słowa "wrogowie wolności" zamieniamy słowami "tak zwane mokrzaki", albo "pacjenci krwawego lekarza", albo "wilkołakiz leprozorium"... i moja psychika nie bkdzie w tej zabawie w ogule uczestniczyzh. - To sik panu tylko tak wydaje - zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta pan przemuwienie i na poczNotek okaże sik, że jest skandalicznie napisane. Mam na myśli jego stylistykk. Zacznie pan poprawiazh styl, szukajNoc bardziej precyzyjnych sformułowas, zacznie pracowazh wyobraYAnia, zemdli pana od zatkchłych słuw, zechce pan je ożywizh, zastNopizh urzkdowe łgarstwa żywymi faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisazh prawdk. - Byzh może - powiedział Wiktor. - W każdym razie nie mam teraz ochoty na pisanie tego artykułu. - A ma pan ochotk pisazh coś innego? - Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnościNo napisałbym, jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin. Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo. - Świetny pomysł. Niech pan napisze. Napisze, z goryczNo pomyślał Wiktor. Twoja mazh. ale kto wydrukuje? Może ty wydrukujesz? - Diana - zapytał. - A czy nie można by sik czegoś napizh? Diana wstała bez słowa i wyszła. - A poza tym napisałbym z przyjemnościNo o skazanym mieście - powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokuł leprozorium. I o złych czarownikach. - Ma pan pieniNodze? - Na razie jeszcze mam. - Chciałem pana zawiadomizh, że prawdopodobnie zostanie pan laureatem nagrody literackiej leprozorium za ubiegły rok. Na ostatnie okrNożenie wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma niniejsze szansk, to oczywiste. Wikc pieniNodze bkdzie pan miał. - Ta - ak - powiedział Wiktor. - Coś takiego jeszcze mi sik nie zdarzyło. A dużo bkdzie tych pienikdzy? - Ze trzy tysiNoce... Nie pamiktam dokładnie. Wruciła Diana i nadal bez słowa postawiła na stole butelkk i jednNo szklankk. - Daj jeszcze jednNo szklankk - poprosił Wiktor. - Ja nie bkdk pizh - oznajmił Zurtzmansor. - Właściwie ja... Hm.. - Ja też nie bkdk - powiedziała Diana. - To za "Nieszczkście"? - zapytał Wiktor nalewajNoc. - Tak. I za "Kotkk". Tak, że na trzy miesiNoce bkdzie pan miał spokuj. A może na mniej? - Na jakieś dwa miesiNoce - odparł Wiktor. - Ale nie o to chodzi... A wikc - chciałbym zwiedzizh wasze leprozorium. - Oczywiście - rzekł Zurtzmansor. - Wrkczenie nagrody odbkdzie sik właśnie tam. Tylko, że sik pan rozczaruje. Żadnych cuduw nie bkdzie. Bkdzie dzies wolny od pracy. Około dziesikciu domkuw i pawilon szpitalny. - Pawilon szpitalny - powturzył Wiktor. - I koguż tam u was leczNo? - Ludzi - odpowiedział Zurtzmansor z dziwnNo intonacjNo. UśmiechnNoł sik i nagle coś dziwnego stało sik z jego twarzNo. Prawe oko było puste i zjechało do podbrudka, usta zrobiły sik trujkNotne, lewy policzek razem ż uchem odpadł od czaszki i zawisł. Trwało to zaledwie mgnienie oka. Dianie wypadł z rkki talerz, Wiktor machinalnie popatrzył za siebie, a kiedy ponownie spojrzał na Zurtzmansora, ten był już jak poprzednio - żułty i uprzejmy. Tfu, tfu, tfu, powiedział w myśli Wiktor. Precz, duchu nieczysty. A może mi sik tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkk papierosuw, zapalił i wbił wzrok w szklankk. "Bracia w sapiencji" z wielkim hałasem wstawali od stołuw i ruszyli do wyjścia przekrzykujNoc sik donośnie. Zurtzmansor powiedział: - A w ogule chcielibyśmy, żeby czuł sik pan bezpiecznie. Nie powinien sik pan niczego obawiazh. Zapewne domyśla sik pan, że nasza organizacja zajmuje określone położenie i cieszy sik określonymi przywilejami. Wiele robimy, wikc na wiele sik nam pozwala. Pozwala sik nam na doświadczenia z klimatem, pozwala sik przygotowywazh tych, kturzy nas zastNopiNo... i tak dalej. Nie warto specjalnie sik rozwodzizh. Niekturzy panowie sNodzNo, że pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z błkdu. - Zamilkł na chwilk. - Proszk pisazh o czym pan chce i jak pan chce, nie zwracajNoc uwagi na szczekajNoce psy. Jeśli bkdzie pan miał kłopoty z wydawcami, albo kłopoty finansowe, pomożemy panu. W ostateczności, bkdziemy pana sami wydawazh. Oczywiście dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione. Wiktor wypił i pokrkcił głowNo. - Jasne - stwierdził. - Znowu sik mnie kupuje. - Można to i tak nazwazh - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan wiedział - istnieje pewien kontyngent czytelnikuw, powiedzmy, chwilowo niezbyt liczny, ktury jest niezmiernie zainteresowany passkNo pracNo. Jest pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właśnie taki, jaki pan jest. Niepotrzebny jest nam Baniew - nasz zwolennik i nasz piewca, dlatego też niech pan nie łamie sobie głowy zastanawiajNoc sik, po czyjej jest pan stronie. Niech pan bkdzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twurczej jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba. - WyjNotkowo ulgowe warunki - oznajmił Wiktor. - Carte blanche i w perspektywie hałdy marynowanych minog. W perspektywie oraz w sosie musztardowym. Jakaż wikc wdowa powiedziałaby mi "nie"? Zurtzmansor, czy zdarzyło sik panu kiedykolwiek zaprzedawazh duszk i piuro? - Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor. - I wie pan, płacono mi skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu umilkł na chwilk. - Nie ma pan racji, Baniew - rzekł. - My pana nie kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał samym sobNo, obawiamy sik, że pana złamiNo. Wielu przecież już złamali... Wartości moralne nie sNo na sprzedaż. Można je zniszczyzh, ale nie kupizh. Każda określona wartośzh moralna potrzebna jest tylko jednej stronie, jej kradzież lub kupowanie pozbawione jest sensu. Pan prezydent uważa, że kupił malarza R. Kwadrygk. To pomyłka. Pan prezydent kupił chałturszczyka R. Kwadrygk, ale malarz przeciekł mu mikdzy palcami i umarł. A my nie chcemy, żeby Baniew przeciekł mikdzy palcami komukolwiek, nawet nam, i umarł jako pisarz. Nam sNo potrzebni artyści, a nie propagandyści. Wstał. Wiktor ruwnież wstał czujNoc niezrkcznośzh i dumk, nieufnośzh i poniżenie, rozczarowanie i odpowiedzialnośzh, i coś jeszcze w czym chwilowo nie umiał sik zorientowazh. - Było mi miło porozmawiazh z panem - powiedział Zurtzmansor. - Życzk powodzenia w pracy. - Do widzenia - odparł Wiktor. Zurtzmansor lekko sik skłonił i odszedł z uniesionNo głowNo długim, pewnym krokiem. Wiktor patrzył w ślad za nim. - Właśnie za to cik kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło i sikgnNoł po butelkk. - Za co? - zapytał z roztargnieniem. - Za to, że im jesteś potrzebny. Za to, że ty, dziwkarz, pijaczyna, awanturnik, niechluj i łajdak pomimo wszystko jesteś potrzebny takim ludziom. Przechyliła sik przez stuł i pocałowała Wiktora w policzek. To była jeszcze jedna Diana - Diana KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do Gury. - Też mi coś - wymamrotał Wiktor. - Intelektualiści... Kacyki na godzink. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdk nie było to takie proste. Wiktor wrucił do hotelu nastkpnego dnia po śniadaniu. Na pożegnanie Diana dała mu kobiałkk - ze stołecznych szklarni przysłano dla Roschepera puł puda truskawek i Diana rozsNodnie zdecydowała, że Roscheper nawet przy swojej anormalnej żarłoczności nie da rady sam wszystkiego pochłonNozh. Poskpny portier otworzył drzwi Wiktorowi. Wiktor poczkstował go truskawkami, portier wziNoł kilka jagud, włożył do ust, pożuł niczym chleb i powiedział: - Okazuje sik, że muj szczeniak wszystkim tam u nich krkcił. - Dlaczego pan tak o nim muwi - zaprotestował Wiktor. - To znakomity chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany. - No bo lałem go ile wlezie! - rzekł portier odzyskujNoc rezon. - Starałem sik... - znowu sposkpniał. - SNosiedzi żyzh nie dajNo. - oznajmił. - A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem. - Niech pan ich pośle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiści, a passki chłopak jest rewelacyjny. Ja na przykład bardzo jestem rad, że przyjaYAni sik z mojNo curkNo. - Ha! - powiedział portier, znowu odzyskujNoc ducha. - To może kiedyś sik spokrewnimy? - A co - odparł Wiktor. - To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilk śmieli sik i żartowali. - Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier. - Nie - odparł Wiktor i stał sik czujny. - Bo co? - Tak wyszło - powiedział portier - znaczy, kiedy my wszyscy rozeszliśmy sik, niekturzy, znaczy, zostali. Dobrało sik paru chojrakuw, przecikli druty i - do środka. Na karabiny maszynowe. - O do diabła - rzekł Wiktor. - Sam nie widziałem - stwierdził portier. - Tak ludzie opowiadajNo. - Rozejrzał sik na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: - Nasz Teddy też tam był, dostał kulkk. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje sik w domu. - Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony. Poczkstował truskawkami recepcjonistk, wziNoł klucz i poszedł do siebie. Nie rozbierajNoc sik wykrkcił numer Teddyego. Synowa Teddyego zakomunikowała, że na oguł nie jest YAle, przestrzelili mu miksies, leży na brzuchu, przeklina i chla wudk. Ona zaś wybiera sik dzisiaj do Domu Spotkas zobaczyzh syna. Wiktor poprosił, żeby przekazała Teddyemu pozdrowienia, obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkk. Powinien jeszcze zadzwonizh do Loli, ale kiedy wyobraził sobie tk rozmowk, krzyki,