Žöĺíčňĺ ýňîň ňĺęńň:


     Trzeba tworzyć dobro ze zła bo nie ma nic innego, z czego  by  można Je
tworzyć.
     Robert Fenn Warren



     Fragmenty  wywiadu, który przeprowadził  specjalny  korespondent  Radia
Harmont z
     doktorem WALENTINEM PILLMANEM, w związku z przyznaniem  temu ostatniemu
Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki za 19... rok
     -  ...  Zapewne pana pierwszym  poważnym  odkryciem  było odkrycie  tak
zwanego radiantu Pillmana?
     - Nie sądzę. Radiant Pillmana to ani pierwsze, ani poważne, ani, ściśle
mówiąc, odkrycie. I w dodatku niezupełnie moje.
     -  Pan chyba  żartuje, panie doktorze. Radiant Pillmana  - te dwa słowa
zna każdy uczeń szkoły podstawowej.
     -  Nic  dziwnego.  Radiant  Pillmana  pierwszy  odkrył  właśnie  uczeń,
niestety  nie  pamiętam  jego  nazwiska,  niech  pan  zajrzy   do  "Historii
Lądowania" Stetsona,  tam pan znajdzie wszystkie  szczegóły. Radiant  został
odkryty przez ucznia, współrzędne opublikował po raz pierwszy student, a nie
wiadomo dlaczego ochrzczono radiant moim nazwiskiem.
     - Tak,  z odkryciami zdarzają się zdumiewające historie. Czy nie mógłby
pan wyjaśnić naszym słuchaczom, panie doktorze...
     -  Niech pan  posłucha, drogi rodaku.  Radiant Pillmana  to niezmiernie
prosta  rzecz.  Proszę sobie  wyobrazić,  że  wprowadził pan w ruch obrotowy
ogromny globus, a potem zaczął pan do niego strzelać z rewolweru. Dziurki na
globusie ulożą się w pewną określoną krzywą. Cała istota tego, co pan nazywa
moim pierwszym poważnym  odkryciem, zawiera się w prostym fakcie - wszystkie
Strefy Lądowania - a jest ich sześć - rozmieszczone są
     na  powierzchni naszej planety  tak. Jakby ktoś sześciokrotnie strzelił
do Ziemi z pistoletu umieszczonego na  linii Ziemia - Deneb. Deneb - to alfa
gwiazdozbioru
     Łabędzia,  a punkt na nieboskłonie, z którego, by tak rzec, strzelano -
nazywamy właśnie radiantem Pillmana.
     - Dziękuję  w imieniu  słuchaczy,  panie  doktorze.  Drodzy  słuchacze!
Nareszcie ktoś nam sensownie wyjaśnił, co to takiego radiant Pillmana! Ale a
propos,  panie  doktorze, wczoraj upłynęło dokładnie trzynaście lat  od dnia
Lądowania. Być może, zechce pan w  związku z tym powiedzieć kilka słów swoim
rodakom?
     - A co  konkretnie ich interesuje? Niech pan pamięta, że  nie było mnie
wówczas w Harmont...
     -  Tym  bardziej  chcielibyśmy  usłyszeć,  co  pan pomyślał, kiedy  się
okazało,  że  pańskie  rodzinne  miasto  stało się  obiektem  inwazji  obcej
supercywilizacji...
     - Mówiąc szczerze w pierwszej chwili pomyślałem, że to kaczka... Trudno
było sobie wyobrazić, że w naszym starym, małym miasteczku wydarzyło się coś
podobnego. Odyby to była Gobi, Nowa Funlandia - ale Harmont!
     - Jednakże w końcu musiał pan uwierzyć.
     - Istotnie, w końcu musiałem.
     - No i co było dalej?
     -  Nagle przyszło mi do głowy, że zarówno Harmont, jak i pozostałe pięć
Stref  Lądowania...  przepraszam, wtedy  wiedziano  tylko  o czterech...  że
wszystkie one  tworzą  określoną krzywą.  Obliczyłem współrzędne  radiantu i
posłałem je do "Nature".
     - I w najmniejszym stopniu nie zaniepokoił pana los rodzinnego miasta?
     - Widzi pan, wtedy już  wierzyłem w fakt Lądowania, ale  jednak w żaden
sposób nie byłem  w  stanie  uwierzyć panicznym korespondencjom o  płonących
dzielnicach, o  potworach,  które szczególnie  chętnie  pożerały  starców  i
dzieci,  o krwawych walkach między nieśmiertelnymi  przybyszami z Kosmosu, a
nader śmiertelnymi, ale  nieodmiennie bohaterskimi pancernymi dywizjami Jego
Królewskiej Mości...
     - Miał  pan słuszność. Pamiętam, że koledzy dziennikarze  nieźle  wtedy
narozrabiali... Powróćmy  jednak do nauki. Odkrycie  radiantu Pillmana  było
pańskim pierwszym,  ale, jak  sądzę, nie  ostatnim wkładem w naszą  wiedzę o
Lądowaniu.
     - Pierwszym i ostatnim.
     - Ale bez wątpienia  śledzi pan uważnie stan  międzynarodowych badań  w
Strefach Lądowania...
     - Tak... niekiedy przeglądam "Biuletyn".
     -  Ma  pan na  myśli  "Biuletyn Międzynarodowego Instytutu  Cywilizacji
Pozaziemskiej"?
     - Tak.
     - A  więc  co zdaniem  pana  należy  uznać  za  najważniejsze  odkrycie
ostatnich trzynastu lat?
     - Sam fakt Lądowania.
     - Przepraszam?
     -  Sam  fakt  Lądowania stanowi najważniejsze  odkrycie  nie  tylko  na
przestrzeni  ostatnich trzynastu  lat, ale  w całej  historii ludzkości. Nie
jest takie ważne, kim  oni byli,  skąd i po co przybyli, dlaczego tak krótko
gościli  u  nas i  co się  z  nimi stalo później.  Najważniejsze,  że  teraz
ludzkość z całą pewnością wie, że nie jest samotna we Wszechświecie. Obawiam
się, że Instytutowi  Cywilizacji Pozaziemskich już nigdy więcej  nie uda się
dokonać równie fundamentalnego odkrycia.
     - To wszystko jest ogromnie interesujące, panie  doktorze,  ale  prawdę
mówiąc  miałem  na  myśli odkrycia w dziedzinie  techniki.  Odkrycia,  które
mogłaby wykorzystać nasza ziemska nauka i technika. Przecież wielu wybitnych
uczonych  uważa,  że  materiały znajdujące  się  w  Strefach Lądowania  mogą
zmienić cały bieg naszej historii.
     - No  cóż, ja nie należę do zwolenników tego punktu widzenia.  A jeżeli
chodzi o konkretne znaleziska, to przykro mi, ale nie jestem specjalistą.
     - Jednak od  dwóch lat jest pan konsultantem  Komisji OFIZ,  zajmującej
się całokształtem spraw związanych z Lądowaniem...
     -  To prawda. Ale  ja  nie  mam  nic wspólnego z badaniami  cywilizacji
pozaziemskich.  W   Komisji,  wspólnie  z  innymi  kolegami,  reprezentujemy
międzynarodowe  środowisko naukowe, kontrolując  wykonanie rezolucji  ONZ  w
sprawie  eksterytorialności  Stref  Lądowania. Brutalnie  mówiąc, pilnujemy,
żeby   wszystkim,  co  znajduje  się   w  Strefach,   dysponował   wyłącznie
Międzynarodowy Instytut.
     - Czyżby na te pozaziemskie cuda jeszcze ktoś miał apetyt?
     - Tak.
     - Zapewne ma pan na myśli stalkerów?
     - Nawet nie wiem, co to takiego.
     - Tak u  nas,  w  Harmont, nazywają zuchwalców, którzy na własne ryzyko
przekradają się do Strefy i wynoszą stamtąd wszystko, co  im wpadnie w ręce.
To nowy, nie znany dotychczas fach.
     - Rozumiem. Nie, to nie leży w naszej kompetencji.
     -  Jasne! Tymi sprawami zajmuje się  policja. Ale ogromnie chcielibyśmy
wiedzieć, co właściwie leży w pańskiej kompetencji, panie doktorze?
     -  Wiadomo, że istnieje  stały  przemyt przedmiotów ze Stref Lądowania.
Materiały  dostają  się w  ręce  nieodpowiedzialnych jednostek  oraz  całych
organizacji. Nas,  uczonych  i  członków  Komisji, interesują rezultaty tego
przemytu.
     - Czy nie mógłby pan wypowiedzieć się bardziej konkretnie?
     -  Wie  pan, lepiej  porozmawiajmy  o  sztuce.  Czy  naprawdę  pańskich
słuchaczy nie interesuje moja opinia o niezrównanej Qwendy Muller?
     - Ależ  oczywiście!  Ale  najpierw może skończymy z nauką. Czy pan jako
uczony, nie ma czasem ochoty zająć się tymi pozaziemskimi cudami?
     - Jak by to panu powiedzieć... Prawdopodobnie.
     -  A więc  niewykluczone, że pewnego  pięknego dnia mieszkańcy  Harmont
zobaczą swego sławnego rodaka na ulicach miasta?
     - Niewykluczone.




     lat   23,  kawaler.  Laborant  Międzynarodowego  Instytutu  Cywilizacji
Pozaziemskich, Filia w Harmont

     Poprzedniego  dnia   wieczorem  stoimy  sobie  z  nim  w  przechowalni.
Wystarczy  zrzucić Kombinezony i można  iść  w miasto, zajrzeć do "Barge"  i
wypić coś stosownego dla wzmocnienia duszy  i ciała. Ja stoję ot, tak sobie,
podpieram ścianę, swoje zrobiłem i już trzymam w pogotowiu papierosa,  palić
mi się chce wściekle  - od dwóch godzin nie  miałem papierosa w ustach. A on
jakoś  nie  może  rozstać się  ze  swoimi  skarbami. Załadował  jeden  sejf,
zamknął,  opieczętował,  teraz  załadowuje  drugi: zdejmuje  z  transportera
"pustaki",  ogląda  każdy  ze  wszystkich stron  (a ciężkie  są  ścierwa jak
wielkie nieszczęście, każdy  waży sześć  i  pół kilo) i starannie ustawia na
półkach.
     Okropnie długo  już  wojuje z  tymi "pustakami" i moim skromnym zdaniem
bez  żadnego pożytku dla ludzkości.  Na jego miejscu ja  bym już  dawno olał
sprawę i za te same pieniądze zająłbym się czymś  innym. Chociaż  z  drugiej
strony,  jeśli się  zastanowić, taki  "pustak" rzeczywiście jest niezmiernie
zagadkowy, i można  powiedzieć -  szemrany. Ile to ja się ich nadźwigałem, a
wszystko jedno,  za każdym  razem  jak  je  zobaczę,  od  nowa nie  mogę się
nadziwić. Dwie miedziane okrągłe płytki  wielkości spodeczka,  grube na pięć
milimetrów, odległość między płytkami  czterysta  milimetrów,  i  oprócz tej
odległości niczego między  płytkami nie  ma. Można tam wsadzić rękę, można i
głowę,  jeżeli  kompletnie  zgłupiałeś  ze   zdziwienia  -  pustka,  pustka,
powietrze. Pomimo to coś miedzy nimi oczywiście być musi, siła jakaś, tak ja
to rozumiem, ponieważ  ani ścisnąć tych  płytek,  ani  rozerwać  nikomu  się
jeszcze nie udało.
     No chłopaki, trudno opisać coś podobnego  komuś, kto tego  nie widział.
Jakoś to  zbyt  proste, szczególnie  jeśli  się dobrze  przyjrzeć i uwierzyć
wreszcie własnym oczom. To zupełnie tak samo, jakby komuś opisywać szklankę,
albo nie daj  Boże kieliszek - tylko  palcami wodzisz i  klniesz  w poczuciu
absolutnej  bezsilności.  Dobra,  zakładamy, żeście wszystko  zrozumieli,  a
jeżeli  ktoś nie  zrozumiał, niech  weźmie "Biuletyn"  naszego instytutu - w
każdym numerze znajdzie artykuły o "pustakach" z fotografiami...
     Jednym  słowem  Kirył  już prawie  od roku wojuje  z  tymi "pustakami".
Jestem u niego od  samego początku  i skarz mnie Bóg, jeżeli rozumiem, czego
on się  po nich  spodziewa, zresztą, jeśli mam być  szczery, nadmiernie  nie
wysilam swego umysłu. Niech najpierw on sam zrozumie,  niech sam rozwiąże tę
łamigłówkę, a wtedy, być może, posłucham, co będzie miał do  powiedzenia. Na
razie natomiast  jasne  jest  dla mnie jedno -  Kirył musi za  wszelką  cenę
chociaż jednego "pustaka"  wypatroszyć, nadgryźć kwasami, zgnieść pod prasą,
stopić w piecu. I wtedy wszystko stanie się dla niego jasne, zdobędzie sławę
i chwałę,  a cała światowa  nauka  zapłacze  z  zachwytu rzewnymi łzami. Ale
chwilowo, o ile się orientuję, do tego bardzo jeszcze daleko. Niczego do tej
pory  nie  osiągnął,  uszarpał  się tylko nieprzytomnie, pozieleniał  nawet,
zrobił się milczący, wygląda jak chory pies i chyba oczy mu łzawią. Gdyby to
był  ktoś inny,  zaprowadziłbym go  na wódkę, a  potem  na  dziwki, żeby  go
rozruszały, a rano  znowu  na wódkę  i  znowu  na dziwki,  tylko inne, i  po
tygodniu  czułby się jak świeżo narodzony  - uszy  do góry, gęba od ucha  do
ucha. Tylko, że nie dla Kiryła takie lekarstwo - nawet proponować nie warto.
     A więc stoimy, znaczy się, w przechowalni, patrzę na  Kiryła, widzę, co
się z nim dzieje, jakie ma zapadnięte oczy, i tak mi się go żal robi, że nie
macie  pojęcia.  I  właśnie wtedy  zdecydowałem.  To  znaczy nie  tyle nawet
zdecydowałem, tylko jakby mnie ktoś pociągnął za język.
     - Słuchaj - mówię - Kirył...
     A Kirył  właśnie stoi i trzyma w  ręku ostatniego "pustaka"  i wpatruje
się w niego jakby chciał wleźć do środka.
     - Słuchaj - mówię - Kiryłl A gdybyś miał pełnego "pustaka", to co?
     - Pełny "pustak"? - powtarza i marszczy brwi, jakbym z nim nagle zaczął
rozmawiać po chińsku.
     - No tak  - mówię. - Ta  twoja hydromagnetyczna pułapka, jak jej tam...
obiekt 77-b. Tylko z jakimś niebieskawym paskudztwem w środku.
     Widzę, że zaczyna do niego docierać.  Podniósł na mnie oczy, przymrużył
powieki i widzę, że  gdzieś tam, za psimi łzami pojawia  się jakiś przebłysk
rozumu, jak on sam uwielbia się wyrażać.
     - Poczekaj - mówi. - Jak to pełny? Taki sam jak ten, tylko pełny?
     - Aha.
     - Gdzie?
     Nareszcie. Dotarło. Nadstawił uszu. gęba od ucha do ucha.
     - Chodź - mówię - zapalimy.
     Kirył   żywo  wepchnął   "pustaka"  do  sejfu,   zatrzasnął  drzwiczki,
przekręcił klucz trzy  i pół raza i poszliśmy z powrotem do laboratorium. Za
zwyczajnego "pustaka" Ernest daje czterysta na rękę, a za pełnego - ja bym z
niego, sukinsyna, siedem skór zdarł, ale możecie mi wierzyć albo  nie, wtedy
nawet  o tym  nie  pomyślałem, bo  mój Kirył, jakby mu  kto w kieszeń napluł
biegnie  po  dwa schodki  na górę, nawet zapalić  człowiekowi nie da. Jednym
słowem, wszystko mu  opowiedziałem - Jak  wygląda, gdzie leży  i  jak się do
niego  najłatwiej dostać. Kirył  od  razu wyciągnął plan, znalazł ten garaż,
zaznaczył go  palcem, spojrzał na  mnie  i,  rzecz  jasna,  od razu wszystko
zrozumiał, zresztą niewiele tu było do rozumienia!
     - Ach,  ty! - mówi i uśmiecha się.  -  Ho cóż, trzeba iść, najlepiej od
razu jutro rano. O dziewiątej zamówię przepustki i "kalosz", a o  dziesiątej
zmówimy paciorek i pójdziemy. Co ty na to?
     - Można - odpowiadam. - A kto na trzeciego?
     - A po co trzeci?
     - E,  nie - mówię  - to nie piknik z dziewczynami. A jeśli  coś  ci się
stanie? To jest Strefa - mówię
     - porządek musi być.
     Kirył lekko się uśmiechnął, wzruszył ramionami.
     -  Jak  sobie  chcesz! Ty  się lepiej na  tym znasz.  Pewnie że lepiej!
Kirył, rzecz jasna, przejawiał troskę o człowieka, to znaczy pomyślał o mnie
- obejdziemy  się bez  trzeciego, pojedziemy we  dwójkę, cisza, spokój, i ja
będę czysty  jak  kryształ.  Tylko że dobrze wiem -  ludzie  z instytutu  we
dwójkę do  Strefy nie  chodzą. U nich  jest taki obyczaj: dwaj  robią, co do
nich należy, trzeci zaś się przygląda, a kiedy go potem zapytają - opowie.
     -  Gdyby to ode mnie zależało, wziąłbym Austina  - mówi Kirył. - Ale ty
się pewnie nie zgodzisz. A może jednak?
     - Nie - mówię. - Tylko nie Austina. Austina weźmiesz innym razem.
     Austin  to  niezły  chłopak, strach  i  odwaga są  w  nim wymieszane  w
odpowiednich  proporcjach,  ale moim zdaniem jest już trefny. Kiryłowi  tego
nie wytłumaczysz, ale ja takie rzeczy widzę - wyobraził sobie, że Strefę zna
i że już wszystko jest w niej dla niego jasne
     -  a to  znaczy, że niedługo będziemy  mieli znajomy  pogrzeb.  No i na
zdrowie. Tylko że  ja nie reflektuję. - No dobrze -  mówi Kirył - A  Tender?
Tender to jego drugi laborant. Niczego sobie chłop.
     Spokojny.
     - Trochę za stary - mówię. - A poza tym ma dzieci...
     - To nic. On już chodził do Strefy.
     -  Dobrze - mówię.  - niech  będzie Tender...  Jednym słowem zostawiłem
Kiryła siedzącego nad planem, a sam poszedłem prościutko do "Barge", bo żreć
mi się chciało nieprzytomnie, a i w gardle mi zaschło.
     Dobra. Przychodzę następnego  dnia  jak  zwykle  o dziewiątej, pokazuję
przepustkę, a na portierni dyżuruje ten sam tyczkowaty  sierżant,  którego w
zeszłym roku nieźle obsłużyłem, kiedy po pijaku zaczął się dowalać do Guty.
     -  Cześć  - mówi do  mnie.  -  Ciebie -  mówi - Rudy, szukają po  całym
instytucie... W tym momencie przerywam mu grzecznie.
     -  Dla  ciebie nie jestem żaden Rudy  -  mówię. - I nie  staraj się  mi
podlizać, szwedzka kłonico.
     - Na miłość boską.  Rudy! - mówi sierżant zdumiony. -  Przecież wszyscy
tak cię nazywają.
     Przed Strefą zawsze jestem roztrzęsiony i jeszcze trzeźwy na dodatek  -
złapałem go za pas i ze  wszystkimi szczegółami opowiedziałem mu, kim jest i
dlaczego matka go zrodziła. On splunął, zwrócił mi przepustkę i już bez tych
wszystkich czułości mówi:
     - Obywatel  Red Shoehart ma niezwłocznie stawić się u kapitana Herzoga.
Pełnomocnika do Spraw Bezpieczeństwa.
     -  O właśnie - mówię - to co innego. Ucz się, sierżancie,  a zostaniesz
lejtnantem.
     A sam myślę: co to znowu? Czego też może chcieć ode mnie kapitan Herzog
w  godzinach  pracy?  Dobra, idę  się stawić. Kapitan  ma gabinet na trzecim
piętrze,  luksusowy gabinet, i  kraty w oknach  jak  na  policji. Sam  Willy
siedzi za swoim biurkiem, pyka fajkę i uprawia biurokrację za pomocą maszyny
do  pisania,  a  w kącie grzebie  w stalowym sejfie  jakiś sierżancina, nowy
chyba,  nie znam go. W naszym instytucie tych sierżantów  jest więcej  niż w
przeciętnej dywizji i wszyscy tacy dorodni,  krew z  mlekiem - do Strefy nie
muszą chodzić, a na wszelkie  zmartwienia  naszego świata plują z  trzeciego
piętra.
     - Dzień dobry -  mówię. - Pan mnie wzywał? Willy  patrzy na mnie jak na
ropuchę, odsuwa
     maszynę, kładzie przed sobą grubą tekturową teczkę i zaczyna przeglądać
papiery.
     - Red Shoehart? - pyta.
     - We własnej osobie - odpowiadam, a śmiać mi się chce,  że ledwie  mogę
wytrzymać. Taki nerwowy chichot mną trzęsie.
     - Od jak dawna pracujecie w instytucie?
     - Dwa lata, trzeci rok właściwie.
     - Stan cywilny?
     - Samotny - odpowiadam. - Sierota. Na to kapitan odwraca się do swojego
sierżanta i rozkazuje mu surowym głosem:
     - Sierżancie Lummer,  proszę iść do archiwum i  przynieść  akta  sprawy
numer sto pięćdziesiąt.
     Sierżant  zasalutował i zniknął, a  Willy zamknął teczkę i tak posępnie
pyta:
     - Znowu to samo?
     - Co znowu?
     - Sam  dobrze wiesz.  Mowę  materiały przyszły  w twojej sprawie.  Tak,
myślę.
     - A skąd te materiały?
     Willy zasępił się i ze złością zaczął tłuc swoją fajką o popielniczkę.
     - To nie twoja rzecz  -  mówi. - Ostrzegam cię, bo  znamy  się  nie  od
dzisiaj  - rzuć to wszystko i to  raz na zawsze.  Jak cię  drugi raz złapią,
sześcioma miesiącami  się nie wymigasz. A z Instytutu wylecisz natychmiast i
to na wieki wieków, rozumiesz?
     - Rozumiem - mówię - to akurat  rozumiem dobrze, nie rozumiem tylko, co
za ścierwo na mnie doniosło...
     Ale kapitan  znowu patrzy  na mnie  ołowianym  spojrzeniem,  pogwizduje
pustą fajką  i grzebie  w  swoich papierach.  To  znaczy, że wrócił sierżant
Lummer z aktami sprawy numer sto pięćdziesiąt.
     - Dziękuję, Shoehart - mówi kapitan Willy  Herzog o przezwisku Tucznik.
- To wszystko, co chciałem usłyszeć.
     No a  ja poszedłem do szatni, przebrałem  się w  kombinezon, zapaliłem,
przez cały czas myślę - skąd ten swąd? Jeżeli z instytutu, to przecież lipa,
nikt tu o mnie nic nie wie i wiedzieć nie może. A jeżeli przyszedł papier  z
policji... to o czym  oni mogą tam  wiedzieć, prócz moich starych  spraw?  A
może  Ścierwnik wpadł?  To bydlę,  żeby  samemu się wykręcić,  rodzoną matkę
sprzeda.  Ale  przecież  i  Ścierwnik  nic o mnie  teraz  nie wie. Myślałem,
myślałem,  nic mądrego  nie  wymyśliłem i  postanowiłem  nie zawracać  sobie
głowy! Ostatni raz  byłem  w  Strefie nocą trzy  miesiące temu,  prawie cały
towar już opyliłem  i  prawie  wszystkie pieniądze wydałem,  teraz mogą mnie
łapać do sądnego  dnia. Ale kiedy już  szedłem  po schodach  na  górę, nagle
spłynęło na mnie olśnienie, i  to takie, że wróciłem do szatni,  usiadłem  i
znowu zapaliłem. Wychodziło na to, że do  Strefy dzisiaj iść nie  mogę, i to
pod  żadnym pozorem. Ani jutro nie mogę, ani  pojutrze. Wychodziło na to, że
gliny znowu mnie  mają  na oku, że nie zapomnieli  o  mnie, a  jeżeli  nawet
zapomnieli, to ktoś im właśnie przypomniał. Obecnie to już zresztą nieważne,
kto mianowicie. Każdy stalker, jeżeli tylko nie upadł  na głowę, wie, że  go
śledzą. Teraz muszę siedzieć cicho w najciemniejszym kącie, jaki  uda mi się
znaleźć. Jaka znowu Strefa? Ja  tam  nawet z przepustką od ilu już  miesięcy
nie byłem! Czego się czepiacie uczciwego laboranta?
     Obmyśliłem to  wszystko i nawet jakby pewną ulgę uczułem,  że nie muszę
dzisiaj iść do Strefy. Tylko
     jakby  o  tym  możliwie delikatnie  zawiadomić Kiryła?  Powiedziałem mu
wprost:
     - Do Strefy nie idę. Jakie będą dalsze polecenia?
     Na te  słowa Kirył  oczywiście wybałuszył na mnie oczy. Potem widocznie
dotarło  do  niego,  bo  wziął  mnie  za  łokieć,  zaprowadził   do  swojego
gabineciku, posadził przy swoim  biurku, a  sam  usiadł  obok  na parapecie.
Zapaliliśmy. Milczymy, następnie Kirył pyta mnie ostrożnie:
     - Czy coś się stało. Red? No i co ja mam powiedzieć.
     -  Nie  -  mówię  - nic  się nie stało. A  wiesz, przerżnąłem wczoraj w
pokera dwadzieścia zielonych - ten Nunnun gra jak stary...
     - Poczekaj - mówi Kirył. - Ty co, rozmyśliłeś się?
     Aż stęknąłem z wysiłku.
     - Nie  mogę  -  mówię do  niego,  a sam  aż zęby zaciskam.  - Nie mogę,
rozumiesz? Przed chwilą wezwał mnie do siebie Herzog.
     Kirył  oklapł.  Znowu  wyglądał  jak półtora nieszczęścia, i znowu miał
oczy  chorego  pudla.  Westchnął tak  jakoś  spazmatycznie,  zapalił  nowego
papierosa od starego niedopałka i mówi cicho:
     - Możesz mi wierzyć. Red, że ja nikomu słowa nie powiedziałem.
     - Daj spokój - mówię. - To nie o ciebie chodzi.
     - Ja nawet Tenderowi jeszcze nie powiedziałem. Wypisałem  mu przepustkę
i nawet nie zapytałem go, czy pójdzie z nami, czy nie...
     Ja  milczę, siedzę i palę. I śmiać mi się chce i płakać, nic biedak nie
rozumie.
     - A czego chciał od ciebie Herzog?
     - Nic specjalnego - mówię. - Ktoś na mnie doniósł i to wszystko.
     Popatrzył na mnie  jakoś dziwnie, zeskoczył z parapetu i zaczął chodzić
po swoim gabineciku tam i z powrotem. Kirył biega po gabinecie, a ja siedzę,
dmucham dymem i milczę, głupio mi, że tak idiotycznie to wszystko wyszło
     - ślicznie go wyleczyłem  z melancholii, szkoda gadać. A czyja to wina?
Wyłącznie moja.  Pokazałem dziecku czekoladkę, a czekoladka jest  schowana w
zaczarowanej skrzyni, a skrzyni  pilnuje  zły  czarodziej... W  tym momencie
Kirył przestaje biegać, staje  obok mnie, patrzy gdzieś w bok, widać,  że mu
głupio, i pyta:
     - Słuchaj, Red, a ile może kosztować taki pełny "pustak"?
     Z  początku  nie  zrozumiałem, z  początku  pomyślałem, że  on liczy na
kupienie gdzieś takiego  "pustaka", tylko że gdzie tam coś podobnego kupisz,
być może jeden jedyny na całym świecie stoi w tamtym garażu, zresztą tak czy
tak, pieniędzy by  mu nie starczyło,  skąd u niego  pieniądze  - zagraniczny
specjalista  i to  jeszcze z  Rosji. A  potem  raptem  jakby we  mnie piorun
strzelił - to znaczy że on, drań, myśli, że  ja  dla  forsy?! Ach ty, myślę,
sukinsynu,  za kogo ty mnie bierzesz?! Już nawet usta otworzyłem, żeby mu to
wszystko powiedzieć. I zająknąłem się. Bo co innego, mówiąc otwarcie, miał o
mnie myśleć? Stalker to stalker, nie  ma co robić  błękitnych oczu, pokażcie
mu tylko forsę, za forsę stalker własnym  życiem zahandluje. Tak to  właśnie
teraz  wygląda, że  wczoraj  zarzuciłem przynętę,  a dzisiaj  zabieram mu ją
sprzed nosa,  cenę podbijam. Aż mi  język stanął kołkiem  od  tych myśli,  a
Kirył patrzy  na mnie  badawczo,  oczu ze mnie  nie  spuszcza i widzę w tych
oczach  nawet nie  pogardę,  a  jakby  nawet  jakieś  zrozumienie.  I  wtedy
spokojnie mu wszystko wytłumaczyłem.
     - Do  garażu - mówię -  jeszcze nikt z przepustką nie chodził. Droga do
niego nie jest  jeszcze  oznakowana, wiesz  o  tym.  Teraz  pomyśl,  wracamy
stamtąd i twój Tender zaczyna wszystkim opowiadać, jak to zasunęliśmy prosto
do garażu, zabraliśmy co trzeba i z powrotem do  domu.  Jakbyśmy skoczyli do
sklepu naprzeciwko. I dla każdego będzie jasne -
     mówię - że z góry wiedzieliśmy, dokąd i po co idziemy. A to znaczy,  że
ktoś nam dał cynk. A już  kto  z nas  trzech  - komentarze  chyba zbyteczne.
Rozumiesz, czym to dla mnie pachnie?
     Skończyłem  swoje przemówienie,  spojrzeliśmy sobie  głęboko  w oczy  i
milczymy.  Potem  nagle Kirył klasnął w ręce,  zatarł  dłonie i  niby  raźno
oznajmia:
     - No cóż, jak nie to nie. Rozumiem cię. Red, i nie potępiam. Pójdę sam.
A nuż wszystko dobrze się skończy... nie pierwszy raz.
     Rozłożył  plan na parapecie oparł się o niego  łokciami, przygarbił,  i
cała jego dziarskość z miejsca wyparowała. Słyszę, jak mruczy do siebie:
     - Sto  dwadzieścia metrów...  nawet sto  dwadzieścia dwa... i jeszcze w
samym garażu... Nie, nie wezmę Tendera. Jak myślisz. Red może nie warto brać
Tendera? Jak by nie było, ma dwoje dzieci...
     - Samego cię nie puszczą - mówię.
     - Wypuszczą  - mruczy  - znam wszystkich sierżantów... i lejtnantów też
znam... nie podobają mi się te ciężarówki! Trzynaście lat pod gołym niebem i
ciągle jak nowe... Dwadzieścia kroków dalej cysterna - zardzewiała, dziurawa
jak sito, a one jakby prosto z fabryki... Och, ta Strefa!
     Uniósł głowę znad planu i zapatrzył się w okno. I ja też  spojrzałem  w
okno. Szyby w  naszych oknach są grube, solidne, a za szybą Strefa - matula,
oto ona, dwa kroki stąd, z dwunastego piętra widać ją jak na dłoni...
     Tak popatrzeć  na nią - niby ziemia jak ziemia. Słońce  ją ogrzewa tak,
jak  ogrzewa całą  resztę ziemi i niby nic się nie  zmieniło,  niby wszystko
wygląda  tak  samo,  jak  trzynaście  lat  temu.  Gdyby  nieboszczyk   tatuś
popatrzył,  toby nic  specjalnego  nie  zauważył,  może  tylko  by  zapytał,
dlaczego fabryka nie dymi.  strajkują czy co? Stożkowate hałdy żółtej ziemi,
nagrzewnice blikują na słońcu,  szyny, szyny,  szyny, na szynach lokomotywa,
za nią wagoniki, platformy...
     Przemysłowy krajobraz, jednym słowem.  Tylko ludzi nie ma.  Ani żywych,
ani martwych. A oto i garaż widać
     - długa szara gąsienica, brama na oścież, na parkingu stoją ciężarówki.
Trzynaście lat stoją i nic się z nimi nie  dzieje. To Kirył bystrze zauważył
- główka  pracuje.  Nie  daj Boże między dwa samochody się pchać,  samochody
trzeba z  daleka obchodzić...  tam jest jedna taka  szczelinka  w  asfalcie,
jeśli  oczywiście od tamtego czasu cierniem  nie  zarosła... Sto dwadzieścia
metrów  -  odkąd  on liczy? A, chyba od  ostatniego znaku. Słusznie, stamtąd
więcej  nie  będzie. Brawo okularnicy, nie na darmo chleb jedzą... Patrzcie,
oznakowali  drogę  do  samego  wysypiska, i  to  jak  chytrze!  O,  tu  jest
rozpadlina,  w której  Zgnilec  znalazł wieczny  spoczynek,  wszystkiego dwa
metry od ich drogi... A przecież ostrzegał wtedy Kosmaty Zgnilca
     - trzymaj się, idioto, z daleka od dołów, bo nie będzie czego do trumny
włożyć...  I miał  świętą  rację, nawet  żadna  trumna nie była potrzebna...
Kiedy idziesz do Strefy, to sobie zakonotuj: z towarem wróciłeś - cud boski,
z życiem uszedłeś - daj na  mszę, kula patrolu  - fart, a cała reszta -  jak
los zdarzy.
     Spojrzałem na Kiryła  i widzę, że mnie  spod  oka obserwuje. I twarz ma
taką, że w tym momencie  wszystkie moje mocne postanowienia diabli wzięli. A
niech ich wszystkich, myślę, szlag trafi, co właściwie mogą mi zrobić? Kirył
już w ogóle mógł nic nie mówić, ale powiedział.
     - Shoehart  - mówi. -  Z  oficjalnych, podkreślam, z oficjalnych źródeł
otrzymałem  informację,  że  zbadanie garażu  może  przynieść  nauce ogromną
korzyść.  W  związku  z  tym  powstał  projekt  wyprawy  do  garażu.  Premię
gwarantuję. - I uśmiecha się, jakby wygrał sto tysięcy.
     -  A z jakich to oficjalnych źródeł  pochodzi ta informacja?  - pytam i
też uśmiecham się jak idiota.
     -  Z  poufnych źródeł  -  odpowiada. - Ale  panu mogę  powiedzieć...  -
przestał się uśmiechać i zasępił się. - Powiedzmy od doktora Douglasa.
     - Aha - mówię - od doktora Douglasa... A od którego to Douglasa?
     - Od  Sama  Douglasa  - odpowiada  sucho. -  Od  tego,  który zginął  w
ubiegłym roku.
     Aż mnie dreszcz przeszedł. A żeby cię! Kto przed wyjściem mówi o takich
rzeczach? Możesz tym okularnikom  kołki na głowie ciosać  -  nic do nich nie
dociera... Złamałem niedopałek w popielniczce i mówię:
     - Dobra. Gdzie twój Tender? Długo jeszcze będziemy na niego czekać?
     Jednym słowem na ten temat więcej nie rozmawialiśmy. Kirył zadzwonił na
bazę  transportową,  zamówił  "latający  kalosz", a ja  wziąłem  plan,  żeby
zobaczyć,  co oni tam  narysowali.  Zupelnie nieźle narysowali, w normie. Na
podstawie fotografii z lotu ptaka, w dużym powiększeniu. Widać nawet bieżnik
na  oponie,  która leży pod bramą  garażu. Ech, ile by  każdy stalker dał za
taki  plan...  a zresztą, na  jaką cholerę  zda  się  plan  po  nocy,  kiedy
pokazujesz gwiazdom zadek i własnych rąk nie możesz zobaczyć.
     A  tymczasem  objawił  się i  Tender.  Czerwony,  zadyszany.  Córka  mu
zachorowała,  musiał  lecieć  po  lekarza, no  a my  uraczyliśmy  go radosną
wiadomością -  idziemy  do Strefy.  Z początku nawet  o  sapaniu  zapomniał,
biedactwo. "Jak to do Strefy?  - mówi - Dlaczego właśnie ja?" Jednakże kiedy
usłyszał o  podwójnej  premii  i  o  tym,  że  Red  Shoehart  również idzie,
oprzytomniał i znowu zaczął sapać.
     Jednym  słowem  zeszliśmy  we trójkę  do "buduaru".  Kirrył poleciał po
przepustki, pokazaliśmy je jeszcze jednemu sierżantowi, a ten sierżant wydał
nam skafandry. Trzeba przyznać,  że to wyjątkowo pożyteczny wynalazek. Gdyby
go  tak jeszcze przefarbować z czerwonego na  jakiś inny bardziej odpowiedni
kolor.
     Każdy stalker wyłoży  za taki skafander pięćset zielonych bez zmrużenia
oka.  Już dawno  przysiągłem  sobie, że stanę na uszach  i gwizdnę chociażby
jeden. Ma pierwszy rzut oka niby nic specjalnego, skafander jak dla  nurka i
hełm jak  dla nurka,  z przodu przezroczysty. Może  nawet nie jak u nurka, a
raczej  jak u lotnika  w  samolotach naddżwiękowych albo jak  u  kosmonauty.
Lekki, wygodny, nigdzie nie ciśnie i nie pocisz się w nim  z gorąca. W takim
skafandrze  można  iść  choćby  w  ogień  i  też żaden  gaz  do  środka  nie
przeniknie,  nawet  kula. jak mówią,  go nie przebije. Oczywiście i ogień, i
jakiś  tam  iperyt,  i kula karabinowa - to wszystko  jest  nasze, ziemskie,
ludzkie. W  Strefie  niczego takiego  nie ma,  w Strefie nie tego trzeba się
bać. Zresztą, co tu gadać, i  w tych skafandrach ludzie też giną  jak muchy.
Inna  sprawa, że bez  skafandrów  może byłoby jeszcze  gorzej. Od "ognistego
puchu"  na przykład skafandry  zabezpieczają na sto  procent,  i  od plunięć
"diabelskiej kapusty"... no,
     dobra.
     Wleźliśmy w skafandry, przesypałem mutry z woreczka do bocznej kieszeni
i  przemaszerowaliśmy  przez cały teren instytutu  do wyjścia w Strefę. Taki
jest u  nich obyczaj! niech widzą  - oto żołnierze nauki  idą składać  swoje
życie na ołtarzu wiedzy, ludzkości i Ducha Świętego, amen. I rzeczywiście we
wszystkich oknach aż do czternastego piętra stoją, współczują, tylko jeszcze
brakuje powiewających chusteczek i orkiestry.
     -  Równaj  krok  -  mówię do  Tendera.  - Kałdun  wciągnij, nieszczęsny
łamago! Wdzięczna ludzkość nie zapomni o tobie!
     Spojrzał na mnie i widzę, że mu nie w głowie żarty. I słusznie  - jakie
tam żarty! Ale kiedy idziesz do  Strefy, to już jedno z dwojga: albo płakać,
albo  się  śmiać, a ja jeszcze nigdy w  życiu  nie  płakałem.  Spojrzałem na
Kiryła. nie  powiem, trzyma  się nieźle,  tylko wargami  porusza,  jakby się
modlił.
     -  Modlisz się? - pytam. - Módl się -  mówię - módl! Im dalej w Strefę,
tym bliżej do nieba...
     - Co? - pyta, bo nie dosłyszał.
     - Módl sie! - krzyczę. - Stalkerów wpuszczają do nieba bez kolejki!
     Wtedy Kirył  się uśmiechnął  i poklepał mnie po plecach, niby - nie bój
się nic, ze mną nie zginiesz, a w ogóle raz kozie śmierć. Zabawny facet, jak
Boga kocham.
     Oddaliśmy przepustki ostatniemu sierżantowi. Tym razem w drodze wyjątku
okazał  się  lejtnantem,  znam  go  zresztą, jego ojciec handluje w Rexopolu
nagrobkami. "Latający kalosz" już na nas czeka, chłopcy z bazy podstawili go
pod samą wartownię. Wszystko już jest na miejscu - i "pogotowie  ratunkowe",
i  straż pożarna, i nasza  waleczna  gwardia, nieustraszeni  ratownicy, kupa
spasionych darmozjadów ze swym helikopterem. Patrzeć na nich nie mogę!
     Wleźliśmy do "kalosza", Kirył usiadł przy sterach i mówi do mnie:
     - No, Red, obejmuj dowodzenie.
     Bez zbędnego pośpiechu rozpiąłem zamek  błyskawiczny na piersi, wyjąłem
zza pazuchy  manierkę, golnąłem  jak należy, zakręciłem zakrętkę i schowałem
manierkę  z powrotem. Bez tego nie potrafię. Który to już raz idę do Strefy,
a bez tego nie mogę. Tamci dwaj patrzą na mnie, czekają.
     - A więc  tak - mówię. - Wam  nie proponuję,  dlatego  że idziemy razem
pierwszy raz i nie  wiem, jak na was  działa alkohol. Regulamin będzie taki:
wszystko, co powiem, wykonywać natychmiast i bez gadania. Jeżeli ktoś zagapi
się albo zacznie jakieś tam pytania zadawać - będę prał czym popadnie, za co
z góry przepraszam, na przykład tobie, panie Tender, powiem: stań  na rękach
i idź naprzód. I w tejże chwili pan Tender musi zadrzeć swoją ciężką dupę do
góry i  robić, co  mu  kazano. A nie posłuchasz, to, być może, swojej chorej
córeczki  nigdy więcej  w życiu nie  zobaczysz. Rozumiesz?  Ale  już ja  się
zatroszczę, żebyś ją zobaczył.
     - Ty,  Red, tylko  nie zapomnij powiedzieć - chrypi Tender,  a już jest
cały czerwony, widzę, jak się  poci  i wargi  mu kłapią.  -  Ja nie tylko na
rękach, na zębach pójdę, gdzie każesz, nie jestem nowicjuszem, wiesz o tym.
     -  Dla mnie  obaj  jesteście  nowicjusze -  mówię -  a  powiedzieć  nie
zapomnę, spokojna głowa. Aha, umiesz prowadzić "kalosz"?
     - Umie - odpowiada Kirył - dobrze prowadzi.
     - Jak dobrze,  to dobrze - mówię.  -  W takim razie - z Bogiem! Opuścić
przyłbice! Mała naprzód, ściśle  według znaków,  wysokość  trzy  metry. Przy
dwudziestym siódmym słupku - przystanek.
     "Kalosz"  wystartował  i  Kirył na  wysokości  trzech metrów dał  "mała
naprzód", a ja nieznacznie odwróciłem głowę i leciutko dmuchnąłem przez lewe
ramię.  Widzę  -  gwardziści -  ratownicy  wsiedli  do swojego  helikoptera,
strażacy  z  szacunkiem stanęli na  baczność, lejtnant w  drzwiach  wartowni
salutuje nam, idiota nieszczęsny - a nad nimi wszystkimi wisi wielki plakat,
już  dobrze wypłowiały: "Serdecznie witamy, szanowni  Przybysze"! Tender już
zebrał się w sobie, żeby im wszystkim pomachać ręką na pożegnanie, ale ja mu
tak  przysunąłem   pięścią   w  bok,  że   od   razu  zapomniał   o   swoich
arystokratycznych   manierach.  Ja   Ci  pokażę,  durniu,  pożegnań  mu  się
zachciało!
     Popłynęliśmy.
     Po   lewej  mieliśmy   instytut,  po  prawej  Kwartał   Zadżumionych  i
posuwaliśmy się od znaku do znaku, samym środkiem ulicy. Och, dawno Już nikt
po tej ulicy nie jeździł ani  nie chodził! Asfalt popękał, pęknięcia zarosty
trawą, ale to jeszcze była nasza, zwykła trawa, ludzka i normalna. A tam, na
chodniku, po lewej ręce, rosły już czarne ciernie, i po tych cierniach  było
widać, jak  precyzyjnie Strefa  sama siebie wyznacza -  czarne zarośla  przy
samej jezdni,  jakby  kto  nożem  uciął nie,  jednak ci  przybysze  to  byli
przyzwoici  faceci, narozrabiali  paskudnie, to prawda, ale  sami wyznaczyli
sobie granicę. Przecież nawet "ognisty puch" na naszą  stronę ze Strefy  nie
leci, chociaż, zdawałoby się, wiatr go nosi we wszystkie strony...
     Domy w Kwartale  Zadżumionych są  oblazłe, martwe, ale  szyby w  oknach
prawie  wszędzie  ocalały,  tylko  zarosły brudem  i dlatego  wyglądają  jak
oślepłe. Ale nocą,  kiedy  czołgasz  się tamtędy,  widać  dobrze światełka w
mieszkaniach,  jakby ktoś  palił  suchy spirytus. Takie  niebieskawe  języki
płomyczków. To "czarci pudding" zieje z piwnic. Ale jeżeli patrzeć ot  tak -
bloki  jak bloki,  wymagają, rzecz  jasna, remontu, ale nic  nadzwyczajnego,
tylko ludzi  nie  widać. W tym  domu z czerwonej  cegły  mieszkał,  nawiasem
mówiąc,  nasz nauczyciel  rachunków  o dźwięcznym przezwisku Przecinek.  Był
koszmarnym  nudziarzem i w życiu mu się nie powiodło,  druga żona odeszła od
niego przed samym  Lądowaniem, a córka miała bielmo na jednym oku, pamiętam,
że dokuczaliśmy jej bez miłosierdzia. Kiedy się zaczęła panika. Przecinek ze
wszystkimi z tego kwartału w  samych gaciach biegł aż  do  mostu -  dziesięć
kilometrów bez  zatrzymywania.  Potem  długo  chorował, skóra  mu  zlazła  i
paznokcie.  Wszyscy, którzy  mieszkali  w  Kwartale,  no  powiedzmy,  prawie
wszyscy,  identycznie  chorowali i dlatego teraz tak się  właśnie  nazywa  -
Kwartał Zadżumionych. niektórzy umarli, ale przeważnie starsi, i to  też nie
wszyscy. Ja na przykład myślę, że oni  umarli przede wszystkim ze strachu, a
nie  z powodu choroby.  To było straszne. Kto  mieszkał w tym  kwartale, ten
chorował. A  w tamtych trzech - ludzie ślepli. Teraz te kwartały tak właśnie
się nazywają - Pierwszy Ociemniały,  Drugi Ociemniały...  Ślepli zresztą nie
do końca,  a tylko tak trochę,  coś w rodzaju kurzej  ślepoty.  Co  ciekawe,
opowiadają, że nie oślepli od jakiegoś błysku czy wybuchu, chociaż mówią, że
wybuchy też były, ale od strasznego łoskotu. Zagrzmiało, mówią, z taką siłą,
że od  razu  nas  oślepiło.  Lekarze tłumaczą  im,  jak  komu dobremu  -  to
niemożliwe, przypomnicie  sobie  dobrze! Nie, uparli się,  to był  wyjątkowo
silny  grzmot i od niego wlaśnie oślepliśmy. A  żeby  było  śmieszniej, nikt
prócz nich żadnego grzmotu nie słyszał.
     Tak. wygląda tu,  jakby nic  się nie stało. O, tam stoi  szklany kiosk,
caluteńki. Dziecinny wózek w bramie, nawet pościel  zdaje się, jest  jeszcze
czysta...  Tylko  te  anteny  zarosły  jakimiś  wiechciami  na  podobieństwo
morskiej trawy. Okularnicy na tę trawę  dawno  zęby sobie ostrzą. Ciekawość,
rozumiecie,  co to za trawa - nigdzie indziej czegoś podobnego nie ma, tylko
w  Kwartale Zadżumionych i  tylko na antenach. A co najważniejsze - tuż obok
instytutu,  pod samymi oknami. W zeszłym roku wpadli  na świetny  pomysł,  z
helikoptera opuścili kotwiczkę  na stalowej linie,  zaczepili jeden wiecheć.
Tylko  pociągnęli, nagle psz-sz-sz! Patrzymy - antena dymi, kotwiczka dymi i
lina też  dymi, i to zdrowo. I  dymi  się to wszystko nie normalnie, tylko z
takim jakimś  jadowitym sykiem  - wypisz, wymaluj grzechotnik.  No a  pilot,
chociaż lejtnant, szybko pokapował, co i jak, rzucił linę, a sam dał dęba...
O,  tam  właśnie wisi  ta  lina, prawie do  samej ziemi zwisa  i  cała trawą
zarosła...  I  tak  powolutku, powolutku  dopłynęliśmy do  końca  ulicy,  do
zakrętu. Kirył spojrzał na mnie - skręcać? Machnąłem mu ręką
     - na pierwszym  biegu! Nasz "kalosz" skręcił  i wolniutko popłynął  nad
ostatnimi  metrami  ludzkiej  ziemi. Trotuar zbliża  się, zbliża  i już cień
naszego "kalosza" padł na czarne ciemię... Koniec. To już Strefa! I od  razu
mróz po skórze... Za każdym razem  tak mnie trzęsie i do tej  pory nie wiem,
czy to Strefa  mnie tak wita, czy nerwy stalkera  wysiadają. Za każdym razem
obiecuję sobie, że jak wrócę, to  zapytam, czy z innymi dzieje się podobnie,
i za każdym razem zapominam.
     No dobra, pełzniemy  sobie wolniutko nad byłymi ogródkami,  silnik  pod
stopami  huczy  równo,  spokojnie - no,  myślę, on  ma  najmniej powodów  do
niepokoju.  I w tej właśnie  chwili mój Tender nie wytrzymał. Nie zdążyliśmy
nawet  dotrzeć  do pierwszego  słupka, jak nagle  zaczął gadać. Ho  tak, jak
zwykle żółtodzioby  gadają w Strefie - ząb na ząb facetowi nie trafia, serce
zamiera,  człowiek nie wie, co się z nim  dzieje, wstydzi się okropnie i nie
może się opanować. Moim zdaniem  to coś w rodzaju kataru: choć się powieś, z
nosa leje się i leje. Czego to oni nie  wygadują! To jeden z drugim  zacznie
się  zachwycać  krajobrazem,  to zacznie  wykładać  swoje  teorie  na  temat
przybyszów  albo w ogóle truje  coś bez sensu i  już nie jest  w stanie  się
zatrzymać,  tak  jak  teraz Tender o  swoim nowym  garniturze.  Ile za niego
zaplacił i jaka cienka wełna, i jak mu krawiec guziki zmieniał...
     - Zamknij się - mówię.
     Tender popatrzył na mnie baranim wzrokiem, bezgłośnie poruszył wargami,
i  znowu:  ile jedwabiu poszło na  podszewkę. A ogródki już  się kończą, pod
nami gliniaste pole, gdzie  dawniej  było wysypisko  śmieci, i  czuję, jakby
jakiś wiaterek powiał. Przed chwilą  żadnego wiatru nie  było, a teraz nagle
powiało, kurz się unosi i zdaje mi się, że coś słyszę.
     - Milcz,  ścierwo - mówię  do Tendera.  nie, w  żaden  sposób nie  może
przestać. Teraz znowu o włosiance zaczyna, no jeżeli tak, to przepraszam.
     - Stój - mówię do Kiryła.
     Kirył natychmiast hamuje.  Zuch,  ma szybki  refleks. Biorę Tendera  za
ramię, obracam go do siebie i z całej siły w przyłbicę. Rąbnął, biedak nosem
w szybę, oczy  zamknął i zamilkł. I jak tylko zamilkł, usłyszałem: tr-r-r...
tr-r-r... tr-r-r...  Kirył popatrzył na mnie,  zacisnął szczęki, wyszczerzył
zęby. Pokazuję  mu ręką, stój, stój,  na miłość boską,  nie ruszaj się.  Ale
przecież on też słyszy to trzeszczenie i jak  każdego nowicjusza natychmiast
korci go, żeby coś robić, żeby działać. "Tylny bieg?" - szepce. Rozpaczliwie
kręcę  głową,  potrząsam pięścią przed samym jego hełmem  - uspokój  się, do
cholery. Ech, mamo kochana, z tymi nowymi nie wiadomo co począć, czy na pole
uważać,  czy na nich.  I w tym momencie zapomniałem  o wszystkim.  Nad  kupą
wiekowych  śmieci,  nad  potłuczonym  szkłem,  nad  strzępami  starych szmat
zafalowało takie jakieś drżenie,  migotanie takie,  no prawie tak, jak  drga
gorące  powietrze  latem  nad  pokrytym  blachą   dachem,  przepełzło  przez
wzniesienie  i  szło,  szło, prosto  na  nas,  tuż  obok  słupka,  nad drogą
zatrzymało się, postało z pół sekundy - czy może mi się tak tylko wydało - i
pociągnęło w  pole, za krzaki, za zgniłe parkany, tam,  na cmentarz  starych
samochodów.
     Niech  ich  diabli  wezmą,  okularników!  Musieli  długo  myśleć,  żeby
wyznaczyć drogę wprost nad wykopem! A  ja  też jestem  dobry.  Gdzie  miałem
oczy, kiedy zachwycałem się ich kretyńską mapą?
     - Teraz mała naprzód - mówię do Kiryła.
     - A co to było?
     - Diabeł go tam wie! Było  i  nie ma, i Bogu  dzięki. A ty się zamknij,
jeżeli cię mogę o coś prosić. Teraz nie jesteś człowiekiem, rozumiesz? Teraz
jesteś maszyną, moim sterem...
     Tu się tropnąłem, że i u mnie chyba zaczyna się słowny katar.
     - Dosyć  tego - mówię. -  Ani słowa więcej. Królestwo za  jeden łyk. Do
chrzanu te  wszystkie skafandry, tyle wam powiem. Bez skafandra dzięki Bogu,
parę lat przeżyłem i  mam nadzieję przeżyć drugie tyle, a bez solidnego łyku
czegoś mocniejszego w takiej chwili... No, trudno!
     Wietrzyk jakby ucichł, nic podejrzanego nie słychać, tylko silnik huczy
tak  monotonnie, spokojnie. A  dookoła  słonce,  a dookoła upał...  odblaski
światła... wszystko  jakby  szło normalnie, słupki na dole przepływają jeden
za drugim. Tender milczy, Kirył milczy, wyrabiają  się chłopcy, nie martwcie
się, kochani, w Strefie  też można żyć przy odrobinie wprawy. A oto i słupek
z numerem dwadzieścia siedem - żelazny pręt, a na nim czerwone koło z dwójką
i siódemką. Kirył  spojrzał  na  mnie, skinąłem  mu  glową  i  nasz "kalosz"
stanął.
     Wszystko  do  tej  pory to  było małe  piwo. Teraz  nic, tylko  spokój.
Śpieszyć się nie  mamy dokąd, wiatru  nie ma, widoczność dobra, wszystko jak
na dłoni. Widać wykop, w którym  Zgnilec  znalazł zasłużony  spoczynek - coś
kolorowego jakby tam  leży, może  to  jego łachy. Parszywy był  typ.  Panie,
zmiłuj  się nad jego grzeszną duszą, chciwy, głupi, niechlujny, tylko takich
Ścierwnik  Barbridge widzi na  kilometr i zgarnia pod swoje  skrzydła... a w
ogóle to Strefa nie pyta, dobry jesteś czy zly, i wychodzi na to,  że trzeba
ci podziękować,  Zgnilec, głupi byłeś, nawet twego prawdziwego imienia  nikt
nie pamięta, a mądrym ludziom  pokazałeś drogę...  Tak. Oczywiście najlepiej
byłoby teraz dotrzeć do asfaltu.  Asfalt jest równy, gładki, wszystko na nim
widać i tam jest ta znajoma  szczelina. Tylko że bardzo mi się nie  podobają
te  pagóreczki! Odyby  lecieć prosto nad asfaltem, trzeba by przejść jak raz
nad nimi. Widzisz je, stoją, zapraszają.  Nie, moje  drogie, między  wami ja
nie przejdę. Drugie przykazanie stalkera - albo  z lewej, albo z prawej musi
być czysto  co  najmniej  na  sto  kroków.  A  nad  tym  lewym  pagóreczkiem
przelecieć  można...  Co prawda  nie wiem, co tam za  nim się  kryje. Na ich
planie, jak sobie przypominam, niczego nie było. Ale kto wierzy planom?
     - Słuchaj,  Red - szepcze Kirył. -  Może skoczymy, co?  Na  dwadzieścia
metrów w górę, potem od razu w dół i już jesteśmy nad garażem, no?
     - Milcz, durniu - mówię. - Nie przeszkadzaj, siedź cicho.
     W górę mu się zachciało. A jak ci przysunie tam na wysokości dwudziestu
metrów? Mokra plama zostanie. Albo nagle  objawi się "łysica"  - wtedy nawet
plamy nikt z mikroskopem nie wypatrzy. Och, ci ryzykanci, niecierpliwią się,
widzicie, skakać  mu się zachciało...  Jednym  słowem, jak  iść do pagórka -
wiadomo, a przy nim zatrzymamy się  i zobaczymy, co dalej. Wsadziłem rękę do
kieszeni, wyciągnąlem garść muterek. Pokazałem je Kiryłowi i mówię:
     - Pamiętasz bajkę o Tomciu  Paluchu?  Czytałeś ją w szkole? No to teraz
wszystko będzie  na odwrót. Patrz! -  rzuciłem  pierwszą muterkę,  niedaleko
rzuciłem,  jak należy, mniej  więcej na  dziesięć metrów. Muterka  poleciała
normalnie. - Widziałeś?
     - No? - mówi.
     - Nie "no", tylko pytam, czy widziałeś?
     - Widziałem.
     - Teraz najwolniej jak  potrafisz, prowadź "kalosz" prosto do muterki i
na dwa kroki przed nią zatrzymaj się. Zrozumiałeś?
     - Zrozumiałem. Szukasz stref wzmożonej grawitacji?
     -  Czego  trzeba, tego  szukam.  Poczekaj, rzucę jeszcze  jedną. Patrz,
gdzie upadnie, i oczu z niej więcej nie spuszczaj.
     Rzuciłem  jeszcze jedną  mutrę. Oczywiście też  poleciała  normalnie  i
upadła obok pierwszej.
     - Jedziemy - powiedziałem.
     "Kalosz" ruszył. Twarz Kiryła stała się spokojna i jasna. Widocznie już
zrozumiał.  Ci  okularnicy wszyscy są  tacy  sami. Dla nich najważniejsze  -
wymyśleć nazwę. Póki nazwy nie wymyśli, aż litość bierze patrzeć na takiego,
wygląda jak kto głupi. no a  jak wymyśli! Jakąś tam wzmożoną grawitację - od
razu spływa na niego spokój i zaraz lżej mu żyć na świecie.
     Przelecieliśmy nad pierwszą mutrą, nad drugą i trzecią. Tender wzdycha,
przestępuje z nogi na nogę i  co chwila ziewa ze zdenerwowania, z takim psim
skomleniem -  kiepsko się czuje, biedak. Nie szkodzi, to mu tylko na zdrowie
wyjdzie.  Pięć kilo  co  najmniej dzisiaj  zrzuci, to lepsze  od  najlepszej
diety...  Rzuciłem  czwartą  mutrę.  Jakoś  nie  tak  poleciała.  Nie  umiem
wytłumaczyć,  na czym to polega, ale czuję, że coś tu nie tak, i natychmiast
łaps Kiryła za rękę.
     - Stój - powiadam - i  ani  kroku dalej. A sam wziąłem piątą i rzuciłem
ją wyżej i dalej.  Jest zaraza!  Oto ona,  "łysica" I Mutra w górę poleciała
normalnie,  w dół też prawie normalnie, ale w połowie drogi jakby ją  ktoś w
bok szarpnął, i to tak szarpnął, że wbiła się w glinę i znikła nam z oczu.
     - Widziałeś? - pytam szeptem.
     - Tylko w kinie widziałem - mówi Kirył i tak się wychylił do przodu, że
tylko patrzeć, jak z "kalosza" wypadnie. - Rzuć jeszcze jedną, co?
     Ręce mi opadły. Jedną? Czy  tu jedna  wystarczy? Ech,  ci uczeni!... No
dobra,  rzuciłem  jeszcze  osiem  muterek,  póki  "łysicy"  nie  oznaczyłem.
Uczciwie  mówiąc starczyłoby  i  siedem,  ale  jedną  specjalnie  dla Kiryła
rzuciłem,  w sam środek -  niech się napatrzy  na swoją grawitację. Plasnęła
mutra w glinę, jakby to nie była mutra tylko  stukilowy odważnik. Plasnęła i
tylko dziurka w glinie po niej została. Kirył aż cmoknął ze szczęścia.
     - No dobrze - mówię - zabawiliśmy się i wystarczy. Teraz  patrz. Rzucam
tam, gdzie będziemy lecieć, i nie spuszaj z niej oczu.
     Krótko mówiąc objechaliśmy "łysicę"  i  znaleźliśmy się  nad pagórkiem.
Właściwie pagórek był  mały, jakby kot  napaskudził, i do dzisiaj w ogóle go
nie zauważałem. Tak... Wisimy nad pagórkiem, do asfaltu jak ręką sięgnąć, ze
dwadzieścia   kroków.  Miejsce  czyściutkie,   każdą  trawkę  widać,   każde
pęknięcie. Wydawałoby się, o co chodzi? Rzucaj mutrę i z Bogiem.
     Nie mogę rzucić mutry.
     Sam nie rozumiem, co się ze mną dzieje, ale w żaden sposób nie mogę się
zdecydować, żeby ją rzucić.
     - Co z tobą? - pyta Kirył. - Dlaczego stoimy?
     - Poczekaj - mówię. - I zamknij  twarz, na miłość boską. Zaraz,  myślę,
zaraz  rzucę  muterkę, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy,
nawet  trawka  nie drgnie  -  pół minuty i jesteśmy nad asfaltem... I  nagle
spociłem się jak ruda mysz!  Aż mi oczy zalało i  już wiem, żadnej mutry tam
nie rzucę. Na lewo, proszę bardzo, choćby dwie. Chociaż tamtędy dalej jakieś
kamyki widać niezbyt  przyjemne,  ale tam mogę rzucać  mutrę, a prosto przed
siebie
     -  za nic.  I  rzuciłem  muterkę w  lewo.  Kirył  nic  nie  powiedzial,
podprowadził "kalosz" do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem
chyba paskudnie, bo zaraz odwrócił oczy.
     - To nic - mówię do niego - prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. -
I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrę.
     Dalej  już  było łatwiej. Znalazłem swoją  szczelinę. Była  czyściutka,
żadnym dranstwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem
na nią i promieniałem ze szczęścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy
garażu lepiej niż wszelkie znaki.
     Poleciłem  Kiryłowi,  żeby zszedł na wysokość półtora  metra, położyłem
się na brzuchu i zacząłem patrzyć w  otwartą bramę garażu. Na  początku,  ze
słońca, nic nie było widać - ciemno choć oko wykol,  potem  wzrok przywykł i
widzę, że w garażu od tamtego czasu jakby się nic nie zmieniło. Wywrotka jak
stała na kanale,  tak stoi, caluteńka, bez dziur, bez plamki i na cementowej
podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało
się "czarciego puddingu" i od  tamtej pory  ani razu nie  wykipiał. Jedno mi
się tylko nie spodobało  - w samym końcu  garażu, tam gdzie  stoją kanistry,
coś się srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy się, to
się srebrzy, nie  będziemy  przecież z tego powodu wracać!  A i srebrzy się,
nie tak,  żeby mocno, tylko odrobinkę i tak  spokojnie, powiedziałbym, nawet
sympatycznie... Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem się dookoła. Tam
na  parkingu  stoją ciężarówki, rzeczywiście jak  nowe -  od tamtego  czasu,
kiedy tu byłem ostatni raz według  mnie zrobiły się  jeszcze  nowsze, za  to
cysterna  zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo się rozsypie.  A tam leży
opona, ta, którą widać na ich planie...
     Nie  spodobała  mi  się ta opona.  Cień rzuca, jakiś taki  nienormalny.
Słońce nam świeci w  plecy, a  cień pada  w naszą stronę. No dobra, do opony
daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracować. Tylko co  się tam
srebrzy? A może mi się  tylko zwidziało? Teraz  warto  by zapalić, usiąść na
chwilę,  pomyśleć  spokojnie  -  dlaczego  właściwie  srebrzy  się tylko nad
kanistrami, a dalej już się nie srebrzy...  dlaczego taki dziwny cień od tej
opony... Ścierwnik Barbridge coś opowiadał  o  cieniach, coś cudacznego, ale
niegroźnego... Z cieniami tu różnie  bywa. Ale  co się  tam tak  srebrzy? No
wypisz,  wymaluj, jak pajęczyna  na drzewach  w lesie.  Jakiż  to  pająk  ją
uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widzialem w Strefie pajączków, czy innych
bożych  krówek. I co najgorsze,  "pustak" leży  jak raz  tam,  dwa kroki  od
kanistrów. Powinienem  od razu  wtedy go zabrać, nie miałbym teraz kłopotów.
Ale to ścierwo jest okropnie ciężkie - udźwignąć go mogłem, ale potem targać
toto na plecach i  to  jeszcze po  nocy,  i  jeszcze  na czworakach... a kto
"pustaków" nigdy nie dźwigał, niech spróbuje. Równie wygodnie można pud wody
nieść bez wiader...  A więc iść, czy co? Golnąłbym sobie teraz... Odwróciłem
się do Tendera i mówię:
     -  Teraz  my z Kiryłem  pójdziemy  do  garażu. Ty  zostaniesz  tu  jako
kierowca. Steru bez mojego  rozkazu  nie  waż się  tknąć,  cokolwiek by  się
działo,  nawet gdyby ziemia  się pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchórzysz - na
tamtym świecie cię odnajdę.
     Poważnie skinął  mi głową -  za nic, znaczy, nie  stchórzę. Nos ma  jak
pomidor, zdrowo mu przysunąłem... no cóż, spuściłem ostrożnie awaryjne liny,
popatrzyłem jeszcze  raz na  to srebrne migotanie, machnąłem ręką Kiryłowi i
zacząłem schodzić.  Stanąłem na asfalcie i czekam,  póki Kirył nie zejdzie z
drugiej strony.
     - Spokojnie. - mówię - nie spiesz się. Bez zbędnego zamieszania.
     Stoimy na asfalcie.  "Kalosz" kołysze  się  obok nas, liny szurają  pod
stopniami. Tender wychylił łeb przez  poręcze, patrzy na nas,  a w oczach ma
rozpacz. Trzeba iść. Mówię do Kiryła:
     - Masz iść za mną,  krok w krok,  dwa  kroki z tyłu, patrz mi w plecy i
uważaj.
     I ruszyłem. Stanąłem  w progu, rozejrzałem się. A jednak o ileż łatwiej
pracować w  dzień niż  w  nocy!  Pamiętam, jak leżałem  na  tym samym progu.
Ciemno jak  w brzuchu u  Murzyna, z kanału  "czarci pudding" wysuwa  języki,
błękitne  jak  płomyki  spirytusu,  i  jak na złość niczego  nie  rozjaśnia,
jeszcze ciemniej się wydaje od tych języków. A teraz - żyć nie umierać! Oczy
przywykłe   do  mroku,   wszystko  jak  na   dłoni,   nawet   kurz  widać  w
najciemniejszych  kątach. I rzeczywiście coś tam błyszczy, jakieś srebrzyste
nici ciągną się od kanistrów  do sufitu -  bardzo podobne do pajęczyny. Może
to  zresztą pajęczyna, ale lepiej  się trzymać  od  niej z  daleka.  I wtedy
sknociłem sprawę. Powinienem Kiryła  postawić obok siebie, poczekać  aż jego
oczy przywykną do ciemności i pokazać mu tę pajęczynę, palcem pokazać.  A ja
przywykłem pracować samotnie -  sam już oswoiłem się z  mrokiem, a o  Kiryle
nie pomyślałem.  Przekroczyłem próg  i prosto do kanistrów. Przykucnąłem nad
"pustakiem",  pajęczyny  na  nim jakby nie  widać. Wziąłem za jeden koniec i
mówię do Kiryła:
     - Bierz, tylko  nie upuść,  ciężki jak cholera. Podniosłem oczy i aż mi
dech zaparło  - słowa  nie mogę wydusić. Chcę krzyknąć: stój, ani kroku! - i
nie  mogę.  Chyba  zresztą  i  tak bym nie  zdążył,  zbyt szybko to wszystko
poszło. Kirył przeskakuje przez "pustaka",  odwraca się tyłem do kanistrów i
całymi plecami w te srebrne nici. Ja  tylko oczy zamknąłem. Wszystko we mnie
zamarło, nic  nie słyszę,  słyszę tylko, jak rwie się ta  pajęczyna. Z takim
słabym  cichym trzaskiem, jakby pękała zwyczajna pajęczyna, tylko oczywiście
głośniej. Siedzę w kucki z zamkniętymi oczami, ani rąk, ani nóg nie czuję, a
Kirył mówi:
     - No co, bierzemy go?
     - Bierzemy - mówię.
     Podnieśliśmy  "pustaka" i niesiemy do wyjścia, bokiem  idziemy. Ciężkie
ścierwo, nawet we dwóch niełatwo go targać. Wyszliśmy na słoneczko i  stoimy
przy "kaloszu". Tender już do nas łapy wyciąga.
     - No - mówi Kirył - raz, dwa...
     - Nie - mówię - poczekaj. Na początek go postawimy. Postawiliśmy.
     - Odwróć się  - mówię - plecami. Odwrócił się bez słowa. Ja patrzę - na
plecach nic nie  ma. Z tej i z tamtej  strony go oglądam -  nic  nie  widzę.
Wtedy odwracam się i patrzę na kanistry. Tam też niczego nie ma.
     - Słuchaj - mówię do Kiryła, ale patrzę ciągle na kanistry. - Widziałeś
tę pajęczynę?
     - Jaką pajęczynę? Gdzie?
     - Dobra - mówię.  -  Żebyśmy  tylko zdrowi  byli.  A sam myślę: to  się
dopiero okaże.
     - No co - mówię. - Ładujemy?
     Władowaliśmy "pustaka" do  "kalosza",  postawiliśmy go  na sztorc, żeby
się  nie  turlał, stoi teraz sobie  jak aniołeczek,  czyściutki, nowiutki, w
miedzi słoneczko się odbija i niebieskawe pasma mgliście bełtają się  między
dyskami.  I  teraz widać, że  to  nie  "pustak",  a  coś w rodzaju naczynia,
szklanego słoika z  niebieskim syropem. Podziwialiśmy go przez chwilę, potem
wdrapaliśmy się do "kalosza" i bez zbędnych słów - w powrotną drogę.
     Dobrze tym  uczonym! Po pierwsze,  pracują w dzień. A po drugie, ciężko
im tylko  wtedy, kiedy idą do Strefy, a ze Strefy  "kalosz" sam wraca - jest
na  nim  zainstalowana taka  aparatura,  kursograf,  czy jak  mu tam,  który
prowadzi  "kalosz"  dokładnie tym  samym  kursem,  jakim  szedł  poprzednio.
Płyniemy z powrotem i  powtarzamy  wszystkie manewry, przystajemy,  powisimy
chwilę
     - i dalej nad wszystkimi moimi mutrami przechodzimy, moglibyśmy zbierać
je z powrotem do woreczka.
     Moi chłopcy oczywiście od razu  odzyskali  humor. Kręcą głowami na cały
regulator, prawie wszystek strach z nich wyparował - została tylko ciekawość
i radość, że wszystko tak dobrze się skończyło.  Zaczęli gadać. Tender macha
rękami i grozi, że jak tylko zje obiad, natychmiast wraca do Strefy znakować
drogę do garażu, a Kirył wziął mnie za rękaw i zaczął mi coś opowiadać o tej
swojej  wzmożonej  grawitacji, to  znaczy  o "łysicy".  No,  nie od razu  co
prawda, ale jednak ich  usadziłem.  Tak spokojniutko opowiedziałem  im,  ilu
idiotów  skończyło  fatalnie w powrotnej  drodze na skutek  własnej głupoty.
Milczcie, mówię, i uważnie rozglądajcie się dookoła, bo inaczej stanie się z
wami  to, co  się  stało  z Lyndonem - Kruszynką.  Poskutkowało.  Mawet, nie
zapytali, co się właściwie stało z Lyndonem - Kruszynką. Płyniemy w ciszy, a
ja  myślę  tylko  o  jednym:  jak  będę  odkręcać manierkę, na różne sposoby
wyobrażam  sobie  pierwszy łyk, a przed  oczyma  coraz  to mi błyska srebrna
pąjęczynka. Krótko mówiąc, wydostaliśmy się ze Strefy, zapędzili nas razem z
"kaloszem" do odwszalni,  czyli, wyrażając się naukowym językiem, do hangaru
sanitarnego.   Szorowali   nas   do   upojenia,   napromieniowywali   jakimś
paskudztwem,  obsypywali  czymś   i  znowu   płukali,   potem  wysuszyli   i
powiedzieli:  jesteście   wolni,  koledzy!  Tender  z   Kiryłem  wytaszczyli
"pustaka". Zleciały  się  nieprzebrane  tłumy,  żeby  się  napatrzeć,  i  co
charakterystyczne  -  wszyscy tylko  patrzą, wydają z siebie  entuzjastyczne
okrzyki,  ale  żeby  pomóc  zmęczonym  ludziom  dźwigać  -  na  to  nie było
odważnych... Dobra, mnie to wszystko nie obchodzi.  Mnie  już  teraz nic nie
obchodzi...
     Ściągnąłem z siebie skafander, rzuciłem na podłogę - sierżanci sprzątną
- a sam prosto pod prysznic, bo cały mokry byłem od stóp do  głów. Zamknąłem
się w kabinie, wyciągnąłem manierkę, odkręciłem i przyssałem się do niej jak
pijawka. Siedzę  na ławeczce, w  kolanach  miękko, w głowie pusto  i  ciągnę
gorzałkę. Jak  wodę. Żyję.  Zlitowała się Strefa. Wypuściła, wiedźma. Zaraza
najmilsza. Podła. Żyję. Te żółtodzioby nigdy tego nie zrozumieją, nikt prócz
stalkera tego nie zrozumie. I łzy spływają mi po twarzy ni to od wody, ni to
sam  nie  wiem od  czego. Wydoiłem  manierkę do  dna,  sam  jestem mokry,  a
manierka  sucha. Oczywiście  jak zwykle zabrakło jeszcze  jednego ostatniego
łyczka. To nic, to jest do  naprawienia. Teraz wszystko jest do naprawienia.
Żyję.  Zapaliłem  papierosa,  siedzę.  Czuję,  jak  powoli   się  uspokajam.
Przypomniałem  sobie o premii.  W naszym instytucie zorganizowano to  na sto
dwa. Choćby w tej chwili mogę iść po  swoją kopertę. A może sami  przyniosą,
prosto tutaj.
     Powolutku  zacząłem się rozbierać. Zdjąłem zegarek,  patrzę: byliśmy  w
Strefie pięć godzin z minutami,  moi państwo! Pięć godzin. Aż  mi  się słabo
zrobiło. Koledzy,  w Strefie czas nie istnieje.  Pięć godzin... A właściwie,
jeżeli się  dobrze zastanowić, to co to jest dla stalkera pięć godzin? nawet
mówić nie  warto. A dwanaście godzin nie łaska? A dwie doby  nie  łaska? Nie
zdążyłeś przez noc,  leżysz cały dzień w Strefie z  mordą przy ziemi i nawet
już się nie modlisz, tylko majaczysz i sam nie wiesz, żyjesz jeszcze czy już
jesteś trupem.  A następnej  nocy  zrobisz  co do ciebie  należy,  jesteś  z
towarem na granicy, a tam czekają patrole z karabinami maszynowymi, ścierwa,
które cię nienawidzą, wcale nie  chcą  clę  aresztować, to  dla  nich  żaden
interes, boją się śmiertelnie, że  jesteś skażony,  chcą cię za wszelką cenę
rozwalić  i mają  wszystkie  atuty,  możesz  potem długo udowadniać, że  cię
bezprawnie zastrzelili. A to znaczy, że znowu z mordą przy ziemi modlisz się
do świtu, a potem do zmierzchu, a towar leży obok ciebie i nawet nie  wiesz,
czy zwyczajnie sobie leży, czy cię  powoli zabija. Albo jak Kosmaty Icchok -
utknął  o świcie w  pustym polu  miedzy  dwoma wykopami - ani w prawo, ani w
lewo. Dwie  godziny  udawał  nieboszczyka. Bogu  dzięki uwierzyli i wreszcie
zostawili go w spokoju. Widziałem Icchoka potem, nie ten sam człowiek, nawet
go nie poznałem...
     Wytarłem  łzy  i  puściłem wodę.  Myłem się długo. Gorącą, potem zimną,
potem  znowu gorącą. Cały  kawał  mydła  wymydliłem.  W  końcu  mi zbrzydło.
Zamknąłem prysznic, i  słyszę  - ktoś się dobija  do drzwi i  głosem  Kiryła
wrzeszczy wesoło:
     -  Ej, stalker, wyłaź! Forsa ante portas! O forsie zawsze miło słyszeć.
Otworzyłem drzwi, Kirył stoi goły,  w samych kąpielówkach, wesoły, bez śladu
melancholii i podaje mi kopertę.
     - Trzymaj - mówi - to od wdzięcznej ludzkości.
     - Kicham na twoją ludzkość! Ile tu jest?
     - W drodze wyjątku, za bohaterską postawę w obliczu niebezpieczeństwa -
dwie pensje!
     Tak. Można wytrzymać.  Gdyby mi tu za każdego "pustaka" płacili po dwie
pensje, dawno posłałbym Ernesta do wszystkich diabłów.
     - No  i co, jesteś  zadowolony? - pyta  Kirył,  a  promienieje  jaśniej
słońca.
     -  Owszem - mówię. - A ty? Kir nie  odpowiedział.  Objął mnie za szyję,
przycisnął do swojej spoconej piersi, odepchnął i zniknął w swojej kabinie.
     - Ej! - krzyczę za Kiryłem. - A co z Tenderem? Gacie pierze?
     -  Chyba żartujesz! Tendera opadli korespondenci. Żebyś  zobaczył, jaki
jest nadęty... Teraz im kompetentnie referuje...
     - Jak - powiadam - referuje?
     - Kompetentnie.
     - Dobra - mówię - sir. następnym  razem zaopatrzę się w słownik wyrazów
obcych, sir. - I w tym momencie jakby mnie prąd poraził. - Poczekaj. Kirył
     - mówię. - Wyjdź no na chwilę.
     - Kiedy jestem już goły odpowiada.
     - Nie szkodzi, nie jestem babą.
     No więc wyszedł. Wziąłem go za ramiona,  odwróciłem plecami, do siebie,
nie, przywidziało mi się. Plecy ma czyste. Tylko  zaschnięte strużki potu, a
skóra jak skóra.
     - Czego  ty  chcesz od  moich  pleców? - pyta Kirył.  Dałem mu lekkiego
kopniaka,  uciekłem  do swojej kabiny, zamknąłem się.  Nerwy, cholera by  je
wzięła. Tam mi się zwidywało, tu mi  się zwiduje...  Miech to  jasny  piorun
spali!... Spiję się dzisiaj  jak świnia, nieźle byłoby oskubać  Richarda. To
jest  myśli  gra, ścierwo, jak stary... Z najlepszą kartą nic  mu nie  można
zrobić. Już nawet karty znaczyłem i na inne  różne sposoby  próbowałem, no i
ucho...
     - Kirył! - krzyczę. - Będziesz dzisiaj w "Barge"
     - Nie w "Barge", a w "Barszczu", ile razy mam ci powtarzać?
     -  Przestań! napisane jest  "Barge",  to  ma  być  "Barge".  Lepiej nie
wprowadzaj u nas swoich porządków. Więc przyjdziesz, czy nie? nieźle  byłoby
ograć Richarda...
     - Och, nie wiem. Red, jak to będzie. Ty przecież nie masz najmniejszego
pojęcia, cośmy przywieźli...
     - A ty masz pojęcie?
     - Też nie mam. Co prawda, to prawda. Ale teraz po pierwsze, wiadomo, do
czego te  "pustaki" służyły.  A po drugie, jeśli potwierdzi się  jedna  moja
teoria...  napiszę  artykuł  i   poświęcę  go  tobie   osobiście   -  Redowi
Shoehartowi, honorowemu stalkerowi, z wyrazami wdzięczności i uwielbienia.
     - I wtedy mnie wsadzą do pudła. Minimum dwa lata.
     - Za to wejdziesz do historii nauki. Tę sztuczkę tak  właśnie nazwiemy:
"puszka Shoeharta". To brzmi dumnie, prawda?
     Tak sobie  gadaliśmy,  a  ja się  tymczasem  ubrałem,  wsadziłem  pustą
manierkę do kieszeni, przeliczyłem gotówkę i poszedłem sobie.
     - Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki...
     Nie odpowiedział. Bardzo  głośno  szumiała woda.  Patrzę, a w korytarzu
pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadęty niczym ropucha. Wokół niego
-  tłumy,  i  pracownicy,  i  korespondenci,  i  nawet  dwaj  sierżanci  się
przyplątali (prosto z  obiadu, jeszcze w zębach dłubią), a Tender nic, tylko
gada. "Ta  technika, którą dysponujemy - truje - daje  prawie  stuprocentową
gwarancję bezpieczeństwa i  osiągnięcia  zaplanowanych  rezultatów..." W tym
momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł - uśmiecha się  macha do mnie ręką.
No, myślę, trzeba wiać. Wystartowałem, ale niestety za  późno. Słyszę, gonią
mnie.
     - Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu!
     - Odmawiam  komentarza  - mówię i  przechodzę  w kłus.  Ale diabła  tam
uciekniesz  przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogę  z  lewej, drugi  z
aparatem fotograficznym - z prawej.
     - Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego?
     - Nie  mam nic do powiedzenia! - mówię i staram się kłusować plecami do
obiektywu. - Garaż jak garaż...
     - Dziękuję panu. Co pan sądzi o turboplatformach?
     - Są cudowne - mówię i ostrożnie przymierzam się do toalety.
     - Co pan myśli o celach Lądowania?
     - Miech się pan  zwróci  do uczonych - mówię i już jestem za  drzwiami.
Pukają. Wtedy mówię przez drzwi:
     -  Dobrze panom radzę,  zapytajcie  pana Tendera, dlaczego  ma  nos jak
pomidor.  Pan  Tender  milczy  z  wrodzonej  skromności,  a  to  była  nasza
najwspanialsza przygoda.
     Ależ zrobili stumetrówkę korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga
kocham. Poczekałem minutę - cicho. Wyjrzałem - nie ma nikogo. No i poszedłem
sobie,   pogwizdując.   Zszedłem  do   portierni,   pokazałem   tyczkowatemu
przepustkę, patrzę, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna.
     - Spocznij - mówię. - Jestem z was zadowolony, sierżancie.
     Wyszczerzył zęby, jakby mu sam generał pożyczył stówę.
     - Brawo, Rudy - mówi. - Jestem dumny - mówi - że mam takich znajomych.
     -  Co  -  mówię  - będziesz teraz miał  o czym opowiadać dziewczynom  w
swojej Szwecji?
     - Pytanie! - mówi. -  Żadna mi się nie oprze!  Jak się mu przyjrzeć, to
zupełnie  przyzwoity  chłopak.  Jeśli  mam  być szczery,  nie  lubię  takich
rumianych  i  rosłych  facetów.  Dziewczyny  latają  za nimi  jak  wściekłe,
właściwie dlaczego? nie o  wzrost przecież  chodzi. Słońce świeci, na  ulicy
bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyć Gutę. Po prostu.
Popatrzeć  na nią, potrzymać  za rękę. Po  Strefie  tylko to jedno pozostaje
człowiekowi  -   potrzymać  dziewczynę  za  rękę.  Szczególnie  kiedy  sobie
przypomnę te wszystkie plotki o dzieciach stalkerów - te dzieci wyglądają...
Tak, co tu  myśleć o  Gucie, teraz na początek przydałaby się butelka czegoś
mocniejszego, i  to jako  program  minimum, a  dalej  się  zobaczy.  Minąłem
parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją
w  całej  swej  krasie,  żółte,  rozłożyste,  z  reflektorami  i  karabinami
maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błękitnych hełmach,
całą  ulicę  zakorkowali, przepchnąć  się  nie można. Idę,  oczy  spuściłem,
lepiej,  żebym teraz ich  nie  widział, lepiej, żebym w ogóle  na  nich  nie
patrzył, zwłaszcza w dzień - są tam  między nimi dwa, trzy typki i boję się,
że mi się teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi się napatoczą.
Mieli szczęście, przysięgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo
tych drani wtedy właśnie szukałem i ręka by mi nie zadrżała.
     Przedzieram się przez ten tłum bokiem, już się prawie przedarłem, kiedy
nagle  słyszę: "Ej,  stalker!" No,  mnie to  nie dotyczy,  idę  sobie dalej,
wyciągam  z paczki papierosa. Ktoś mnie  dogania z tyłu  i  łapie za  rękaw.
Strzasnąłem tę  rękę z siebie, odwracam głowę i bardzo grzecznie pytam: - Po
kiego diabła pan się czepiasz?
     - Poczekaj, stalker - mówi tamten. - Dwa pytania.
     Podniosłem oczy - kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechł na wiór,
zżółkł.
     -  A  -  mówię  -  wszystkiego  najlepszego, panie  kapitanie. Jak  tam
wątroba?
     -  Ty  mnie  nie  zagaduj  -  mówi  kapitan gniewnie  i  świdruje  mnie
spojrzeniem na wylot.  - Lepiej mi powiedz,  dlaczego  nie zatrzymujesz się,
kiedy cię wołają?
     I już dwa błękitne hełmy stoją  za jego plecami, łapy na kaburach, oczu
nie widać  tylko  szczęki  chodzą pod hełmami.  I  gdzie w tej ich  Kanadzie
takich wygrzebują? Na zarybek ich do nas przysyłają, czy co? W dzień w ogóle
się  nie boję patroli,  ale zrewidować  kanalie mogą, a  to mi bardzo nie na
rękę w tej chwili.
     -  A czy to  mnie pan wolał, panie kapitanie?  - mówię. - Słyszałem, że
jakiegoś stalkera.
     - A ty, jak się okazuje, już nie jesteś stalkerem?
     - Od czasu, jak z pańskiej lekkiej ręki odsiedziałem swoje - skończyłem
z tym. Na  amen. Dzięki panu, panie kapitanie, otworzyły mi  się wtedy oczy.
Gdyby nie pan...
     - Co robiłeś koło Strefy?
     - Jak to co? Przecież pracuję w instytucie. Już ze dwa lata.
     I  żeby zakończyć  tę  niemiłą  rozmowę,  wyjmuję  swoją legitymację  i
okazuję ją kapitanowi.  Quarterblood wziął moją  legitymację, przekartkował,
każdy stempelek, każdą  stroniczkę  dosłownie  obwąchał, omal  nie  oblizał.
Zwraca mi  legitymację, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu  płoną,  nawet
poróżowiał.
     -  Przepraszam  cię -  mówi - Shoehart.  Tego się  nie spodziewałem. To
znaczy, że  nienadaremnie słuchałeś  moich  rad.  No cóż, bardzo się cieszę.
Chcesz, możesz mi wierzyć lub nie, ale już  wtedy przypuszczałem, że jeszcze
będą z ciebie  ludzie. Nie mogłem dopuścić do siebie myśli,  że taki chłopak
jak ty...
     I zaczęło się. No, myślę sobie, wyleczyłem jeszcze jednego melancholika
na swoje nieszczęście,  a sam oczywiście słucham, oczy  spuściłem, potakuję,
rozkładam ręce i nawet,  o ile pamiętam, tak nieśmiało, noskiem buta  rysuję
esy  floresy na  trotuarze. Bojówkarze za plecami  kapitana posłuchali  czas
jakiś, zemdliło ich  widać,  bo patrzę, pomaszerowali w  weselsze miejsce. A
kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada - nauka to wielka rzecz,
na naukę, okazuje się, nigdy nie jest za późno. Pan Bóg powiada, lubi i ceni
uczciwą pracę
     - no i w ogóle drętwa mowa w najlepszym gatunku, ta sama, którą nas  co
niedziela  raczył  w więzieniu nasz  ojciec  duchowny. A ja  mam taką ochotę
wypić, że aż mnie  skręca. To  nic,  myślę. Red, to nic,  bracie, i  to  też
musisz znieść. Cierp, Red, tak trzeba! Długo on tego tempa nie wytrzyma, już
dostał zadyszki... wtedy na moje szczęście zaczął trąbić jeden  z samochodów
patrolowych. Kapitan Quarterblood obejrzał się, odkaszlnął z niezadowoleniem
i wyciąga do mnie rękę.
     - No cóż - mówi -  cieszę się, że  poznałem  uczciwego  człowieka. Reda
Shoeharta.  Z przyjemnością wypiłbym z tobą butelczynę na cześć naszej nowej
znajomości.  Wódki wprawdzie nie mogę  pić, lekarz mi zakazał, ale  na  piwo
chętnie bym z tobą poszedł. Tylko sam widzisz - służba! Ale nic straconego -
mówi - na pewno się jeszcze spotkamy.
     Nie daj Boże, myślę. Ale rękę mu ściskam, nadal się czerwienię i szuram
nóżką -  wszystko jak pan  kapitan  lubi. Potem  Quarterblood poszedł  sobie
nareszcie, a ja lotem strzały do "Barge".
     W "Barge" o tej porze jest pusto. Ernest  stoi za ladą  baru, przeciera
kieliszki  i  ogląda  je  pod  światło.  To  zdumiewające, nawiasem  mówiąc,
zjawisko - gdzie i kiedy byś nie przyszedł, wiecznie ci barmani  przecierają
kieliszki,  jakby akurat od tego zależało  zbawienie ich  duszy. Tak właśnie
będzie stał choćby  cały  dzień  - weźmie kieliszek, przymróży oczy, spojrzy
pod światło,  chuchnie na  szkło i  zaczyna  trzeć.  Wyciera, wyciera, znowu
spojrzy, tym razem dla odmiany od spodu, i znowu...
     - Cześć Ernie! - mówię. - Nie męcz go dłużej, bo przetrzesz na wylot!
     Spojrzał na mnie przez kieliszek, wymamrotał coś głosem  brzuchomówcy i
bez zbędnych słów  nalał  mi  na  cztery  palce.  Wdrapałem  się  na  stołek
pociągnąłem, zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową i powtórzyłem zabieg. Mruczy
lodówka, szafa grającą trilka cichutko. Ernest posapuje w  kolejny kieliszek
- cisza, spokój...  Dopiłem, postawiłem  szklaneczkę  na  ladzie i  Ernest w
mgnieniu oka nalewa mi ponownie.
     - Ho co, już cl lepiej? - burczy. - Przyszedłeś do siebie?
     - Ty lepiej pilnuj swoich kieliszków - mówię. - A wiesz był jeden taki,
też  tak  tarł,  tarł  i wywołał złego ducha. Potem żył  sobie jak pączek  w
maśle.
     - Znałeś go? - pyta Ernie z niedowierzaniem.
     - A był tu jeden taki barman - opowiadam. - Jeszcze przed tobą.
     - No i co?
     - Ano  nic. Jak myślisz, dlaczego oni tu przylecieli? Wszystko dlatego,
że tamten bez przerwy tarł i tarł... Jak sądzisz, kto do nas przyleciał?
     - A idź ty - mówi Ernie z uznaniem.
     Potem poszedł  do  kuchni i  wrócił  z  talerzem  - przyniósł  opiekane
parówki.
     Postawił przede mną talerz, podsunął keczup, a sam  ponownie zabrał się
do kieliszków.
     Ernest zna się na swojej robocie. Ma bezbłędne wyczucie, od razu widzi,
że stalker wrócił ze Strefy, że towar będzie i Ernie wie, czego stalkerowi w
takiej chwili potrzeba. To swój chłop ten Ernie! Dobroczyńca.
     Zjadłem parówki, zapaliłem i  zacząłem  obliczać, ile  też Ernie na nas
zarabia. Jakie ceny  płacą za towar  w Europie tego nie wiem,  ale tak kątem
ucha  słyszałem,  że  na  przykład za "pustaka"  dają  tam  około dwa i  pół
tysiąca,  a Ernie  płaci  wszystkiego czterysta.  Za  "bateryjkę" można  tam
wyciągnąć co najmniej setkę, a my dostajemy w najlepszym  razie dwie  dychy.
Da pewno z całą resztą sprawa  wygląda  podobnie. Co prawda przeszmuglowanie
towaru do Europy również coś niecoś musi  kosztować. Temu  w łapę, tamtemu w
łapę,  komendant stacji też jest na pewno na ich utrzymaniu... Tak  że jeśli
się zastanowić, Ernest nie tak wiele wyciąga - około pięćdziesięciu procent,
nie więcej, jeżeli wpadnie, to dziesięć lat katorgi ma jak w banku...
     W tym  momencie moje  bogobojne  rozważania przerywa jakiś ugrzeczniony
typek,  nawet nie  usłyszałem, kiedy  wszedł.  Wykwitł  obok mojego  prawego
łokcia i pyta:
     - Czy można?
     - Co za pytanie! - mówię. - Oczywiście!
     Taki nieduży,  szczuplutki,  z zadartym  noskiem  i  w  czarnej muszce.
Jakbym go gdzieś widział, ale gdzie - pojęcia nie mam. Włazi  na stołek obok
mnie i mówi do Ernesta:
     - Poproszę whisky! - I od razu do mnie:
     - Przepraszam,  ale  my  się  chyba znamy.  Pan  pracuje  w  Instytucie
Międzynarodowym, prawda?
     - Tak - mówię - A pan?
     Typek  zręcznie wyciąga  z  kieszeni  wizytówkę i  kładzie  przede mną.
Czytam: "Alois  Machno,  agent Biura Emigracyjnego". Oczywiście, że go znam.
Czepia się ludzi, żeby wyjeżdżali z miasta. Widzicie ich,  nas i tak  ledwie
połowa  została  w  Harmont,  a  oni  chcą, żebyśmy  wszyscy  się  wynieśli.
Odsunąłem wizytówkę paznokciem.
     - Nie - mówię - serdeczne dzięki. To nie dla mnie. Marzę, wie pan, żeby
moje kości spoczęły w ojczystej ziemi.
     - A dlaczego? - pyta z ożywieniem.  - Proszę mi wybaczyć  niedyskrecję,
ale co pana tu trzyma?
     Już się rozpędziłem, żeby mu powiedzieć, co mnie tu trzyma.
     -  Głupie  pytanie!  -  odpowiadam.  Słodkie  wspomnienia  dzieciństwa.
Pierwszy  pocałunek  w miejskim  parku.  Tatuś,  mamusia. Jak  pierwszy  raz
urżnąłem się w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji... - Tu
wyjmuję z kieszeni  zasmarkaną chusteczkę i ocieram oczy - nie - mówię. - Za
nic!
     Alois pośmiał się, wypił łyczek whisky i z zadumą powiada:
     - Nie mogę  zrozumieć was, mieszkańców Harmont.  Życie  w mieście  jest
bardzo ciężkie. Władza należy do armii.  Zaopatrzenie paskudne.  Pod  bokiem
Strefa, żyjecie jak  na wulkanie. W każdej chwili  może  wybuchnąć  epidemia
albo coś jeszcze gorszego.  Jeszcze rozumiem starszych  ludzi. Na stare lata
trudno się ruszyć z miejsca. Ale  pan... Ile  pan ma  lat? Dwadzieścia  dwa,
dwadzieścia trzy,  nie więcej... niechże pan zrozumie, że  nasze biuro  jest
organizacją filantropijną, nasza działalność nie przynosi nam żadnego zysku.
Po  prostu chcemy,  żeby  ludzie opuścili to  przeklęte miasto i zaczęli żyć
normalnie. Przecież dajemy pewną sumę na początek, zapewniamy pracę na nowym
miejscu... młodym, takim jak pan, umożliwiamy naukę... Nie, nie rozumiem!
     - A co? - pytam - nikt nie chce wyjeżdżać?
     - Nie tak  znowu,  żeby  nikt... niektórzy dają się  namówić, zwłaszcza
jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy... No co was trzyma w Harmont? To
przecież dziura, prowincja...
     Teraz pokazalem mu na co mnie stać.
     - Panie Machnol  - mówię.  - Ma  pan świętą  rację. Nasze miasteczko to
dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie - mówię - to
dziura w przyszłość. Przez  tę  dziurę  my napompujemy  wasz parszywy  świat
takimi rzeczami, że  wszystko się  zmieni. Życie stanie się  inne, lepsze, i
każdy  będzie miał wszystko, czego  mu trzeba. Podoba się  panu taka dziura?
Przez tę dziurę płynie wiedza.  A kiedy już  będziemy wiedzieli, co należy i
wszyscy  będą bogaci,  polecimy do gwiazd i gdzie tylko  zechcemy. Teraz już
pan wie, co to za dziura...
     W  tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem,  że  Ernest patrzy  na
mnie z  ogromnym  zdumieniem, i  zrobiło  mi  się głupio.  W ogóle nie lubię
powtarzać cudzych  słów,  nawet jeżeli  dajmy na  to podobają  mi  się.  Tym
bardziej,  że wychodzi  mi to  jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek
słucha z otwartą gębą.  A ja niby mówię to samo, a efekt jest zupełnie inny.
Może  dlatego,  że Kirył nigdy Ernestowi na ladę towaru  nie wykładał. No  i
dobrze...
     Tu mój Ernest połapał się i szybko nalał mi tak na sześć palców od razu
-  opamiętaj  się chłopcze,  co się z  tobą  dzisiaj dzieje? A ostronosy pan
Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i mówi:
     -  Tak, oczywiście... Wieczne  akumulatory, "błękitne panaceum"...  Ale
czy pan naprawdę wierzy, że stanie się tak, jak pan powiedział?
     - To nie pański interes, w co ja wierzę naprawdę a w co na niby
     - mówię.  -  Mówiłem  panu o mieszkańcach miasta. A o sobie powiem tak:
czego  ja mam  szukać w  tej waszej  Europie? Waszej śmiertelnej nudy?  Cały
dzień mam orać jak głupi, a wieczorem patrzeć w telewizor?
     - No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy...
     - A tam - mówię - wszędzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku
zimno.
     I co  najdziwniejsze: mówiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem  w
to,  co  mówię. I nasza  Strefa,  wiedźma przeklęta,  zaraza  morowa,  w tym
momencie była  mi sto  razy  milsza  niż ich wszystkie  Europy i  Afryki.  A
przecież nawet  jeszcze nie  byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez
sekundę, jak wracam  z pracy  doszczętnie wypompowany, w tłumie podobnych mi
kretynów,  jak  w  tym  ich metro gniotą mnie, depczą  mi  po nogach, jak mi
wszystko obrzydło i jak już nic mi się nie chce.
     - A co pan na to? - zwraca się ostronosy do Ernesta.
     - Ja mam swój byznes - wyniośle odpowiada Brnie. - nie jestem byle kim!
Ja wszystkie swoje  pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami  nawet sam
komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżać?
     Pan Alois  Machno zaczął mu coś wyjaśniać przy pomocy liczb, ale ja już
nie słuchałem.  Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem  z kieszeni garść bilonu,
zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafę.
Jest  tam taka jedna piosenka "Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien". Bardzo
dobrze na mnie  wpływa po Strefie...  No  więc  szafa grzmi i zawodzi,  a ja
zabrałem swoją szklaneczkę  i  poszedłem  w  kąt, wyrównać stare  rachunki z
"jednorękim bandytą",  no i czas jak  ptak poleciał...  Przepuszczam ostatni
bilon, a  tu  pojawiają  się pod  gościnnym  dachem  baru  Richard Nunnun  z
Szuwaksem. Szuwaks  już chodzi na rzęsach, przewraca oczami i szuka, komu by
dać w mordę. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramię i odwraca jego uwagę
dowcipami. Piękna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kędzierzawy,
łapy do kolan,  a Dick maleńki, zażywny  i  różowy, wcielenie  bogobojności,
brak mu tylko aureoli.
     - O! - krzyczy Dick na mój widok. - I Red tu jestl Chodź do nas. Red!
     - Słusznie! - ryczy Szuwaks. - W całym  tym mieście  jest  tylko  dwóch
ludzi:  Red  i ja! Wszyscy  inni  to  wieprze,  dzieci  szatana. Red! Ty też
służysz szatanowi, ale jednak jesteś człowiekiem...
     Podchodzę do  nich  ze swoja  szklanką.  Szuwaks łapie  mnie za kurtkę,
sadza przy stoliku i mówi:
     - Siadaj,  Rudy! Siadaj, sługo szatana!  Kocham cię. Będziemy opłakiwać
grzechy ludzkości. Gorzko opłakiwać!
     - Zapłaczemy - mówię. - Łykniemy sobie grzesznych łez.
     - Zaprawdę powiadam  wam - prorokuje Szuwaks. - Zaprawdę  osiodłany już
jest koń blady, a jeździec jego już trzyma nogę na strzemieniu. I daremne są
modły tych, co się  zaprzedali szatanowi. Ostaną się tylko ci, którzy wydali
mu  wojnę.  Wy,  synowie  człowieczy, skuszeni  przez  szatana,  szatańskimi
igrający cackami,  szatańskich skarbów złaknieni -  do  was mówię, o  ślepi!
Opamiętajcie  się, bydlaki, póki czas! Podepczcie błyskotki szatańskie! - Tu
zamilkł nagle,  jakby  zapomniał,  co  ma  być  dalej. - A  czy mi  tu dadzą
wreszcie czegoś do picia? - zapytał nagle zupełnie innym głosem. - Cudzie ja
właściwie  jestem?...  Wiesz,   Rudy,  znowu  mnie  pogonili  z  roboty.  Od
agitatorów  mnie  wyzwali. Ja im  tłumaczę  - opamiętajcie się  ślepcy, sami
lecicie w przepaść i innych ślepców  ciągnięcie za sobą! Śmieją się. No więc
dałem w mordę kierownikowi i poszedłem  sobie. Teraz mnie posadzą. I za  co?
Wrócił Dick, postawił na stoliku butelkę.
     -  Dzisiaj ja płacę!  -  krzyknąłem  do Ernesta. Dick spojrzał  na mnie
zezem.
     - Wszystko legalnie - mówię. - Będziemy moją premię przepijać.
     - Byliście w Strefie? - pyta Dick. - Przynieśliście coś ciekawego?
     - Pełnego "pustaka" - mówię. - Złożyliśmy go na ołtarzu nauki, nalejesz
nam wreszcie, czy nie?
     -  "Pustaka"  -  buczy  z  goryczą  Szuwaks.  -  Dla jakiegoś "pustaka"
ryzykowałeś  życiem!  Uszedłeś z  życiem,  ale  przez ciebie  pojawił się na
świecie jeszcze jeden diabelski  przedmiot... A skąd możesz  wiedzieć. Rudy,
ile grzechów i nieszczęść...
     - Przymknij się. Szuwaks - mówię do niego surowo. - Pij i raduj się, że
wróciłem żywy. Za mój fart, chłopcy!
     Dobrze nam się piło za mój fart. Szuwaks całkiem się rozkleił, siedzi i
płacze, z oczu mu kapie jak z zepsutego kranu. To nic, znam go  dobrze. Musi
przejść przez  takie stadium  - zalewa  się łzami i wrzeszczy,  że Strefa to
dzieło  szatana i  że nic z  niej nie wolno  wynosić,  a co  już wyniesiono,
trzeba odnieść z powrotem i żyć tak, jakby  Strefy w ogóle nie było. Że niby
co  szatańskie  - szatanowi. Bardzo lubię Szuwaksa. W ogóle  lubię dziwaków.
Kiedy Szuwaks  jest przy forsie,  skupuje od wszystkich  towar, nie  targuje
się, płaci, ile żądają, a potem w nocy targa wszystko z powrotem do Strefy i
tam  zakopuje... Ależ szlocha. Boże kochany! Ale  to nic, on jeszcze pokaże,
co potrafi.
     - A jak wygląda taki pełny "pustak"? - pyta Dick. - Zwyczajne "pustaki"
widziałem, ale pełne? Co to właściwie takiego? Pierwszy raz słyszę.
     Wytłumaczyłem, Dick pokiwał głową i nawet cmoknął parę razy.
     - Tak  - mówi - to ciekawe. To - mówi - coś nowego. A  z kim  byłeś?  Z
Rosjaninem?
     - Tak  - odpowiadam.  -  Z  Kiryłem i z Tenderem.  Wiesz, z  tym naszym
laborantem.
     - Uszarpałeś się pewnie z nimi...
     - Nic podobnego. Chłopcy trzymali się zupełnie przyzwoicie. Szczególnie
Kirył. Urodzony stalker -  mówię. - Gdyby miał trochę więcej doświadczenia i
pozbył się  tej  swojej dziecinnej  niecierpliwości, mógłbym z nim co  dzień
chodzić do Strefy.
     - I po co? - pyta Dick z pijackim śmieszkiem.
     - Uspokój się - mówię. - Żarty żartami...
     -  Wiem  -  mówi.  - Żarty żartami,  a za takie gadanie można zarobić w
ucho. Możesz uważać, że jestem twoim dłużnikiem...
     - Komu trzeba dać w ucho? - ocknął się Szuwaks. - Gdzie on jest?
     Złapaliśmy go za ręce i z trudem posadziśmy na krześle. Dick wetknął mu
w zęby papierosa i podsunął zapalniczkę. Uspokoił się. A tymczasem tłok robi
się  coraz  większy. Bar  już oblepiony,  prawie wszystkie  stoliki  zajęte.
Ernest zwołał swoje dziewczyny. Biegają, roznoszą,  co  komu trzeba - jednym
piwo, innym  koktajle, jeszcze innym czystą. Patrzę i jakoś mi się zdaje, że
w mieście widać coraz  więcej nowych twarzy,  i to głównie jacyś smarkacze w
kolorowych szalikach do ziemi. Powiedziałem o tym Dickowi. Dick potwierdził.
     -  No a jakże  inaczej -  mówi.  - Zaczyna się wielki  sezon budowlany.
Kładą już fundamenty  pod  trzy  nowe  budynki dla instytutu, a  oprócz tego
planują budowę wielkiego muru wokół Strefy - od cmentarza do starego ranczo.
Kończą się dobre czasy dla stalkerów...
     - A  kiedy czasy były dobre dla stalkerów? - pytam.  A  sam myślę: masz
babo placek, a to co znowu? Koniec, teraz już się nie zarobi. Cóż, może to i
lepiej, mniejsza  pokusa. Będę  chodzić do Strefy w  dzień, jak przystało na
porządnego człowieka.  Forsa  wprawdzie już  nie  taka, ale  za  to  o  ileż
bezpieczniej
     - "kalosz", skafandry i tak  dalej, i patrole mogą cię pocałować... Żyć
będę z pensji, a pić za premie.  I taka straszna chandra mnie napadła! Znowu
liczyć każdy grosz - na to  mogę sobie pozwolić, na  tamto już  nie mogę, na
każdą  szmatkę  dla  Guty  odkładaj  pieniądze  do skarbonki,  do  baru  nie
zaglądaj,  kino  jest  tańsze... Wszystko szare,  nudne,  szare  dnie, szare
noce...
     Tak sobie siedzę i myślę a Dick buczy mi nad uchem:
     - Wczoraj w hotelu  wpadłem wieczorem do baru,  żeby wypić  na sen  coś
mocniejszego. Patrzę - siedzą jacyś nieznani faceci, nie spodobali mi się od
pierwszej chwili. Przysiada  się jeden taki  do  mnie  i zaczyna  rozmowę  z
daleka,  daje do zrozumienia, że  mnie zna, wie, kim jestem i gdzie pracuję,
że gotów jest dobrze zapłacić za pewne przysługi...
     -  Szpicel -  mówię, niezbyt mnie to zainteresowało, niejednego szpicla
widziałem w życiu i słyszałem niejedną rozmowę o przysługach.
     -  Nie, mój miły, to nie był szpicel.  Lepiej posłuchaj. Chwilę  z  nim
pogadałem,  ostrożnie, rzecz  jasna, udałem  takiego  skromnego  przygłupka.
Interesują go pewne przedmioty w Strefie i to nie byle  śmiecie, ale  raczej
rzeczy  wartościowe.  Na akumulatory, "świerzby", "czarne bryzgi" i  podobną
biżuterię  nie reflektuje. A o  tym,  na  co  reflektuje,  wspomniał  raczej
aluzyjnie.
     - Więc o co mu chodzi? - pytam.
     - O  "czarci pudding",  o ile  dobrze  zrozumiałem - mówi Dick  i jakoś
dziwnie na mnie patrzy.
     - Ach, "czarci pudding" jest mu potrzebny! - mówię. - A "lampa śmierci"
przypadkiem nie jest mu potrzebna?
     - Też go o to zapytałem.
     - No i?
     - Wyobraź sobie, potrzebna.
     -  Tak?  -  mówię.  -  No,  Jeśli  tak, niech sobie sam  przyniesie. To
przecież drobnostka! "Czarciego puddingu" pełne piwnice, tylko brać wiadro i
ładować. Pogrzeb na koszt własny.
     Dick milczy,  patrzy na mnie spode łba i nawet się  nie uśmiecha. Co  u
diabła, chce mnie wynająć, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło.
     -  Poczekaj - mówię.  -  A kto  to  mógł  być? Z "puddingiem"  nawet  w
Instytucie nie wolno robić doświadczeń...
     - Słusznie  -  mówi  Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. -
Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczeństwo dla  ludzkości. Teraz
już rozumiesz, kto to był?
     Nadal nie rozumiałem.
     - Przybysze z Kosmosu? -  pytam. Dick roześmiał  się, poklepał  mnie po
ramieniu i mówi:
     - Piję za twoje zdrowie, o święta naiwności!
     -  Zgoda  -  mówię,  ale  krew  mnie zalewa.  Znalazł  sobie  naiwnego,
sukinsyn!  - Ej! - mówię. - Szuwaks!  Dosyć tego spania,  lepiej napij się z
nami.
     Nie, Szuwaks  nie  będzie  pił. Szuwaks śpi. Położył swój czarny łeb na
czarnym stoliku  i śpi, ręce zwiesił  do  podłogi.  Wypiliśmy z  Dickiem bez
Szuwaksa.
     -  No dobra - mówię.  - Może jestem naiwny, a  może nie jestem, ale  na
tego typa doniósłbym gdzie należy. Mało kto kocha policję  tak, jak ja,  ale
sam bym poszedł i doniósł.
     -  Aha  - mówi Dick.  - A  na policji zadaliby  ci  pytanie: A dlaczego
właściwie ten typ zwrócił się akurat do ciebie ze swoją propozycją? No?
     Pokręciłem głową.
     -  Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci  rok jesteś w mieście, ani
razu w  Strefie  nie  byłeś,  "czarci pudding" widziałeś tylko w  kinie, ale
gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobić z człowiekiem...  To, mój
kochany,  straszna  rzecz,  nie trzeba jej  wynosić ze Strefy...  Wiesz  sam
dobrze - stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają  niezbyt delikatne, ale
na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge
też  na to nie  pójdzie...  Nawet boję  się pomyśleć, komu i po co może  być
potrzebny "czarci pudding".
     -  No  cóż  -  mówi Dick -  masz  zupełną  rację. Tylko  ja, rozumiesz,
okropnie  nie  mam  ochoty, żeby pewnego pięknego poranka  znaleziono mnie w
łóżeczku  i   stwierdzono,  że  zginąłem  śmiercią  samobójczą,  nie  jestem
stalkerem, ale również jestem trzeźwym  i brutalnym człowiekiem i  życie  mi
się raczej podoba. Żyję już od dość dawna i, widzisz, przywykłem...
     W tym momencie Ernest krzyknął od baru:
     - Panie Nunnun! Telefon do pana!
     -  O  psiakrew  - mówi  Dick  z  nienawiścią w głosie.  - Pewnie  znowu
reklamacja. Wszędzie znajdą. Przepraszam cię, Red.
     Wstaje i  idzie  do telefonu.  A ja zostaję z Szuwaksem i z  butelką, i
ponieważ z Szuwaksa  nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekuję  się
butelką. Diabli  by wzięli  tę Strefę, nigdzie nie ma  przed  nią  ucieczki.
Gdzie  byś nie poszedł,  z  kim byś  nie  mówił -  Strefa, Strefa, Strefa...
Dobrze Kiryłowi gadać, że dzięki Strefie zapanuje wieczny pokój i nieziemska
szczęśliwość. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie,
głowę  ma, że daj Boże każdemu,  ale  przecież  nie ma  zielonego pojęcia  o
życiu. On nawet wyobrazić sobie nie może, ile wszelakiego draństwa kręci się
koło  Strefy.  Teraz  na przykład "czarci  pudding"  komuś  jest  koniecznie
potrzebny.  Ten  Szuwaks  chociaż  i  pijanica,  chociaż  ma  fioła  na  tle
religijnym, ale czasami,  kiedy człowiek dobrze się  zastanowi, rzeczywiście
przychodzi  mu  do  głowy  -  może  naprawdę  należy  zostawić  szatanowi co
szatańskie?
     Nie rusz gówna...
     W  tym  momencie  na  krześle Dicka  siada jakiś smarkacz  w  kolorowym
szaliku.
     - Czy pan Shoehart? - pyta.
     - No? - mówię.
     - Nazywam się Kreon - mówi. - Jestem z Malty.
     - No - mówię - i co słychać na Malcie?
     -  Na  Malcie dobrze słychać, ale ja  nie o tym chciałem z panem mówić.
Przysłał mnie Ernest.
     Tak,  myślę.  To  jednak  bydlak  ten Ernest.  Ani  krzty  litości, ani
odrobiny  sumienia. Siedzi przede  mną chłopiec  - smagły, schludny, wesoły,
pewnie  jeszcze  ani razu  się  nie  golił,  jeszcze  ani  razu nie  całował
dziewczyny,  a  Ernestowi  to  zwisa,  on  tylko o jednym  myśli:  żeby  jak
najwięcej ludzi zagonić do Strefy, a jak  jeden na trzech wróci z towarem  -
też będzie dobrze...
     - No i jak się czuje nasz dobry  stary Ernest? - pytam. Kreon  obejrzał
się na bar i mówi:
     - Moim zdaniem nieźle. Chętnie bym się z nim zamienił.
     - A ja nie - mówię. - Napijesz się?
     - Dziękuję, nie piję.
     - No to zapal - mówię.
     - Przepraszam pana, ale nie palę również.
     - Niech Cię diabli - mówię - Więc po co ci w takim razie pieniądze?
     Poczerwieniał, przestał się uśmiechać i cicho tak odpowiada:
     - Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart?
     - Co racja, to racja - mówię i nalewam  sobie na cztery palce. W głowie
mi, należy  zaznaczyć, już  trochę szumi i  ciało  przenika  taka  przyjemna
słabość, wypuściła  mnie  wreszcie  Strefa. - Teraz jestem pijany - mówię. -
Jak widzisz,  bawię  się.  Chodziłem do Strefy, wróciłem żywy i z forsą.  To
nieczęsto bywa żeby  żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A więc na
razie odłóżmy poważne rozmowy na kiedy indziej...
     Tu Kreon zrywa się z krzesła,  mówi "przepraszam", okazuje się, że Dick
wrócił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzę, że coś się stało.
     - No - mówię - znowu twoje komory próżniowe są nieszczelne?
     - Tak - mówi Dick. - Znowu.
     Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzę ja, że nie w reklamacji rzecz.
Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piętra, nie
na głupiego trafili!
     -  Wypijmy -  mówi - Red.  - I nie czekając na mnie wypija haustem całą
swoją porcję i nalewa nową. - Ty wiesz - mówi - umarł Kirył Fanow.
     W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł.
     - No cóż - mówię - wypijmy za spokój jego duszy...
     Dick spojrzał  na mnie,  oczy  mu  się zrobiły okrągłe  jak  spodki,  i
dopiero wtedy poczułem jakby  mi ktoś wymierzył cios w żołądek. Pamiętam, że
wstałem, oparłem się o blat i patrzę na Dicka z góry na dół.
     - Kirył?! - A przed oczami mam srebrną pajęczynę, znowu słyszę, jak ona
rwie się i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do
mnie jak z drugiego pokoju.
     -  Zawał  serca.  Znaleźli  go  nagiego pod  prysznicem,  nikt  nic nie
rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku...
     - A co tu jest do rozumienia? - mówię. - Strefa...
     - Usiądź, Red - mówi Dick. - Usiądź i napij się.
     - Strefa... - powtarzam i nie mogę przestać. - Strefa... Strefa...
     Niczego  nie  widzę  dokoła  oprócz  tej srebrnej  pajęczyny.  Cały bar
zaplątał  się  w  pajęczynę,   ludzie  poruszają   się,  pajęczyna  cichutko
potrzaskuje kiedy ktoś  się o nią oprze.  A w samym środku stoi  Maltańczyk,
twarz ma dziecinną, zdziwioną - nic nie pojmuje.
     - Chłopcze - mówię do niego serdecznie.  - Ile chcesz pieniędzy? Tysiąc
wystarczy? Na! Bierz, bierz! - wpycham mu pieniądze i już krzyczę: -  Idź do
Ernesta i powiedz mu,  że jest łajdakiem i kanalią, nie bój się, powiedz mu!
Przecież to tchórz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet
i wracaj na swoją Maltę! Nigdzie się nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do
domu!
     Nie pamiętam, co  tam jeszcze  krzyczałem. Pamiętam, jak  znalazłem się
przed  ladą baru, Ernest postawił przede mną  szklaneczkę  na orzeźwienie  i
pyta:
     - Zdaje się, że jesteś dzisiaj przy forsie?
     - Tak - mówię - przy forsie...
     - To może dług mi zwrócisz? Jak raz jutro miałbym na podatki.
     Teraz dopiero  widzę - ściskam w pięści paczkę  banknotów. Patrzę na tę
zieloną trawę i mamroczę:
     -  Okazuje się,  nie wziął  Kreon  Maltański... Z charakterem,  okazuje
się... No, a cała reszta - los tak chciał.
     - Co z tobą - pyta mój przyjaciel Ernie. - Przesadziłeś kapkę?
     - Nie - mówię. - Ze mną  -  mówię -  wszystko  w  najlepszym  porządku.
Choćby w tej chwili mogę iść pod prysznic.
     - Poszedłbyś  lepiej do domu  -  mówi  mój  przyjaciel Ernie. -  Jednak
trochę przesadziłeś.
     - Kirył umarł - mówię mu.
     - Który to Kirył? Ten jednoręki?
     - Sam jesteś  jednoręki, bydlaku - mówię mu. -  Z tysiąca takich jak ty
nie zrobią  jednego Kiryła. Ścierwo cuchnące -  mówię.  - Handlarz. Śmiercią
handlujesz, kanalio. Kupiłeś nas wszystkich za zielone... Chcesz, zaraz twój
parszywy stragan rozwalę w drobny mak?
     Ledwie zdążyłem zamachnąć się jak trzeba, kiedy już mnie łapią i gdzieś
ciągną.  A  ja już nic nie  kombinuję  i kombinować nie  mogę. Coś  krzyczę,
wyrywam się,  kogoś kopię,  potem  oprzytomniałem -  siedzę  w toalecie cały
mokry, morda  rozbita. Patrzę  w  lustro  i  nie poznaję  sam  siebie, jeden
policzek mi drga, nigdy przedtem czegoś takiego nie było. A na  sali  hałas,
coś  trzeszczy,  talerze  lecą  na  podłogę, dziewczyny piszczą  i słyszę  -
Szuwaks ryczy niczym grizzly:
     - Żałujcie za grzechy, dranie! Gdzie jest Rudy? Coście zrobili z Rudym,
szatańskie pomiotła? I wyje policyjna syrena.
     Kiedy  tylko zawyła,  spłynęło na  mnie  olśnienie. Wszystko  już wiem,
wszystko pamiętam. I nic  we mnie  nie zostalo - tylko  lodowata furia. Tak,
myślę,  ja  ci tu zaraz  urządzę zabawę! Ja ci pokażę,  co potrafi  stalker,
ścierwo! Wyciągnąłem z kieszeni na  klucze "świerzba", nowiutki, jeszcze ani
razu  nie  używany,  parę  razy  zgniotłem  go palcami, żeby  się  rozgrzał,
uchyliłem  drzwi do  sali i  ostrożnie  wrzuciłem go do  spluwaczki.  A  sam
otworzyłem okno  - i na ulicę. Miałem, rzecz jasna, ogromną ochotę zobaczyć,
co  z tego  wyjdzie, ale  musiałem  zwiewać  jak  najszybciej. Ja bardzo źle
znoszę "świerzby", od razu mi leci krew z nosa.
     Przebiegiem przez podwórko i słyszę  - "świerzb" już  działa,  najpierw
zawyły  i zaszczekały  wszystkie psy  w całej okolicy, zawsze pierwsze czują
"świerzb". Potem ktoś wrzasnął w knajpie -  aż  mnie  uszy zabolały, chociaż
byłem daleko. Wyobraziłem sobie, jak tam publika zaczęła szaleć. Jeden wpada
w melancholię,  drugi dostaje ataku szału, trzeci ze strachu nie wie,  gdzie
uciekać... To straszna rzecz "świerzb". Teraz Ernest nieprędko zbierze pełen
bar gości. On, gnida, rzecz jasna, domyśla się, kto  go tak  urządził, tylko
że  ja  na to gwiżdżę. Koniec. Nie  ma już więcej stalkera  Reda. Ja już mam
dość. Nie chcę  ani sam  szukać śmierci, ani  innych dam na to namawiać, nie
miałeś
     racji, Kirył, kochany chłopcze. Nie  gniewaj się, ale wygląda na to, że
to nie ty, ale Szuwaks ma słuszność. Nie mają czego ludzie szukać w Strefie,
nie przyniesie nam Strefa szczęścia.
     Przelazłem przez  płot i powolutku  ruszyłem do domu. Gryzę wargi, chce
mi  się  płakać i  nie  mogę.  Przede mną  pustka.  Przede mną  nie ma  nic.
Monotonny smutek. Kirył, mój  jedyny przyjacielu,  jak mogliśmy dopuścić  do
tego? Rysowałeś  przede  mną  perspektywy,  opowiadałeś o nowym,  wspaniałym
świecie... a teraz co? Ktoś zapłacze po  tobie w  dalekiej Rosji, a ja nawet
zapłakać nie mogę. Przecież to  ja, głupie bydle, jestem wszystkiemu winien,
właśnie  ja,  a nikt inny! Jak ja, kretyn nieszczęsny, śmiałem go wprowadzić
do garażu, kiedy jego oczy jeszcze  nie  przywykły do ciemności?  Całe życie
żyłem jak wilk,  całe  życie tylko o sobie  myślałem... I nagle postanowiłem
pokazać,  jaki  jestem  szlachetny,  postanowiłem  uszęśliwić człowieka.  Po
diabła mu  w  ogóle powiedziałem  o tym "pustaku"?  I jak tylko  sobie o tym
przypomniałem, tak mnie  coś ścisnęło za gardło, że nic - tylko rzeczywiście
zawyć jak wilk. I chyba naprawdę zawyłem,  ludzie jakby zaczęli ustępować mi
z drogi, a potem nagle zrobiło mi się lżej - patrzę, idzie Guta. Idzie mi na
spotkanie, moja dziewczyna, moja prześliczna,  idzie, stąpa swoimi cudownymi
nogami, spódniczka kołysze się nad kolanami, ze wszystkich bram gapią się na
nią, a ona idzie prościutko, nie patrzy na  nikogo i nie wiem  dlaczego, ale
od razu wiedziałem, że szuka właśnie mnie.
     -  Serwus  -  mówię - Guta. Dokąd idziesz? Guta spojrzała na mnie  i  w
ciągu  sekundy  zobaczyła  wszystko:  i  mordę  rozbitą,  i  mokrą kurtkę, i
posiniaczone ręce, ale nic na ten temat nie powiedziała, tylko mówi:
     - Cześć, Red. A ja właśnie cię szukam.
     - Wiem - mówię. -  Chodźmy do mnie. Guta milczy, odwróciła się i patrzy
w bok. Ach, jak pięknie osadzona jest jej głowa, a jaka szyja - jak u młodej
narowistej klaczy, już pokornej swemu jeźdźcowi. Potem mówi:
     -  Ja nie  wiem. Red. Może  już  wcale  nie  będziesz chciał się ze mną
spotykać?
     Jakby mi ktoś kamień położył na sercu. Co jeszcze? Ale tak spokojnie do
niej mówię:
     - Nie  bardzo  cię  rozumiem,  Guta.  Wybacz  mi, ale ja dzisiaj jestem
trochę  tego i może z  tego powodu słabo  kombinuję... Dlaczego miałbym  nie
chcieć spotykać się z tobą?
     Biorę ją pod rękę, idziemy niespiesznie w stronę mojego domu i wszyscy,
którzy dopiero co gapili się na nią, szybko odwracają mordy. Ja na tej ulicy
całe  życie  mieszkam, i Rudego Reda wszyscy tu pierwszorzędnie znają. A kto
nie zna, ten bardzo szybko pozna.
     - Matka mówi, żebym zrobiła skrobankę - nagle odzywa się Guta.
     - A ja nie chcę.
     Uszedłem jeszcze kilka kroków, zanim zrozumiałem, a Guta mówi dalej:
     - Nie chcę  żadnej skrobanki, chcę mieć z tobą  dziecko. A ty - jak tam
sobie życzysz. Możesz się wynosić  na wszystkie cztery strony świata, ja cię
nie trzymam.
     Słucham, jak  ona sama siebie podkręca,  jak  się  rozpala,  słucham  i
powolutku bałwanieję. Nic w  miarę rozsądnego  nie  przychodzi  mi do głowy.
Tylko jak  refren chodzi mi w kółko po głowie - o jednego człowieka mniej, o
jednego człowieka więcej.
     - Ona mi tłumaczy - mówi Guta - że to dziecko stalkera i niby po co mam
wydawać na świat potwora... ona mówi, to przecież kryminalista, nie będziesz
miała rodziny, ani nic. Dzisiaj jest na wolności, mówi, a jutro w więzieniu.
Tylko  że mnie  to nic nie obchodzi, jestem na wszystko przygotowana. I sama
też  mogę zostać, dam sobie radę. Sama urodzę, sama wychowam, sama  zrobię z
niego człowieka.  Obejdę się bez  ciebie. Tylko  ty się  do  mnie więcej nie
zbliżaj, bo na próg nie wpuszczę.
     - Guta - mówię - dziewczyno moja! Poczekaj choć chwileczkę...
     -  I nie  mogę,  jakiś  śmiech  mnie  ogarnia,  nerwowy.  Idiotyczny. -
Jaskółeczko moja, dlaczego mnie chcesz przepędzić, powiedz mi?
     Chichoczę jak ostatni  kretyn,  a ona stanęła, przytuliła się  do mojej
piersi i szlocha.
     - Co my teraz zrobimy. Red? - mówi moja dziewczyna przez łzy.
     - Co teraz zrobimy?



     lat 28, żonaty, bez określonego
     zajęcia
     Red Shoehart leżał za kamiennym nagrobkiem i patrzył na drogę odsuwając
sprzed oczu gałązkę jarzębiny.  Reflektory samochodu patrolowego  przecinały
cmentarz i od czasu do czasu smagały Reda po oczach - wtedy mrużył powieki i
wstrzymywał oddech.
     Minęły  już  dwie  godziny,  a  na  drodze  nie  zaszły  żadne  zmiany.
Monotonnie, pracując  na  jałowym  biegu,  warczał  silnik  samochodu,  trzy
reflektory  miotały  się  po  cmentarzu,  po  przekrzywionych  zardzewiałych
krzyżach,  po  opuszczonych  grobach,  po   bujnie   rozrośniętych  krzewach
jarzębiny,  po  płaskiej  ścianie trzymetrowego muru, który  z  lewej strony
kończył się jak ucięty.  Policjanci  z patrolu bali  się Strefy. A tu,  obok
cmentarza,  nawet lękali  się  strzelać. Czasem Reda dobiegały  przygłuszone
głosy, czasami widział, jak z samochodu  wylatywał ogienek  niedopałka,  jak
toczył się  po szosie i gubił maleńkie czerwone iskierki. Było bardzo mokro,
niedawno przestał padać  deszcz  i wilgotny ziąb przenikał  Reda nawet przez
impregnowany kombinezon.
     Ostrożnie  puścił gałązkę, odwrócił głowę i zaczął nadsłuchiwać. Gdzieś
z  prawej strony, niezbyt  daleko, ale  i nie blisko, na cmentarzu  był ktoś
jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba  obsypała się ziemia,  a potem  z
nieglośnym  stuknięciem  upadło  coś  ciężkiego  i  twardego.  Red ostrożnie
czołgał się tyłem wtulony w mokrą trawę. Znowu nad głową przeleciało światło
reflektora. Red zamarł,  śledząc bezszelestny promień, i wydało  mu się,  że
między krzyżami,  na  grobie,  siedzi nieruchomo człowiek  ubrany na czarno.
Siedzi, nie kryjąc się, oparty plecami o marmurowy  obelisk i  białą twarz z
czarnymi jamami oczu zwrócił w stronę Reda. W rzeczywistości Red nie widział
i  w  ciągu  dziesiątej  części  sekundy  nie mógł  zobaczyć tych wszystkich
szczegółów, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądać. Odpełzł jeszcze
o kilka kroków dalej, wymacał w zanadrzu manierkę, wyciągnął i jeszcze przez
jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal,  następnie, nie
wypuszając manierki, poczołgał się dalej. Więcej już  nie nadsłuchiwał i nie
rozglądał się.
     W sztachetach  była  dziura  i  tuż  przy  samej  dziurze  na  płaszczu
przesyconym  ołowiem  leżał  Barbridge.  Nadal  leżał  na  plecach,  oburącz
odciągał  kołnierz swetra  i cichutko, boleśnie  sapał  -  sapanie  chwilami
przechodziło  w  jęk. Red  usiadł obok i odkręcił manierkę. Potem  ostrożnie
wsunął  rękę pod głowę  Barbridge'a,  wyczuwając całą dłonią lepką od  potu,
gorącą łysinę,  i przysunął  manierkę do  warg starego.  Było ciemno,  ale w
słabych  poblaskach  reflektorów Red widział  szczecinę  na jego policzkach.
Barbridge  chciwie  wypił  kilka łyków  i  zaraz poruszył  się  niespokojnie
obmacując worek z towarem.
     -  Wróciłeś  -  wykrztusił. -  Dobry  chłopak... Rudy... nie  zostawisz
starego... żeby zdychał...
     Red odrzucił głowę do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki.
     - Stoi zaraza - powiedział - jak przymurowany.
     -  To...  nie przypadek...  -  wystękał  Barbridge. Mówił urywanie,  na
wydechu - Ktoś doniósł. Czekają.
     - Możliwe - powiedział Red. - Chcesz sobie jeszcze golnąć?
     - Nie. Na razie  wystarczy. Nie zostawiaj  mnie. nie  zostawisz  - będę
żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy?
     Red nie  odpowiedział.  Patrzył w  stronę  szosy,  na  błękitne  błyski
reflektorów. Marmurowy obelisk było widać  i  stąd,  ale  było niejasne, czy
tamten nadal tam siedzi, czy zniknął.
     -  Słuchaj  mnie.  Rudy.  nie gadam  na  wiatr, nie  pożałujesz. Wiesz,
dlaczego stary  Barbridge  żyje  do dziś? Wiesz?  Bob Małpolud  nie  wrócił.
Bankier  Faraon  zginął -  nic z niego nie zostało. Jaki to  był stalker!  A
jednak zginął. Zgnilec tak samo.  Okularnik Herman.  Callagan.  Fetę Krosta.
Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego?
     - Zawsze byłeś draniem - powiedział Red nie odrywając  oczu od szosy. -
Ścierwnik.
     - Byłem  draniem.  To prawda.  Inaczej nie można. Ale przecież  wszyscy
byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyję. Wiesz, dlaczego?
     - Wiem - powiedział Red, żeby się odczepić.
     - Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli?
     - Słyszałem.
     - Bajka, myślisz?
     - Przestałbyś lepiej gadać - poradził Red. - Przecież tracisz siły.
     - To nic. Ty  mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy mógłbyś
mnie zostawić?  Ja  ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca
znałem.
     Red  milczał. Okropnie  chciało  mu  się  palić,  wyciągnął  papierosa,
wykruszył tytoń i powąchał, nie pomogło.
     - Musisz mnie stąd  wynieść - powiedział  Barbridge. - To przez  ciebie
wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby Maltańczyk z nami poszedł.
     Maltańczyk bardzo  się napierał,  żeby  iść  z nimi.  Cały  wieczór  im
stawiał, proponował dobry zastaw,  przysięgał,  że  zdobędzie  skafander,  i
Barbridge,  który  siedział   obok  Maltanczyka,  osłaniając   twarz  ciężką
pomarszczoną  dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda - zgódź się, zrobimy dobry
interes. Być może właśnie dlatego Red powiedział wtedy "nie".
     - Przez własną  chciwość wpadłeś - powiedział Red. - Ja  z tym  nie mam
nic wspólnego, i zamknij się nareszcie.
     Przez  jakiś  czas  Barbridge  tylko stękał.  Znowu  wetknął palce  pod
kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowę.
     - Bierz cały towar. Red - wystękał - tylko mnie nie zostawiaj.
     Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochód
patrolowy  nie  odjeżdżał.  Reflektory nadal  obmacywały krzaki,  a tuż obok
patrolu stał zamaskowany  landrover i  w  każdej chwili  policjanci mogli go
zauważyć.
     - Złota  Kula - powiedział Barbridge.  - Znalazłem ją. Ile  bajek wokół
niej potem  narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde  życzenie
spełnia. Każde, dobre  sobie! Gdyby  tak było, dawno by  mnie tu  nie  było.
Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie.
     Red spojrzał na niego z góry. W błękitnawych błyskach odrzucona do tyłu
twarz Barbridge'a wydawała się martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy
bez przerwy śledziły Reda.
     -  Zamiast  wiecznej  młodości  - gówno. Zamiast forsy,  to  samo.  Ale
zdrowie - co to, to tak. I dzieci  mam udane.  I żyję. W najśmielszych snach
nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyję - oblizał wargi. - Ja ja tylko
o to proszę. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci...
     - Stul  pysk, na Boga -  powiedział wreszcie  Red. - Zupełnie jak baba.
Jeśli dam radę, to  cię wyniosę. Twojej  Diny mi szkoda,  zginiesz - pójdzie
dziewczyna na ulicę...
     -  Dina... -  wychrypiał Barbridge.  -  Moja  córeczka.  Taka  śliczna.
Rozpieszczałem  moje  dzieci,  niczego im nie  odmawiałem. Zmarnują się. Mój
Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci?
     - Powiedziałem: jak dam radę. to cię wyciągnę.
     -  Nie -  z uporem powiedział Barbridge. - Ty mnie wyniesiesz, czy dasz
radę, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest.
     - No to powiedz.
     Barbridge jęknął i poruszył się.
     - Moje nogi... - wystękał. - Pomacaj, jak one tam...
     Red wyciągnął rękę i przesunął dłonią po nogach od kolan w dół.
     - Kości... - chrypiał Barbridge. - Czy są tam jeszcze kości?
     - Są, są - skłamał Red. - Nie kręć się. A naprawdę  można było  wymacać
tylko kolano niżej, do samych stóp  nogi  były  jak z gumy  - można je  było
zawiązać na supeł.
     - Kłamiesz przecież - powiedział Barbridge.  - Po co kłamiesz? Co to ja
dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem?
     - Kolana są całe - powiedział Red.
     - Pewnie znowu łżesz - beznadziejnie powiedział Barbridge. - No trudno.
Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem...
     Jeszcze mówił,  jeszcze  coś obiecywał, ale  Red  już  go nie  słuchał.
Patrzył  na  szosę.  Reflektory  nie  biegały  teraz  po  krzakach,  zamarły
skrzyżowane  na  tamtym  obelisku z marmuru  i w jasnej  błękitnej mgle  Red
wyraźnie  zauważył  zgarbioną  czarną  sylwetkę wędrującą  wśród  krzyży. Ta
sylwetka szła jakby na oślep,  wprost na reflektory.  Red widział jak wpadła
na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skręciła
i ruszyła  dalej  wyciągając  przed siebie  długie  ręce z  rozczapierzonymi
palcami. Potem  nagle  znikła,  jakby się  zapadła pod  ziemię  i  po  kilku
sekundach pojawiła się znowu bardziej na prawo i  dalej, maszerując z jakimś
niepojętym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch.
     I raptem reflektory zgasły. Zgrzytnęła skrzynka biegów, zaryczała dziko
silnik,  za  krzakami  mignęło  niebieskie  i  czerwone  światła  postojowe,
samochód patrolowy  ruszył  błyskawicznie  nabierając szybkości  popędził  w
stronę miasta i zniknął za  murem. Red z trudem przełknął  ślinę  i  rozpiął
zamek błyskawiczny w kombinezonie.
     -  Chyba odjechali... -  gorączkowo  mamrotał Barbridge. - No,  Rudy...
Szybciej, szybciej! - zaczął się wiercić, pomacał ręką dookoła, złapał worek
z towarem i spróbował wstać - no prędzej, na co czekasz!
     Red ciągle patrzył w stronę  szosy.  Teraz  panowała tam ciemność i nic
nie  było widać,  ale przecież  gdzieś  musiał  być tamten  - maszerował jak
nakręcona lalka, potykał się, przewracał, uderzał o krzyże, zaplątywał się w
krzakach.
     -  Dobra -  powiedzial  Red na głos. -  Idziemy.  Podniósł Barbridge'a.
Stary jak kleszczami  ścisnął go lewą ręką za szyję  i Red  nie mając  siły,
żeby wstać,  na czworakach powlókł go  przez dziurę w  ogrodzeniu  chwytając
rękami mokrą trawę.
     -  Naprzód, naprzód...- chrypiał Barbridge. - Nie  martw  się,  trzymam
towar, nie zgubię go... naprzód!
     Ścieżka była znajoma, ale trawa mokra i śliska, gałęzie  jarzębiny biły
po twarzy, opasły Barbridge był nieludzko ciężki,  niby nieboszczyk, worek z
towarem  brzęczał, stukał  i bez przerwy  o coś zaczepiał i jeszcze straszno
było natknąć  się na tamtego, który być może ciągle jeszcze  błąkał się tu w
ciemnościach.
     Kiedy się  wydostali na szosę, było jeszcze ciemno,  ale czuło  się. że
świt  już  blisko.  W  lasku  po  tamtej  stronie  szosy, sennie i niepewnie
zaszczebiotały ptaki, a nad czarnymi domami  dalekiego przedmieścia mrok już
zgranatowiał i  powiało stamtąd  chłodnym, wilgotnym powietrzem. Red położył
Barbridge'a na poboczu,  rozejrzał się i  jak wielki  czarny pająk przebiegł
przez  drogę.  Szybko  znalazł  Landrovera,  zgarnął  z  maski  i  karoserii
maskujące  gałęzie, siadł za kierownicą i ostrożnie,  nie zapalając świateł,
wyjechał  na  asfalt.  Barbridge  siedział,  w  jednej ręce  trzymał worek z
towarem, drugą obmacywał nogi.
     -  Szybko! - wychrypiał. - Śpiesz sie. Kolana  jeszcze  są, jeszcze mam
całe kolana... Żeby chociaż kolana uratować!
     Red dźwignął go i zgrzytając  zębami  z wysiłku wwalił go do samochodu.
Barbridge  z  łoskotem  opadł na tylne  siedzenie i jęknął. Worka jednak nie
wypuścił.  Red podniósł z  ziemi  impregnowany ołowiem płaszcz i  rzucił  na
starego. Barbridge'owi udało się przytargać również płaszcz.
     Red  wziął  latarkę  i  przeszedł  poboczem  wypatrując  śladów. Śladów
właściwie nie było. Wyjeżdżając na szosę  Landrover przygniótł wysoką, gęstą
trawę, ale ta trawa powinna po paru godzinach wrócić do poprzedniego stanu.
     W  miejscu  gdzie  stał  samochód  patrolu,  leżało  na  ziemi  mnóstwo
niedopałków. Red przypomniał sobie, że od dawna chce mu się palić, wyciągnął
papierosa i  zapalił,  chociaż najbardziej  na świecie  pragnął wskoczyć  do
samochodu i pędzić, pędzić, żeby znaleźć się jak najdalej  od tego  miejsca.
Ale tego  właśnie  zrobić  nie  było  wolno. Należało  postępować  powoli  i
rozważnie.
     - Co ty wyprawiasz? - płaczliwie  zapytał Barbridge z samochodu. - Wody
nie wylałeś, wszystkie wędki suche... Na co czekasz? Chowaj towar!
     - Stul pysk, ty!... - powiedział Red.  -  Nie przeszkadzaj! - zaciągnął
się papierosem. - Wjedziemy do miasta od południowej strony.
     -  Jak  to  od południowej?  Co  takiego?  Przez  ciebie stracę kolana,
Łajdaku! Kolana!
     Red po raz  ostatni zaciągnął się papierosem i schował go do pudełka od
zapałek.
     -  Zamknij  mordę, Ścierwnik  - powiedział. - Prosto  przez miasto  nie
możemy jechać. Trzy posterunki, chociaż jeden musi nas zatrzymać.
     - No to co?
     - Zobaczą twoje kulasy i koniec z nami.
     -  Jakie kulasy? Głuszyliśmy ryby, nogi mi poharatało  i nie ma o  czym
gadać!
     - A jeżeli ktoś pomaca?
     - Pomaca... tak zawyję, że na całe życie odechce mu się macania.
     Ale Red  już podjął  decyzję. Podniósł  przednie  siedzenie  samochodu,
świecąc latarką otworzył skrytkę i powiedział:
     - Dawaj towar.
     Bak pod siedzeniem był fałszywy.  Red zabrał  worek  i  wepchnął go  do
środka nasłuchując, jak w worku cos dźwięczy i postukuje.
     - Nie wolno mi ryzykować - mruknął. - Nie mam prawa.
     Założył pokrywę na miejsce, nasypał na wierzch  trochę śmieci, zarzucił
szmatami  i  opuścił  siedzenie.  Barbridge  stękał,  pojękiwał,  żałośliwie
domagał się  pośpiechu, znowu obiecywał Złotą Kulę. Wiercił  się bez przerwy
na siedzeniu,  z lękiem  wpatrując się w jaśniejący mrok. Red nie zwracał na
niego uwagi. Rozerwał napełniony wodą plastykowy worek z  rybami, wodę wylał
na  wędki  leżące  na  podłodze   samochodu,  a  skaczące  ryby  wrzucił  do
brezentowej   torby.  Plastykowy   worek  zwinął  i   wsadził   do  kieszeni
kombinezonu. Teraz  wszystko  było w porządku - wędkarze  wracali  z niezbyt
udanego połowu. Red usiadł przy kierownicy i samochód ruszył.
     Do  samego  zakrętu  jechał bez świateł. Po  lewej stronie  ciągnął się
potężny trzymetrowy  mur otaczający Strefę, a z prawej  były krzaki, rzadkie
zagajniki, porzucone wille  z zabitymi  oknami  i liszajami na ścianach. Red
dobrze widział  w ciemności, zresztą ciemność nie  była już  taka  gęsta,  a
oprócz  tego  wiedział  z  góry,  co  i  kiedy zobaczy. Dlatego kiedy  przed
samochodem pojawiła się  rytmicznie maszerująca  postać, nawet  nie zwolnił.
Tamten wędrował prosto środkiem szosy  -  i jak oni wszyscy szedł do miasta.
Red wyprzedził go,  prowadząc samochód lewą stroną i  wyprzedziwszy, jeszcze
mocniej przycisnął pedał gazu.
     - Matko Boska! - wymamrotał z tyłu Barbridge. - Rudy, widziałeś?
     - Tak - powiedział Red.
     - O Boże!... Tego nam  jeszcze brakowało! -  mamrotał Barbridge i nagle
zaczął głośno odmawiać modlitwę.
     -  Zamknij się! -  ostro powiedział Red.  Zakręt  powinien  być  gdzieś
tutaj.  Red zwolnił, wpatrując się w szereg pochylonych  domków i płotów  po
prawej.  Stary  transformator... podparty  słup...  spróchniały  mostek  nad
przydrożnym   rowem...  Red  skręcił  kierownicę.   Samochód  podrzuciło  na
wybojach.
     - Dokąd? - dziko zawył Barbridge. - Przez ciebie nogi stracę, bydlaku!
     Red na sekundę odwrócił się i z całej siły uderzył  starego w twarz, aż
dłoń podrapała  mu  ostra szczecina.  Barbridge zakrztusił  się  i  zamilkł.
Samochód podskakiwał, koła co chwila buksowały w świeżym błocie. Red zapalił
światła. Biały, niespokojny blask oświetlił  zarośnięte trawą stare koleiny,
ogromne  kałuże, krzywe gnijące parkany po  obu  stronach. Barbridge  płakał
chlipiąc  i pociągając nosem, niczego  już nie obiecywał, tylko  żalił się i
odgrażał, ale bardzo cicho i niewyraźnie, tak że Red słyszał tylko oddzielne
słowa. Coś  tam  było  o nogach,  o  kolanach,  o  ukochanym Archie... Potem
ucichł.
     Osiedle leżało  tuż przy zachodnich  przedmieściach miasta. Kiedyś były
tu letniska, ogrody,  sady  owocowe,  letnie rezydencje miejskich notablów i
fabrycznej administracji. Zielono,  wesoło,  malutkie jeziorka,  czyściutkie
piaszczyste plaże, przejrzyste brzozowe zagajniki, stawy, w których hodowano
karpie.  Fabryczny zaduch i fabryczny  gryzący dym  nigdy tu  nie docierały,
podobnie  jak  i miejska  kanalizacja. Teraz wszystko  to  stało  porzucone,
niszczejące.  Zobaczyli  tylko  jeden  zamieszkany   dom  -  żółto  świeciło
zasłonięte  firanką okienko, na sznurkach wisiała zmoczona deszczem bielizna
i olbrzymi pies, zachłystując się  wściekłością, wybiegł  na drogę  i  przez
jakiś czas pędził za samochodem w bryzgach błota tryskającego spod kół.
     Red ostrożnie  przejechał przez jeszcze jeden stary  pochylony mostek i
kiedy zobaczył przed sobą wyjazd na  Szosę  Zachodnią, zatrzymał  samochód i
zgasił silnik. Potem wyszedł na drogę, nawet nie spojrzawszy na Barbridge'a,
ruszył  przed siebie z rękami w kieszeniach wilgotnego  kombinezonu. Zrobiło
się zupełnie widno.  Wokół  było  mokro, cicho i sennie. Red  zbliżył się do
szosy  i ostrożnie  wyjrzał  zza  krzaków.  Policyjna  wartownia  była  stąd
doskonale widoczna - maleńki  domek na kółkach  i  trzy oświetlone  okienka,
samochód patrolowy stał na poboczu szosy pusty. Przez jakiś czas Red  stał i
patrzył. Na wartowni nic się nie działo
     - najwidoczniej policjanci, zmęczeni  i zmarznięci,  teraz grzali się w
domku -  drzemali  z  papierosami  przylepionymi do dolnej wargi. "Dranie" -
cicho  powiedział Red.  Wymacał  w  kieszeni kastet, wsunął  palce  w owalne
otwory, zacisnął w pięści  zimne  żelazo i ciągle tak samo przygarbiony, nie
wyjmując  z  kieszeni rąk, zawrócił.  Landrover,  lekko  pochylony,  stał  w
krzakach. Miejsce było odludne, zapuszczone, nikt tu zapewne nie zaglądał od
co najmniej dziesięciu lat.
     Kiedy Red  podszedł do samochodu,  Barbridge uniósł się  i  spojrzał na
niego otwierając usta. Wyglądał teraz  nawet  jeszcze  starzej niż  zwykle -
pomarszczony, łysy zarośnięty niechlujną szczeciną,  zęby rzadkie i zepsute.
Czas jakiś wpatrywali się w siebie i nagle Barbridge powiedział niewyraźnie:
     - Dam ci mapę... wszystkie pułapki... Sam znajdziesz, nie pożałujesz.
     Red słuchał go stojąc bez ruchu, potem rozwarł palce, wypuścił kastet i
powiedział:
     - Dobra. Twoje zadanie: masz leżeć nieprzytomny, zrozumiano? Jęcz i nie
daj się dotknąć.
     Siadł przy kierownicy, zapalił silnik i samochód ruszył.
     I  wszystko  poszło jak z  płatka, nikt nie wyszedł z przyczepy,  kiedy
landrover,  posłuszny znakom drogowym,  powoli przejechał obok  wartowni,  a
następnie wciąż zwiększając i zwiększając szybkość  popędził do miasta przez
południowe przedmieścia. Była szósta rano, na ulicach pusto, asfalt czarny i
mokiy,   automatyczne   światła   sieroce   i   niepotrzebnie   mrugają   na
skrzyżowaniach.  Minęli piekarnię z  wysokimi, jasno  oświetlonymi  oknami i
Reda owionął ciepły i niebywale smakowity zapach.
     -  Żreć mi  się  chce  - powiedział  Red,  rozluźniając  zdrętwiałe  od
napięcia mięśnie, i przeciągnął się wpierając dłonie w kierownicę.
     - Co? - z przerażeniem zapytał Barbridge.
     -  Mówię,  że  mi  się  żreć chce...  Ty dokąd?  Do  domu czy prosto do
Rzeźnika?
     - Do Rzeźnika,  do Rzeźnika gazuj! - pospiesznie zamamrotał  Barbridge,
pochylił się do przodu  i gorączkowym oddechem ział Redowi w plecy. - Prosto
do niego!  Jedź  szybko!  Należy mi  się od niego  jeszcze  siedemset... Ale
szybciej, szybciej,  czego  wleczesz  się jak mucha w smole! - nagle  zaczął
kląć bezsilnie i  paskudnie, wstrętnymi,  brudnymi słowami, zapluwąjąc  się,
zachlystując i dławiąc atakami kaszlu.
     Red  nie  odzywał się,  nie miał ani czasu,  ani  siły  na  uspokajanie
rozszalałego Ścierwnika, należało możliwie szybko z tym wszystkim skończyć i
chociaż godzinę, chociaż pół godziny pospać przed  spotkaniem w "Metropolu".
Skręcił  w Ulicę Szesnastą,  przejechał dwa  kwartały i  zatrzymał  samochód
przed szarą piętrową willą.
     Otworzył mu sam Rzeźnik. Widocznie  dopiero  wstał i szedł do łazienki.
Ukazał się we wspaniałym szlafroku,  a w ręku dzierżył szklankę ze  sztuczną
szczęką. Włosy miał rozkudłane, pod oczami ciemne napuchnięte worki.
     - O! - powiedział. - To ty. Rudy? Co powiesz?
     - Włóż zęby i jedziemy - powiedział Rudy.
     - Aha - odparł Rzeźnik i zapraszająco ruchem głowy  wskazał hall, a sam
człapiąc perskimi pantoflami zdumiewająco szybko podążył do łazienki.
     - Kto? - zapytał stamtąd.
     - Barbridge - odpowiedział Red.
     - Co?
     - Nogi.
     W łazience poleciała z kranu woda, rozległo się parskanie, coś upadło i
potoczyło się  po  kamiennej posadzce.  Red zmęczonym ruchem usiadł w fotelu
wyjął  papierosa,  zapalił  i  rozejrzał się dookoła. Tak, hall był  niczego
sobie. Rzeźnik  nie  żałował  pieniędzy. Był  bardzo  doświadczonym i bardzo
modnym chirurgiem,  znakomitością nie tylko miasta, ale i całego stanu, a ze
stalkerami związał się rzecz jasna, nie dla pieniędzy. On również brał swoją
dolę ze  Strefy - brał w naturze, w  różnych przedmiotach,  które stosował w
swojej  praktyce   lekarskiej,   brał  w  wiedzy,   którą  zdobywał   lecząc
okaleczonych stalkerów  i  studiując przy tym  różne nie znane  do  tej pory
choroby i  deformacje ludzkiego organizmu, brał w sławie, sławie  pierwszego
na świecie lekarza - specjalisty  od pozaziemskich chorób mieszkańców Ziemi.
Pieniądze zresztą również brał z niemałą ochotą.
     - A konkretnie: co z  nogami? - zapytał Rzeźnik wychodząc z  łazienki z
ogromnym  ręcznikiem  przewieszonym   przez  ramię.  Skrajem  tego  ręcznika
ostrożnie wycierał swe długie, nerwowe palce.
     - Wlazł w "pudding" - powiedział Red. Rzeźnik gwizdnął.
     - A więc mamy z głowy  Barbridge'a  - mruknął. - Szkoda, bo wybitny był
stalker.
     -  To  drobiazg  -  powiedział Red  rozsiadając  się w fotelu.  - Ty mu
zrobisz  protezy  i Barbridge  na  protezach  jeszcze nam po  Strefie będzie
kuśtykał.
     - No dobrze  - powiedział  Rzeźnik. Na  jego  twarzy już  malowała  się
profesjonalna rzeczowość. - Poczekaj, zaraz się ubiorę.
     Kiedy się  ubierał, kiedy  gdzieś dzwonił - zapewne  do swojej kliniki,
żeby  wszystko przygotowali do  operacji - Red  nieruchomo leżał w  fotelu i
palił.  Tylko  raz  się  poruszył,  żeby  wyciągnąć manierkę. Pił  malutkimi
łykami, ponieważ w manierce zostało już tylko trochę na dnie, i starał się o
niczym nie myśleć. Po prostu czekał.
     Potem razem  poszli do  samochodu. Red usiadł  przy kierownicy. Rzeźnik
obok niego i  od razu  przechylił się przez oparcie i zaczął obmacywać  nogi
Barbridge'a. Barbridge,  cichy teraz i nastroszony,  mamrotał coś  żałośnie,
obiecywał ozłocić, bez przerwy wspominał dzieci i nieboszczkę  żonę, błagał,
żeby mu uratować przynajmniej kolana. Kiedy podjechali pod klinikę,  Rzeźnik
zaklął  nie widząc przed  bramą  sanitariuszy, jeszcze  w biegu wyskoczył  z
samochodu  i zniknął za  drzwiami.  Red  znowu  zapalił, a  Barbridge  nagle
powiedział zupełnie wyraźnie i dobitnie, jakby już całkowicie oprzytomniał.
     - Chciałeś mnie zabić. Ja ci to zapamiętam.

     - Ale przecież nie zabiłem - obojętnie powiedział Red.
     - Tak, nie zabiłeś... - Barbridge przez moment milczał. - To ci również
zapamiętam.
     - Zapamiętaj, zapamiętaj - powiedział Red. - Ty byś mnie oczywiście nie
zabił,  skądże  znowu... - odwrócił  się i  popatrzył na starego.  Barbridge
niepewnie krzywił usta poruszając wyschłymi wargami. - Ty byś mnie po prostu
tam zostawił
     - powiedział Red. -  Porzuciłbyś mnie w Strefie i końce w wodę. Tak jak
Okularnika.
     - Okularnik  sam  skonał -  ponuro  zaprzeczył  Barbridge. - Bez  mojej
pomocy. Przykuło go.
     - Kanalia - powiedział obojętnie Red i odwrócił się. - Ścierwnik.
     Z bramy wyskoczyli  zaspani,  rozkudlani  sanitariusze i rozkładając  w
biegu nosze pocwałowali do samochodu. Red, od czasu do czasu zaciągając  się
papierosem, patrzył, z jaką wprawą wydobyli Barbridge'a z samochodu, ułożyli
na noszach i wnieśli do kliniki. Barbridge leżał nieruchomo, ręce skrzyżował
na  piersi i zobojętniały na  wszystko patrzył  w niebo. Jego ogromne stopy,
przeżarte "puddingiem", były dziwnie nienaturalnie wykręcone. To był ostatni
ze  starych  stalkerów,  ostatni z  tych,  którzy  rozpoczęli  polowanie  na
pozaziemskie skarby od razu po Lądowaniu, kiedy Strefy, jeszcze nie nazywano
Strefą, kiedy  jeszcze  nie było instytutów  naukowych,  ani  muru, ani  sił
policyjnych  ONZ, kiedy  miasto  sparaliżowała  groza,  a świat  chichotał z
powodu  nowej  kaczki  dziennikarskiej.  Red  miał  wtedy  dziesięć  lat,  a
Barbridge  był  silnym  i  zręcznym mężczyzną  -  uwielbiał  picie  na cudzy
rachunek,  bójki  i  obmacywanie po  kątach niedostatecznie spostrzegawczych
dziewcząt.  Własne dzieci  doszczętnie go wtedy nie interesowały, ale nędzną
szują  był  już wówczas, bo  kiedy  wypił,  z jakąś  obrzydliwą  satysfakcją
katował  swoją  żonę  - hałaśliwie,  pedantycznie, żeby wszyscy widzieli,  i
wreszcie zatłukł ją na śmierć.
     Red zawrócił i nie zwracając uwagi na światła,  szczękając klaksonem na
przechodniów, ścinając zakręty pojechał prosto do domu.
     Zahamował   przed  garażem,  a  kiedy  wysiadł   z  samochodu  zobaczył
administratora,  który  szedł  mu na spotkanie od strony  skweru. Jak zwykle
administrator   był   w  fatalnym  humorze   i  jego  wymięta  twarzyczka  z
opuchniętymi  oczkami wyrażała  skrajne obrzydzenie,  jakby  stąpał  nie  po
ziemi, a po kupie nawozu.
     - Dzień dobry  -  powiedział grzecznie Red. Administrator zatrzymał się
na dwa kroki przed Redem i pokazał palcem za siebie.
     -  To pańska  robota?  - zapytał  niewyraźnie.  Było widać, że  to jego
pierwsze słowa od wczoraj.
     - O czym pan mówi?
     - Ta huśtawka... To pan ją postawił?
     - Ja.
     - W jakim celu?
     Red nie odpowiedział,  poszedł do bramy garażu i  zaczął  ją  otwierać.
Administrator ruszył za nim i stanął za jego plecami.
     - Pytam, w jakim celu postawił pan tę huśtawkę? Kto pana prosił?
     -  Moja  córka prosiła  -  odpowiedział Red  bardzo spokojnie.  Właśnie
odmykał bramę.
     -  Ja  tu nie pytam o pańską  córkę! - Administrator podniósł głos. - O
pańskiej  córce  będziemy rozmawiać oddzielnie. Pytam,  kto  panu  pozwolił?
Jakim prawem pan się rządzi na skwerze?
     Red odwrócił się i stał przez  chwilę nieruchomo, uważnie wpatrując się
w blady pożyłkowany  nos. Administrator zrobił krok do tylu i odezwał się  o
ton niżej:
     - Balkonu pan też nie odmalował. Ile razy już panu...

     -  Nadaremnie  się  pan  stara  -  powiedział Red. - Ja  się  i tak nie
wyprowadzę.
     Wrócił do samochodu  i  zapalił  silnik. Polożył dłonie na kierownicy i
dopiero teraz zauważył, jak zbielały mu kostki palców. Wtedy  wysiadł  i już
nie starając się opanować powiedział:
     -  Ale jeżeli, pomimo wszystko,  będę musiał  się  wyprowadzić, to  już
dzisiaj zamów sobie miejsce na cmentarzu, gnido.
     Wprowadził samochód do  garażu,  zapalił światlo i zamknął bramę. Potem
wydobył  z  fałszywego  zbiornika  na benzynę  worek  z towarem, doprowadził
samochód do porządku,  worek  włożył  do  starego  koszyka, na worku położył
wędki, jeszcze  wilgotne,  oblepione  trawą  i  liśćmi  a na wierzch wysypał
śnięte   ryby,  które   Barbridge  kupił   wczoraj  w  jakimś   sklepiku  na
przedmieściu. Potem raz  jeszcze obejrzał  samochód ze wszystkich stron,  po
prostu  z   przyzwyczajenia.   Do  tylnego  prawego  światła  przylepił  się
spłaszczony papieros. Red oderwał go  - papieros był szwedzki. Red  pomyślał
chwilę  i  wsadził go  do  pudełka  od  zapałek.  W  pudełku  już  były trzy
niedopałki.
     Na schodach  nie spotkał  nikogo. Stanął przed swoimi  drzwiami i drzwi
otwarły  się, zanim zdążył sięgnąć  po klucz.  Wszedł bokiem,  trzymając pod
pachą ciężki kosz, i  otuliło go znajome  ciepło i  znajome zapachy własnego
mieszkania, a Guta objęła go za szyję i zamarła bez  ruchu,  kryjąc twarz na
jego  piersi, nawet przez  kombinezon  i  grubą koszulę czuł, jak gwałtownie
bije jej serce. Red nie przeszkadzał jej - cierpliwie stał i czekał, aż Guta
się  uspokoi,  chociaż  właśnie  w tej  chwili  poczuł,  jak  strasznie jest
zmęczony i wyprany z sił.
     - Już  w porządku... -  powiedziała wreszcie  niskim,  nieco  ochrypłym
głosem,  puściła go,  zapaliła światło w przedpokoju, a sama nie  odwracając
głowy poszła do  kuchni.  - Zaraz zrobię  ci  kawę... - powiedziała już  zza
drzwi.
     - Przyniosłem ryby - powiedział Red umyślnie, rześkim głosem.  -  Usmaż
je, tylko wszystkie od razu głodny jestem, że nie masz pojęcia!
     Guta  wróciła  kryjąc twarz w rozpuszczonych włosach. Red postawił kosz
na  podłodze,  pomógł  jej  wyjąć siatkę z rybami i razem zanieśli siatkę  z
rybami do kuchni i wrzucili ryby do zlewozmywaka.
     - Idź, wykąp się  - powiedziala Guta - zanim skończysz, wszystko będzie
gotowe.
     - Jak tam Mariszka? - zapytał Red siadając i zdejmując buty.
     - Gadała  przez cały wieczór - odparła Guta. - Z trudem zagoniłam ją do
łóżka. Bez przerwy marudziła - gdzie tata i gdzie tata? nic, tylko dawaj jej
tatę...
     Zwinnie  i bezszelestnie  poruszała się w kuchni, krzepka, zgrabna. Już
kipiała woda  w  rondelku i leciały łuski  spod  noża,  skwierczał  olej  na
ogromnej patelni i wspaniale pachniało świeżą kawą.
     Red wstał, na bosaka poszedł do przedpokoju, zabrał koszyk i zaniósł go
do  komórki. Potem zajrzał do sypialni.  Mariszka  spała  spokojnie,  kołdra
leżała na podłodze, koszulka zawinięta aż pod szyję i mała widoczna była jak
na  dłoni - maleńkie, senne zwierzątko.  Red  nie wytrzymał, pogłaskał ją po
plecach zarośniętych ciepłym  złocistym futerkiem l po raz tysięczny zdumiał
się,  jakie  to futerko jest długie i jedwabiste.  Miał ogromną ochotę wziąć
Mariszkę na ręce, ale bał  się  ją obudzić,  zresztą  był brudny jak  czort,
przesiąknięty  Strefą i  śmiercią.  Wrócił  do kuchni, usiadł  przy  stole i
powiedział:
     - Nalej mi filiżankę kawy. Umyję się później.
     Na stole leżała popołudniowa poczta, cały plik gazet:
     "Harmont  Hews", tygodnik "Kulturysta", "Playboy" - dużo tego  przyszło
--   i  gruby,  w  szarej  oprawie   "Biuletyn   Międzynarodowego  Instytutu
Cywilizacji  Pozaziemskich" nr 56. Red wziął z rąk Guty  filiżankę parującej
kawy  i przysunął  sobie  "Biuletyn". Jakieś  hieroglify,  znaczki,  rysunki
techniczne...  Na zdjęciach znane przedmioty w dziwacznych ujęciach. Jeszcze
jeden  pośmiertny  artykuł  Kiryła Panowa  "O  pewnej  niezwykłej  własności
pułapek magnetycznych typu 77-b". nazwisko "Fanow" obwiedzione czarną ramką,
a  na  dole drobnym drukiem wyjaśnienie:  "Doktor Kirył  Fanów, ZSSR,  zmarł
tragicznie
     w czasie przeprowadzania eksperymentu w kwietniu 19.. roku". Red rzucił
     "Biuletyn", wypił trochę kawy parząc sobie gardło i zapytał:
     - Przyszedł ktoś wczoraj?
     -  Szuwaks przyszedł -  powiedziała  Guta po  króciutkiej pauzie. Stała
przy kuchence
     i patrzyła na Reda. - Był zalany w trupa, więc go spławiłam.
     - A co na to Mariszka?
     -  Oczywiście  nie  chciała  go  wypuścić.  Zaczęła  nawet  płakać. Ale
powiedziałam jej,
     że wujek Szuwaks źle się  czuje, na  to ona  z  całkowitym zrozumieniem
odpowiada:
     "Wujek Szuwaks znowu się urżnął".
     Red uśmiechnął się i łyknął kawy. Potem zapytał:
     - A jak sąsiedzi?
     I tym razem Guta odezwała się dopiero po króciutkiej przerwie.
     - Jak zwykle - odparła wreszcie.
     - Dobrze nie chcesz, to nie mów.
     - A tam! - powiedziała i z obrzydzeniem machnęła ręką.  - Dzisiaj znowu
puka  ten  babsztyl  z  dołu. Ślepia  wytrzeszczyła,  z  pyska toczy  pianę.
Dlaczego w nocy piłujemy coś w łazience?
     - Zaraza  -  powiedział Red przez zęby. -  Słuchaj, a może rzeczywiście
się wyprowadzimy? Kupimy sobie domek  gdzieś  na przedmieściu, gdzie nie  ma
nikogo, jakąś opuszczoną willę, co ty na to?
     - A Mariszka?
     -  O Boże  -  powiedział Red. -  Czy doprawdy my  we  dwoje nie zdołamy
sprawić, żeby czuła się szczęśliwa? Guta pokręciła głową.
     - Ona  lubi dzieci. I  dzieci ją też lubią. Przecież one nie  są winne,
że...
     - Tak - powiedział Red. - One rzeczywiście nie są winne...
     -  Zostawmy  to!  -  powiedziała  Guta.  -  Ktoś   do  ciebie  dzwonił.
Powiedziałam, że pojechałeś na ryby. Red odstawił filiżankę i wstał.
     - No dobra - powiedział. - Jednak pójdę się umyć.  Mam  jeszcze mnóstwo
spraw do załatwienia.
     Zamknął się  w łazience, wrzucił  ubranie  do  pojemnika  na  brudy,  a
kastet, resztę muterek, papierosy i inne drobiazgi położył na półkę.
     Długo  kręcił  się  pod gorącym  jak  wrzątek  natryskiem,  stękając  i
rozcierając  ciało szorstką  gąbką,  aż skóra zrobiła  się  purpurowa, potem
zakręcił prysznic usiadł  na brzegu wanny i zapalił. W rurach śpiewała woda,
w kuchni Guta  brzęczała pokrywkami garnków. Zapachniało smażoną rybą, potem
Guta zapukała do drzwi łazienki i podała mu czystą bieliznę.
     -  Pospiesz się -  powiedziała. -  Ryba  wystygnie. Red uśmiechnął się:
wróciła już do równowagi i znowu zaczęła  komenderować. Ubrał się, to znaczy
naciągnął podkoszulek i kąpielówki, i w takim stroju wrócił do kuchni.
     - Teraz można coś zjeść - powiedział siadając,
     - Wrzuciłeś bieliznę do pojemnika? - zapytała Outa.
     - Aha - wymamrotał z pełnymi ustami. - Wspaniała rybka!
     - Wodą zalałeś?
     -  Niee... Przepraszam,  sir, to  się więcej nie powtórzy, sir. Uspokój
się,  jeszcze  zdążysz,  posiedź  chwilę! -  złapał ją za  rękę i  spróbował
posadzić sobie na kolanach,  ale  Guta wywinęła się i usiadła  na krześle  z
drugiej strony.

     - Nie podoba ci się mąż - powiedział  Red, znowu zapychając sobie usta.
- Lekceważysz go, jak się okazuje.
     - Jaki tam z ciebie mąż - powiedziała Guta. - Pusty worek, a  nie  mąż.
Trzeba cię dopiero nabić, jak siennik.
     -  A może jednak? - powiedział  Red.  - Przecież zdarzają  się cuda  na
świecie!
     - Jakoś nie  pamiętam, żeby zdarzył się  tobie taki cud. Może  napijesz
się czegoś? Red niezdecydowanie bawił się widelcem.
     - Raczej nie - powiedział. Spojrzał na zegarek i wstał.
     - Zaraz  wychodzę. Przygotuj  mi  wyjściowy  garnitur. Według kategorii
"S", Krawat, koszula...
     Z  rozkoszą  człapiąc  czystymi,  bosymi  stopami po  chłodnej podłodze
poszedł do komórki i  zamknął drzwi na zasuwę. Potem włożył gumowy  fartuch,
wcisnął długie do  łokcia  gumowe rękawice i wyłożył na  stół  to, co było w
worku.  Dwa "pustaki". Pudełko  z "agrafkami".  Dziewięć  "bateryjek".  Trzy
"bransolety". I jedno jakieś  kółko " też coś w rodzaju "bransolety", ale  z
białego metalu, większe o średnicy około  trzydziestu milimetrów. Szesnaście
sztuk "czarnych bryzg" zawiniętych w plastyk. Dwie "gąbki" wielkości pięści,
znakomicie  zachowane.  Trzy  "świerzby". Słoik  "gazowanej gliny". W  worku
został  jeszcze ciężki porcelanowy kontener, starannie  opakowany w  szklaną
watę, ale  Red zostawił go w spokoju. Wyjął papierosy,  zapalił  i zapatrzył
się w leżące na stole przedmioty.
     Potem  wysunął  szufladę,  wziął  arkusz  papieru,  ogryzek   ołówka  i
liczydło. Zagryzając  papierosa w  kąciku warg  i mrużąc oczy od dymu, pisał
cyfrę za cyfrą, w trzech słupkach, a następnie pierwsze dwa podsumował. Sumy
okazały  się  poważne.  Red  zdusił  niedopałek  w  popielniczce,  ostrożnie
otworzył  pudełko  i wysypał  "agrafki" na  papier. W  elektrycznym  świetle
"agrafki"  mieniły się granatowo i tylko z rzadka tryskały czystymi kolorami
tęczy - żółtym, czerwonym, zielonym.  Red wziął jedną "agrafkę" i ostrożnie,
żeby się nie ukłuć, zacisnął ją  miedzy palcem wskazującym a kciukiem. Potem
zgasił  światło i  odczekał  chwilę przywykając do ciemności. Ale  "agrafka"
milczała. Odłożył ją na  bok, znalazł po ciemku następną i  również zacisnął
ją w palcach, nic. Zacisnął  palce silniej,  ryzykując ukłucie,  i "agrafka"
przemówiła - przebiegały wzdłuż niej słabe,  czerwone błyski,  po czym nagle
zastąpiły  je  rzadsze, zielone. Kilka  sekund Red  podziwiał  zagadkową grę
światełek,  która,  jak dowiedział się z  "Biuletynu", z  całą pewnością coś
oznaczała,  być  może  nawet coś bardzo ważnego, epokowego, później  położył
"agrafkę" oddzielnie i wziął w palce następną.
     "Agrafek" było siedemdziesiąt trzy, z tego dwanaście  mówiło,  a reszta
milczała.  One też powinny przemówić,  ale do tego potrzebna była  specjalna
maszyna  wielkości  stołu,  same palce  nie  wystarczały. Red znowu  zapalił
światło  i  do poprzednich  liczb  dopisał  jeszcze  dwie. I  dopiero  wtedy
zdecydował się.
     Wsadził obie  ręce do worka i wstrzymując oddech  wydobył  i położył na
stole miękki pakunek. Przez jakiś czas w zadumie, pocierając wierzchem dłoni
podbródek, patrzył  na  to, co  przed nim leżało. Potem jednak wziął ołówek,
pokręcił  nim w niezgrabnych gumowych palcach i znowu odłożył. Wyjął jeszcze
jednego papierosa i patrząc na paczkę wypalił go w całości.
     - Po jakiego  diabła! - powiedział  głośno i  stanowczym ruchem  włożył
zawiniątko z powrotem do worka. - Dosyć tego. Wystarczy.
     Szybko zsypał "agrafki" z powrotem do pudełka i  wstał. Czas było  iść.
Zapewne z pół  godziny można by  pospać, żeby  mieć  świeższą  głowę,  ale z
drugiej strony  znacznie lepiej zjawić się  na miejscu wcześniej i sprawdzić
jak i co.  Zdjął  rękawice, odwiesił fartuch i nie gasząc  światła wyszedł z
komórki.
     Garnitur leżał  już  na  łóżku i Red zaczął  się  ubierać.Wiązał  przed
lustrem krawat, kiedy za jego  plecami  cichutko  skrzypnęły  deski podłogi,
rozległo się  zawzięte sapanie  i Red zrobił  posępną minę, aby  powstrzymać
uśmiech.
     - Uu! - zadźwięczał tuż obok cienki głosik i coś złapało Reda za nogę.
     - Ach! - zawołał Red i udał omdlenie padając na łóżko.
     Mariszka z piskiem i śmiechem natychmiast wdrapała się na ojca. Deptała
po nim, ciągnęła  za włosy i  zasypywała mnóstwem wiadomości. Willy sąsiadów
oderwał lalce nogę. Na drugim  piętrze pojawił  się kotek, cały biały, tylko
oczy ma  czerwone - widocznie  nie  słuchał  mamy  i  chodził do  Strefy. Na
kolację  była  kasza  z  konfiturami.  Wujek  Szuwaks  znowu  się  urżnął  i
zachorował,  nawet  płakał.  Dlaczego ryby  nie  toną  chociaż są w  wodzie?
Dlaczego mama  nie spała w nocy? Dlaczego palców jest pięć, ręce dwie, a nos
tylko jeden?... Red  ostrożnie tulił  pełzające po  nim  ciepłe  stworzenie,
wpatrywał się w ogromne, ciemne, pozbawione białek oczy, przyciskał twarz do
pyzatego, zarośniętego złotym jedwabistym puchem policzka i powtarzał:
     - Mariszka... Mariszka... Moje śmieszne stworzonko...
     Potem nad uchem ostro zadzwonił  telefon. Red wyciągnął rękę i podniósł
słuchawkę.
     - Słucham. Telefon milczał.
     - Halo! - powiedział Red. - Halo!
     Nikt  nie odpowiedział. Potem  w słuchawce  szczęknęło  i  rozległy się
krótkie sygnały.  Wtedy Red  wstał,  postawił  Mariszkę na  podłodze  i  nie
słuchając  jej  dłużej  włożył spodnie i marynarkę.  Mariszka  trzepała  bez
wytchnienia, ale Red tylko uśmiechał się z roztargnieniem kątem  ust, więc w
końcu doczekał się oświadczenia, że tata połknął język i zakąsił  zębami, po
czym zostawiano go w spokoju.
     Red wrócił  do komórki, schował  do teczki  wszystko,  to co  leżało na
stole, wstąpił  do łazienki po kastet, znowu wrócił do komórki, wziął teczkę
do jednej ręki, koszyk z workiem do  drugiej,  wyszedł, pedantycznie zamknął
drzwi komórki i krzyknął w stronę Guty:
     "Wychodzę!"
     - Kiedy wrócisz? - zapytała Guta wychodząc z kuchni. Uczesała się już i
umalowała. Zamiast  szlafroka  miała na  sobie  sukienkę, ulubioną  sukienkę
Reda, jaskrawoniebieską, z głębokim dekoltem.
     - Zadzwonię - powiedział patrząc na nią. Potem podszedł, pochylił się i
pocałował ją w dekolt.
     - Idź już - cicho powiedziała Guta.
     - A ja? A mnie? - zaszczebiotala Mariszka wciskając się między nich.
     Trzeba  było  pochylić  się  jeszcze  niżej.  Guta  patrzyła   na  Reda
nieruchomymi oczami.
     - Wszystko w porządku - powiedział Red. - Nie martw się. Zadzwonię.
     Na  podeście  schodów, piętro niżej.  Red zobaczył tęgiego  mężczyznę w
pasiastej  piżamie,  który majstrował przy zamku  swoich  drzwi.  Z ciemnego
wnętrza mieszkania ciągnęło ciepłym,  kwaśnym zaduchem.  Red zatrzymał się i
powiedział:
     - Dzień dobry.
     Tęgi mężczyzna strachliwie spojrzał na Reda  przez opasłe ramię  i  coś
odburknął.
     - Pańska  małżonka przychodziła  do  nas  w  nocy  - powiedział Red.  -
Skarżyła się, że coś piłujemy. To jakieś nieporozumienie.
     - Co mi do tego? - warknął mężczyzna w piżamie.
     - Żona  robiła wczoraj pranie -  ciągnął Red. - Jeżeli przeszkadzaliśmy
państwu, to przepraszam.
     - Ja nic nie mówiłem - powiedział mężczyzna w piżamie. - Proszę...

     - W takim razie bardzo się cieszę - powiedział Red.
     Zszedł na dół,  wstąpił do garażu, koszyk  z workiem  postawił w kącie,
zasłonił starym siedzeniem z samochodu i wyszedł na ulicę.
     Miał niedaleko - dwa  kwartały  do  placu, potem  przez  park i jeszcze
jeden  kwartał  do  Centralnego  bulwaru.  Przed  "Metropolem"   jak  zwykle
błyszczał chromem i lakierem różnobarwny szereg samochodów,  służba hotelowa
w  malinowych  liberiach wnosiła walizki, jacyś  solidni  zagraniczni goście
rozmawiali w  grupach  po  dwóch  i  trzech na  marmurowych schodach,  ćmiąc
cygara.  Red  postanowił  chwilowo  tam  nie  wchodzić.  Usiadł pod  markizą
maleńkiej  kawiarenki po  drugiej stronie  ulicy, poprosił o kawę i zapalił.
Dwa kroki od niego siedziało trzech oficerów z międzynarodowej policji. Byli
po cywilnemu i w  milczeniu, spiesznie pochłaniali opiekane  parówki  i pili
ciemne  piwo  z wysokich szklanych kufli.  Po  drugiej  stronie, o  dziesięć
kroków dalej, jakiś  sierżant gniewnie pożerał smażone  ziemniaki -  widelec
trzymał  w zaciśniętej  pięści, niebieski  hełm  leżał  do  góry  nogami  na
podłodze, pas  z kaburą wisiał na oparciu  krzesła, więcej nikogo w kawiarni
nie  było.  Kelnerka, nie  znana Redowi kobieta w  średnim  wieku, stała pod
ścianą i od czasu do czasu ziewała,  wytwornie zasłaniając usta dłonią. Była
za dwadzieścia dziewiąta.
     Red zobaczył, jak przełykając ostatnie kęsy i wciskając na głowę miękki
kapelusz wychodzi z hotelu Richard Nunnun.  Dziarsko sturlał się ze stopni -
świeżo wykąpany,  malutki, pulchniutki, różowy,  taki okropnie zadowolony  i
przekonany,  że  nadchodzący  dzień  nie  przyniesie  mu  żadnych  kłopotów.
Pomachał  komuś  ręką,  przerzucił  przez  prawe  ramię zwinięty  płaszcz  i
podszedł do swego peugeota.
     Peugeot  Dicka był również  pulchniutki, nieduży,  świeżo  umyty  i też
jakby absolutnie pewny, że żadne nieprzyjemności mu nie grożą.
     Red zasłaniając się dłonią patrzył, jak Nunnun, zaaferowany i rzeczowy,
sadowi się za kierownicą, jak coś przekłada z przedniego siedzenia na tylne,
podnosi coś  z podłogi, poprawia boczne lusterko. Wreszcie  peugeot parsknął
błękitnym  dymkiem,  pisnął  na jakiegoś Afrykanina  w  burnusie  i dziarsko
wytoczył się na ulicę. Można było przypuścić z dużą dozą prawdopodobieństwa,
że Nunnun  wybierał się  do  instytutu,  a  to  znaczyło, że  będzie  musiał
objechać fontannę  i przejechać obok  kawiarni. Na to, żeby  wstać i  wyjść,
było  już  za  późno i dlatego Red  tylko jeszcze szczelniej zasłonił  twarz
dłonią  i zgarbił się nad swoją filiżanką. Jednakże nic nie pomogło. Peugeot
zapiszczał mu  nad samym uchem, zgrzytnęły  hamulce i  rześki  głos  Nunnuna
zawołał:
     - Hej! Shoehart! Red!
     Klnąc w myśli  Red  podniósł głowę, Nunnun już szedł do niego, z daleka
wyciągając rękę. Promienia! życzliwością.
     - Co  tu  robisz  tak wcześnie?  -  zapytał podchodząc. nie,  dziękuję,
Madame - rzucił kelnerce. - Nie będę nic zamawiał... - i znowu do Reda - Sto
lat cię nie widziałem. Gdzie przepadasz? Co robisz?
     -  Nic szczególnego... - niechętnie  powiedział  Red.  -  Tak...  różne
głupstwa.
     Red  obserwował  jak  Nunnun  ze  zwykłym  dla  niego  zaaferowaniem  i
starannością  sadowi  się  na  krześle vis a  vis niego, pulchnymi  rączkami
odsuwa wazonik z serwetkami w jedną stronę, a talerzyk po kanapkach w drugą,
słuchał jego życzliwej paplaniny.
     -  Nie powiem, żebyś wyglądał kwitnąco,  nie  dosypiasz, czy co? Wiesz,
ostatnio też się zdrowo  uszarpałem z tą całą automatyzacją, ale żeby aż nie
spać? O  nie, bracie, sen jest dla  mnie najważniejszy, żeby nawet wszystkie
automaty diabli wzięli... -  nagle  się  rozejrzał. - Pardon,  a może  ty na
kogoś czekasz? Nie przeszkadzam ci?
     - Nie... - ospale powiedział Red.  -  Miałem  po prostu trochę  czasu i
pomyślałem, że dobrze byłoby się napić kawy.
     - No,  ja cię  długo  nie zatrzymam  -  powiedział  Dick i  spojrzał na
zegarek.  -  Słuchał,  Red,  daj  spokój  tym swoim  głupstwom  i wracaj  do
instytutu. Przecież  wiesz, że tam  cię przyjmą  w każdej chwili. Chcesz, to
znowu będziesz pracował z Rosjaninem, niedawno przyjechał.
     Red pokręcił głową.
     - Nie -  powiedział. -  Drugi Kirył jeszcze się nie urodził... Zresztą,
nie  mam co teraz  robić  w waszym  Instytucie...  Teraz  wszystko już  jest
zautomatyzowane,  do Strefy  chodzą roboty,  stąd  wniosek,  że  premie  też
dostają roboty... A te grosze, które płacicie laborantom... ja więcej wydaję
na papierosy.
     - Daj spokój, wszystko można załatwić - powiedział Nunnun.
     - A ja nie  lubię, jak mi załatwiają  - powiedział Red. -  Od urodzenia
sam sobie wszystko załatwiałem i nadal zamierzam.
     - Strasznie dumny się zrobiłeś - z naganą, powiedział Nunnun.
     -  Jaki tam dumny.  Po  prostu  nie lubię  się  liczyć z  forsą,  i  to
wszystko.
     - No cóż, może masz racje - z roztargnieniem powiedzial Dick. Obojętnie
spojrzał  na teczkę Reda  leżącą obok  na krześle, przetarł  palcem  srebrną
tabliczkę,  z  wygrawerowaną cyrylicą. - Słusznie,  pieniądze  są, potrzebne
człowiekowi po to, żeby  o nich  nie myśleć... Kirył ci podarował? - zapytał
wskazując na teczkę.
     - Dostałem w spadku po nim  - powiedział Red. - Coś ostatnio jakoś cię,
nie widać w "Barge", dlaczego?
     - Umówmy się, że to raczej ciebie  nie widać -  odparł Nunnun. - Bo  ja
prawie codziennie jem tam obiad, tu w "Metropolu" za każdy kotlet każą sobie
płacić  bajońskie  sumy...  Słuchaj - powiedział nagle. - Jak  ty  jesteś  z
forsą?
     - Chcesz ode mnie pożyczyć? - zapytał Red.
     - Wręcz przeciwnie.
     - Aha, to znaczy, że proponujesz mi pożyczkę...
     - Jest robota do zrobienia - powiedział Nunnun.
     - O Boże! - powiedział Red. - I ty także!
     - A kto jeszcze? - natychmiast zapytał Nunnun.
     - W ogóle dużo was takich... pracodawców.
     Nunnun, jakby go dopiero teraz
     zrozumiał, roześmiał się.
     - Ależ nie, tu nie chodzi o twoją główną specjalność...
     - A o czyją?
     Nunnun znowu spojrzał na zegarek.
     -  Słuchaj -  powiedział  wstając. - Przyjdź dziś  w porze obiadowej do
"Barge", tak gdzieś około drugiej. Porozmawiamy.
     - Na drugą mogę nie zdążyć - powiedział Red.
     - W takim razie wieczorem, o szóstej. Stoi?
     - Zobaczymy - powiedział Red i też spojrzał  na zegarek.  Była za  pięć
dziewiąta.
     Nunnun skinął  dłonią i potoczył  się do swego Peugota. Red odprowadził
go  spojrzeniem,  zawołał  kelnera,  poprosił  o  "Lucky  Strike", zapłacił,
niespiesznie przeszedł  jezdnię i wszedł  do hotelu. Słońce przypiekało  już
mocno,  ulicę  szybko wypełniał wilgotny  zaduch i Red  poczuł, jak go pieką
powieki.  Mocno  zmrużył  oczy, żałując, że  nie starczyło czasu na  chociaż
godzinę snu przed  ważnym spotkaniem. I  w tym  właśnie momencie to na niego
naszło.
     Nic podobnego  nigdy mu się nie przytrafiło  poza Strefą, a i w Strefie
zdarzyło się zaledwie dwa  lub trzy  razy.  Jakby nagle  znalazł się w innym
święcie. Miliony  zapachów jednocześnie natarły  na niego  - ostre, słodkie,
metaliczne, czułe, niebezpieczne, trwożne ogromne  jak  domy,  mikroskopijne
jak  pyłki,  ciężkie  jak kamienie, subtelne  i  skomplikowane jak mechanizm
zegarka.  Powietrze  stwardniało,  wykrystalizowały  się  w  nim  krawędzie,
płaszczyzny,  kąty,  jakby  przestrzeń wypełniały  ogromne,  szorstkie kule,
śliskie  ostrosłupy, gigantyczne  graniaste  kryształy i  przez  to wszystko
trzeba było się przedzierać, jak  w majakach sennych przez ciemny  zagracony
antykwariat,  pełen  staroświeckich,  cudacznych  mebli.  Trwało  to  ułamek
sekundy.  Red otworzył oczy i wszystko zniknęło. To nie był odmienny świat -
to świat  znany, codzienny, zwrócił  się  ku Redowi inną, nie znaną  stroną,
zwrócił  się na mgnienie, a potem znowu szczelnie się zatrzasnął, zanim  Red
zdołał cokolwiek zrozumieć...
     Nad uchem warknął  zirytowany klakson. Red przyśpieszył  kroku, później
pobiegł i  zatrzymał  się  dopiero pod  samym  "Metropolem".  Serce  biło mu
nieprzytomnie. Postawił  teczkę  na  asfalcie, pospiesznie  rozerwał  paczkę
papierosów  i zapalił.  Zaciągał  się głęboko i ciężko dyszał,  jakby  przed
chwilą stoczył walkę. Dyżurny policjant zatrzymał się obok Reda i troskliwie
zapytał:
     - Czy potrzebuje pan pomocy?
     - N-nie - wydusił z siebie Red i zakasłał - Duszno...
     - Może odprowadzić pana?
     Red schylił się po teczkę.
     - Nie - powiedział. - Już wszystko w porządku. Dziękuję, przyjacielu.
     Szybko pomaszerował do bramy  hotelu  i  wszedł  po stopniach do hallu.
Panował tu  półmrok  i  chłód. Powinien posiedzieć chwilę  w  jednym z  tych
wielkich,  skórzanych  foteli, wysapać  się, uspokoić,  ale  już  i  tak się
spóźnił. Pozwolił sobie tylko  na dopalenie do  końca  papierosa, obserwując
spod  przymkniętych powiek ludzi krążących po hallu. Suchy  już tu  był -  z
niezadowoloną miną  przerzucał  pisma w  kiosku.  Red  rzucił  niedopałek do
popielniczki i wsiadł do windy.
     Nie zdążył zamknąć drzwi,  a tuż za  nim  wcisnęli  się do windy: jakiś
grubas  z  astmatyczną  zadyszką,  mocno naperfumowana  paniusia  z  ponurym
dziesięciolatklem, który  żuł czekoladę,  i potężna, źle  ogolona  starucha.
Reda  wepchnięto  w  kąt, musiał  zamknąć oczy, żeby  nie  widzieć  chłopca,
któremu po brodzie spływała  czekoladowa  ślina,  choć  twarz miał  świeżą i
czystą i nie widzieć jego matki, której zwiędły biust zdobił sznur "czarnych
bryzg" oprawnych w srebro, nie widzieć wytrzeszczonych sklerotycznych białek
grubasa  i  przerażających  brodawek na  obrzmiałej mordzie staruchy. Grubas
spróbował  zapalić,  ale  starucha natychmiast przywołała go  do  porządku i
nękała aż do  czwartego piętra, na  którym wysiadła, grubas jednak zapalił z
taką  miną,  jakby wywalczył dla  siebie  prawa obywatelskie  i niezwłocznie
zakrztusił się, zasapał, chrypiąc, świszcząc, zwijając  wargi jak wielbłąd i
trącając Reda w bok wystającym łokciem...
     Red  wysiadł na  siódmym piętrze  i żeby chociaż trochę się rozładować,
głośno i wyraźnie powiedział:
     - W  duszę, w twoją mordę nieogolona raszplo, stara ropucho, cuchnącym,
śmierdzącym  kaloszem  przez  Boga  przeklęta,  razem   z  twoim  gówniarzem
zasmarkanym, w czekoladzie...
     Potem  ruszył  miękkim   chodnikiem   wzdłuż  korytarza,   oświetlonego
przytulnym światłem ukrytych lamp. Pachniało tu drogim tytoniem, francuskimi
perfumami,  lśniącą skórą pękatych  portfeli,  kosztownymi dziewczynami,  po
pięćset za  jedną noc,  masywnymi złotymi papierośnicami  - całą  szumowiną,
wstrętną  naroślą, która  wyrosła na Strefie, ssała  Strefę,  pasożytowała i
żerowała  na  Strefie,  obrastała  sadłem  i  wszystko   jej  zwisało,  a  w
szczególności to, co  nastąpi  potem, kiedy już się nażre  i opije do syta i
kiedy  wszystko,  co jest wewnątrz Strefy zostanie  wydobyte na  zewnątrz  i
zadomowi się na naszej  planecie. Red bez pukania otworzył drzwi apartamentu
numer osiemset siedemdziesiąt cztery.
     Chrypa  siedział  na stole przy  oknie i oprawiał cygaro. Był jeszcze w
piżamie,  rzadkie   włosy   miał   wilgotne,  ale   starannie   zaczesane  z
przedziałkiem, a jego niezdrowo nalana twarz była gładko ogolona.
     -  Aha  -   odezwał  się  nie  podnosząc  oczu.   -  Punktualność  jest
grzecznością królów. Witaj mój chłopcze.
     Poradził sobie wreszcie z  koniuszkiem cygara, w obu dłoniach uniósł je
na wysokość wąsów, po czym przejechał nosem wzdłuż cygara.
     - A gdzie nasz stary,  dobry Barbridge?  - zapytał  i podniósł powieki.
Oczy miał przejrzyste, błękitne i anielskie.
     Red postawił teczkę na kanapie, usiadł i wyjął papierosy.
     - Barbridge nie przyjdzie - powiedział.
     - Stary, dobry Barbridge - powtórzył Chrypa, ujął cygaro w dwa  palce i
ostrożnie podniósł je do ust. - Starego Barbridge'a zawiodły nerwy...
     Bez przerwy patrzył na Reda  czystymi  błękitnymi oczami  i nie mrugał.
Chrypa nigdy nie mrugał. Drzwi uchyliły się i do pokoju wszedł Suchy.
     - Kim był ten człowiek, z którym pan rozmawiał? - zapytał od progu.
     - A,  dzień  dobry  -  życzliwie  powiedział Red, strząsając  popiół na
podłogę.
     Suchy  wepchnął  ręce  w   kieszenie  i   szeroko  stąpając  ogromnymi,
skrzywionymi do wewnątrz stopami stanął przed Redem.
     - Uprzedzaliśmy sto  razy -  powiedział z wyrzutem. - Żadnych kontaktów
przed spotkaniem. A co pan robi?
     - Mówię, dzień dobry - powiedział Red. - A pan?
     Chrypa roześmiał się, a Suchy powiedział z irytacją:
     -  Dzień dobry, dzień dobry... - przestał świdrować Reda pełnym wyrzutu
spojrzeniem i  zwalił się na kanapę. - Nie wolno tego robić -  powiedział. -
Nie wolno! Rozumie pan?
     - W takim  razie wyznaczajcie  spotkania tam, gdzie nie mam znajomych -
powiedział Red.
     - Chłopiec ma rację - zauważył Chrypa. - Popełniliśmy błąd. Kto to był?
     - Richard Nunnun  - wyjaśnił  Red. -  Jest  przedstawicielem kilku firm
dostarczających aparaturę dla instytutu. Mieszka w tym hotelu.
     - Widzisz, jakie to  proste!  - powiedział Chrypa do  Suchego. Wziął ze
stołu olbrzymią, zapalniczkę, w  kształcie Posągu Wolności, popatrzył na nią
z powątpiewaniem i odstawił z powrotem.
     - A gdzie Barbridge? - już zupełnie życzliwie zapytał Suchy.
     - Skończył się Barbridge - powiedział Red. Tamci dwaj wymienili szybkie
spojrzenia.
     -  Pokój  jego  duszy - powiedział podejrzliwie Suchy.  - Czy też  może
aresztowano go?
     Red przez chwilę  nie  odpowiadał, powoli  dopalał papierosa, następnie
rzucił niedopałek na podłogę i powiedział:
     - Nie bójcie się, wszystko gra. Barbridge jest w szpitalu.
     -  To się u pana nazywa, że wszystko gra! -  powiedział nerwowo  Suchy,
zerwał się, z kanapy i podszedł do okna. - W którym szpitalu?
     - Nie bójcie się - powtórzyl Red. - W tym  co trzeba. Załatwiajmy nasze
sprawy, ja chcę się wreszcie wyspać.
     -  A  konkretnie,  w  którym  szpitalu? - już z  rozdrażnieniem zapytał
Suchy.
     - Już  się rozpędziłem,  żeby wam  powiedzieć  - odparł  Red.  Wziął  z
podłogi teczkę.
     - Będziemy dziś załatwiać interesy, czy nie?
     - Wszystko załatwimy, mój chłopcze - rześko powiedział Chrypa,
     Z  nieoczekiwaną lekkością  zeskoczył na podłogę, szybko  przysunął  do
kanapy  niski stolik.  Jednym  ruchem zgarnął na  podłogę stos pism,  usiadł
naprzeciw i wparł w kolana różowe włochate ręce.
     - Niech  pan pokaże towar - powiedział. Red otworzył teczkę, wyjął spis
z cenami i położył  na stoliku przed  Chrypą.  Chrypa spojrzał  i paznokciem
odsunął  spis na bok.  Suchy  stanął  z tylu  i  wgapił  się w  kartkę ponad
ramieniem wspólnika.
     - To jest rachunek - powiedział Red.
     - Widzę - odezwał się Chrypa. - Niech pan pokaże towar!
     - Forsa - powiedział Red.
     - Co to  za "pierścień"? - podejrzliwie zapytał Suchy, pokazując palcem
listę, ponad ramieniem Chrypy.
     Red  milczał. Trzymał na kolanach otwartą teczkę i uporczywie patrzył w
błękitne, anielskie oczka. Chrypa wreszcie się uśmiechnął.
     - I za co ja cię tak lubię, mój chłopcze - zagruchał jak synogarlica. -
A mówią,  że  miłość  od  pierwszego  wejrzenia  nie  istnieje!  - westchnął
teatralnie. - Phil  przyjacielu, jak  to się  nazywa w  ich języku? Wydaj mu
szmal, odżałuj zielonych... i podaj mi wreszcie ognia! Przecież widzisz... -
pomachał cygarem, które ciągle jeszcze zaciskał w dwóch palcach.
     Suchy Phil wymamrotał coś niewyraźnie, rzucił  Chrypie zapałki,  a  sam
wyszedł do sąsiedniego pokoju przez drzwi zasłonięte portierą. Było słychać,
jak z kimś tam rozmawia niewyraźnie i z irytacja, coś jakby na temat  kota w
worku, a Chrypa zapalając wreszcie swoje cygaro, ciągle wpatrywał się w Reda
z  martwym  uśmiechem  na cienkich wargach,  jakby  się  nad  czymś  głęboko
zastanawiał. Red oparł  brodę  na  teczce i  też  patrzył  tamtemu  w  twarz
starając  się nie  mrugać,  chociaż  powieki paliły  go jak ogniem,  a  oczy
zaczynały łzawić.  Potem  wrócił  Suchy  i  rzucił  na  stolik  dwie  paczki
banknotów  w  banderolach i  bardzo  nadęty usiadł obok  Reda.  Red  leniwie
sięgnął po pieniądze,  ale  Chrypa  zatrzymał go gestem, zerwał  banderole i
schował je do kieszeni piżamy.
     - Teraz bardzo  proszę - powiedział. Red  wziął pieniądze  i nie licząc
wepchnął  je do  wewnętrznych  kieszeni  marynarki, następnie  przystąpił do
wykładania  towaru. Robił  to powoli, umożliwiając  tamtym  dwóm  obejrzenie
wszystkiego   i   porównanie  wszystkiego   ze   spisem  każdego  przedmiotu
oddzielnie. W pokoju było cicho,  tylko  ciężko dyszał Chrypa i  jeszcze  za
portierą coś cicho dźwięknęło - jakby łyżeczka o krawędź szklanki.
     Kiedy w końcu Red zamknął teczkę i  zatrzasnął zamek, Chrypa poniósł na
niego oczy i zapytał:
     - No a co z najważniejszym?
     - Nic - odpowiedział Red. I po chwili milczenia dodał: - Na razie.
     -  Podoba mi  się to "na  razie" - czule powiedział Chrypa.  - A tobie,
Phil?
     -  Niejasno  pan  stawia sprawę -  powiedział zrzędnie  Suchy  Phil.  -
Powstaje pytanie, dlaczego niejasno?
     - Bo to już taki mój fach: ciemne interesy - powiedział Red. - Niełatwy
mamy fach, panowie.
     - No dobrze - powiedział Chrypa. - A gdzie aparat fotograficzny?
     - O do diabła!  - zmieszał się Red. Potarł palcami policzek czując, jak
się czerwieni. - Moja, wina - powiedział. - Na śmierć zapomniałem.
     - Tam? - zapytał Chrypa robiąc nieokreślony ruch cygarem.
     - Nie pamiętam... Pewnie  tam... - Red zamknął oczy i opadł  na oparcie
kanapy. - Nie. Nic nie pamiętam.
     - Szkoda  - powiedział Chrypa.  - Ale  czy pan przynajmniej  widział tę
rzecz?
     -  Ależ skąd  - z  niechęcią powiedział  Red.  -  Przecież właśnie o to
chodzi.  Nawet  nie  doszliśmy  do  nagrzewnic.  Barbridge  wpakował  się  w
"pudding"  i natychmiast  musiałem zwinąć żagle.  Może  pan być  pewien,  że
gdybym zobaczył, tobym nie zapomniał.
     - Hugh,  spójrz no tylko! - przerażonym szeptem powiedział nagle Suchy.
- Co to może być? Siedział, wyciągając przed siebie  wskazujący palec prawej
dłoni. Dookoła  palca wirował ten właśnie pierścień z białego metalu i Suchy
wpatrywał się w pierścień wytrzeszczając oczy.
     - On się nie  zatrzymuje! -  głośno powiedział Suchy patrząc  okrągłymi
oczami to na pierścień, to na Chrypę.
     -  Co to  znaczy:  nie zatrzymuje  się? -  ostrożnie  zapytał Chrypa  i
odrobinę się odsunął.
     -  Włożyłem go na palec, raz zakręciłem -  tak sobie... a on już minutę
kręci się bez przerwy!
     Suchy nagle zerwał się z kanapy i trzymając palec przed sobą pobiegł za
portierę. Pierścień srebrzyście połyskując  wirował  przed  nim  jak  śmigło
samolotu.
     - Co za cudactwo pan nam przyniósł? - zapytał Chrypa.
     - A diabli go wiedzą! - odparł Red. - Sam  do tej pory nie  wiedziałem.
Gdybym wiedział, przyniósłbym więcej.
     Chrypa przez jakiś czas patrzył na Reda, potem wstał i również znikł za
portierą... Zaszemrały tam głosy. Red wyciągnąl papierosa, zapalił, podniósł
z  podłogi  jakiś  magazyn  i zaczął go  bez  zainteresowania  przeglądać. W
magazynie była nieprzebrana mnogość cudnej urody dziewcząt, ale nie  wiadomo
dlaczego Reda mdliło na ich widok. Rzucił magazyn i poszukał wzrokiem czegoś
do  wypicia,  następnie wyjął  z  wewnętrznej  kieszeni paczkę  banknotów  i
przeliczył je. Wszystko było  w porządku,  ale żeby  nie zasnąć,  przeliczył
również następną paczkę. Kiedy ją chował do kieszeni, wrócił Chrypa.
     -  Masz  szczęście, mój  chłopcze - oznajmił  znowu siadając  naprzeciw
Reda. - Czy wiesz co to takiego perpetuum mobile?
     - Nie powiedział Red. - W naszej szkole tego nie przerabiano.
     -  I  na  zdrowie  - powiedział  Chiypa.  Wyjął  jeszcze  jeden  zwitek
banknotów.  - To jest  cena pierwszego egzemplarza  -  oświadczył  zdejmując
banderolę. - Za  każdy następny egzemplarz  pańskiego  "pierścienia" otrzyma
pan  dwie   takie  paczki.  Zapamiętałeś  chłopcze?  Dwie  paczki.  Ale  pod
warunkiem,  że  nikt,   oprócz  nas  tu  obecnych,  nigdy  niczego  o   tych
pierścieniach się nie dowie. Umowa stoi?
     Red w milczeniu wsadził pieniądze do kieszeni i wstał.
     -  Idę  - powiedział -  Gdzie  i kiedy następnym razem?  Chrypa również
wstał.
     - Ktoś  do pana zadzwoni  - powiedział. - Niech pan oczekuje telefonu w
każdy  piątek  od  dziewiątej  do  dziewiątej trzydzieści rano. Otrzyma  pan
pozdrowienia od Phila Hugha i wtedy umówi się pan na spotkanie.
     Red skinął głową i  ruszył do drzwi. Chrypa poszedł za nim i położył mu
rękę na ramieniu.
     - Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał - powiedział. - Wszystko to
jest  bardzo  miłe,  pożyteczne  itd...  a  "pierścień"  to doprawdy  urocza
zabaweczka,  ale  w  pierwszym  rzędzie  potrzebne  nam  są  dwie  rzeczy  -
fotografie i napełniony kontener. Kiedy pan zwróci nasz aparat fotograficzny
ze  zdjęciami i  nasz kontener, ale nie pusty, tylko pełny, już nigdy więcej
nie będzie pan musiał chodzić do Strefy...
     Red poruszył ramieniem, zrzucił dłoń tamtego, otworzył drzwi i wyszedł,
nie odwracając się szedł miękkim  chodnikiem i przez cały czas czuł na karku
błękitne, nieruchome  spojrzenie anielskich  oczu.  Nie  czekając  na windę,
zszedł z siódmego piętra na dół.
     Kiedy wyszedł z "Metropolii", wziął taksówkę i pojechał na drugi koniec
miasta.  Kierowca  trafił  się  nieznajomy,  z  tych  niedawno   przybyłych,
pryszczaty  chłopiec z wielkim nosem;  jeden z wielu, którzy ostatnimi  laty
tłumnie   walili   do   Harmont   w   poszukiwaniu   niebywałych    przygód,
nieprzeliczonych  bogactw,  światowej  sławy  i jakiejś  osobliwej  religii.
Tłumnie przyjeżdżali i zostawali szoferami taksówek, kelnerkami, robotnikami
na   budowie,   wykidajłami  -  nieudolni,   chciwi,   udręczeni  niejasnymi
pragnieniami,   zawistni,   niezadowoleni   ze   wszystkiego   na   świecie,
rozczarowani i  przekonani najgłębiej,  że i  tym razem  znowu ich oszukano.
Połowa, po kilkumiesięcznej poniewierce, przeklinając wszystko  i wszystkich
powracała  do domów,  niosąc swe  wielkie rozczarowanie do wszystkich krajów
świata:  nieliczni,   których   można  by  policzyć  na  palcach,  zostawali
stalkerami i szybko ginęli, za szybko, żeby cokolwiek pojąć, niektórym udało
się dostać pracę w instytucie, tym najzdolniejszym  i wykształconym, zdatnym
chociażby do pracy preparatora, a pozostali - wszystkie bez wyjątku wieczory
spędzali w knajpach,  urządzali bójki  z powodu różnicy poglądów,  z  powodu
dziewczyn  i zwyczajnie bez  powodu,  kiedy  się  popili.  Od czasu do czasu
organizowali  marsze  z  wręczaniem  jakichś  petycji,  jakieś  demonstracje
protestu, jakieś strajki, siedzące, stojące i nawet leżące i doprowadzali do
białej furii miejską  policję, komendanturę i rdzennych mieszkańców Harmont,
ale  im więcej uplywało czasu, tym  gruntowniej pokornieli, uspokajali się i
coraz chętniej zapominali, po co się tu znaleźli.
     Od pryszczatego szofera na kilometr niosło gorzałą, oczy  miał czerwone
jak  królik,  ale  był niezwykle  podniecony i  z miejsca  zaczął  opowiadać
Redowi, jak dziś rano na ich ulicy pojawił się nieboszczyk z cmentarza.
     Przyszedł więc do  swojego  domu,  a dom przecież  od  ilu  to  już lat
zamknięty,  wszyscy się wyprowadzili -  i wdowa  po nim,  to znaczy stara, i
córka z mężem, i wnuki. A ten, jak opowiadają sąsiedzi, umarł jeszcze  przed
Lądowaniem, a teraz -- patrzcie państwo - nagle wraca! Parę razy obszedł dom
w  kolko, poskrobał w  drzwi, potem usiadł  pod płotem i siedzi.  Ludzi  się
zbiegło - cała dzielnica -  patrzą, a  podejść, rzecz jasna, każdy się  boi.
Później się domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby mógł wejść. I co pan
myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem lecieć do pracy i nie
wiem,  czym  się  tam  skończyło, wiem tylko,  że mieli  zamiar  dzwonić  do
instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłów.
     - Stop - powiedział Red. -  Tu się zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale
nie znalazł drobnych  i  musiał rozmienić  nowy banknot. Potem chwilę postał
przed bramą,  poczekał,  aż taksówka  odjedzie. Cottage  Ścierwnika był  nie
najgorszy -  jednopiętrowy, przeszklony,  sala  bilardowa,  zadbany ogródek,
oranżeria i biała altanka wśród jabłoni.  A wokół  tego  wszystkiego żelazne
kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął
guziczek  dzwonka,  drzwi  z  lekkim  skrzypieniem otworzyły  się i Red  bez
pośpiechu poszedł ścieżką, wśród różanych krzewów. Na ganku stał już Suseł -
pokręcony, czarno  -  purpurowy  dygoczący  z  namiętnej chęci usłużenia.  Z
niecierpliwości odwrócił się  bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie
szukającą oparcia nogę, znalazł je, zaczął opuszczać na niższy stopień drugą
nogę,  i ciągle  machał,  machał  Redowi zdrową  ręką  - czekaj,  czekaj, ja
zaraz...
     - Ej, Rudy!  -  zawołał z  ogrodu  kobiecy głos.  Red odwrócił głowę  i
zobaczył wśród  zieleni  obok białego ażurowego  dachu altanki smagłe  nagie
ramiona, jaskrawoczerwone  usta i kiwającą dłoń. Skinął  Susłowi, zszedł  ze
ścieżki i  ruszył wprost  przez  krzaki  róż po miękkiej zielonej  trawie  w
stronę altanki.
     Na  trawie  leżala  wielka  czerwona  mata,  a  na  macie  siedziała ze
szklanką,  w  dłoni  Dina  Barbridge  w  prawie  niedostrzegalnym  kostiumie
kąpielowym,  obok poniewierała się książka  w jaskrawej okładce, a w zasięgu
ręki,  pod krzakiem, w  cieniu stało błyszczące wiaderko  z lodem, z którego
sterczała wąska, smukła szyjka butelki.
     - Cześć, Rudy! - powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką.  -
A gdzie papachen? Czyżby znowu się zasypał?
     Red  podszedł, ręce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynę z
góry. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił  sobie w Strefie  Ścierwnik. Dina  była
atłasowa, cudownie złota,  bez jednej skazy, bez  jednej zbytecznej fałdki -
sto pięćdziesiąt funtów wabiącego  ciała  i jeszcze  szmaragdowe, świetliste
oczy, i  jeszcze  ogromne wilgotne usta, i równiutkie białe  zęby, i jeszcze
krucze, lśniące w  słońcu  włosy, niedbale  rzucone na jedno  ramię i błyski
słońca przebiegające  z  jej  ramion na  brzuch i biodra,  zostawiając  cień
między prawie nagimi piersiami. Red  wpatrywał się w nią, a Dina  spoglądała
na niego z dołu, uśmiechając się ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankę i
wypiła kilka łyków.
     -  Masz ochotę? - zapytała  oblizując wargi.  Odczekała dokładnie  tyle
czasu, ile należało, żeby dwuznaczność pytania dotarła do Reda, i wyciągnęła
do niego szklankę.
     Red  odwrócił  się,  poszukał  wzrokiem,  dostrzegł  stojący  w  cieniu
szezlong i wyciągnął się na nim.
     - Barbridge jest w szpitalu - powiedział. - Będą mu amputować nogi.
     Dina  z  tym samym  uśmiechem  patrzyła  na  Reda jednym  okiem, drugie
zasłaniała gęsta  fala  włosów  spadająca  na  ramię, i  tylko  jej  uśmiech
znieruchomiał -  cukierkowy  grymas  na  śniadej twarzy.  Potem  machinalnie
pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała:
     - Obie nogi?
     -  Obie.  Może  do  kolan, a  może wyżej.  Dina  postawiła  szklankę  i
odgarnęła z twarzy włosy. Już się nie uśmiechała.
     - Szkoda - powiedziała. - To znaczy, że ty...
     Właśnie jej, Dinie, Red mógłby szczegółowo opowiedzieć, jak to wszystko
się stało i jak to było. Zapewne mógłby jej nawet opowiedzieć, jak wracał do
samochodu trzymając w  pogotowiu kastet i  jak  Barbridge prosił  o  litość,
nawet nie dla siebie, a dla  dzieci, dla  niej i dla Arenie, i jak obiecywał
Złotą Kulę. Mógłby, ale  nie zrobił tego. W milczeniu sięgnął do  marynarki,
wyciągnął  paczkę banknotów i rzucił ją na  czerwoną  matę.  Banknoty upadły
tęczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie
podniosła  kilka banknotów, przyjrzała się im, tak jakby je  widziała po raz
pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące.
     - A więc  to jest ostatnia wypłata  -  powiedziała. Red wychylił  się z
szezlonga,  dosięgnął  wiaderka, wciągnął butelkę  i  spojrzał na nalepkę. Z
ciemnego szkła kapała  woda i Red  odsunął rękę z butelką, żeby nie poplamić
spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napić się i tej.
I już przymierzył  się, żeby golnąć  prosto  z butelki, ale  powstrzymały go
niewyraźne,  protestujące dźwięki  za  plecami. Obejrzał się i  zobaczył, że
przez trawnik, ze straszliwym  trudem  przestawiając  krzywe  nogi,  śpieszy
Suseł, w  obu  rękach  trzymając wysoką szklankę  z przezroczystym płynem. Z
gorliwości  pot spływał mu strumieniem po purpurowo - czarnej twarzy, nalane
krwią  oczy prawie  wylazły z  orbit,  a  kiedy dostrzegał, że Red patrzy na
niego,  nieomal  z rozpaczą  wyciągnął  ku niemu  szklankę  i  znowu  ni  to
zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzębne usta.
     -  Czekam, czekam -  uspokoił go  Red  i  włożył z powrotem  butelkę do
kubełka.
     Susel  wreszcie  dokuśtykał,  podał  Redowi  szklankę  i   z  nieśmiałą
poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią.
     - Dziękuję, Dickson  - powiedział poważnie  Red. -  To jest akurat  to,
czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś się na poziomie, Dickson.
     I póki Suseł,  zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie
uderzał zdrową ręką w biodro, Red uroczyście uniósł szklankę,  skłonił się i
jednym haustem wypił połowę. Potem spojrzał na Dinę.
     -   Chcesz?  -  zapytał   pokazując   jej   szklankę.  Dziewczyna   nie
odpowiedziała. Składała banknot na pół, potem  jeszcze na pół i  jeszcze raz
na pół.
     - Daj spokój  -  powiedział  Red.  -  Nie zginiecie.  Twój  ojczulek...
Przerwała mu.
     - A więc tyś go wyciągnął - powiedziała, nie  pytała, stwierdziła fakt.
- Dygowałeś go, nieszczęsny idioto, przez całą Strefę, biedny  kretynie,  na
własnym grzbiecie ciągnąłeś tę kanalię, bałwanie. Taką okazję przegapiłeś...
     Red  patrzył  na nią, zapomniawszy  o  szklance, a Dina wstała  i szła.
stąpając po rozrzuconych banknotach, aż  podeszła  do  Reda i  wtedy stanęła
przed nim,  zaciśnięte pięści oparła na biodrach  i swoim wspaniałym ciałem,
pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat.
     - Właśnie w ten sposób on was wszystkich, idiotów, dookoła  palca... po
waszych kościach, po  waszych  bezmózgich głowach... Poczekaj, poczekaj,  on
jeszcze o  kulach  będzie tańczył  na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże
braterską miłość i miłosierdzie! - Dina  już prawie krzyczała.  - Złotą Kulę
ci  obiecywał,  prawda?  Mapę,  pułapki, prawda? Bałwan! - Kretyn! Po twojej
mordzie piegowatej widzę, że obiecywał...
     Poczekaj, on ci jeszcze pokaże mapę, wieczny odpoczynek racz dać Panie,
duszy rudego idioty Reda Shoeharta...
     Wtedy Red wstał bez pośpiechu, odwinął się i uderzył  ją  w twarz. Dina
umilkła w pół słowa,  osunęła się jak  podcięta na trawę i  schowała twarz w
dłoniach.
     - Rudy... idiota... - powiedziała niewyraźnie. - Taką okazję wypuściłeś
z rąk... taką okazję...
     Red  patrząc na nią dopił to, co zostało, i nie odwracając się  wetknął
szklankę Susłowi. Nie było więcej o czym mówić. Dobre  dzieci wymodlił sobie
Ścierwnik Barbridge w Strefie! Kochające i troskliwe!
     Wyszedł na ulicę, złapał taksówkę i kazał  jechać do "Barge". Pora była
kończyć interesy, spać się chciało wściekle, przed oczami wszystko płynęło.
     W  końcu jednak zasnął, całym ciałem opierając się na teczce, i obudził
się dopiero wtedy, kiedy szofer potrząsnął go za ramię.
     - Jesteśmy na miejscu...
     -  Gdzie?  -  spytał  zaspany  rozglądając  się. - Przecież  kazałem do
banku...
     - O nie, mister - wyszczerzył zęby kierowca. -  Pan kazał  do  "Barge".
Jesteśmy pod "Barge".
     - Dobrze - powiedział Red. - Coś mi się przyśniło...
     Zapłacił i wysiadł z  trudem przestawiając  zdrętwiałe nogi. Słońce już
nagrzało asfalt i  było  bardzo gorąco. Red  poczuł, że cały  jest mokry,  w
ustach miał  niesmak,  oczy łzawiły.  Zanim  wszedł, rozejrzał się  dookoła.
Ulica przed "Barge", jak zwykle o  tej porze,  była  pusta. Lokale naprzeciw
były jeszcze nieczynne,  zresztą i "Barge"  był prawdę mówiąc zamknięty, ale
Ernest trwał już na posterunku " przecierał szklanki i ponuro obserwował zza
lady trzech facetów, którzy chlali piwo przy narożnym stoliku. Z pozostałych
stolików  jeszcze  nie zdjęto odwróconych krzeseł, nieznany Murzyn  w białej
kurtce zamiatał szczotką podłogę,  a drugi krzątał się koło skrzynek z piwem
za piecami Ernesta. Red podszedł do lady, położył na niej teczkę i przywitał
się. Ernest w odpowiedzi wymruczał coś niezbyt życzliwego.
     - Daj mi piwa - powiedział Red i spazmatycznie ziewnął.
     Ernest  rąbnął pustym kuflem o ladę, wyjął z lodówki butelkę,  otworzył
ją  i przechylił nad kuflem. Red, zasłaniając  usta dłonią, zapatrzył się na
jego rękę. Ręka drżała. Szyjka butelki parę razy stuknęła o skraj kufla. Red
spojrzał   Ernestowi   w   twarz.  Przymknięte  ciężkie   powieki,  malutkie
wykrzywione  wargi  i obwisłe  grube  policzki.  Murzyn  szurał szczotką pod
samymi  nogami  Reda, faceci  w kącie zapalczywie i  gniewnie spierali się o
wyścigi. Murzyn  przy skrzynkach piwa potrącił zadem Ernesta, tak  że barman
aż   się   zachwiał.  Murzyn  wymamrotał  jakieś  usprawiedliwienie.  Ernest
zdławionym głosem zapytał:.
     - Przyniosłeś?
     - Co miałem przynieść? - zapytał Red oglądając się przez ramię.
     Jeden  z  facetów  zwinnie wstał  od  stolika,  poszedł  do  wyjścia  i
zatrzymał się w drzwiach zapalając papierosa.
     - Chodź, porozmawiamy - powiedział Ernest. Murzyn ze szczotką też teraz
stał między Redem a  drzwiami. Taki  potężny  Murzyn,  podobny do  Szuwaksa,
tylko dwa razy szerszy w barach.
     - Chodź - powiedział Red  i wziął teczkę. Z miejsca  odechciało  mu się
spać.
     Wszedł  za ladę,  przecisnął  się  obok Murzyna przy  skrzynkach  piwa.
Murzyn  widocznie przytrzasnął  sobie  palec -  ssał  paznokieć,  spode  łba
obserwując Reda. Ten  był też atletycznie  zbudowany,  miał  złamany  nos  i
zdeformowane uszy.  Ernest wszedł do  pokoiku  na  zapleczu  a  Red za  nim,
ponieważ  teraz  tamci trzej  stali  w drzwiach  wyjściowych,  a  Murzyn  ze
szczotką znalazł się przed drzwiami do magazynu.
     Na zapleczu Ernest odstąpił na bok i usiadł na krześle pod ścianą, a od
stołu  wstał  kapitan Quarterblood  zżółkły  i  frasobliwy, nie wiadomo skąd
wyszedł ogromny oenzetowiec  w nasuniętym na oczy  hełmie i szybko ogromnymi
łapami  przejechał   po  kieszeniach  Reda.  Przy  prawej  bocznej  kieszeni
zatrzymał  się,  wyjął  z  niej kastet  i  leciutko popchnął  Reda  w stronę
kapitana. Red  podszedł do stołu i  postawił  przed kapitanem Quarterbloodem
swoją teczkę.
     - Jak tyś mógł, ścierwo! - powiedział do Ernesta. Ernest smętnie uniósł
brew i wzruszył  ramieniem. Wszystko było  jasne. W drzwiach już stali  dwaj
uśmiechnięci   Murzyni,  innych  drzwi  nie  było,  a  okno  było  zamknięte
zabezpieczone od zewnątrz solidną kratą.
     Kapitan Quarterblood z wyrazem obrzydzenia  na twarzy grzebał  w teczce
wykładając na  stół "pustaków" małych - dwie  sztuki, "bateryjek" - dziewięć
sztuk,  "czarnych bryzg" różnych  rozmiarów -  szesnaście  sztuk, owinięty w
plastyk "gąbek" w idealnym stanie -  dwie sztuki,  "gazowanej gliny" - jeden
słoik...
     - Masz coś jeszcze w kieszeniach? - cicho zapytał kapitan Quarterblood.
- Wykładaj...
     - Ścierwa - powiedział Red. - Bydlaki. Wsadził rękę w zanadrze i rzucił
na stół paczkę banknotów. Banknoty rozsypały się na wszystkie strony.
     - Oho! - powiedział kapitan Quarterblood. - Nic więcej?
     - Ścierwa parszywe! - wrzasnął  Red, wyszarpnął z kieszeni drugą paczkę
i z rozmachem rzucił sobie pod nogi - Żryjcie! Udławcie sie!
     -  To  niezmiernie  interesujące   -  spokojnie  odezwał   się  kapitan
Quarterblood. - A teraz podnieś to.
     - Obejdzie się! - odparł  Red zakładając ręce do tyłu.  -  Twoi szpicle
pozbierają. Sam pozbierasz!
     - Podnieś  pieniądze, stalker - nie podnosząc  glosu powiedział kapitan
Quarterblood, wpierając pięści w stoi i podając się do przodu.
     Kilka sekund w milczeniu patrzyli sobie  w  oczy, a potem Red mamrocząc
przekleństwa przykucnął  i  niechętnie zaczął  zbierać pieniądze.  Murzyni z
tyłu zachichotali, a oenzetowiec szyderczo parsknął.
     -  Lepiej  nie  parskaj!  -  powiedział do  niego Red.  -  Jeszcze  się
usmarkasz!
     Teraz czołgał się już na kolanach, zbierając banknoty po jednym i coraz
bliżej przysuwal się  do ciemnego miedzianego, "pierścienia" który spokojnie
spoczywał w zarośniętym brudem wgłębieniu parkietu. Starając się  zająć  jak
najwygodniejszą  pozycję  i  wykrzykując  bezustannie  rynkowe  przekleństwa
wszystkie, jakie  znał, i nowe, pośpiesznie teraz wymyślane, kiedy  nadszedł
moment,  zamilkł, sprężył się, uchwycił pierścień i z całej siły szarpnął go
do  góry. Pokrywa piwnicy  jeszcze nie  zdążyła rąbnąć o podłogę, kiedy  Red
wyciągając przed siebie ręce  skoczył głową na dół, w stęchłą zimną ciemność
podziemia.
     Upadł na ręce,  przekoziołkował  przez  głowę,  zerwał się  na  nogi  i
pochylony,  nic nie  widząc,  licząc tylko  na pamięć i szczęście rzucił się
przed  siebie w wąskie przejście  między sagami  skrzynek. Biegnąc  szarpał,
rwał te  skrzynki słysząc, jak z brzękiem  i  łoskotem zawalają przejście za
jego plecami. Ześlizgując  się wbiegł po  niewidzialnych  schodkach,  ciałem
wybił obite  zardzewiałą  blachą drzwi  i znalazł się w garażu Ernesta. Cały
dygotał,  z  trudem łapał  powietrze przed  oczami pływały mu krwawe  plamy,
serce  ciężko  i boleśnie biło mu  w  gardle, ale  nie zatrzymał się  ani na
sekundę.  W mgnieniu  oka znalazł  się  w odległym kącie  i zdzierając sobie
skórę  z dłoni  zaczął  rozwalać  górę rupieci, pod  która  w ścianie garażu
brakowało kilku desek, następnie położył się na  brzuchu i przelazł przez tę
dziurę,  słysząc, jak z  trzaskiem pęka  na  nim  marynarka.  I  dopiero  na
podwórzu, wąskim jak studnia, przysiadł między pojemnikami na śmiecie, zdjął
marynarkę, zerwał  i wyrzucił krawat, szybko dokonał przeglądu swego stroju,
otrzepał spodnie,  wyprostował się, przebiegi przez podwórze  i dał  nura  w
niski  cuchnący tunel prowadzący na sąsiednie,  bliźniacze podwórko. Biegnąc
uważnie nadsłuchiwał, ale  syreny policyjne na razie jeszcze nie wyły,  więc
pobiegł   co  sił  w  nogach,  płosząc  uciekające  mu  z  drogi  dzieciaki,
przebiegając  pod rozwieszoną  bielizną, przełażąc przez dziury  w  zgniłych
parkanach, starając się  jak najszybciej  opuścić  dzielnicę,  póki  kapitan
Quarterblaod  nie zdąży  jej otoczyć. Dobrze  znał te miejsca. Na wszystkich
tych  podwórkach, w piwnicach,  opuszczonych pralniach i składach  opałowych
bawił  się  jeszcze jako  chłopiec  i wszędzie  tu miał  znajomych,  a nawet
przyjaciół i w  innej sytuacji mógłby tu bez  trudu ukryć się i przesiedzieć
choćby tydzień, ale nie  po to "zuchwale uciekał przed aresztowaniem" sprzed
nosa kapitana  Quarterblooda,  zarabiając  tym sposobem  dodatkowe dwanaście
miesięcy.
     Miał wyjątkowe szczęście. Ulicą Siódmą maszerowała wrzeszcząc i unosząc
tumany kurzu, kolejna demonstracja jakiejś ligi  - ze dwustu ludzi tak samo,
a może nawet i  bardziej obszarpanych i  brudnych jak on sam, zupełnie  tak,
jakby wszyscy ci demonstranci dopiero  co przedzierali  się przez  dziury  w
plotach  włazili  w  pojemniki  na  śmiecie i  jeszcze  na  dodatek  spędził
uprzednio burzliwą  noc  w składzie węgla. Wyskoczył z bramy, wmieszał się w
ciżbę i na  ukos,  depcząc ludziom  po nogach,  opędzając  się od  kuksańców
przebił się na  drugą stronę  ulicy i znowu dał nura w  bramę -  dokładnie w
momencie,  kiedy rozległo się  znajome  wstrętne wycie policyjnych  syren  i
demonstracja stanęła ściśnięta  w harmonijkę. Ale teraz Red  był Już w innej
dzielnicy i kapitan Quarterblood nie mógł wiedzieć w jakiej.
     Wszedł do swojego garażu od strony magazynu towarów radiotechnicznych i
musiał trochę odczekać  - robotnicy ładowali na  samochód  wielkie kartony z
telewizorami.  Ukrył  się  w suchotniczych  krzakach bzu  pod  ślepą  ścianą
sąsiedniego  domu, odsapnął troszeczkę  i wypalił papierosa. Palił siedząc w
kucki  i opierając się  plecami  o  mur przeciwpożarowy. Od czasu  do  czasu
przykladał dłoń do policzka, starając się  uspokoić  nerwowy  tik, i myślał,
myślał,  myślał, a kiedy samochód z robotnikami trąbiąc  wyjechał za  bramę.
Red roześmiał się i cicho rzucił mu w ślad:
     "Dziękuję  wam,  chłopaki,   powstrzymaliście  durnia...   miałem  czas
pomyśleć".  Od tej chwili zaczął działać szybko, ale bez zbędnego pośpiechu,
zręcznie, według planu, jakby pracował w Strefie.
     Dostał  się  do  garażu  przez  tajny właz,  bezszelestnie  zdjął stare
siedzenie, wsadził  rękę  do  kosza, wyciągnął  z  worka pakunek i  ukrył  w
zanadrzu,  następnie zdjąl z  gwoździa  starą  zniszczoną  skórzaną  kurtkę,
znalazł w kącie brudną cyklistówkę i obiema  rękami nacisnął  ją  głęboko na
oczy. Przez  szpary w  drzwiach  do mrocznego  garażu  wpadały  wąskie pasma
słonecznego  światła  pełne  świetlistych  pyłków,  na  podwórku   wesoło  i
zadziornie  piszczały  dzieci i  kiedy już  zbierał się do wyjścia, usłyszał
głos  córeczki. Wtedy przywarł  okiem do  największej  szpary i przez chwilę
patrzył,  jak  Mariszka  powiewając  dwoma  balonikami  biega  dookoła nowej
huśtawki,  a trzy staruchy z robótkami na kolanach siedzą obok na ławeczce i
obserwują  małą, nieżyczliwie  zaciskając wargi. Wymieniają  swoje  parszywe
uwagi, stare  purchawy. A dzieci mają to w nosie - bawią się z nią jak gdyby
nigdy  nic, nie  na darmo  podlizywał się  im  jak umiał  - i zjeżdżalnię im
zrobił drewnianą, i  dom  dla lalek,  i  huśtawkę... i tę  ławkę,  na której
siedzą teraz  stare  ropuchy  też sam zmajstrował. "No  dobra"  - powiedział
samymi wargami i oderwał się od szpary,  jeszcze jeden, ostatni raz obejrzał
garaż i ruszył do włazu.
     Na  południowo  -   zachodnim  przedmieściu,  obok  opuszczonej  stacji
benzynowej, na  samym końcu ulicy Górniczej stała budka telefoniczna.  Jeden
Pan  Bóg wie, kto  z niej  teraz korzystał  -  dookoła  wszystkie domy  były
opuszczone  a  dalej na południe  rozpościerało się aż  po horyzont miejskie
wysypisko śmieci. Red usiadł w  cieniu budki, wprost na gołej ziemi, wsadził
rękę  w szparę pod budką. Wymacał zakurzony natłuszczony papier  i  rękojeść
pistoletu  zawiniętego w  ten papier. Ocynkowane pudelko  z nabojami również
było na miejscu, podobnie  jak woreczek z "bransoletkami" i stary portfel  z
podrobionymi dokumentami - skrytka była w porządku. Wtedy Red zdjął kurtkę i
cyklinówkę  i  wsunął  rękę w  zanadrze. Z minutę siedział  ważąc  na  dłoni
porcelanowy  pojemnik z nieuchronną, nieubłaganą śmiercią wewnątrz.  I wtedy
poczuł jak mu znowu zaczął drgać policzek.
     - Shoehart - powiedział nie  słysząc własnego głosu.  -  Co ty  robisz,
łajdaku? Ty kanalio, przecież oni tym paskudztwem nas wszystkich załatwią...
- przycisnął palcem drgający policzek, ale nie pomogło. - Gnidy - powiedział
o robotnikach  ładujących  telewizory.  -  Musieliście mi  wejść  w drogę...
wyrzuciłbym to dranstwo z powrotem do Strefy i spokój...
     W głuchej rozpaczy rozejrzał się dookoła, nad popękanym asfaltem drżało
gorące  powietrze,  posępnie  patrzyły  zabite  deskami okna,  po  wysypisku
spacerowały obłoczki kurzu. Był sam.
     - Dobra - powiedział stanowczo. - Każdy za siebie i tylko jeden Pan Bóg
za wszystkich. Ja tego i tak nie dożyję...
     Spiesznie, żeby się znowu nie rozmyślić zawinął pojemnik w cyklistówkę,
a cyklistówkę opakował w kurtkę. Potem ukląkł oparł się o budkę i z lekka ją
odchylił. Grube zawiniątko legło  w  dolku  i jeszcze zostało  sporo wolnego
miejsca. Red ostrożnie opuścił budkę pokołysał ją, żeby nabrała stabilności,
i wstał otrzepując dłonie.
     - Koniec  - powiedział.  -  I nie ma  o  czym gadać. Wszedł w rozpalony
zaduch budki, wrzucił monetę i wykręcił numer.
     -  Guta  -  powiedział.  -  Tylko  się  nie denerwuj.  Znowu wpadłem. -
Usłyszał, jak z trudem wciągnęła  powietrze, i pośpiesznie mówił dalej. -  W
ogóle mówić nie warto, potrzymają mnie sześć, góra osiem miesięcy i widzenia
będą  ci  dawali...  Jakoś  to  przeżyjemy.  A  bez  pieniędzy nie  będziesz
siedziała,  pieniądze  ci  przyślą...  -  Guta   ciągle  milczała.  -  Jutro
dostaniesz  wezwanie  do   komendantury,  tam  się  zobaczymy.   Przyprowadź
Mariszkę.
     - Rewizji nie będzie? - zapytała głucho.
     -  A  choćby i  była. W  domu  jest czysto. Nic się nie  martw, uszy do
góry... trzymaj się. Wzięłaś sobie na męża stalkera, teraz nie narzekaj. No,
do jutra... Pamiętaj, że nie dzwoniłem do ciebie. Całuję w nosek.
     Gwałtownie odwiesił  słuchawkę,  z  całej siły zmrużył oczy  i zacisnął
zęby, aż mu zadzwoniło w uszach. Potem znowu wrzucił monetę i  nakręcił inny
numer.
     - Słucham - powiedział Chrypa.
     -  Mówi  Shoehart  - powiedział  Red.  - Proszę słuchać  uważnie i  nie
przerywać...
     - Shoehart? - bardzo naturalnie zdziwił się Chrypa. - Jaki Shoehart?
     - Nie przerywać, teraz ja  mówię! Wpadłem,  uciekłem i teraz idę  oddać
się  w  ich  łapy. Dostanę  dwa  i  pół  roku albo  trzy.  Żona zostaje  bez
pieniędzy.  Zabezpieczycie ją.  Żeby jej niczego nie  brakowało, zrozumiano?
Zrozumiano, pytam?
     - Proszę mówić dalej - powiedział Chrypa.
     - Niedaleko od tego  miejsca, gdzieśmy się pierwszy raz  spotkali, stoi
budka telefoniczna. Jest tylko jedna, nie można się pomylić. Porcelana  leży
pod nią. Chcecie, to bierzcie, chcecie  - nie bierzcie, ale żeby mojej żonie
niczego nie brakowało. Jeszcze nieraz przyjdzie nam razem pracować. A jeżeli
wrócę i dowiem się, że gracie ze mną nieczysto... Nie radzę wam  grać ze mną
nieczysto. Jasne?
     - Wszystko zrozumiałem  - powiedział Chrypa. -  I po niewielkiej pauzie
zapytał: -- Może będzie potrzebny adwokat?
     - Nie - odpowiedział Red. - Wszystkie pieniądze do ostatniego  grosza -
żonie. Czołem.
     Odwiesił słuchawkę, rozejrzał się,  głęboko  wsadził ręce w kieszenie i
niespiesznie  poszedł  w  górę ulicy Górniczej między  pustymi niszczejącymi
domami.



     przedstawiciel firm elektronicznych dostarczających aparaturę dla MIPC,
filia w Harmont
     Richard H. Nunnun siedział  za biurkiem  u siebie w gabinecie i rysował
diabełki w wielkim notesie do  służbowych notatek. Uśmiechał się przy tym ze
zrozumieniem, kiwał łysą  głową i  nie słuchał interesanta. Po prostu czekał
na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty.  A  może
wyobrażał  sobie, że  mu  robi  wyrzuty.  Czy  też  za  wszelką  cenę chciał
koniecznie przekonać siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty.
     - Uwzględnimy to wszystko -  powiedział wreszcie Nunnun, dorysował  dla
równego  rachunku dziesiątego  diabełka i zamknął notes.  - To  rzeczywiście
skandal...
     Walentin  wyciągnął  cienką  rękę  i  starannie   strząsnął  popiół  do
popielniczki.
     -  A  co  konkretnie   zamierzacie  uwzględnić?  -  zainteresował   się
grzecznie.
     - Wszystko, co powiedziałeś  - wesoło odparł Nunnun. - Od pierwszego do
ostatniego
     słowa.
     - A co ja powiedziałem?
     -  To  nieistotne  -  oświadczył  Nunnun. -  Cokolwiek  było,  zostanie
uwzględnione.
     Walentin (doktor  Walentin Pillman, laureat  nagrody  nobla  itd. itp.)
siedział  w  głębokim  fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny,  na zamszowej
kurtce -  ani  plamki, na podciągniętych spodniach - ani fałdki, oślepiająca
koszula, gładki krawat w  najlepszym guście,  na wąskich bladych  wargach  -
jadowity  uśmieszek, wielkie  ciemne okulary  zasłaniają oczy,  nad szerokim
niskim czołem - czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża.
     -  Moim zdaniem te  fantastyczne  sumy, które  ci płacą,  to  wyrzucone
pieniądze - powiedział. - Ale  to jeszcze  nie wszystko. Moim zdaniem jesteś
sabotażystą, Dick.
     -  Sz-sz-sz! - powiedział szeptem Nunnun. - Nie  tak głośno, na  miłość
boską.
     - Doprawdy - mówił dalej Walentin. - Obserwuję cię od dosyć dawna, moim
zdaniem ty w ogóle nie pracujesz...
     - Jedną sekundę! - przerwał mu Nunnun i pomachał grubym różowym palcem.
- Jak to nie pracuję? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona?
     - Nie wiem - powiedział Walentin i znowu strząsnął popiół. - Przychodzi
dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi częściej,  a co
ty masz z tym wspólnego, nie wiem.
     - Gdyby nie ja  - wyjaśnił Nunnun - dobra  przychodziłaby rzadziej, nie
mówiąc o tym, że wy, uczeni, bez  przerwy psujecie dobrą aparaturę,  a potem
składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład...
     Zadzwonił  telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał
słuchawkę.
     - Mister Nunnun? - zapytała sekretarka. - Znowu pan Lemchen.
     - Proszę połączyć.
     Walentin wstał,  odłożył  zgasły niedopałek  do  popielniczki, na  znak
pożegnania  uniósł  na  wysokość  skroni  dwa  palce  i  wyszedł -  maleńki,
wyprostowany, zgrabny.
     - Mister Nunnun? - rozległ się w słuchawce znajomy powolny głos.
     - Słucham pana.
     - Niełatwo zastać pana w biurze, mister Nunnun.
     - Nadeszła właśnie nowa partia...
     - Tak,  wiem już o tym.  Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest
kilka spraw, które koniecznie musimy przedyskutować osobiście. Mam na  myśli
ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronę prawną.
     - Jestem do pańskich usług.
     - W takim razie, jeśli  pan nie  ma nic przeciwko temu, mniej więcej za
pół godziny w biurze naszej firmy. Zgoda?
     - Zgoda. Za pół godziny.
     Richard  Nunnun odłożył słuchawkę,  wstał  i  zacierając pulchne dłonie
przespacerował  się  po gabinecie.  Nawet  zanucił modny szlagier, ale zaraz
zapiał  dyszkantem  i  zaśmiał  się  nad  sobą.  Następnie  wziął  kapelusz,
przerzucił przez ramię płaszcz i wszedł do sekretariatu.
     - Dziecino  - powiedział do sekretarki - biegnę do klientów, niech pani
przejmie dowództwo garnizonu, proszę ze wszystkich sił bronić twierdzy, a ja
za to przyniosę pani czekoladkę.
     Sekretarka  rozkwitła.  Nunnun  posłał  jej  pocałunek i  potoczył  się
korytarzami instytutu.  Kilkakrotnie  próbowano  go  zatrzymać,  ale  Nunnun
wykręcał się żartami, prosił, aby przetrwać do jego powrotu,  dbać o  nerki,
stosować  relaks  i  w  końcu,  myląc  pogonie,  wytoczył  się   z   gmachu,
automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta.
Mad miastem wisiały niskie  chmury,  było parno  i  pierwsze  niezdecydowane
krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na
głowę,  pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu,
zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne  siedzenie.  Z bocznej  kieszeni
marynarki wyjąl "owaka" w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył  go do
stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu.  Potem  chwilę usadawiał  się
wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył
się na środek ulicy i popędził w stronę bramy.
     Deszcz lunął  nagle. Jakby  w  niebie przewrócono ceber z wodą. Jezdnia
stała  się śliska i wóz zarzucało na zakrętach, Nunnun włączył wycieraczki i
zmniejszył prędkość. A więc  raport już dotarł  gdzie należy,  myślał. Teraz
będą  mnie chwalić. No cóż - popieram. Lubię, kiedy mnie chwalą. Szczególnie
kiedy  mnie  chwali  sam  Herr  Lemchen, któremu  to przychodzi z najwyższym
trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą?
Pieniędzy od tego nie przybywa.  Sława? Jaka wśród nas może być sława? "Stał
się sławny i teraz słyszało  o nim trzech  ludzi". No, powiedzmy,  czterech,
jeżeli liczyć Bejlisa.  Człowiek jest zabawną  istotą.  Wygląda  na  to,  że
lubimy pochwałę,  jako taką. Jak dzieci -  lody.  To głupie.  Jakże ja  mogę
wyrosnąć  we  własnych oczach? Cóż to -  nie  znam  samego  siebie? Nie znam
starego,  grubego Richarda  H.  Nunnuna? Ale a propos -  co właściwie znaczy
"H"? Ładna  historia!  I nawet nie ma kogo zapytać...  Przecież nie  zapytam
Herr Lemchena... Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard  Herbert Nunnun.
Ależ leje!
     Skręcił  na  Centralny  Bulwar i nagle  pomyślał  -  jak się  to miasto
rozrosło  w ciągu  ostatnich  lat!  Jakie wieżowce!  O, tu stawiają  jeszcze
jeden. Co też tu  będzie?  Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz  i dom
publiczny na tysiąc  miejsc, wszystko dla naszego  walecznego garnizonu, dla
naszych turystów, szczególnie dla  tych starszych i dla szlachetnych rycerzy
nauki. A  przedmieścia pustoszeją, i trupy  wstające  z mogił  już nie  mają
dokąd wracać.
     - Tych, co z martwych  powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są
gniewni  i smutni  bez miary  -  powiedział raptem  głośno.  Tak,  chciałbym
wiedzieć, czym to się skończy. nawiasem mówiąc, dziesięć lat temu wiedziałem
dokładnie, czym się skończyć powinno. Kordon  sanitarny. Pas ziemi  niczyjej
szerokości pięćdziesięciu  kilometrów. Żołnierze,  uczeni  i nikogo  więcej.
Straszny  wrzód na ciele  planety  będzie  hermetycznie  izolowany... Głupia
historia, przecież  niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano
przemówienia,  jakie   uchwalono   dekrety!   A  teraz  nawet  trudno  sobie
przypomnieć, w jaki sposób ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła się
po kościach... Z jednej strony nie sposób nie przyznać, a z drugiej strony -
nie sposób  się  nie zgodzić.  A zaczęło się, o  ile  pamiętam, wtedy, kiedy
pierwszy stalker wyniósł ze Strefy pierwsze "owaki". Bateryjki... Tak, chyba
właśnie  od tego  się zaczęło.  Zwłaszcza  kiedy odkryto,  że one  mogą  się
rozmnażać.  Wrzód  okazał się tylko  częściowo wrzodem, a może w  ogóle  nie
wrzodem,  tylko skarbcem... A teraz już  nikt nawet nie wie, co to właściwie
takiego -  wrzód, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory,  czort, diabeł...
Każdy z tego korzysta,  jak umie. Męczą się od dwudziestu lat, wsadzili w to
miliardy, a zamiast zorganizowanego  rabunku  - ucho  od śledzia. Każdy robi
swój maleńki  biznes, a uczone głowy z poważnymi  minami głoszą; -  z jednej
strony nie sposób  nie przyznać,  a  z drugiej nie sposób  się  nie zgodzić,
ponieważ obiekt taki to a  taki, poddany  działaniu  promieni Roentgena  pod
kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi - cieplne elektrony pod kątem
dwudziestu dwu stopni...  Do diabła  z  tym wszystkim!  Tak czy inaczej, nie
zdążę  zobaczyć  czym  to się skończy...  Samochód  minął  willę  Ścierwnika
Barbridgea.
     Z  powodu ulewnego  deszczu  we wszystkich oknach  paliło się światło -
było widać, jak na pierwszym piętrze w  pokojach pięknej Diny przesuwają się
taneczne pary. Albo zaczęli dziś rano, albo w żaden sposób nie mogą skończyć
od wczorajszego  wieczora. Ostatnio taka moda  zapanowała w mieście -  bawią
się bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną
i upartą w swoich zamierzeniach...
     Nunnun zatrzymał wóz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem  -
"Biuro prawne Semp-Semp and Caiman". Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni
"owaka",  zarzucił znowu  na  głowę płaszcz, złapał  kapelusz  i rzucił  się
biegiem do bramy  - przemknął  po  schodach  przykrytych wytartym chodnikiem
obok portiera zagłębionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu
pierwszego  piętra   przesyconego  specyficznym  zapachem,  którego   naturę
daremnie próbował kiedyś wyjaśnić, otworzył drzwi w samym końcu korytarza  i
wszedł do sekretariatu. Na  miejscu  sekretarki siedział nieznajomy,  smagły
młodzieniec. Był  bez marynarki,  w białej  koszuli, z  wysoko  podwiniętymi
rękawami. Dłubał we  wnętrzu  skomplikowanego elektronicznego aparatu, który
stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun  powiesił płaszcz
na  wieszaku,  przygładził  oburącz  resztki  włosów  za  uszami i  pytająco
spojrzał  na  młodego  człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył
drzwi do gabinetu.
     Herr Lemchen wstał  z  wielkiego  skórzanego  fotela,  który stał  przy
zasłoniętym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie  Nunnuna. Na prostokątnej
generalskiej  twarzy  Lemchena  pojawiły  się  zmarszczki  oznaczające ni to
życzliwy uśmiech, ni to  strapienie z powodu odrażającej aury, lub  też, być
może, z trudem opanowywaną chęć kichnięcia.
     -  A  więc  przyszedł  pan  - powiedział  wolno.  - Proszę wejść  i się
rozgościć.
     Nunnun  poszukał oczami  czegoś do siedzenia, ale nie  znalazł  niczego
oprócz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego
przysiadł się na krawędzi biurka. Jego radosny nastrój z niejasnych przyczyn
zaczął  się ulatniać - nie miał jeszcze  pojęcia  dlaczego. Znienacka  jasno
zrozumiał,  że nikt go chwalić nie będzie.  Wręcz przeciwnie.  Dzień gniewu,
pomyślał filozoficznie i przygotował się na najgorsze.
     - Może  papierosa? -  zaproponował Herr  Lemchen na powrót zasiadając w
fotelu.
     - Dziękuję, nie palę.
     Herr Lemchen pokiwał  głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły się
jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplótł palce  i przez
jakiś czas uważnie kontemplował tę konstrukcję.
     - Jak sądzę, problemów prawnych firmy  "Mitsubishi Dentsu" nie będziemy
chwilowo omawiać - powiedział wreszcie.
     To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął się z gotowością i powiedział:
     - Jak pan sobie życzy.
     Siedzieć  na  stole  było diabelnie  niewygodnie,  nogi majtały  się  w
powietrzu, krawędź blatu wpijała się w siedzenie.
     - Z przykrością muszę pana zawiadomić  - powiedział  pan  Lemchen -  że
pański raport wywołał na górze nadzwyczaj pozytywne wrażenie.
     - Hm... - powiedział Nunnun. Zaczyna się - pomyślał.
     - Zamierzano  nawet  przedstawić pana  do  odznaczenia  - ciągnął  Herr
Lemchen.  - Ja wszakże zaproponowałem, żeby z  tym  poczekać.  I  postąpiłem
słusznie. - Przestał wreszcie kontemplować konstrukcję z dziesięciu palców i
spode łba spojrzał na Nunnuna. - Zapewne zechce się pan dowiedzieć, dlaczego
przejawiłem taką, wydawałoby się, przesadną ostrożność.
     - Niezawodnie miał pan podstawy  ku temu -  znudzonym głosem powiedział
Nunnun.
     -  Owszem,  miałem. Co wynikało z  pańskiego raportu? Grupa  "Metropol"
zlikwidowana. Dzięki pańskim wysiłkom. Grupa "Zielony  Kwiatek" schwytana na
gorącym uczynku i aresztowana  w pelnym składzie.  Znakomita robota. Również
pańska.  Grupy  "Warr"  i  "Quasimodo",  "Wędrowni  Muzykanci"  i  wszystkie
pozostale, nie  pamiętam ich nazw,  uległy samolikwidacJi,  ponieważ zdawały
sobie sprawę, że jak  nie dziś to jutro zostaną nakryte.  Istotnie, tak było
naprawdę, wszystkie  te  informacje potwierdzają się  z  innych źródeł. Wróg
jest  rozgromiony,  pan został  sam na placu boju.  Przeciwnik  rejteruje  w
panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuację?
     -  W  każdym  razie - ostrożnie  powiedział Nunnun -  w ciągu ostatnich
trzech miesięcy przemyt  materiałów ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez
Harmont już nie  funkcjonuje... Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji -
dodał.
     - A więc przeciwnik zrejterował, czy nie tak?
     - Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie... Tak.
     - Nie tak! - powiedział Herr Lemchen. - Rzecz w tym, że ten  przeciwnik
nigdy nie rejteruje. Wiem  o tym z całą  pewnością. Przedwczesnym raportem o
zwycięstwie  zademonstrował  pan  swoją  niedojrzałość.  I  właśnie  dlatego
zaproponowałem,  aby  w tej  chwili  jeszcze  nie występować  z  wnioskiem o
odznaczenie pana.
     A idź ze  ty  ze  swoimi odznaczeniami,  myślał Nunnun kołysząc  nogą i
posępnie patrząc w migające noski półbutów. Szympansowi w pobliskim ZOO mogę
wręczyć  twoje ordery!  Też  się  znalazł wychowawca  i  moralista, ja i bez
ciebie wiem,  z kim tu  mam do czynienia, nie ma co włazić na ambonę. Ja sam
znam  dobrze  nieprzyjaciela. Powiedz  jasno  i wyraźnie,  gdzie, jak  i  co
przegapiłem... co  ci dranie wymyślili nowego... gdzie, jak  i w jaki sposób
znaleźli dziurę w sieci... i bez wstępnych  przemówień, nie jestem smarkatym
nowicjuszem,  mam szósty  krzyżyk  na  karku  i  nie  siedzę tu  dla  twoich
parszywych orderów...
     - Co pan słyszał o Złotej Kuli? - zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z
irytacją pomyślał Nunnun. Czego on się  teraz uczepił Złotej Kuli? Niech cię
diabli. Co za paskudny sposób prowadzenia rozmowy...
     - Złota Kula jest przedmiotem legendy - zameldował głosem bez wyrazu. -
Mityczna konstrukcja  znajdująca się w  Strefie, mająca rzekomo kształt oraz
wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzeń.
     - Dowolnych?
     - Według  kanonicznego tekstu  legendy -  dowolnych.  Istnieją jednakże
warianty...
     - Tak - powiedział Herr Lemchen. - A co pan słyszał o "lampie śmierci"?
     - Osiem lat temu - znudzonym głosem zaczął  Nunnun - stalker o nazwisku
Stephen Norman,  zwany  Okularnikiem,  wyniósł  ze Strefy pewien  przedmiot,
który  okazał się  o ile można sądzić, pewnego rodzaju systemem  generatorów
promieniowania, śmiertelnego  dla ziemskich organizmów. Wymieniony Okularnik
proponował  ten agregat instytutowi, nie  dogadali się co do ceny. Okularnik
poszedł do  Strefy  i nie wrócił. Gdzie obecnie  znajduje się agregat  - nie
wiadomo. Znany  panu Hugh z "Metropolu" proponował  za  ten agregat  dowolną
sumę, jaka się zmieści na czeku.
     - To wszystko? - zapytał Herr Lemchen.
     - Wszystko - odparł  Nunnun. Demonstracyjnie  rozglądał się po  pokoju.
Pokój okazał się nieciekawy, nie było na co patrzeć.

     - Tak - powiedział Lemchen. - A co pan słyszał o "raczym oku"?
     - O czyim oku?
     -  O  raczym.  Rak. Nie wie pan? - Herr  Lemchen zastrzygł w  powietrzu
dwoma palcami.
     - Taki z kleszczami.
     - Pierwszy raz słyszę - powiedział Nunnun i zasępił się.
     -  No, a  co pan  wie  o "grzmiących  serwetkach"?  Nunnun zeskoczył  z
biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził ręce w kieszenie.
     - Nic nie wiem - powiedział. - A pan?
     -  Niestety, ja  również nic  nie  wiem.  Ani  o "raczym  oku",  ani  o
"grzmiących serwetkach". A tymczasem jedno i drugie istnieje.
     - W mojej Strefie? - zapytał Nunnun.
     -  Ależ niechże pan usiądzie - powiedział Herr Lemchen machając dłonią.
- Nasza rozmowa dopiero się zaczyna, niech pan usiądzie.
     Nunnun obszedł biurko i usiadł na twardym krześle z wysokim oparciem.
     Dokąd on  zmierza?  - myślał gorączkowo. - Co  to za nowe  historie? Na
pewno znaleźli  coś w  innych Strefach, a on próbuje mnie zaskoczyć,  głupie
bydlę. Nigdy  mnie  nie  lubił, stary  piernik,  nie  może  zapomnieć tamtej
fraszki...
     - A więc będziemy kontynuować nasz maleńki egzamin -  oznajmił Lemchen.
Odchylił portierę i wyjrzał przez okno. - Leje!  -  zakomunikował.  - Bardzo
lubię.  - Puścił zasłonę, rozparł się w fotelu i  patrząc w sufit zapytał: -
Co słychać u starego Barbridge'a?
     -  Barbridge?  -  Ścierwnik  Barbridge  jest  pod  obserwacją.  Kaleka,
niezależny  materialnie,  nie  ma  powiązań  ze  Strefą.  Jest  właścicielem
czterech barów z dancingiem i organizuje pikniki dla oficerów garnizonu oraz
turystów. Córka  Dina  prowadzi dość  niezrównoważony tryb życia. Syn  Artur
świeżo  ukończył  prawniczy  college. Herr Lemchen  z  zadowoleniem  pokiwał
głową.
     - Krótko i jasno - pochwalił. - A co porabia Kreon Maltańczyk?
     - Jeden z niewielu czynnych  stalkerów. Był związany z grupą Quasimodo,
teraz za moim  pośrednictwem sprzedaje  towar  Instytutowi.  Trzymam  go  na
wolności - kiedyś ktoś może i złapie przynętę. Co prawda ostatnio ostro pije
i obawiam się, że długo nie pociągnie.
     - Kontakty z Barbridgem?
     - Zaleca się do Diny. Bez powodzenia.
     - Bardzo  dobrze  - powiedział Herr  Lemchen.  -  A  co wiadomo o Rudym
Shoeharcie?
     - Miesiąc temu  wyszedł z  więzienia. Materialnie niezależny.  Próbował
wyemigrować, ale... Ale w głowie mu teraz Strefa.
     - To wszystko?
     - Wszystko.
     -  Niewiele  - powiedział pan Lemchen. - A jak wyglądają sprawy Cartera
Szczęściarza?
     -  Już  wiele  lat  temu przestał  być  stalkerem.  Handluje  używanymi
samochodami,  a  oprócz  tego  ma warsztat, w  którym  adaptuje  silniki  do
"owaków". Czworo dzieci, żona umarła rok temu. Teściowa.
     Lemchen pokiwał głową
     - O kim z weteranów zapomniałem? - zapytał dobrodusznie.
     - Zapomniał pan  o Jonathanie Mywse,  przezwisko Kaktus. Teraz  jest  w
szpitalu, umiera na raka. I zapomniał pan o Szuwaksie...
     - Tak, tak. co z Szuwaksem?
     -  Szuwaks jak to  Szuwaks,  ciągle ten sam -  powiedział Nunnun.  - Ma
trzyosobową  grupę. Tygodniami znikają  w  Strefie.  Wszystko,  co znajdują,
niszczą na miejscu. A jego Stowarzyszenie Wojujących Aniołów rozleciało się.
     - Dlaczego?
     - Jak pan pamięta, stowarzyszenie skupowało towar  i Szuwaks odnosił go
z  powrotem  do Strefy.  Szatanowi,  co  szatańskie. Teraz nie ma  już czego
skupować, a poza tym nowy dyrektor filii napuścił na nich policję.
     - Rozumiem - powiedział Herr Lemchen. - No a młodzi?
     -  Cóż  młodzi...  Przychodzą  i odchodzą.  Jest  może  pięciu, sześciu
chłopców z jakim takim doświadczeniem, ale ostatnio nie mają komu sprzedawać
towaru,  więc  są w kropce. Ja ich powoli  oswajam... Mam wszelkie podstawy,
szefie,  uznać,  że w mojej Strefie  stalkerstwo praktycznie się  skończyło.
Starzy odeszli,  młodzież  nic  nie  umie, zresztą  i prestiż  zawodu  mocno
podupadł. Konkurentem jest technika, stalker
     - automat.
     - Tak, tak, słyszałem  o tym -  powiedział Hen" Lemchen. -  Jednakże te
automaty na razie  osiągają  zbyt nikłe wyniki w stosunku do ilości energii,
którą pobierają. Czy może się mylę?
     - To kwestia czasu. Już niedługo automaty staną się opłacalne.
     - To znaczy kiedy?
     - Za pięć, sześć lat...
     Herr Lemchen znowu pokiwał głową.
     -  Jeżeli  już  przy  tym  jesteśmy, pan zapewne jeszcze  nie  wie,  że
przeciwnik również zaczął stosować automaty.
     - W mojej Strefie? - czujnie powtórzył Nunnun.
     - I w pańskiej  również. Mają bazę w Rexopolis, przerzucają maszyny  na
helikopterach przez  góry i Wąwóz Żmij na  Jezioro Czarne, u podnóża szczytu
Boldera...
     - Przecież to są peryferie - z niedowierzaniem powiedział Nunnun. - Tam
nic nie ma, co oni mogą tam znaleźć?
     -  Niewiele,  bardzo niewiele. Ale  znajdują. Zresztą to tylko  tak dla
Informacji,  pana to  nie dotyczy...  Zreasumujemy. Stalkerów - zawodowców w
Harmont  już prawie  nie  ma. Ci,  którzy  zostali, od Strefy trzymają się z
daleka.  Młodzież  jest   zdezorientowana  i  trwa  proces   jej  oswajania.
Przeciwnik został rozbity, rozproszony, ukryty w swoich barłogach liże rany.
Towaru  nie  ma,  a  kiedy się pojawia,  nie znajduje  nabywców.  Nielegalny
przemyt materiałów ze Strefy skończył się trzy miesiące temu. Czy tak?
     Nunnun  milczał.  Teraz,  myślał, teraz  mi przysunie.  Ale  gdzie jest
dziura  w mojej sieci? I to spora, o Ile  się znam na medycynie, no prędzej,
prędzej, stary parasolu! Nie męcz człowieka...
     - Nie słyszę  odpowiedzi  -  oznajmił Herr Lemchen  i przyłożył dłoń do
pomarszczonego włochatego ucha.
     -  Dobra, szefie - ponuro  powiedział Nunnun. - Starczy. Już  mnie  pan
usmażył i ugotował, niech pan podaje na stół.
     Herr Lemchen wydał z siebie nieokreślone chrząknięcie.
     - Nie ma pan mi nawet  nic do powiedzenia - powiedział z  nieoczekiwaną
goryczą.  -- Gapi  się pan we mnie jak sroka  w  gnat, a  jak ja się czułem,
kiedy przedwczoraj...  -  Znienacka przerwał, wstał i powędrował do sejfu. -
Krótko  mówiąc,  przez ostatnie  dwa  miesiące, tylko  według dostępnych nam
informacji, przeciwnik otrzymał ponad sześć  tysięcy  jednostek  materiału z
różnych Stref. - Zatrzymał się przy sejfie, pogłaskał jego lakierowany bok i
gwałtownie odwrócił się do Nunnuna. - Niech pan nie żywi iluzji! - wrzasnął.
-  Odciski  palców Barbridgea!  Odciski  palców  Maltańczykal Odciski palców
Nochala  Ben Halevi,  o  którym pan  nawet nie uznał  za stosowne wspomnieć!
Odciski palców Polipa Herescha i Liliputa  Cmygal  Tak pan  oswaja  tutejszą
młodzież?  "Bransoletkl", "Igiełki"  "Białe wiatraczki"!  Mało tego!  Jakieś
"racze  oczy", jakieś  "suche  grzechotki", "grzmiące  serwetki",  niech  je
diabli wezmą! - znowu urwał, wrócił  na fotel, zaplótł ręce jak poprzednio i
grzecznie zapytał: - Co pan o tym sądzi, mister Nunnun?
     Nunnun wyjął chusteczkę do nosa i wytarł kark i szyję.
     - Nic nie sądzę - wychrypiał  uczciwie. - Przepraszam, szefie,  ale  ja
teraz  w ogóle... Niech  trochę oprzytomnieję... Barbridge! Barbridge nie ma
nic wspólnego ze Strefą! Znam  jego każdy krok!  Urządza popijawy i  pikniki
nad   Jeziorem,  zgarnia  niezłą   forsę  i  po  prostu   nie  potrzebuje...
Przepraszam, oczywiście gadam głupstwa, ale zapewniam pana, że nie spuściłem
oka z Barbridgea od momentu wyjścia ze szpitala...
     - Dłużej nie  zatrzymuję pana - powiedział Herr Lemchen. - Daję tydzień
czasu. Ma pan przedstawić swoje wnioski na temat  kanałów, jakimi  materiały
ze Strefy trafiają do rąk Barbridgea... i wszystkich innych. Do widzenia!
     Nunnun wstał, niezgrabnie skłonił głowę przed profilem  Herr Lemchena i
nadal wycierając  chusteczką obficie spoconą szyję, wyszedł do sekretariatu.
Smagły młodzieniec palił, z zadumą wpatrując się w rozbebeszoną elektronikę.
Przelotnie spojrzał w stronę  Nunnuna  -  oczy miał puste,  zwrócone  w głąb
siebie. Richard Nunnun byle jak nasadził na głowę kapelusz, złapał pod pachę
płaszcz  i wyniósł się do wszystkich diabłów. Coś  takiego jeszcze  nigdy mi
się nie zdarzyło - myślał chaotycznie. Coś podobnego! Nochal Ben Halevi! Już
nawet przezwiska  się  dorobił...  Kiedy? Taki  smarkacz,  wygląda jakby  do
trzech  nie  potrafił zliczyć...  nie, to nie to,  ciągle  nie to... Ach, ty
bydle bezmózgie, ty Ścierwniku! Tu mnie dopadłeś!  Zrobiłeś mnie w konia jak
ostatniego kretyna... Jak to  się stało? Przecież to po prostu nie mogło się
stać!  No, identycznie  jak  wtedy w Singapurze  -  mordą o ziemię,  głową o
ścianę...
     Wsiadł  do samochodu i przez jakiś czas nie  bardzo  wiedząc,  na jakim
świecie jest, szukał na desce rozdzielczej kluczyka do stacyjki. Z kapelusza
kapało na  kolana więc go  zdjął  i  nie patrząc rzucił za siebie.  Rzęsisty
deszcz  zalewał przednią szybę i Richardowi Nunnunowi  z niewiadomego powodu
wydało się,  że z tej właśnie  przyczyny  nie ma zielonego pojęcia, co dalej
począć. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, z całej siły rąbnął  pięścią w swoje
łyse czoło. Ulżyło. Od razu sobie przypomniał, że kluczyka nie ma i  być nie
może, a za to w kieszeni leży "owak". Wieczny akumulator. I  że choćbyś miał
pęknąć,  trzeba go  wyjąć z kieszeni  i  wetknąć w  gniazdko, i wtedy będzie
można przynajmniej gdzieś pojechać
     - aby dalej  od  tego  domu,  od  tego okna,  przez  które  niezawodnie
obserwuje go stara purchawa...
     Ręka   Nunnuna  z  "owakiem"   zamarła  w  połowie   drogi.  Tak,  wiem
przynajmniej,  od kogo trzeba zacząć. No i właśnie od niego zacznę. Och, jak
ja od niego zacznę! Nikt nigdy  od nikogo tak nie zaczynał, jak ja od  niego
zacznę, i  to natychmiast. I z taką przyjemnością. Puścił w ruch wycieraczki
i pojechał bulwarem, jeszcze  prawie  nic przed sobą nie  widział,  ale  już
powoli  się uspokajał.  To nic. Choćby nawet i tak jak w  Singapurze. Koniec
końców w  Singapurze wszystko  się  przecież dobrze  skończyło... Też wielka
parada, raz mordą o ziemię! Mogło być  gorzej! Nie mordą i nie o ziemię, ale
o coś takiego  z gwoździami... Dobra, nie będziemy się rozpraszać. Gdzie ten
mój zakład? Ni cholery nie widać... Aha jest.
     Pora była nie urzędowa, ale zakład "Minut Pięć" płonął światłami niczym
"Metropol".  Otrząsając się jak pies  na brzegu,  Richard Nunnun wkroczył do
rzęsiście  oświetlonego  hallu  śmierdzącego  tytoniem, drogerią  i  skisłym
szampanem. Stary Bennie, jeszcze bez liberii, siedział przy barku na ukos od
wejścia i coś  żarł  trzymając w  garści widelec. Przed nim, złożywszy wśród
pustych  kieliszków  swój  potworny  biust siedziała  Madame  i  frasobliwie
patrzyła, jak Bennie się odżywia. W  hallu nawet jeszcze nie posprzątano  po
wczorajszym. Kiedy Nunnun wszedł, Madame niezwłocznie zwróciła w jego stronę
szeroką  otynkowaną  twarz,  początkowo  niezadowoloną, a w sekundę  później
rozpromienioną zawodowym uśmiechem.
     - Ha!  - powiedziała basem. - Byłby to sam pan Nunnun? Ma pan ochotę na
dziewczynkę? Bennie obojętnie żarł dalej, był głuchy jak pień.
     -  Witaj,  staruszko! -  powiedział Nunnun zbliżając się. -  Po  co  mi
dziewczynki, jeżeli widzę prawdziwą kobietę.
     Bennie  wreszcie  zauważył  Nunnuna.  Straszna  maska  w  purpurowo   -
granatowych bliznach wykrzywiła się z wysiłkiem w powitalnym uśmiechu.
     - Dzień dobry, szefie! - wychrypiał. - Przyszedł pan się obsuszyć?
     Nunnun uśmiechnął się  w  odpowiedzi i  skinął  mu  dłonią.  Nie  lubił
rozmawiać z Bennie - bez przerwy trzeba było krzyczeć.
     - Gdzie mój zarządca, nie wiecie? - zapytał.
     - U siebie - odparta Madame. - Jutro trzeba zapłacić podatki.
     -  Och,  te podatki! - Powiedział Nunnun. - No dobra. Madame, proszę mi
przygotować to, co lubię, niedługo wrócę.
     Bezszelestnie  stąpając  po   grubym   syntetycznym  dywanie  przeszedł
korytarzem, minął zasłonięte portierami gabinety - na  ścianie  obok każdego
gabinetu  wisiała  podobizna  jakiegoś   kwiatka  -  skręcił  w  niewidoczny
korytarzyk i bez pukania otworzył obite skórą drzwi.
     Gnat  Ratiusza siedział przy biurku i  studiował w lusterku złowieszczy
pryszcz  na nosie. Miał  głęboko w  dupie jutrzejsze podatki.  Przed nim, na
idealnie  pustym  stole,  stał  słoiczek  z  maścią  rtęciową  i szklanka  z
przezroczystym  płynem. Gnat Ratiusza podniósł na Nunnun przekrwione  oczy i
zerwał się na nogi  wypuszczając lusterko, Nunnun  bez słowa usiadł w fotelu
naprzeciw,  przez  jakiś  czas  w  milczeniu  obserwował łajdaka  i  słuchał
niewyraźnego  mamrotania  na temat przeklętego  deszczu  i reumatyzmu. Potem
powiedział:
     - Zamknij  no  drzwi na  klucz, pieseczku. Gnat  łomocząc plaskostopymi
nożyskami podbiegi do drzwi, szczęknął kluczem i wrócił do  biurka. Włochatą
bryłą wznosił się nad Nunnunem, z oddaniem patrząc mu w usta.  Nunnun ciągle
jeszcze obserwował go  przez zmrużone powieki, nie wiadomo dlaczego  właśnie
teraz przypomniał sobie, że Gnat Katiusza naprawdę nazywa się Rafael. Gnatem
przezwano go za potwornie  kościste pięści, nagie, sinoczerwone, wyzierające
z  jego  gęsto  owłosionych rąk  jak z mankietów. Katiusza zaś nazwał siebie
sam,  święcie  przekonany,  że  jest  to  tradycyjne  imię   wielkich  carów
mongolskich. Rafael. No cóż, zaczniemy, Rafaelu.
     - Co słychać? - zapytał serdecznie.
     -  Wszystko  w  najlepszym  porządku,  szefie  - spiesznie odpowiedział
Rafael - Gnat.
     - W sprawie tamtego skandalu byłeś w komendanturze?
     - Dałem komu trzeba sto pięćdziesiąt. Wszyscy są zadowoleni.
     - Potrącisz sobie te  sto  pięćdziesiąt - powiedział Nunnun. - To twoja
wina,  pieseczku. Trzeba było pilnować.  Gnat  przybrał nieszczęśliwy  wyraz
twarzy i z pokorą rozłożył wielkie łapy.
     - W hallu trzeba położyć nowy parkiet - powiedział Nunnun.
     - Zrobi się.

     Nunnun pomilczał chwilę ściągając wargi.
     - Towar? - zapytał zniżając glos.
     - Trochę jest - również zniżając głos powiedział Gnat.
     - Pokaż.
     Gnat skoczył do sejfu wyjął  paczuszkę położył na biurku przed Nunnunem
i rozpakował. Nunnun jednym palcem pogrzebał w kupce "czarnych bryzg", wziął
do ręki "bransoletkę", obejrzał ją ze wszystkich stron i odłożył z powrotem.
     - To wszystko? - zapytał.
     - Nie przynoszą - przepraszająco powiedział Gnat.
     -  Nie  przynoszą... - powtórzył Nunnun. Starannie przymierzył  się i z
całej siły noskiem  buta kopnął Gnata  w goleń. Gnat jęknął,  nawet pochylił
się, żeby się złapać za bolące miejsce, ale zrezygnował i natychmiast stanął
na baczność. Wtedy Nunnun zerwał się z fotela odepchnął  go, złapał Gnata za
kołnierz koszuli i ruszył do niego,  kopiąc, przewracając  oczami i szepcząc
straszliwe  przekleństwa.  Gnat,  stękając  i  jęcząc,  zadzierał głowę  jak
spłoszony koń, cofał się tyłem do chwili, kiedy runął na kanapę.
     - Na dwie  strony pracujesz, ścierwo? - syczał Nunnun  prosto w białe z
przerażenia ślepia.  - Ścierwnik kąpie  się  w towarze,  a  ty mi przynosisz
koraliki w papierku?
     - zamachnął się i trzasnął Gnata w twarz, starając się trafić w pryszcz
na nosie.
     - Ja cię w kryminale zgnoję! Zgnijesz za życia, śmierdzielu... Na chleb
i wodę... Pożałujesz, że cię matka na świat wydała! - znowu trzasnął pięścią
w  pryszcz na nosie. - Skąd Barbridge ma towar? Dlaczego jemu przynoszą, nie
tobie?  Kto  przynosi?  Dlaczego ja o niczym nie  wiem? Dla kogo  pracujesz,
sukinsynu? Gadaj!
     Gnat bezdźwięcznie otwierał i zamykał usta. Nunnun zostawił  go, wrócił
na fotel i położył nogi na biurku.

     - Jak  Boga kocham,  szefie... Co  znowu!  Jaki towar? Ścierwnik nie ma
żadnego towaru. Teraz nikt nie ma towaru...
     -  Ty co? Masz zamiar spierać się ze mną? -  serdecznie  zapytał Nunnun
zdejmując nogi z biurka.
     - Ależ skąd szefie... Jak  Boga... - spiesznie zaprzeczył Gnat. - Żebym
tak zdrów był! Ja, spierać się! nawet mi przez myśl nie przeszło...
     -  Wygonię jak psa - ponuro oznajmił Nunnun. -  Nie umiesz pracować. Na
cholerę  mi  taki  kretyn?  Tacy  jak  ty  na  pęczki  poniewierają  się  po
śmietnikach. A mnie jest potrzebny facet z głową.
     - Momencik,  szefie -  rozsądnie powiedział  Gnat,  rozmazując  krew po
twarzy. - Po co od razu naskakiwać?...  Może  jednak spróbujemy pogadać... -
ostrożnie pomacał  pryszcz  końcem palca.  -  Że  podobno Barbridge ma  dużo
towaru? nie wiem. Proszę się nie gniewać, ale ktoś pana ocyganił, nikt teraz
towaru nie  ma. Do Strefy sami smarkacze  chodzą,  no ale  oni  przecież nie
wracają, nie,  szefie,  ktoś pana nabiera...  Nunnun obserwował go spod oka.
Wyglądało  na to,  że Gnat  rzeczywiście nic  nie wie.  Zresztą łgać mu było
niewygodnie - przy Ścierwniku trudno się było pożywić. - Te pikniki to dobry
interes? - zapytał.
     - Pikniki? Nie  za bardzo, nie powiem, żeby to były takie kokosy... Ale
teraz w mieście w ogóle skończyły się dobre interesy...
     - Gdzie się odbywają te pikniki?
     - Gdzie się odbywają? Tak w różnych miejscach. Pod Białą Górą,  czasami
przy Gorących Źródłach, na Tęczowych Jeziorach...
     - A jaka klientela?
     -  Klientela?  -  Gnat   pociągną!   nosem,   zamrugał   i   powiedział
konfidencjonalnie:  - Jeśli  pan, szefie, chce się za to  zabrać,  to ja bym
panu nie radził. Ze Ścierwnikiem pan tu nie wygra.
     - A to dlaczego?
     - Ścierwnik ma stałą  klientelę. Błękitne  hełmy to raz  -  Gnat zagiął
jeden palec.
     - Oficerowie z komendantury  to  dwa,  turyści  z  "Metropolu", "Białej
Lilii",  z "Przybysza" - to  trzy. Poza tym  Ścierwnik ma  już zorganizowaną
reklamę, miejscowi chłopcy też do  niego chodzą... Jak Boga kocham,  szefie,
nie  warto  z tym zaczynać. Za  dziewczynki nam  płaci -  nie  powiem,  żeby
dużo...
     - Miejscowi też do niego chodzą?
     - Głównie młodzież.
     - No i co tam się robi tych piknikach?
     -  Co  się  robi?  Jedziemy  tam autokarami,  tak? Da miejscu już stoją
namioty, bufet, muzyka... No to każdy zabawia się  jak ma ochotę. Oficerowie
przeważnie z  dziewczynkami, turyści  lecą patrzeć na  Strefę...  Jeśli przy
Gorących Źródlach, to  do  Strefy  tam  jak ręką sięgnąć,  zaraz za Siarkową
Rozpadliną... Ścierwnik im nawoził  końskich kości, no  i patrzą sobie przez
lornetki...
     - A miejscowi?
     - Miejscowi? Miejscowych to oczywiście nie interesuje... Tak, zabawiają
się, jak kto potrafi...
     - A Barbridge?
     - A co Barbridge? Jak wszyscy, tak i Barbridge...
     - A ty?
     - Co ja? Jak wszyscy, tak i  ja. Pilnuję, żeby dziewcząt nie krzywdzili
i... tego... no, tam... No, w ogóle jak wszyscy...
     - I jak długo to trwa?
     - Zależy jak kiedy. Czasami trzy dni, a czasami i tydzień.
     - A  ile ta przyjemność kosztuje? - zapytał  Nunnun, myśląc zupełnie  o
czymś innym.  Gnat  coś odpowiedział, ale Nunnun  go  nie słyszał. Oto gdzie
jest dziura, myślał. Kilka dni... kilka nocy. W tych warunkach po prostu nie
sposób  upilnować Barbridnge'a,  nawet  wtedy,  kiedy specjalne  w  tym celu
przyjechałeś. I jednak pomimo to sprawa jest nadal niejasna. On przecież nie
ma nóg, a tamta rozpadlina... Nie, coś tu nie gra...
     - Kto z miejscowych jeździ tam stałe?
     - Z  miejscowych?  Przecież  mówię:  przeważnie młodzież.  No,  Galevi,
Razba...  Szczurek  Zappha...  ten Cmyg... No, jeszcze Maltańczyk  tam bywa.
Dobrane  towarzystwo.  Oni  to  nazywają "szkółką  niedzielną".  Co,  mówią,
wpadniemy  do  "szkółki  niedzielnej"? Oni  głównie  zarabiają  na starszych
turystkach. Przyjeżdża z Europy jakaś starucha...
     - "Szkółka  niedzielna"  - powtórzył Nunnun.  Zaświtała mu  nagle jakaś
dziwna myśl. Szkoła. Wstał.
     - Dobra - powiedział. - Bóg z nimi, z piknikami. To nie  dla  nas.  Ale
żebyś wiedział: Ścierwnik ma towar,  a to już nasza sprawa,  pieseczku. Tego
nie możemy ot, tak sobie zostawić. Szukaj,  Gnat, szukaj, bo inaczej wygonię
cię do wszystkich diabłów. Skąd ścierwnik bierze towar, kto mu go dostarcza,
masz się dowiedzieć i dawać o dwadzieścia procent więcej. Zrozumiałeś?
     - Zrozumiałem,  szefie  -  Gnat  już  stał na baczność, na wysmarowanej
mordzie malował się wyraz psiego oddania.
     - I żebyś mi  się nie guzdrał!  Ruszaj głową, bydlaku! - nagle wrzasnął
Nunnun i wyszedł.
     W hallu, przy barze, bez pośpiechu wypił aperitif, porozmawiał z Madame
na  temat  upadku  obyczajów, dał  do zrozumienia, że  w  najbliższym czasie
zamierza rozbudować zakład i dla większej wagi, zniżywszy głos, poradził się
jej, co zrobić z Bennim
     -  zestarzał  się chłop,  ogłuchł, refleks już nie ten,  nie nadąża jak
kiedyś... Była już szósta, chciało mu się  jeść, a mózg  uporczywie drążyła,
gryzła  niespodziewana  myśl,  niesamowita,  dzika  i  zarazem   niezmiernie
obiecująca.
     Zresztą już  i  tak to  i  owo  stało się jasne,  znikł z  całej sprawy
irytujący i niesamowity posmak metafizyki, zestała tylko pretensja do samego
siebie o to, że wcześniej nie  pomyślał o takiej możliwości, ale nie to było
najistotniejsze, najistotniejsze zawierało się w  tamtej myśli, która ciągle
drążyła, drążyła i nie dawała spokoju.
     Pożegnawszy  się z Madame i  uścisnąwszy rękę Benniego, Nunnun pojechał
prosto do "Barge". Całe  nieszczęście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak
mijają  lata. Co  tam  zresztą lata  -  nie dostrzegamy,  jak  wszystko  się
zmienia.  Wiemy, że  wszystko  się  zmienia,  uczą nas  od  dzieciństwa,  że
wszystko się zmienia, po wielokroć widzieliśmy na własne oczy,  jak wszystko
się zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia tego
momentu,  kiedy  zachodzi zmiana, albo też  szukamy zmiany  nie  tam,  gdzie
należy.  Oto  mamy  już nowych stalkerów - uzbrojonych w cybernetykę.  Dawny
stalker był brudnym, ponurym facetem, który ze zwierzęcym uporem milimetr za
milimetrem pełzał  na brzuchu po Strefie zarabiając swoją dolę. Nowy stalker
to playboy w  krawacie, inżynier, siedzi sobie gdzieś o kilometr od  Strefy,
papieros w zębach, pod ręką szklanka z orzeźwiającym płynem
     -  siedzi  i patrzy  na  ekrany. Dżentelmen na posadzie. Nader logiczny
obrazek, do tego stopnia logiczny,  że inne możliwości po prostu na myśl nie
przychodzą.  A  przecież  są  i  inne   możliwości  -  na  przykład  szkółka
niedzielna.
     I  nagle, jakby ni z tego, ni z owego, opadła go rozpacz. Wszystko było
bez sensu. Wszystko było  daremne. Boże mój, pomyślał,  przecież nic  z tego
nie  wyjdzie!  Ale ma siły,  która utrzyma  w dzieży  to ciasto,  pomyślał z
przerażeniem. Nie dlatego, że źle  pracujemy.  I nie dlatego, że oni pracują
lepiej.  Po prostu właśnie taki jest nasz świat. I  człowiek  na tym świecie
jest właśnie taki. Gdyby  nie  było Lądowania  - byłoby coś  innego.  Świnia
zawsze znajdzie błoto...
     W  "Barge"  było  mnóstwo  światła i  bardzo smacznie pachniało."Barge"
również się zmienił - ani nie  potańczysz, ani się nie ubawisz jak  niegdyś.
Szuwaks  już nie  przychodzi, brzydzi się, a Red Shoehart  wsunął tu  pewnie
swój  piegowaty nos, skrzywił się i  wyszedł.  Ernest ciągle jeszcze siedzi,
interes prowadzi jego stara, dorwała się nareszcie - stali, solidni klienci,
cały Instytut przychodzi na  obiady  i wyżsi oficerowie  również - przytulne
gabinety, smaczna  kuchnia, niedrogo i  zawsze  świeże  piwo.  Dobra,  stara
gospoda.
     W  jednym  z  gabinetów  Nunnun  zauważył  Walentina Pillmana.  Laureat
siedział nad filiżanką  kawy i czytał złożony na połowę miesięcznik,  Nunnun
podszedł do stolika.
     - Czy można się przysiąść? - zapytał. Walentin podniósł na niego czarne
okulary.
     - A - powiedział. - Proszę bardzo.
     - Za chwilę,  tylko ręce umyję - powiedział Nunnun przypomniawszy sobie
nagle pryszcz.
     Znali go tu dobrze. Kiedy wrócił i usiadł naprzeciw Walentina. Na stole
już stał mały  ruszt z  dymiącym churasco i piwo  w wysokim kuflu  - nie  za
zimne,  nie  za ciepłe, takie, jakie  lubił. Walentin  odłożył miesięcznik i
wypił łyczek kawy.
     - Słuchaj - powiedział  Nunnun odkrawając kawałek mięsa. - Jak sądzisz,
czym się to wszystko skończy?
     - Co masz na myśli?
     - Lądowanie, Strefy, stalkerzy, ośrodki wojskowo - przemysłowe, ta cała
kasza... Czym to wszystko może się skończyć?
     Walentin  długo patrzył na Nunnuna ślepymi, czarnymi szkłami, następnie
zapalił papierosa i powiedział:
     - Dla kogo? Skonkretyzuj.
     - No, powiedzmy, dla całej ludzkości.

     - To zależy od tego, czy będziemy mieli szczęście, czy nie - powiedział
Walentin.
     -  Teraz już wiemy, że dla ludzkości, pojmowanej jako całość. Lądowanie
przeszło w gruncie rzeczy bez śladu. Dla ludzkości zresztą wszystko mija bez
śladu.  Oczywiście, niewykluczone, że wyciągając  na  ślepo kasztany  z tego
ognia, koniec końców wyciągniemy coś takiego, co sprawi, że życie  na naszej
planecie  stanie się w ogóle niemożliwe. To naturalnie będzie pech. Jednakże
chyba  zgodzisz się  ze mną, że coś  podobnego zagrażało ludzkości zawsze. -
Ruchem dłoni rozproszył dym z papierosa. - Widzisz, ja już dawno odwykłem od
rozważań na temat ludzkości  jako takiej.  Ludzkość,  pojmowana jako całość,
jest zbyt stacjonarnym układem - nie ma sposobu, żeby ją ruszyć z miejsca.
     - Tak uważasz? - z rozczarowaniem zapytał Nunnun. - No cóż, może i masz
rację...
     -  Powiedz  mi  szczerze,  Richard  -  wyraźnie  zabawiając się  zaczął
Walentin. - Na przykład dla ciebie,  człowieka  interesu, co się zmieniło  w
związku z  Lądowaniem? Dowiedziałeś się,  że  we  Wszechświecie istnieje  co
najmniej jeszcze jeden rozum oprócz ludzkiego. No i co?
     - Jak  by ci tu powiedzieć? - wykrztusił Nunnun. Już żałował, że zaczął
tę rozmowę. Nie było  o czym mówić. -  Co się zmieniło dla mnie? Na przykład
już od  wielu lat czuję się trochę nieswojo, może  nawet  niepewnie. Dobrze,
tamci wpadli na chwilę i  od razu się wynieśli.  A  jeżeli przylecą  znowu i
przyjdzie im do  głowy pozostać? Dla mnie, człowieka interesu, to nie  jest,
widzisz, retoryczne pytanie
     -  kim  oni są,  jak  żyją  i  czego  chcą? W  najbardziej  prymitywnym
wariancie, muszę  myśleć, jak  w razie czego mam przestawić produkcję. Muszę
być przygotowany. A  jeżeli w ogóle  okażę się zbyteczny w  ich  systemie? -
Ożywił się. - A jeżeli my wszyscy okażemy się  zbyteczni? Słuchaj, Walentin,
jeżeli już  rozmawiamy  na ten temat, czy  istnieją jakieś odpowiedzi  na te
pytania? Kim oni są, czego chcieli i czy wrócą, czy nie?
     - Odpowiedzi  istnieją -  odparł Walentin uśmiechając się.  - Jest  ich
nawet bardzo wiele, możesz sobie wybrać dowolną, wedle gustu.
     - A jak ty sam uważasz?
     - Mówiąc  szczerze nigdy nie pozwalałem sobie rozmyślać poważnie na ten
temat.  Dla mnie Lądowanie to przede  wszystkim unikalne wydarzenie, coś, co
umożliwia przeskoczenie kilku  stopni naraz w procesie  poznania. Powiedzmy,
coś w  rodzaju podróży w przyszłość techniki. No,  mniej więcej tak, jakby w
laboratorium  Izaaka   Newtona  znalazł  się  nagle   współczesny  generator
kwantowy...
     - Newton by nic nie zrozumiał.
     - Jesteś w błędzie! Newton był wyjątkowo bystrym człowiekiem.
     - Tak? no dobrze. Bóg z  nim,  to znaczy  z Newtonem. Ale  jak  ty sam,
pomimo  wszystko,   interpretujesz  Lądowanie?  niechże  to   będzie   nawet
niepoważna interpretacja...
     -  Dobrze, odpowiem  ci.  Ale muszę  cię  uprzedzić,  Richard, że twoje
pytanie leży w kompetencji pewnej pseudonauki, zwanej ksenologią. Ksenologia
to  sprzeczna  z  naturą  krzyżówka naukowej fantastyki z logiką formalną. U
podstaw jej metodyki leży fałszywa przesłanka - przypisywanie pozaziemskiemu
intelektowi ludzkiej psychiki.
     - Dlaczego fałszywa? - zapytał Nunnun.
     -  A dlatego,  że  biolodzy  już  się  raz  sparzyli,  kiedy  próbowali
przypisać psychikę człowieka zwierzętom. Ziemskim zwierzętom, zauważ.
     - Przepraszam - powiedział  Nunnun. - To zupełnie inna sprawa. Przecież
mówimy o psychologii rozumnych istot.
     -  Tak. Wszystko byłoby znakomicie,  gdybyśmy wiedzieli, co  to takiego
rozum.
     - A czy nie wiemy? - zdziwił się Nunnun.
     -  Wyobraź  sobie, że nie.  Zwykle  punktem  wyjścia  jest  niezmiernie
prymitywne założenie:  rozum  jest to ta właściwość  człowieka, która  różni
jego  działanie  od  działania   zwierząt.   Taka,  rozumiesz   mnie   próba
odgraniczenia właściciela od jego psa, który jakoby  wszystko rozumie, tylko
nie  potrafi  powiedzieć.  Zresztą  z  tej  prymitywnej  definicji  wynikają
logicznie inne, ciekawsze.  Bazują one na  gorzkich, wnioskach  z obserwacji
wspomnianej  już  działalności  człowieka.  Na  przykład:  rozumem  nazywamy
zdolność żywej istoty  do  popełniania  uczynków niecelowych  i pozbawionych
wszelkiego sensu.
     - Tak, to o nas - zgodził się Nunnun.
     -  Niestety. Albo,  powiedzmy,  definicja  -  hipoteza.  Rozum jest  to
skomplikowany  instynkt,  który  się jeszcze ostatecznie  nie  ukształtował.
Przyjmujemy, że instynktowna działalność  jest  zawsze  racjonalna i celowa.
Upłynie  milion  lat,   instynkt  ukształtuje   się   ostatecznie  i   wtedy
przestaniemy  popełniać  błędy,   która   to   umiejętność  stanowi  zapewne
immanentną   cząstkę   rozumu.  I   wówczas,  jeżeli  coś   się   zmieni  we
wszechświecie,  spokojnie sobie wymrzemy - właśnie  dlatego,  że oduczyliśmy
się  popełniać  błędy,  to   znaczy  wypróbowywać  różne,  nie  przewidziane
rygorystycznym programem warianty.
     - W twojej interpretacji to wszystko wygląda jakoś obraźliwie.
     - Proszę  bardzo, służę ci następną  definicją,  niezmiernie wzniosłą i
szlachetną.   Rozum   jest   to   umiejętność   wykorzystywania   potencjału
otaczającego nas świata, bez uciekania się zniszczenia tego świata.
     Nunnun skrzywił się i pokręcił głową.
     - Nie - powiedział. - To nie o nas... no a co powiesz o twierdzeniu, że
człowiek  w  odróżnieniu od zwierząt  odczuwa nieprzepartą potrzebę  wiedzy?
Gdzieś o tym czytałem.
     - Ja również -  powiedział Walentin. - Ale  całe nieszczęście polega na
tym, że  człowiek,  a  w  każdym  razie ludzkość w swojej masie,  bez  trudu
przezwycięża  tę  swoją potrzebę wiedzy. Moim zdaniem taka  potrzeba w ogóle
nie istnieje.  Istnieje  potrzeba zrozumienia świata,  a do tego  wiedza nie
jest  potrzebna.  Dla  przykładu   --  hipoteza   o   Bogu  daje   z  niczym
nieporównywalną  możliwość  zrozumienia  absolutnie wszystkiego,  absolutnie
niczego  się nie dowiadując... Daj człowiekowi maksymalnie uproszczony model
świata i interpretuj każde  wydarzenie w oparciu  o  ten uproszczony system.
Takie podejście  do  problemu  nie  wymaga żadnej  wiedzy.  Kilka wyuczonych
formułek plus tak zwana intuicja, i tak zwany zmysł  praktyczny, i tak zwany
zdrowy rozsądek.
     - Poczekaj - powiedział  Nunnun. Dopił piwo i z hałasem  postawił pusty
kufel na  stole. - Nie odbiegajmy  od tematu.  Na przykład: człowiek spotyka
istotę z innej planety. Jak poznają, że obaj są rozumni?
     -  Nie mam  pojęcia -  oświadczył  ubawiony  Walentin. -  Wszystko,  co
czytałem na ten  temat,  sprowadza  się do  błędnego  koła. Jeżeli  oboje są
zdolni do nawiązania  kontaktu,  to znaczy, że  są  rozumni.  I na odwrót  -
jeżeli są rozumni, to są zdolni do nawiązania kontaktu. Uogólniając - jeżeli
istota z innej planety ma honor posiadać ludzką psychikę, to znaczy, że jest
rozumna. Tak to wygląda.
     -  Masz ci los  -  powiedział  Nunnun. - A ja myślałem, że już wszystko
jest posegregowane i leży na odpowiednich półkach...
     - Posegregować nawet małpa potrafi - zauważył Walentin.
     - Nie,  poczekaj  -  powiedział Nunnun. Nie wiadomo  dlaczego  czuł się
oszukany. - Ale jeżeli  nie  wiecie takich  prostych  rzeczy... Dobra, Bóg z
nim,  z rozumem: widocznie sam diabeł w tym się nie rozezna. No a Lądowanie?
Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu?
     - Proszę bardzo - powiedział Walentin. - Wyobraź sobie piknik... br>
     Nunnun drgnął.
     - Jak powiedziałeś?
     - Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana.  Z przesieki na polanę
wjeżdża  samochód,  z  samochodu   wysiada  młodzież,  butelki,   koszyki  z
prowiantem,  dziewczyny,  tranzystory, kamery  filmowe... Rozpalają ognisko,
stawiają  namioty,  gra  muzyka. A rankiem  odjeżdżają.  Zwierzęta,  ptaki i
owady, które przez całą noc  ze zgrozą obserwowały to, co się działo, wyłażą
ze swoich kryjówek.  I cóż widzą? Na trawie  kałuża  oleju, rozlana benzyna,
leżą  nieprzydatne  już  świece i  olejowe  filtry. Poniewierają  się  stare
szmaty, przepalone żarówki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto
przywiezione  z  niewiadomych  bagien...  no, sam rozumiesz,  ślady ogniska,
ogryzki jabłek, papierki od cukierków, puszki po konserwach, puste  butelki,
czyjaś chusteczka  do nosa,  czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety,
bilon, zwiędłe kwiaty z innych lasów...
     - Zrozumiałem - powiedział Nunnun. - Piknik na skraju drogi.
     - Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz,
czy oni wrócą, czy nie?
     - Daj no mi papierosa - powiedział Nunnun. - Niech diabli  porwą  waszą
samozwańczą naukę! Ja sobie to zupełnie inaczej wyobrażałem.
     - To twoje prawo - zauważył Walentin.
     - To znaczy, że co? Że oni nas nawet nie zauważyli?
     - Dlaczego?
     - No, w każdym razie nie zwrócili na nas uwagi...
     - Wiesz, na twoim miejscu ja bym się za bardzo nie  martwił -  poradził
Walentin.
     Nunnun zaciągnął się, zakasłał i zdusił papierosa.
     - Wszystko  jedno  - powiedział  z uporem.  -  To niemożliwe, niech was
diabli  wezmą! Skąd,  wy uczeni, tak  gardzicie ludźmi? Dlaczego bez przerwy
staracie się ich poniżyć?
     - Chwileczkę -  powiedział  Walentin. - Posłuchaj... Zapytacie mnie:  w
czym jest wielkość  człowieka? W  tym,  że  wyzwolił nieomal kosmiczne  moce
przyrody? Że  w czasie tak krótkim zawładnął planetą i wyrąbał sobie okno na
Wszechświat? Nie w  tym, że mimo to przetrwał i zamierza przetrwać również w
przyszłości.
     Zapanowało milczenie. Nunnun rozmyślał.
     - Być może... -  powiedział niepewnie. -  Oczywiście, z  takiego punktu
widzenia...
     - Nie przejmuj się - niefrasobliwie powiedział Walentin.  - Piknik - to
przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie  hipoteza, szczerze mówiąc,  tylko
tak, obrazek... Tak  zwani poważni ksenologowie próbują  uzasadnić  znacznie
solidniejsze i pochlebniejsze dla  ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego
Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie  wysoko
rozwinięty  Intelekt zrzucił na Ziemię kontenery z próbkami swoich osiągnięć
w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt ów oczekuje, że po zapoznaniu się
z tymi próbkami dokonamy skoku  w  dziedzinie techniki i wówczas  będziemy w
stanie  posłać  w  odpowiedzi  sygnały oznaczające,  że  jesteśmy gotowi  do
nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada?
     - To już  znacznie  lepiej - powiedział Nunnun. -  Widzę,  że i  między
uczonymi trafiają się przyzwoici ludzie.
     - Albo jeszcze  inaczej.  Lądowanie  istotnie  miało miejsce, ale tamci
wcale się nie  wynieśli. Faktycznie nadal jesteśmy z nimi w kontakcie, tylko
o  tym  nie wiemy. Przybysze  zagnieździli się w  Strefach  i starannie  nas
studiują,  przygotowując jednocześnie ludzi do  okrutnych cudów czasu, który
nadchodzi.
     -  To rozumiem! - powiedział Nunnun. - Wtedy  przynajmniej można pojąć,
co oznacza ta tajemnicza krzątanina w ruinach fabryki. Nawiasem mówiąc, twój
piknik tej krzątaniny nie wyjaśnia.
     -  Dlaczego nie wyjaśnia? - nie  zgodził  się Walentin.  - Czy któraś z
dziewcząt  nie  mogła  zapomnieć   na   polanie   ulubionego   mechanicznego
niedźwiadka?
     - No nie,  tego to  za wiele - kategorycznie oświadczył Nunnun. - Ładny
niedźwiadek!  Aż ziemia  się  trzęsie...  Zresztą,  oczywiście,  może być  i
niedźwiadek.  Piwa?  Rozalia!  Dwa piwa dla  panów  ksenologów!...  A jednak
przyjemnie  z  tobą pogawędzić  - powiedział  do  Walentina. - Takie, wiesz,
przeczyszczenie  mózgu, jakby mi  gorzkiej soli nasypano do  czaszki.  Bo to
pracuje człowiek, pracuje, a po co, o czym nie wie, czego się nie spodziewa,
co serce zaspokoi...
     Przynieśli  piwo.  Nunnun  upił tyk, obserwując  znad piany  Walentina,
który z powątpiewaniem i wstrętem wpatrywał się w swój kufel.
     - Nie masz ochoty? - zapytał Nunnum oblizując wargi.
     - Bo ja, prawdę mówiąc, nie piję - niezdecydowanie powiedział Walentin.
     - Naprawdę? - zdumiał się Nunnun.
     - Do diabła! - powiedział Walentin. - Musi przecież na  tym świecie być
choć jeden niepijący... - zdecydowanym ruchem odsunął kufer - Zamów dla mnie
koniak, jeżeli już - powiedział.
     - Rozalia!  -  wrzasnął niezwłocznie  już  zupełnie rozweselony Nunnun.
Kiedy przyniesiono koniak, powiedział:
     - Bez względu na wszystko, bardzo mi się to nie podoba. Już nie mówię o
tym twoim pikniku - to w ogóle zwyczajne  świństwo! Ale jeżeli nawet przyjąć
wersję, że to, powiedzmy, tylko preludium do kontaktu, bardzo to nieładnie z
ich strony.  Jeszcze rozumiem "bransolety", "pustaki"...  Ale po  co "czarci
pudding"? "Łysica" po co? I ten ohydny puch...
     - Przepraszam  -  powiedział  Walentin wybierając  plasterek cytryny. -
Twoja terminologia nie jest  dla mnie dostatecznie jasna. Jaka, przepraszam,
łysica?
     Nunnun roześmiał się.
     -  To  folklor -  wyjaśnił.  - Roboczy  żargon  stalkerów. "Łysice"  to
obszary wzmożonej grawitacji.
     -   Aha,    grawikondensaty...   Ukierunkowana   grawitacja.   O    tym
porozmawiałbym z przyjemnością, ale ty i tak nic z tego nie zrozumiesz.
     - A to dlaczego? Bądź co bądź jestem inżynierem...
     - A  to dlatego, że ja  sam nie rozumiem - odpowiedział Walentin. - Mam
już  układy  równań,   ale  jak  je  zinterpretować  -  nie  mam   zielonego
wyobrażenia... A "czarci pudding" to zapewne koloidowy gaz?
     - Zgadza się. Słyszałeś o katastrofie w laboratoriach Carryguna?
     - Coś niecoś - niechętnie odparł Walentin.
     - Ci idioci  umieścili porcelanowy kontener z "puddingiem" w specjalnej
komorze,  szczelnie  izolowanej...  To  znaczy oni  myśleli, że komora  jest
szczelnie izolowana... a  kiedy manipulatorami otworzyli kontener, "pudding"
przesączył się przez  metal  i plastyk jak woda  przez  bibułę, wykipiał  na
zewnątrz i wszystko, z  czym wszedł w  kontakt,  zamienił również w pudding.
Zginęło  trzydziestu  pięciu  ludzi,  ponad  stu jest  okaleczonych, a  całe
laboratorium nie nadaje się do niczego. Byłeś tam kiedyś? Wspaniały gmach! A
teraz  pudding spłynął do piwnic i na niższe piętra... Prześliczne preludium
do kontaktu...
     Walentin okropnie się skrzywił.
     - Tak, to wszystko  wiem - powiedział. - Jednakże zgodzisz się chyba ze
mną, Richard, że  przybysze  nie mają  z tym nic wspólnego. Skąd  oni  mogli
wiedzieć, że u nas istnieje przemysł zbrojeniowy?
     - A należałoby wiedzieć! - pouczająco stwierdził Nunnun.
     -  Oni  zaś  odpowiedzieliby na  to:  już  dawno  należało  zlikwidować
przemysł zbrojeniowy.
     - Też racja - przyznał Nunnun. - No więc niechby się tym zajęli, jeżeli
są tacy wszechpotężni.
     -  To  znaczy,  że  proponujesz  im   ingerencję  w  wewnętrzne  sprawy
ludzkości?
     - Hm - powiedział Nunnun. - W ten sposób oczywiście możemy zajść bardzo
daleko. Zostawmy to.  Lepiej  powróćmy  do początku  naszej rozmowy. Czym to
wszystko  się  skończy?  No  na  przykład wy, uczeni. Czy macie nadzieję  na
znalezienie  w  Strefie czegoś naprawdę epokowego,  czegoś  co  rzeczywiście
pozwoliłoby na dokonanie przewrotu w nauce, w technice, w sposobie życia?
     Walentin wzruszył ramionami.
     -  Zwracasz się pod niewłaściwy  adres,  Richard. Ja nie lubię jałowych
spekulacji.  Kiedy  mowa o takich  poważnych  sprawach, jestem  zwolennikiem
ostrożnego sceptycyzmu. Jeżeli przyjąć za punkt wyjścia to, co  już znajduje
się  w  naszych  rękach,  przed  nami  cały wachlarz  możliwości  i  niczego
określonego powiedzieć na razie nie można.
     - No dobrze, spróbujemy z drugiego końca. Co, twoim zdaniem, już mamy w
ręku?
     - Jak by to nie  było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za  to wiele
zdumiewających  zjawisk.  W  niektórych  przypadkach  nauczyliśmy się  nawet
wykorzystywać te  zjawiska dla  własnych  potrzeb.  I nawet przywykliśmy  do
nich...  Małpa naciska czerwony guziczek - dostaje  banana,  naciska biały -
dostaje pomarańczę,  ale jak  zdobyć  banany  i  pomarańcze  bez  naciskania
guziczków  - tego małpa nie wie. I jaki  jest  związek  między  guziczkami a
pomarańczami  i  bananami,  małpa nie  rozumie. Weźmy,  powiedzmy,  "owaki".
Znaleźliśmy  dla  nich  zastosowanie.  Odkryliśmy nawet warunki,  w  których
rozmnażają się przez  podział.  Ale do  dziś nie  umiemy zrobić ani  jednego
"owaka",  nie znamy  ich konstrukcji i sądząc po tym nieprędko  zorientujemy
się w tym  wszystkim... Sformułowałbym to następująco: istnieją obiekty, dla
których znaleźliśmy zastosowanie.  Posługujemy się  nimi, chociaż  prawie na
pewno  niezgodnie   z  ich  prawdziwym  przeznaczeniem.   Jestem  absolutnie
przekonany,  że  w  większości  wypadków wbijamy  mikroskopami gwoździe. Ale
jednak coś  niecoś  przydaje  się  nam:  "owaki",  "bransolety"  pobudzające
procesy  biologiczne... różne typy quasi - biologicznych mas, które dokonały
takiego przewrotu w medycynie... Mamy do  dyspozycji  nowe  trankwilizatory,
nowe gatunki nawozów sztucznych... rewolucja w agronomii... Zresztą po co ci
to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej  ode  mnie, bransoletkę,  jak widzę, sam
nosisz... Obiekty  tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedzieć, że  w
jakimś  stopniu  ludzkość  została  nimi  uszczęśliwiona, chociaż  nigdy nie
należy zapominać, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa końce...
     - Niepożądane zastosowanie? - wtrącił Nunnun.
     - A tak. Powiedzmy  zastosowanie "owaków"  w przemyśle  zbrojeniowym...
Ale ja nie o tym...  Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub więcej
zbadaliśmy i mniej  lub  więcej jesteśmy w stanie  objaśnić. Obecnie jest to
tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś pięćdziesiąt lat sami
nauczymy  się produkować te  królewskie pieczęcie i wtedy  do woli  będziemy
mogli  nimi tłuc  orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z  drugą grupą
obiektów -  bardziej właśnie dlatego, że  żadnego zastosowania te obiekty  u
nas  nie  znajdują,  a  ich  właściwości,  w  ramach  naszych  współczesnych
wyobrażeń,  są  kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne
różnych  typów. My już wiemy, że tu  chodzi o  pułapkę magnetyczną. Panow to
bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdować
się  źródło  tak potężnego  pola  magnetycznego i gdzie  leży przyczyna jego
superstabilności...  nic  nie  rozumiemy.  Możemy tylko stawiać fantastyczne
hipotezy zakładające  takie właściwości przestrzeni, o których nawet się nam
nie śniło. Albo  weźmy K-25... Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z
których robi się biżuterię?
     - "Czarne bryzgi" - powiedział Nunnun.
     - O to, to, "czarne bryzgi"... Dobra nazwa... Jakie są ich właściwości,
to  wiesz. Jeśli  przez  taką kulkę przepuścić  promień światła, to  światło
wyjdzie z niej z opóźnieniem, przy  czym to opóźnienie zależy od wagi kulki,
od  jej  rozmiarów,  od  jeszcze   niektórych  parametrów,  i  długość  fali
wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego... Co
to jest? Dlaczego? Istnieje szaleńcza teoria, według której te twoje "czarne
bryzgi"  to  gigantyczne obszary  przestrzeni, która  posiada zupełnie  inne
właściwości niż nasza  i  która pod działaniem naszej  przestrzeni  przyjęła
taką właśnie zwiniętą formę... Walentin wyjął  papierosa l zapalił. - Krótko
mówiąc,  obiekty  tej  grupy  dla  obecnej  praktyki  ludzkiej  są  idealnie
bezużyteczne, chociaż z  czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne
znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania,
których jeszcze  nie umiemy zadać. Wspomniany wyżej sir Izaak, być może, nie
byłby  w  stanie  pojąć  zasady  działania   lasera,   ale  w  każdym  razie
zrozumiałby, że  skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie
wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie będę się wdawać  w
szczegóły,  ale istnienie  takich  obiektów  jak  pułapki  magnetyczne K-25,
"biały pierścień" - za jednym zamachem skosiło  całe pole kwitnących jeszcze
do  niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież
istnieje jeszcze trzecia grupa...
     - Tak - powiedział Nunnun. - "Czarci pudding" i Inne śliczności...
     -  Nie, nie. To  wszystko  należy  zaliczyć albo do pierwszej,  albo do
drugiej grupy. Mam na  myśli  obiekty, o których nic  nie wiemy,  albo wiemy
tylko ze słyszenia, i  które  nigdy nie trafiły  w nasze  ręce. To,  co  nam
sprzątnęli sprzed nosa stalkerzy
     - sprzedali nie wiadomo  komu, czy  też ukryli... I to,  o czym milczą.
Legendy, półlegendy, "maszyna życzeń", "Dick włóczykij" "wesołe upiory"...
     - Chwileczkę, chwileczkę - powiedział Nunnun. - A to co znowu  takiego?
"Maszyna życzeń" - rozumiem...
     Walentin zaśmiał się.
     -  Widzisz, my również mamy swój roboczy żargon. "Dick włóczykij"  - to
ten właśnie hipotetyczny  niedźwiadek, który rozrabia  w ruinach fabryki.  A
"wesołe  upiory"  -  to  pewna  groźna  turbulencja,  która  pojawia  się  w
niektórych rejonach Sfery.
     - Pierwszy raz słyszę - oznajmił Nunnun.
     - Rozumiesz,  Richard  - powiedział Walentin - grzebiemy w  Strefie już
dwadzieścia lat, ale ciągle nie znamy ani tysięcznej części tego, co tam się
znajduje. A  jeżeli  już mówić o  wpływie Sfery na człowieka...  O  właśnie,
musimy jeszcze zaklasyfikować kolejną czwartą grupę. Już nie obiektów, tylko
oddziaływań.  Ta  grupa  zbadana jest skandalicznie  niedbale,  chociaż moim
zdaniem  dysponujemy  wystarczającą ilością faktów. I wiesz, Richard, czasem
robi mi się zimno, kiedy myślę o tych faktach.
     - Żywe trupy... - mruknął Nunnun.
     - Co? A... Nie, to zagadkowe, ale nic więcej. Jak  by ci wyjaśnić... To
można  sobie wyobrazić.  Ale  jeżeli  wokół  człowieka  zaczynają  znienacka
zachodzić metafizyczne i metabiologiczne zjawiska...
     - Masz na myśli emigrantów...
     - Owszem. Statystyka matematyczna to, zapewniam cię, niezmiernie ścisła
nauka chociaż ma do czynienia z przypadkowymi wielkościami. A oprócz tego to
bardzo wymowna dyscyplina naukowa, bardzo ilustracyjna...
     Walentin  najwidoczniej  z  lekka   sobie  podchmielił.   Zaczął  mówić
głośniej, policzki mu poróżowialy, a brwi nad ciemnymi szklarni  powędrowały
wysoko do góry, marszcząc czoło w harmonijkę.
     - Rozalia! - wrzasnął nagle. - Jeszcze jeden koniak! Podwójny!
     - Lubię niepijących - z szacunkiem powiedział Nunnun.
     - Bez dygresji! - surowo  osadził  go Walentin. -  Słuchaj co do ciebie
mówią. To bardzo dziwne. - Podniósł kieliszek, jednym łykiem wypił  połowę i
ciągnął dalej.
     - My nie wiemy, co się stało  z biednymi  mieszkańcami Harmont  w samym
momencie Lądowania.  Ale oto  jeden z nich postanowił wyemigrować. Jakiś tam
zwyczajny  obywatel.  Fryzjer.  Syn  fryzjera i wnuk fryzjera. Przenosi się,
powiedzmy, do  Detroit. Otwiera  zakład fryzjerski  i zaczyna się  diabelski
obłęd. Ponad dziewięćdziesiąt procent jego klietów nie  przeżywa nawet roku:
giną  w  katastrofach  samochodowych,  wypadają  z   okien,   wyrzynają  ich
gangsterzy i chuligani, toną w płytkich stawach i  tak dalej,  i  tak dalej.
Wzrasta  liczba klęsk  żywiołowych w  Detroit i jego okolicach,  nie wiadomo
skąd  nadciągają trąby powietrzne  i  tajfun,  których w tych miejscach  nie
widywano od tysiąc siedemset zapomnianego  roku. I wiele innych przyjemności
tego rodzaju, i takie  kataklizmy zdarzają się  w każdym  mieście, na każdym
terenie, wszędzie tam,  gdzie  osiedlają się emigranci z rejonu Lądowania, a
liczba tych  kataklizmów  jest  wprost  proporcjonalna  do liczby emigrantów
zamieszkałych w  danym rejonie,  i zwróć uwagę, podobne  oddziaływanie  mają
tylko ci  emigranci, którzy przeżyli  samo Lądowanie. Urodzeni po Lądowaniu,
na  statystykę nieszczęśliwych wypadków  nie  mają wpływu.  Mieszkasz tu już
dziesięć  lat, ale przyjechałeś po Lądowaniu i bez obawy można cię przenieść
choćby do  Watykanu. Jak  wyjaśnić  podobne zjawisko?  Czego  się  wyrzec  -
statystyki?  Czy  może zdrowego  rozsądku? -  Walentin  złapał  kieliszek  i
osuszył go jednym haustem. Richard Nunnun podrapał się za uchem.
     -  Hm,  tak - powiedział. - W ogóle to sporo słyszałem o tych rzeczach,
ale  jeśli  mam  być  szczery,  zawsze przypuszczałem,  że w  tym wszystkim,
delikatnie  mówiąc jest sporo  przesady...  Rzeczywiście z  punktu  widzenia
naszej potężnej pozytywistycznej nauki...
     - Albo, powiedzmy, mutagenny wpływ Strefy - przerwał mu Walentin. Zdjął
okulary i wpatrzył się w Nunnuna  czarnymi ślepawymi oczami. -  U wszystkich
ludzi, którzy dostatecznie długo kontaktują się  ze  Strefą,  ulega  zmianie
zarówno  genotyp jak i  fenotyp. Czy  ty  wiesz, jakie  dzieci rodzą  się  w
rodzinach stalkerów, czy wiesz, co się dzieje z samymi stalkerami? Dlaczego?
Gdzie  czynnik  mutagenny?  W Strefie  nie  ma  żadnej  radiacji.  Chemiczna
struktura powietrza i gleby  w Strefie, chociaż posiada pewną specyfikę, nie
przedstawia od  tej  strony żadnego  niebezpieczeństwa. Co mam robić  w tych
warunkach - uwierzyć w czary? W uroki?...
     - Ogromnie ci współczuję z  powodu  twoich  rozterek - odparł Nunnun. -
Ale jeśli mam być  szczery, to  mnie osobiście  znacznie bardziej działa  na
nerwy  zmartwychwstały nieboszczyk niż dane  statystyczne.  Tym  bardziej że
danych  statystycznych  nie  widziałem, a z  nieboszczykami  niejednokrotnie
miałem przyjemność... Walentin lekkomyślnie machnął ręką.
     - A  tam, te twoje trupy... - powiedział. - Słuchaj, Richard, czy tobie
naprawdę  nie  wstyd?  niezależnie  od  wszystkiego  masz   przecież  wyższe
wykształcenie... Po pierwsze to nie są żadne trupy... To przecież fantomy...
rekonstrukcja  według szkieletu...  kukły... A  poza tym zapewniam  cię -  z
punktu  widzenia podstawowych zasad,  te twoje  fantomy to nie mniej  i  nie
bardziej  zdumiewające zjawisko niż  wieczne akumulatory.  Po prostu "owaki"
naruszają pierwszą zasadę termodynamiki,  a fantomy - drugą, i na tym polega
cała różnica. My  wszyscy w pewnym  sensie niedaleko odeszliśmy od człowieka
jaskiniowego  - nie możemy  sobie wyobrazić nic okropniejszego od upiora czy
wilkołaka.  A  tymczasem  naruszenie  związku  przyczynowo-skutkowego to coś
znacznie straszniejszego  niż  całe  stada  upiorów albo  tych  tam monstrów
Rubinsteina... czy Wallensteina?
     - Frankensteina.
     -  Tak,  oczywiście,  Frankensteina. Madame Shelle.  Żona  poety.  Albo
córka.  -  Nagle  roześmiał  się.  -  Te twoje fantomy  mają  jedną  ciekawą
właściwość -  autonomiczną  zdolność  do życia. Można na przykład  odciąć im
dowolną część  ciała  i ona będzie żyła. Oddzielnie.  Bez  żadnych roztworów
fizjologicznych...  Ostatnio  dostarczyli nam  do  instytutu jednego takiego
nieboszczyka, no więc zaczęli go  preparować to mi laborant Boyda opowiadał.
Oddzielili prawą rękę dla  jakichś tam dalszych badań, przychodzą następnego
ranka, a ona figę pokazuje... - Walentin roześmiał się.  - No? I tak trwa do
dzisiaj! To rozewrze  palce,  to  znowu  zaciśnie.  Jak sądzisz, co ona chce
przez to powiedzieć?
     - Według mnie symbol jest dość przejrzysty - powiedział  Nunnun patrząc
na  zegarek. - Czy nie czas już  na nas,  Walentin?  Mam jeszcze jedną ważną
sprawę do załatwienia.
     - No to chodźmy - powiedział  Walentin daremnie próbując utrafić twarzą
w oprawkę okularów. - Ufff,  upiłeś mnie fatalnie... -  ujął okulary w  obie
dłonie i starannie ulokował je na właściwym miejscu. - Jesteś samochodem?
     - Tak, odwiozę cię.
     Obaj  zapłacili i poszli do wyjścia.  Walentin  co chwila  z  rozmachem
przykładał  palec   do  skroni   witając  znajomych   laborantów,  którzy  z
ciekawością  gapili  się  na   znakomitość  światowej  fizyki.  Przy  samych
drzwiach, żegnając rozpływającego się w  uśmiechu portiera, Walentin strącił
sobie okulary z nosa i wszyscy trzej rzucili się im na ratunek.
     -  Ufff,  Richard  -  dogadywał  Walentin pakując się  do  peugeota.  -
Nieludzko  mnie  spiłeś.  Tak nie można, u  diabła...  To  nie wypada. Jutro
prowadzę doświadczenie...
     I  zaczał  opowiadać z  zapałem  o  jutrzejszym  doświadczeniu.  Nunnun
odwiózł go do miasteczka dla naukowców.
     A oni  też się boją, myślał,  wsiadając z  powrotem do  wozu. Boją się,
jajogłowi... Tak zresztą być powinno. Oni powinni bać się nawet bardziej niż
my, wszyscy normalni obywatele razem wzięci. Przecież my  zwyczajnie nic nie
rozumiemy, a oni przynajmniej wiedzą, do jakiego  stopnia nic nie rozumieją.
Patrzą w tę przepaść bez dna i wiedzą, że są skazani - muszą kiedyś zejść do
tej przepaści. Serce zamiera. Ale zejść na  dół trzeba, a jak to zrobić i co
tam  jest  na dnie, i co najważniejsze czy da się potem powrócić?...  A  my,
grzeszni, patrzymy jeśli można to tak określić, w przeciwną stronę. Słuchaj,
Dick, a może tak właśnie być powinno? niech wszystko się toczy swoją koleją,
a  my już jakoś damy sobie radę. On ma rację:  największym tytułem do chwały
ludzkości jest to,  że przetrwała  i ma zamiar  nadal przetrwać...  A jednak
niech was diabli wezmą, powiedział  przybyszom. Nie mogliście urządzić sobie
pikniku  w innym  miejscu? Powiedzmy na Księżycu.  Albo na Marsie. Jesteście
tak samo obojętni na wszystko. Jak  inni, chociaż  nauczyliście  się  zwijać
przestrzeń. Piknik. Pikniku im się zachciało...
     Jakby  tu najzręczniej załatwić  sprawę  moich  pikników?  -  rozważał,
powoli  prowadząc  samochód po jasno  oświetlonych, mokrych  ulicach. Jak to
możliwie sprytnie  przeprowadzić? Na zasadzie  najmniejszego wysiłku, jak  w
mechanice.  Na cholerę mi mój, taki czy  inny, ale jednak dyplom, jeżeli nie
potrafię wymyślić sposobu na załatwienie tego beznogiego łajdaka...
     Zatrzymał  wóz przed domem, w którym  mieszkał Red Shoehart,  i  chwilę
jeszcze  posiedział   za   kierownicą,  zastanawiając  się,  jak   najlepiej
poprowadzić rozmowę.  Potem zabrał "owaka', wysiadł  z samochodu  i  dopiero
teraz  zwrócił uwagę,  że dom wygląda  na nie  zamieszkany. Prawie wszystkie
okna  były  ciemne,  na  pustym  skwerze nie  paliły  się  latarnie.  To  mu
przypomniało, co zobaczy za  chwilę, i przeszedł go dreszcz. Nawet wpadło mu
do głowy, że być może lepiej będzie wywołać Reda przez telefon i porozmawiać
z nim w samochodzie, czy w jakiejś cichej knajpce, ale odpędził od siebie tę
myśl.  Z wielu powodów. A między innymi dlatego, powiedział  sobie,  że  nie
będziemy  się  upodabniać do tych  wszystkich żałosnych  sukinsynów,  którzy
uciekli stąd jak karaluchy polanę wrzątkiem.
     Wszedł  na klatkę i powoli wspiął  się na górę po dawno nie zamiatanych
schodach.  Dookoła panowała bezludna cisza, drzwi wychodzące na podesty były
przeważnie  uchylone  lub  nawet otwarte  na  oścież - z  ciemnych korytarzy
ciągnęło stęchłym  zapachem  wilgoci i  kurzu. Zatrzymał się przed  drzwiami
Reda, przygładził  włosy  za uszami, głęboko  odetchnął i  nacisnął guziczek
dzwonka.  Jakiś czas za drzwiami  panowała  cisza,  potem  skrzypnęły  deski
podłogi, szczęknął zamek i  drzwi uchyliły się  cichutko.  Żadnych kroków do
końca nie słyszał.
     W progu stała Mariszka, córka Reda  Shoeharta. Z przedpokoju na  ciemne
schody  padało  jasne światło  i w  pierwszej  chwili Nunnun dostrzegł tylko
ciemną sylwetkę  dziewczynki  i pomyślał, że  bardzo się  wyciągnęła w ciągu
ostatnich kilku miesięcy, ale potem,  kiedy  cofnęła się w  głąb mieszkania,
zobaczył jej twarz. W mgnieniu oka poczuł suchość w gardle.
     - Witaj, Maria  - powiedział starając  się, żeby jego  glos brzmiał jak
najserdeczniej. - Co u ciebie słychać, Mariszka?
     Nie odpowiedziała. W milczeniu i absolutnie bezszelestnie cofała się do
drzwi pokoju  patrząc spode łba na Nunnuna. Prawdopodobnie  nie  poznała go.
Zresztą i  on,  mówiąc  szczerze,  też  jej  nie  poznał.  Strefa, pomyślał.
Paskudztwo...
     - Kto tam? - zapytała Guta i wyjrzała z kuchni. - O Boże,  Dick! Gdzieś
ty się podziewał? Czy wiesz, że Red wrócił?
     Pośpieszyła do niego wycierając ręce w ręcznik przewieszony przez ramię
- zawsze tak  samo śliczna, silna i pełna energii, tylko jakby ją coś gryzło
od   wewnątrz,   zmizerniała   na   twarzy  i  oczy  miała  jakieś  takie...
rozgorączkowane chyba?
     Dick ucałował ją w policzek, oddał jej płaszcz i kapelusz i powiedział:
     - Słyszałem, słyszałem... Ciągle nie mogłem znaleźć wolnej chwili, żeby
do was wpaść. Red w domu?
     -  W domu  - powiedziała  Outa. -  Siedzi tam  u  niego  taki  jeden...
niedługo już sobie pójdzie, od dawna siedzi. No wejdźże nareszcie...
     Nunnun przeszedł kilka kroków korytarzem i zatrzymał się przed drzwiami
jadalni.  Stary  siedział przy  stole. Sam.  Fantom,  nieruchomy  i odrobinę
przekrzywiony na bok. Różowe  światło  abażuru padało na jego szeroką ciemną
twarz jakby wyrzeźbioną  w  starym drzewie, na zapadnięte, bezzębne usta, na
oczy  martwe  i bez połysku. Nunnun natychmiast poczuł ten zapach. Wiedział,
że to tylko  gra  wyobraźni, zapach był  tylko  przez  pierwsze dni, a potem
doszczętnie znikał,  ale Richard Nunnun  czuł  go jakby  pamięcią  - duszny,
ciężki zapach rozkopanej ziemi.
     -  Albo  lepiej chodźmy do kuchni - pośpiesznie  zaproponowala Guta.  -
Robię właśnie kolację, to przy okazji sobie pogadamy.
     - Oczywiście - powiedział Nunnun ochoczo. - Tak dawno cię nie widziałem
i jeszcze nie zapomniałaś, co zwykłem pijać przed kolacją?
     Przeszli do  kuchni.  Guta od razu otworzyła  lodówkę, a  Nunnun usiadł
przy stole  i  rozejrzał się. Jak zawsze  było  tu  bardzo  czysto, wszystko
lśniło, nad garnuszkami kłębiła się para. Kuchenka była nowa, półautomat, to
znaczy, że w domu nie brakowało pieniędzy.
     - No jak tam Red? - zapytał Nunnun.
     - Tak jak  zawsze -  odparła  Guta. - W więzieniu  schudł, ale  już się
odjadł.
     - Rudy?
     - Jeszcze jak!
     - Zły?
     - Jasne! On już taki będzie do śmierci. Postawiła przed nim szklaneczkę
"Krwawej Mary" - przezroczysta warstwa rosyjskiej wódki zawisła nad krążkiem
soku pomidorowego.
     - Nie za dużo? - zapytała.
     - W sam raz. - Nunnun wlał w siebie "Krwawą Mary". Pomyślał, że po  raz
pierwszy tego dnia wypił coś przyzwoitego. - Tego mi brakowało - powiedział.
     - A  u ciebie  wszystko w porządku? - zapytała  Guta. - Tak  długo  nie
przychodziłeś,
     dlaczego?
     - Przeklęte interesy -  odparł  Nunnun.  - Co  najmniej raz w  tygodniu
zamierzałem wpaść  albo  chociaż zadzwonić, ale  najpierw musiałem jechać do
Rexopolis, potem  wybuchł jeden  taki  skandal,  potem  ktoś  mi mówi:  "Red
wrócił" - dobra, myślę, nie będę im przeszkadzać... Jednym słowem nie mogłem
jakoś wyrwać się z  tego kołowrotu.  Czasem zadaję  sobie pytanie,  po  jaką
cholerę  tak harujemy? Dla forsy? Ale  po  jakiego diabła nam te  pieniądze,
jeżeli nie robimy nic innego tylko harujemy, żeby je zarobić?
     Guta szczeknęła pokrywkami, wzięła z półki  paczkę papierosów i usiadła
na  wprost  Nunnuna.  Oczy  miała  spuszczone.  Nunnun  spiesznie  wyciągnął
zapalniczkę, podał jej ogień i znowu, po raz drugi w życiu, zobaczył, że jej
drżą palce, tak jak  wtedy, kiedy Reda właśnie  skazano i  Nunnun przyszedł,
żeby  dać jej  pieniądze - w pierwszym okresie  dosłownie  umierała z glodu,
żadne  ścierwo  w  kamienicy  nie chciało jej pożyczyć grosza. Potem  w domu
pojawiły się pieniądze i to, należy przypuszać  bardzo znaczne, Nunnun nawet
domyślał  się  skąd, ale  w  dalszym  ciągu przychodził, przynosił  Mariszce
słodycze i zabawki, po  całych  wieczorach pił z Guta kawę i razem planowali
szczęśliwą  i  spokojną  przyszłość  Reda,  a  następnie,  nasłuchawszy  się
opowiadań Guty, Nunnun  szedł  do sąsiadów i próbował ich uspokoić, usiłował
im tłumaczyć, namawiał, wreszcie groził tracąc cierpliwość: "Przecież Rudy w
końcu wróci i wtedy kości wam połamie" - nic nie pomagało.
     - A co z twoją dziewczyną? - zapytała Guta.
     - Z którą?
     - No z tą, z którą wtedy przyszedłeś... taka jasnowłosa...
     -  To ma być moja dziewczyna? To moja  stenografistką. Wyszła za mąż  i
zwolniła się z pracy.
     -  Powinieneś się ożenić, Dick  - powiedziała Guta. - Chcesz, znajdę ci
narzeczoną. Nunnun  chciał  odpowiedzieć jak zwykle: Niech no tylko Mariszka
podrośnie... ale  na szczęście ugryzł  się w  język. Bardzo źle to by  teraz
zabrzmiało.
     - Potrzebna mi jest stenografistka. a nie żona -  powiedział mrukliwie.
-  najlepiej  rzuć swojego  rudego  diabla  i  zostań  moją  stenografistka.
Przecież świetnie stenografowałaś. Stary Harris do  dzisiaj nie może o tobie
zapomnieć.
     - Ja myślę - powiedziała Guta. - Obie ręce sobie o niego posiniaczyłam.
     - Do tego stopnia? - Nunnun udał ogromne  zdziwienie.  - W starym piecu
diabeł pali!
     - O Boże! - powiedziała Guta. - Przecież  on  mi przejść nie dawał!  Ja
tylko jednego się bałam, żeby się Red przypadkiem nie dowiedział.
     Bezszelestnie  weszła Mariszka.  Pojawiła  się w drzwiach, spojrzała na
garnki,  na Richarda, potem  podeszła  do  matki i  przytuliła się do  niej,
odwracając twarz.
     - No jak tam, Mariszka? - raźno powiedział Nunnun. - Chcesz czekoladkę?
     Wsadził dwa palce do kiszonki kamizelki i wyjął czekoladowy samochodzik
w celofanie i chciał go dać dziewczynce. Mariszka nie drgnęła. Guta  zabrała
mu czekoladkę i położyła na stole. Jej wargi nagle zbielały.
     -  Wiesz,  Guta  -  nadal  raźno  ciągnął  Nunnun.  -  Mam  zamiar  się
przeprowadzić.  Zbrzydło  mi  mieszkanie w  hotelu. Po  pierwsze  daleko  od
instytutu...
     - Ona  już prawie nic nie  rozumie  -  cicho powiedziała Guta i  Nunnun
urwał w pół zdania, wziął w  obie dłonie szklaneczkę  i bezmyślnie zaczał ją
obracać w palcach.
     - Nie pytasz jak  widzę, co u  nas słychać - mówiła dalej Guta - i masz
rację.  Ale przecież jesteś naszym  starym przyjacielem, Dick,  i przed tobą
nie mamy co ukrywać. Zresztą, czy to można ukryć.
     - Byliście z nią u lekarza? - zapyta! Nunnun nie podnosząc oczu.
     - Tak. Oni nic tu nie mogą poradzić. A jeden powiedział - zamilkła.
     Nunnun również milczał. Nie  było tu  o czym mówić ani nawet  i myśleć,
ale nagle poraziła go straszna myśl - to jest  Inwazja. Nie piknik na skraju
drogi, nie  próba  nawiązania kontaktu  - tylko Inwazja.  Oni  nie mogą  nas
zmienić, ale przenikają w ciała naszych dzieci i zmieniają je  na swój obraz
i podobieństwo. Przeszedł go dreszcz, ale  od razu przypomniał sobie, że już
gdzieś  czytał  o czymś  podobnym, jakiś pocket-book w kolorowej plastykowej
okładce i od tego wspomnienia zrobiło mu się  lżej na  sercu. Wymyślić można
wszystko, czego dusza zapragnie. A to, co zostało wymyślone,  nigdy naprawdę
się nie zdarza.
     -  A  jeden  powiedział,  że  ona już  nie jest człowiekiem - przerwała
milczenie Guta.
     - Zawracanie głowy - głucho powiedział Nunnun.
     - Zwróć  się do  prawdziwego specjalisty. Idź  do Jamesa  Catterfielda.
Chcesz, porozmawiam z nim. Załatwię, żeby cię przyjął...
     -  Myślisz  o Rzeźniku? -  zaśmiała  się nerwowo. - Nie  trzeba,  Dick,
dziękuję ci. To  właśnie on tak powiedział. Taki już widocznie  przypadł nam
los.
     Kiedy Nunnun  odważył się podnieść oczy,  Mariszki już nie było. a Guta
siedziała bez ruchu,  usta  miała  rozchylone, oczy  puste i  na papierosie,
który trzymała w  palcach, wyrósł długi słupek szarego popiołu. Wtedy Nunnun
popchnął ku niej szklankę i powiedział:
     - Zrób mi jeszcze  jedną porcję, dziewczyno... i sobie również. A potem
wypijemy.
     Popiół  spadł, Guta  poszukała  oczami,  gdzie  wyrzucić  niedopałek  i
wrzuciła go do zlewozmywaka.
     -  Za co? - zapytała. - Tego  właśnie  nie  rozumiem! Co  myśmy takiego
zrobili? Pomimo wszystko nie jesteśmy najgorszymi ludźmi w tym mieście...
     Nunnun pomyślał, że Guta  teraz się rozpłacze,  ale ona nie zapłakała -
otworzyła lodówkę, wyjęła wódkę i sok, i zdjęła z półki drugą szklankę.
     - A  jednak nie trać  nadziei - powiedział Nunnun. - Na świecie  nie ma
niczego takiego, czego nie można naprawić i możesz mi wierzyć, ja mam bardzo
duże możliwości. I zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy...
     Teraz  sam  wierzył w  to,  co mówił,  i już w  głowie  robił  przegląd
nazwisk, znajomości,  miast, i już mu się wydawało, że gdzieś coś  słyszał o
podobnych wypadkach i że chyba wszystko dobrze się skończyło,  tylko  trzeba
sobie przypomnieć, gdzie to było i kto leczył, ale akurat  wtedy przypomniał
sobie,  po  co właściwie  tu przyszedł, przypomniał sobie Herr  Lemchena,  a
także po co zaprzyjaźnił  się  z  Gutą  i wtedy  odechciało mu się  myśleć o
czymkolwiek,  odegnał  od siebie wszelkie  sensowne myśli, usiadł wygodniej,
rozluźnił mięśnie i już tylko czekał, kiedy mu dadzą coś do wypicia.
     W tej właśnie chwili usłyszał z korytarza szurające kroki, stukot kul i
odrażający,   szczególnie   w  tym  momencie,   głos  ścierwnika  Barbridgea
powiedział nosowo:
     - Ej, Rudy! A twoja Guta widocznie ma gościa -  kapelusz wisi... Ja bym
na twoim miejscu tego tak nie zostawił...
     I głos Reda:
     - Uważaj na protezy, Ścierwnik. I zatrzaśnij dziób. Tu są  drzwi, żebyś
czasem nie zbłądził, ja mam zamiar zjeść jeszcze dziś kolację.
     I Barbridge: - Tfu, już nawet zażartować nie wolno!
     I Red:
     -  Dosyć  się  już nażartowałeś.  Wystarczy.  Spływaj,  spływaj, na  co
czekasz!
     Szczęknął zamek i  głosy stały się  cichsze,  widocznie obaj  wyszli na
schody.  Barbridge coś  powiedział półgłosem i  Red  mu odpowiedział: "Dosyć
tego, nie mam z tobą o czym gadać!" Znowu mamrotanie Barbridgea i ostry głos
Reda:  "Powiedziałem  dosyć!" Trzasnęły drzwi,  zastukały  szybkie  kroki  w
przedpokoju i w progu kuchni  ukazał się Red Shoehart.  Nunnun wstał na jego
powitanie i obaj mocno uścisnęli sobie dłonie.
     - Wiedziałem,  że to ty - powiedział Red obrzucając Nunnuna spojrzeniem
bystrych,  zielonkawych  oczu.  - Uu, aleś  się spasł, grubasie! nieźle  cię
tuczą w  naszych barach! Oho! Widzę, że wesoło spędzacie czas! Guta, zrób  i
dla mnie porcję, muszę was doganiać...
     - Prawdę  mówiąc jeszcześmy  dobrze nie  zaczęli - powiedział Nunnun. -
Właściwie dopiero zabieraliśmy się do roboty. Przed tobą trudno uciec!
     Red zaśmiał się ostro i uderzył Nunnuna pięścią w ramię.
     - Zaraz się okaże, kto kogo dogoni i kto kogo przegoni. Ja, bracie, dwa
lata siedziałem o suchym  pysku. Żeby ciebie dogonić,  musiałbym chyba wypić
cysternę... Chodźmy,  chodźmy, nie będziemy siedzieć w kuchni! Guta, co z tą
kolacją...
     Dał nurka do lodówki i wyprostował się, trzymając w każdej ręce po dwie
butelki z różnymi nalepkami.
     - Zabawimy się! - oznajmił.  - Wydajemy  przyjęcie na cześć najlepszego
przyjaciela, Richarda  Nunnuna, który nie opuszcza swoich w biedzie! Chociaż
nie przynosi mu to żadnego pożytku. Ech, szkoda, że nie ma Szuwaksa...
     - A to  zadzwoń do niego  -  zaproponował Nunnun. Red  pokręcił ognisto
rudą głową.
     - Tam, gdzie on teraz jest, jeszcze nie założyli telefonu. No, chodźmy,
chodźmy... Pierwszy wszedł do pokoju i rąbnął butelkami o stół.
     -  Zabawimy  się, tato - powiedział do nieruchomego starca.  -  To jest
Richard Nunnun, nasz przyjaciel Dick, a to mój tata, Shoehart - senior...

     Richard  Nunnun  skurczył  się   wewnętrznie  w   mały  twardy  kłębek,
rozciągnął wargi od ucha  do ucha, pomachał w powietrzu dłonią  i powiedział
do nieboszczyka:
     - Bardzo mi miło, mister Shoehart. Co u pana słychać? My się już znamy.
Red -  powiedział do Shoeharta Juniora,  który  penetrował barek.  - Już raz
widzieliśmy się, co prawda przelotnie...
     - Siadaj  - powiedział  do  niego  Red wskazując na  krzesło na  wprost
starca. - Jeżeli chcesz  z nim rozmawiać, mów głośniej. On  ni  cholery  nie
słyszy.
     Rozstawił kieliszki, szybko otworzył butelki i powiedział do Nunnuna:
     - Rozlewaj. Ojcu niedużo, na samo dno... Nunnun  nalewał bez pośpiechu.
Stary siedział w poprzedniej  pozie i patrzył w ścianę, nie zareagował kiedy
Nunnun  podsunął mu kieliszek. A  Nunnun już się oswoił z  nową sytuacją. To
była gra, gra straszna i żałosna. Rozpoczął ją Red, a on, Nunnun, właśnie do
niej przystąpić tak jak robił przez całe życie, rozgrywając cudze  partie  i
straszne, i żałosne, i haniebne, i dziwaczne, i znacznie groźniejsze niż ta.
Red podniósł swój  kieliszek i  powiedział: "No to  w drogę?" - i Nunnun jak
najnaturalniej spojrzał na  starego,  a  Red  niecierpliwie  stukając  swoim
kieliszkiem o kieliszek Dicka powiedział: "W drogę, w drogę... nie martw się
o  niego,  tato nie  da  sobie  krzywdy  zrobić..." -  i wtedy Nunnun równie
naturalnie kiwnął głową i obaj wypili.
     Red, błyskając  oczami,  zaczął  mówić  tym  samym podnieconym  i nieco
sztucznym głosem :
     - Koniec, bracie! Więcej mnie więzienie nie zobaczy. Gdybyś ty wiedział
jak dobrze jest w domu! Forsa jest, ja już sobie fajny cottage upatrzyłem, z
ogrodem,  nie  gorszy  niż  Ścierwnika...  Wiesz,  że chciałem  wyemigrować,
jeszcze w więzieniu postanowiłem. Po jaką cholerę  mam  siedzieć do  usranej
śmierci w tym zapowietrzonym mieście? niech to wszystko, myślę, jasny piorun
strzeli. Wracam -- moje uszanowanie, zabronili  emigrować! Co to - przez  te
dwa lata okazało się, że jesteśmy zadżumieni?
     Red  mówił i mówił, a  Nunnun kiwał głową,  popijał  whisky, wtrącał na
znak poparcia współczujące przekleństwa, zadawał retoryczne pytania, a potem
zaczął wypytywać o cottage -  co to za cottage, gdzie, za ile? Nawet  zaczął
się spierać  z  Redem,  twierdził, że  cottage  jest  drogi,  w  niedogodnym
miejscu,  wyjął  notes  i  przewracając kartki podawał  adresy  opuszczonych
domków,  które właściciele  oddadzą  za  bezcen, a remont  będzie  kosztował
grosze, szczególnie jeśli złożyć prośbę o zezwolenie  na emigrację, otrzymać
odmowę i zażądać rekompensaty.
     -  Ty,  jak  widzę,  przerzuciłeś  się  na  handel  nieruchomościami  -
powiedział Red.
     -  A  ja wszystkim po trochu handluję - odparł Nunnun i  zrobił perskie
oko.
     - Wiem, wiem, nasłuchałem się o twoich aferach z burdelami!
     Nunnun zrobił wielkie oczy, położył palec na ustach i spojrzał w stronę
kuchni.
     - Co tam, wszyscy o tym wiedzą - powiedział Red.
     - Pieniądze nie śmierdzą, teraz już wiem o tym  z całą pewnością... Ale
żeś ty wziął Gnata na zarządzającego -  myślałem, że pęknę ze śmiechu, kiedy
się  o tym  dowiedziałem.  Wpuściłeś  lisa do  kurnika...  Przecież  on jest
stuknięty, ja go znam od małego!
     W  tym momencie stary  powoli,  mechanicznym ruchem, niby ogromna kukła
uniósł rękę z kolana i z drewnianym stukotem upuścił ją na stół, obok  swego
kieliszka.  Ręka  była  ciemna,  z  niebieskim  połyskiem,  skurczone  palce
upodobnialy ją do kurzej łapy. Red zamilkł i spojrzał na ojca. W jego twarzy
coś drgnęło i Nunnun  ze  zdumieniem zauważył na  tej piegowatej, drapieżnej
fizjonomii najprawdziwszą,
     miłość.
     - Niech tata pije na zdrowie - serdecznie powiedział Red. - Ta odrobina
tacie nie  zaszkodzi...  - Nic się nie bój - powiedział półgłosem do Nunnuna
mrugając porozumiewawczo. - On sobie z kieliszkiem poradzi, bądź spokojny...
     Patrząc  na  niego  Nunnun  przypomniał  sobie,  co się  działo,  kiedy
laboranci Boyda przyszli tutaj po tego  nieboszczyka. Laborantów było dwóch,
silni chłopcy  bez  przesądów, wysportowani  itp., towarzyszył  im lekarz ze
szpitala  miejskiego,  a z nim dwaj sanitariusze, potężni faceci, przyuczeni
do  dźwigania  noszy  i uspokajania szaleńców.  Później  jeden  z laborantów
opowiadał,  że "ten  rudzielec"  z początku jakby nie rozumiał, o co chodzi,
wpuścił  ich  do  mieszkania,  pozwolił  obejrzeć  ojca  i  zapewne  starego
spokojnie by zabrano,  ponieważ  Red prawdopodobnie  uznał, że tatusia  chcą
wziąć do szpitala na badania.  Ale te  bałwany sanitariusze, którzy w czasie
wstępnych rokowań sterczeli w przedpokoju i gapili się na Gutę, myjącą okna,
kiedy  ich wezwano, zabrali  się  do starego  jak  do  zapluskwionej kanapy,
najpierw  go  wlekli po ziemi, a potem w ogóle upuścili  na podłogę. Red się
wściekł  i  tu  dorwał  się do  głosu kretyn  lekarz  i  zaczął  szczegółowo
objaśniać dokąd, po co i w jakim celu. Red słuchał go minutę, albo i dwie, a
potem  nagle   bez  żadnego  uprzedzenia  eksplodował  jak  bomba  wodorowa.
Laborant, który to opowiadał, sam nie pamięta, w jaki sposób znalazł  się na
ulicy.  Rudy diabeł zrzucił ze schodów wszystkich pięciu, przy czym  żadnemu
nie pozwolił  odejść  dobrowolnie  na własnych nogach. Wszyscy, według  słów
laboranta, wylatywali z bramy jak  kule z armaty.  Dwaj zostali nieprzytomni
na chodniku, a pozostałych trzech  Red  ścigał przez  cztery  przecznice, po
czym wrócił do samochodu, którym przyjechali,  i wybił w nim wszystkie szyby
- szofera w wozie już nie było, uciekł pieszo w przeciwnym kierunku.
     - Tu,  w  jednym  barze,  dali mi przepis na nowy koktajl  -  mówił Red
rozlewając whisky. - Nazywa  się "czarci pudding",  zrobię ci  potem,  kiedy
zjemy.  To, bracie,  taka  bomba, że na pusty żołądek  pić  jej  nie można -
człowiek  ryzykuje życie, po jednej porcji  nie  możesz ruszyć ani ręką, ani
nogą...  Jak tam  sobie chcesz,  Dick,  ale  ja  clę dzisiaj ugoszczę według
pierwszej kategorii, słowo daję. Przypomnimy sobie dawne dobre czasy, jak to
kiedyś  w "Barge"...  Biedny Ernest  ciągle jeszcze  siedzi, wiesz? - wypił,
otarł usta wierzchem  dłoni i zapytał niedbale: - A co słychać w instytucie?
Za "czarci  pudding"  jeszcze się nie  wzięli?  Ja, widzisz, obecnie  jestem
trochę do tyłu, jeśli chodzi o ostatnie osiągnięcia naukowe...
     Nunnun od  razu  zrozumiał, dlaczego Red zaczyna rozmowę  na ten temat.
Załamał ręce i pozwiedział:
     - Coś ty, stary! Nie słyszałeś, jaki numer wyszedł z  tym "puddingiem"?
Słyszałeś o  laboratoriach  Carryguna?  To taki  prywatny sklepik... A więc,
dostali skądś porcję "puddiningu"...
     Opowiedział o  katastrofie, o straszliwym skandalu, o tym, że  śledztwo
nic nie  dało - skąd wziął się "pudding" nie wiadomo do dziś.  A Red sluchał
niby nieuważnie, potem dolał whisky do szklanek i powiedział:
     - Dobrze im tak, kanaliom, żeby ich piekło pochłonęło...
     Wypili  we  dwójkę.  Red spojrzał  na  ojca, znowu  w jego  twarzy  coś
drgnęło,  wyciągnął  rękę, przysunął szklankę bliżej do skurczonych palców i
palce się nagle zwarły obejmując dno szklaneczki.
     -  Tak szybciej pójdzie - powiedział Red - Guta! - wrzasnął - długo nas
będziesz  morzyć  głodem?  To na  twoją  cześć  tak  się  stara  -  wyjaśnił
Nunnunowi. -  Na  pewno robi twoją  ulubioną  sałatkę ze ślimakami, dawno je
kupiła, sam widziałem. No  a w ogóle,  co słychać w instytucie? Znaleźli coś
nowego?  Mówią, że teraz  tam u was nic, tylko automaty, szkoda że pożytek z
nich niewielki.
     Nunnun zaczął  opowiadać plotki  z Instytutu i kiedy mówił,  przy stole
obok starego bezszelestnie pojawiła się Mariszka,  postała chwilę położywszy
na  stole kosmate łapki i  nagle absolutnie dziecinnym ruchem przytuliła się
do nieboszczyka i położyła mu głowę na  ramieniu.  I Nunnun, nie przerywając
opowiadania,  pomyślał  patrząc na  te dwa upiorne płody  Strefy: O Boże, co
jeszcze?  Co jeszcze trzeba z nami  zrobić,  żeby nas wreszcie ruszyło?  Czy
nawet tego za mało?  -  Wiedział, że za mało. Wiedział, że miliardy  ludzi o
niczym nie wiedzą i o niczym wiedzieć nie chcą, a jeżeli nawet się dowiedzą,
to przez dziesięć minut będą wstrząśnięci, a potem wrócą do swoich spraw, bo
po okręgach swoich wraca się wiatr. Urżnę się, pomyślał w ostatecznej furii.
Do diabła z Barbridgeem, do diabła z Lemchenem... do diabła z tą przez  Boga
przeklętą rodziną, do diabła! Urżnę się.
     - Co tak  na nich patrzysz? - cicho zapytał  Red - nie  bój się, to jej
nie zaszkodzi, nawet przeciwnie - mówią, że oni dobrze robią na zdrowie.
     -  Tak.  wiem - powiedział  Nunnun i jednym haustem wysuszył  szklankę.
Weszła Guta, rzeczowo poleciła Redowi rozstawić talerze i postawiła na stole
wielką  srebrną  miskę  z ulubioną sałatką Munna. I  w tym momencie  stary -
jakby ktoś nagle sobie  przypomniał,  że trzeba pociągnąć za nitki  - jednym
ruchem uniósł szklankę do rozwierających się ust.
     -  No, moi kochani -  powiedział  Red  z  zachwytem w  głosie  -  teraz
zabawimy się na dwadzieścia cztery fajerki!



     Przez noc w dolinie się ochłodziło, a o świcie zrobiło się wręcz zimno.
Szli   nasypem   kolejowym,  stąpając  po   zbutwiałych  podkładach   między
zardzewiałymi  szynami,  i Red  widział,  jak  na  skórzanej  kurtce  Artura
Barbridge'a błyskają  kropelki  zgęstniałej mgły. Chłopiec maszerował lekko,
wesoło, jakby nie miał za sobą męczącej nocy,  nerwowego napięcia, po którym
do  tej  chwili  drżał każdy mięsień  ciała, dwóch upiornych  godzin,  które
spędzili w męczącym półśnie na szczycie łysego pagórka, przytuleni do siebie
dla  rozgrzewki, przeskakując  strumień  "zielonki"  opływającej  wzgórze  i
znikającej w rowie.
     Po obu stronach nasypu leżała gęsta mgła. Od czasu do czasu wpełzała na
szyny ciężkimi, szarymi płatami i wtedy szli po kolana  unurzani w kłębiącej
się z wolna wacie.  Pachniało mokrą rdzą, a z błota po prawej stronie nasypu
ciągnęło stęchlizną. Wokół nie było widać nic oprócz mgły, ale Red wiedział,
że po  obu  stronach  rozpościera się  pagórkowata kamienista  równina, a za
równiną,  we  mgle kryją  się  góry. I jeszcze  wiedział,  że kiedy wzejdzie
słońce i  mgła  opadnie  rosą,  powinien zobaczyć gdzieś  po  lewej szkielet
roztrzaskanego śmigłowca, a przed sobą sznur wagoników,  i że  właśnie wtedy
zacznie się prawdziwa robota.
     Nie zatrzymując się  Red wsunął dłoń między ramiona i plecak, podrzucił
plecak wyżej, żeby  krawędź  butli z  helem nie wrzynała mu się w kręgosłup.
Ciężki  sukinsyn.  Jak  ja  będę  się z  nim czołgał?  Półtora kilometra  na
brzuchu...  Dobra,  nie  tnij, stalker,  wiedziałeś, na co  idziesz. Pięćset
tysięcy czeka cię na końcu  tej  drogi, możesz się  trochę  wysilić. Pięćset
tysięcy,  niczego  sobie kawał grosza,  co?  Niech  zdechnę.  Jeśli im oddam
taniej  niż  za  pięćset  tysięcy.  I  jeżeli  dam ścierwnikowi  więcej  niż
trzydzieści kawałków. A gówniarzowi... gówniarzowi nie  dam nic. Jeśli stary
łajdak chociaż w połowie powiedział prawdę, to gówniarz nic nie dostanie.
     Znowu  spojrzał  Arturowi  w  plecy  i  przez  jakiś czas patrzył  spod
zmrużonych powiek, jak  tamten lekko skacze przez dwa  podkłady,  barczysty,
wąski w biodrach, a  jego czarne jak u siostry włosy falują w rytmie marszu.
Sam się wprosił,  posępnie  pomyślał Red. Sam. Dlaczego mu tak strasznie  na
tym zależało? Aż dygotał cały i łzy miał w oczach... "niech pan mnie weźmie,
mister  Shoehart! Różni ludzie mi proponowali, ale ja  chcę  tylko  z panem,
tamci  są  do  niczego! Ojciec... Ale  przecież  on  teraz  nie  może!"  Red
wysiłkiem woli odepchnął od siebie to  wspomnienie. Ale chciał o tym myśleć,
to było wstrętne i być może dlatego zaczął myśleć  o siostrze Artura, o tym,
jak  on,  Red, z tą Diną i trzeźwy  spał, i pijany spał, i jakie  to było za
każdym razem  rozczarowanie. Wprost  nie do wiary - dziewczyna jak złoto,  z
taką by się tylko kochać i kochać, a kiedy przychodzi  co do czego - Iluzja,
nieżywa  kukła, a  nie kobieta.  Tak jak  te guziki  na  matczynej bluzce  -
bursztynowe, półprzeźroczyste, złotawe, aż  się pragnie wziąć  je  do  ust i
ssać w oczekiwaniu jakiejś niezwykłej słodyczy... I pamięta - brał je do ust
i  ssał,  i  po  stokroć  przeżywał  straszne  rozczarowanie,  i po  stokroć
zapominał  o  tym  rozczarowaniu -  może nawet nie tyle  zapominał,  ile nie
chciał wierzyć własnej pamięci, kiedy je tylko znowu zobaczył.
     A  może to papachen  mi  go podesłał, pomyślał, nie przypadkiem  dźwiga
taką armatę w tylnej kieszeni... Nie, raczej wątpliwe, Ścierwnik  mnie  zna.
Ścierwnik  wie, że ze  mną nie ma  żartów, i  wie, jaki  jestem  w  Strefie.
Przesadzam. Nie  on pierwszy mnie prosił, nie on pierwszy zalewał się łzami,
inni nawet klękali przede mną... A spluwy wszyscy ze sobą targają, kiedy idą
pierwszy raz.  Pierwszy  i ostatni  raz. Czy naprawdę ostatni?  Oj, ostatni,
chłopcze. Oto jak się rzeczy mają, Ścierwniku
     - po  raz  ostatni. Tak, papachen, gdybyś wiedział  o projektach  twego
syna,  protezami  byś  skórę  wygarbował  syneczkowi twojemu  wymodlonemu  w
Strefie... Raptem poczuł, że coś pojawiło się przed nimi. I to niedaleko - w
odległości trzydziestu
     - czterdziestu metrów.
     - Stój - powiedział do Artura.
     Chłopiec posłusznie zamarł  w miejscu. Refleks  miał dobry:  zastygł  w
mgnieniu oka  z podniesioną nogą, a następnie powoli i ostrożnie  opuścił ją
na ziemię.  Red  zrównał  się  z nim  i stanął. Koleina prowadziła w  dół  i
całkowicie ginęła we  mgle.  I właśnie tam, we  mgle,  coś trwało.  To  było
wielkie i nieruchome ale  niegroźne. Red ostrożnie wciągnął nosem powietrze.
Tak. Niegroźne.
     -  Naprzód  - powiedział niegłośno. Odczekał,  aż Artur  zrobi pierwszy
krok i ruszył za nim. Kątem oka widział twarz Artura, jego klasyczny profil,
gładką skórę policzka i stanowcze, zaciśnięte wargi pod cieniutkim wąsikiem.
     Zanurzali  się  we  mgle, najpierw  po pas, potem po  szyję,  i po paru
sekundach zamajaczyła przed nimi ukośna bryła wagonika.
     - Dość - powiedział Red  i zaczął zdejmować plecak. - Siadaj tam, gdzie
stoisz. Przerwa na papierosa.
     Artur  pomógł   mu  zdjąć  plecak,  a  potem  usiedli  obok  siebie  na
zardzewiałej szynie. Red otworzył jedną z kieszeni plecaka, wyjął zawiniątko
z jedzeniem i termos z  kawą, a póki Artur  odwijal papier i układał kanapki
na  plecaku wydostał zza pazuchy manierkę,  otworzył  ją i przymykając  oczy
wypił kilka łyków.
     -  Napijesz się? - zaproponował  wycierając  dłonią szyjkę manierki.  -
Nabierzesz odwagi... Artur pokręcił głową, dotknięty.
     - Nie  muszę nabierać odwagi, mister Shoehart. Wolałbym kawę, jeśli pan
pozwoli. Bardzo tu wilgotno, prawda?
     - Wilgotno  - potwierdził Red. Schował manierkę, wybrał sobie kanapkę i
zaczął jeść. - Kiedy mgła opadnie, zobaczysz, jakie tu błota dookoła. Kiedyś
w tych miejscach komarów było zatrzęsienie...
     Umilkł i  nalał sobie kawy. Kawa była  gorąca, słodka i aromatyczna,  i
nawet przyjemniej było teraz ją pić niż alkohol.  Pachniała domem, Gutą i to
nie po prostu Gutą, ale Gutą w szlafroku, prosto ze snu, ze  śladem poduszki
na policzku, niepotrzebnie się w to wdałem, pomyślał Red. Pięćset tysięcy...
A na cholerę mi pięćset tysięcy? Knajpę mam  zamiar kupić, czy co? Pieniądze
są potrzebne, żeby o nich  nie  myśleć,  jak  słusznie  powiedział Dick. Dom
jest,  ogródek  jest, bez  pracy  w  Harmont nie  zostanę...  napuścił  mnie
Ścierwnik, menda plugawa, na wodę, napuścił jak dziecko...
     - Mister Shoehart - powiedział nagle Artur uciekając spojrzeniem. - Czy
pan naprawdę wierzy, że ta kulka spełnia życzenia?
     - Zawracanie głowy! - powiedział nieuważnie Red i zamarł ze szklaneczką
przy ustach. - A ty skąd wiesz, po co idziemy.
     Artur roześmiał się z zażenowaniem, wsadził rozcapierzoną dłoń w kruczą
czuprynę i powiedział:
     - Domyślilem się!...  Już  nie pamiętam, co konkretnie podsunęło mi  tę
myśl... Ale po pierwsze, poprzednio ojciec bez przerwy nudził o Złotej Kuli,
a ostatnio nagle przestał, za to ciągle chodził do pana, a ja  przecież wiem
- wcale nie jesteście przyjaciółmi,  co by tam ojciec nie mówił. Oprócz tego
zrobił  się  ostatnio jakiś  taki dziwny...  - Artur znowu  się  roześmiał i
pokręcił   głową   coś   sobie  przypominając.  -  A  ostatecznie   wszystko
zrozumiałem, kiedy  na tym pustkowiu  wypróbowaliście sterowiec... - Klepnął
dłonią  po  plecaku, w którym  leżał  ciasno zwinięty pokrowiec  sterowca. -
Uczciwie  się przyznaję, że was wtedy wyśledziłem,  a kiedy zobaczyłem,  jak
podnosicie  w  powietrze  worek kamieni,  wszystko stało się dla mnie jasne.
Według mnie oprócz Złotej Kuli w Strefie nic ciężkiego  już nie  zostało.  -
Ugryzł kanapkę i  w  zamyśleniu  powiedział z pełnymi  ustami: -  Tylko  nie
rozumiem, jak ją pan przyczepi, przecież na pewno jest idealnie gładka...
     Red cały  czas patrzył  na  niego znad szklaneczki i myślał, jak bardzo
niepodobni są  do  siebie ojciec  i syn. Inni ludzie. Inna twarz, inny głos,
inna dusza. Ścierwnik ma głos ochrypły, lizusowski, jakiś taki  padalcowaty.
Ale kiedy mówił o  niej, to  mówił  pierwszorzędnie.  nie  można go było nie
słuchać.  "Rudy - mówił wtedy przechylając się przez stół. - Przecież  tylko
my dwaj  zostaliśmy i  na nas dwóch dwie nogi, i obie  twoje... Kto, jak nie
ty? To być może najcenniejsze ze wszystkiego, co jest w Strefie! Komu to się
ma dostać? Tym okularnikom z ich maszynami? Przecież to ja ją znalazłem, ja!
Ilu naszych po drodze poległo! A ja znalazłem! Trzymałem dla siebie. I teraz
też  bym nikomu nie  oddał,  ale ręce  mam za krótkie... Tylko ty możesz tam
iść. Ilu to ja  młokosów uczyłem, całą szkołę dla nich, rozumiesz, założyłem
- i nic, nie ten  materiał. No dobra,  nie wierzysz mi, nie  wierzysz  - nie
trzeba.  Forsa  dla  ciebie.  Dasz  mi,  ile  sam  zechcesz,  wiem,  że  nie
skrzywdzisz... A ja może  nogi odzyskam. Odzyskam nogi, czy ty to rozumiesz?
Strefa mi nogi zabrała, może Strefa mi je zwróci?"

     - Co? - zapytał Red ocknąwszy się.
     - Pytałem, czy mogę zapalić, mister Shoehart.
     - Tak - powiedział Red. - Pal, pal... Ja też zapalę.
     Duszkiem  dopił kawę,  wyją! papierosa  i ugniatając go  wpatrzył się w
rzedniejącą mgle. Stuknięty, pomyślał.  Wariat, nóg się kanalii zachciało...
parszywej gnidzie...
     Po tych wszystkich  rozmowach zostawał  w duszy  jakiś  osad i nie było
zupełnie  jasne, jaki mianowicie. I z  biegiem  czasu nie ulatniał się, lecz
przeciwnie   -  gęstniał   i  gęstniał.   Nie  wiadomo,  co  to  było,   ale
przeszkadzało, jakby czymś  się zaraził od  Ścierwnika,  ale nie  plugastwem
jakimś, nawet odwrotnie... siłą może? nie, nie siłą. Czym w takim  razie? No
dobra, powiedział  sobie. Zróbmy tak -  załóżmy, że nie dotarłem tutaj.  Już
się zdecydowałem, spakowałem plecak i  wtedy  coś się  stało...  zapudłowali
mnie, powiedzmy. Źle byłoby? Z całą pewnością źle. Dlaczego źle? Z pieniędzy
nici? Nie, nie chodzi o pieniądze... Że bezcenny skarb dostanie się łobuzom,
Chrypom różnym i Suchym? To  prawda, w tym coś jest. Jakoś głupio. Ale co mi
do tego? Tak czy inaczej, w końcu właśnie im się wszystko dostanie.
     -  Br-r-r...  -  Artur  wzdrygnął  się.  -  Przenika do  kości.  Mister
Shoehart, może mi pan teraz da czegoś mocniejszego?
     Red w milczeniu  wyciągnął manierkę i  dał Arturowi. A przecież nie  od
razu się zgodziłem, nagle pomyślał. Ze dwadzieścia razy posyłałem Ścierwnika
do wszystkich diabłów, a  za dwudziestym pierwszym jednak się zgodziłem. Już
dłużej nie mogłem. Zupełnie nie mogłem. I ostatnia nasza rozmowa była krótka
i rzeczowa. "Cześć, Rudy. Przyniosłem ci mapę. Może rzucisz na nią okiem?" A
ja spojrzałem mu w twarz i widzę, że oczy ma jak dwa wezbrane wrzody - żółte
z czarną kropką, i wtedy powiedziałem: "Dobra". I to wszystko.  Pamiętam, że
byłem wtedy pijany, cały tydzień piłem,  paskudnie mi było na duszy... A, do
diabła,  czy  to nie wszystko jedno? Poszedłem.  Po co ja w tym  babrzę  jak
patykiem w gównie! Strach mnie obleciał czy co?
     Wzdrygnął  się.  Przeciągłe, żałośliwe  skrzypienie  dobiegło z  gęstej
mgły. Red  zerwał się i  natychmiast jak podrzucony sprężyną stanął  na nogi
Artur.  Ale już znowu było cicho i tylko spod  ich nóg z szelestem spadał  z
nasypu drobny żwir.
     -  To  chyba  grunt  osiadł  -  niepewnie,  z trudem  wymawiając  słowa
wyszeptał Artur -- Wagonetki z urobkiem... stoją od tak dawna...
     Red  patrzył wprost przed siebie i  nic nie widział. Przypomniał sobie.
To  było w  nocy.  Obudził  go  taki  sam dźwięk  -  przeciągły  i  żałosny,
zamierający jak w sennym koszmarze. Tylko  że to nie  był sen. To  zawodziła
Mariszka na swoim łóżku pod oknem, a z drugiego końca  mieszkania odpowiadał
jej zachłyśniętym bulgotem ojciec, równie przeciągle i skrzypiąco. I tak się
nawoływali i  nawoływali w ciemnościach -  minęło  jedno stulecie,  a  potem
następne stulecie... Guta też się obudziła, wzięła Reda za rękę, poczuł, jak
jej ramię z miejsca stało się mokre, i tak leżeli wieleset lat i słuchali, a
kiedy Mariszka zamilkła i usnęła,  odczekał chwilę, potem wstał, poszedł  do
kuchni i wypił pół butelki koniaku. Od tej nocy zaczął pić.
     - Ziemia - mówił Artur. - Z upływem  czasu, wie  pan, ziemia osiada. Na
skutek erozji, wilgoci, w ogóle z wielu przyczyn.
     Red spojrzał  na pobladłą  twarz Artura i  na  powrót usiadł.  Papieros
gdzieś znikł  z  jego  palców, zapalił nowego. Artur  postał jeszcze moment,
lękliwie kręcąc głową, potem też usiadł i powiedział cicho:
     - Opowiadają podobno, że w  Strefie ktoś mieszka.  Tak słyszałem. Jacyś
ludzie, nie przybysze z  Kosmosu, a właśnie ludzie. Jakoby Lądowanie zastało
ich  tutaj  i oni się przystosowali...  a może na  skutek mutacji.  Czy  pan
słyszał o tym, mister Shoehart?
     -  Tak  - powiedział  Red. -  Ale  to  nie  tutaj,  tylko w  górach, na
północnym zachodzie. Jakieś pastuchy.
     Teraz  Już wiem,  czym on mnie zaraził,  myślał. Swoim szaleństwem mnie
zaraził.  Oto  dlaczego  tu  przyszedłem.  Oto  czego  tu  szukam...  Powoli
wypełniło go jakieś dziwne i zupełnie nowe uczucie. Zdawał  sobie sprawę, że
tak  naprawdę to uczucie  nie Jest nowe, że już od  dawna  siedziało  w  nim
gdzieś  głęboko,  ale  teraz  dopiero zdał  sobie z niego sprawę i  wszystko
znalazło się  na właściwym miejscu. I to, co  przedtem wydawało się głupotą,
majaczeniem  oszalałego  starca, obróciło  się  obecnie  w  jedyną nadzieję.
Jedyny  sens  życia,  ponieważ  dopiero teraz  zrozumiał  --  jedno,  co  mu
pozostało  na świecie, jedyne, czym żył  ostatnie miesiące, to była nadzieja
na cud. On,  bałwan,  dureń, odpychał  od  siebie  tę  nadzieję,  deptał ją,
wyszydzał  i topił w wódce,  ponieważ  właśnie do tego  był  przyzwyczajony,
ponieważ nigdy w życiu, od dziecka, nie liczył na nikogo, tylko na siebie, i
ponieważ od dziecka to liczenie na  siebie wyrażało się  w ilości banknotów,
które udawało mu się wyrwać,  wyszarpać z otaczającego go obojętnego chaosu.
Tak było zawsze i tak trwałoby dalej, gdyby koniec końców nie znalazł się na
takim dnie, z którego nie podźwigną go żadne pieniądze, a liczenie na siebie
stało się  ostatecznym  absurdem. A teraz  ta nadzieja  -  już nie  nadzieja
nawet, a pewność cudu  -  wypełniła go bez reszty, teraz  nie  rozumiał, jak
mógł  żyć  do  tej  pory w  tym  makabrycznym  mroku  bez promyka światła...
Roześmiał się i trącił Artura w ramię.
     -  Jak myślisz, stalker -  powiedział - jeszcze trochę pożyjemy  sobie,
co?
     Artur spojrzał  na  Reda  zdziwiony  i uśmiechnął się niepewnie.  A Red
zgniótł pergamin po kanapkach, rzucił  go pod wagonik, po czym ułożył się na
plecaku i podparł łokciem.
     -   No   dobrze  -  powiedział.  -   Przypuśćmy,   że   ta  Złota  Kula
rzeczywiście... Czego byś sobie życzył?
     - To znaczy, że pan jednak wierzy? - szybko zapytał Artur.
     - To nieważne, wierzę czy nie wierzę. Ty mi odpowiedz na pytanie.
     Nieoczekiwanie naprawdę go zainteresowało, o co może prosić  Złotą Kulę
taki  chłopak,  jeszcze   smarkacz,   wczorajszy  licealista.   I  z  wesołą
ciekawością obserwował, jak Artur chmurzy czoło, szarpie wąsiki, to  podnosi
na niego oczy, to znowu je opuszcza.
     -  No, oczywiście, nogi  dla ojca... - powiedział wreszcie. - I żeby  w
domu było wszystko dobrze...
     - Łżesz, łżesz - powiedział dobrodusznie Red. - Ty, bracie, zapamiętaj:
Złota Kula wypełnia tylko najskrytsze życzenia, tylko takie, które muszą się
spełnić, bo inaczej nie ma już po co żyć!
     Artur Barbridge  zaczerwienił się, znowu podniósł oczy  na Reda i zaraz
je  opuścił, i zupełnie  spurpurowiał, aż  mu  łzy  stanęły  w  oczach.  Red
przyglądał mu się z uśmieszkiem.
     -  Wszystko  jasne  - powiedział nieomal czule. -  Dobra,  to nie  moja
rzecz. Zatrzymaj to  dla siebie...  - I tu przypomniał sobie o pistolecie  i
pomyślał, że  póki jest  jeszcze czas, należy  uwzględnić wszystko, co można
uwzględnić. - Co ty tam masz w tylnej kieszeni? - zapytał niedbale.
     - Pistolet - burknął Artur i zagryzł wargi.
     - Po co ci pistolet?
     - Żeby strzelać! - odparł z wyzwaniem.
     -  Przestań, przestań  - powiedział surowo Red i usiadł prosto. - Dawaj
to. W Strefie nie ma do kogo strzelać. Oddaj go.
     Artur chciał coś powiedzieć, ale zmilczał, sięgnął za siebie, wyciągnął
wojskowego kolta i  podał go Redowi trzymając za lufę. Red wziął pistolet za
ciepłą rękojeść, podrzucił go do góry, złapał i zapytał:
     - Masz przy  sobie chusteczkę? Daj,  to go  zawinę... Wziął  od  Artura
chusteczkę do nosa,  czyściutką,  pachnącą wodą kolonską, zawinął pistolet i
położył na podkładzie.
     -  Niech sobie  tu na razie poleży - wyjaśnił. -  Da Bóg, będziemy tędy
wracać,  to zabierzemy.  Może naprawdę,  kiedy  spotkamy patrol,  trzeba się
będzie ostrzeliwać... Chociaż w takiej sytuacji ostrzeliwać się, bracie...
     Artur ponownym ruchem pokręcił głową.
     - Nie po  to go wziąłem - powiedział niezadowolony.  - Tam  jest  tylko
jedna kula. Żeby, jeśli tak jak z ojcem...
     - To ta-ak... - przeciągle powiedział Red patrząc mu prosto w twarz.  -
No, jeśli o to chodzi, możesz być spokojny. Jeśli  tak, jak  z ojcem, to już
do tego miejsca cię doniosę. Obiecuję... Patrz, świta!
     Mgła rzedła w oczach. Na nasypie już jej w ogóle nie było, a na dole, w
oddali, mleczna mgiełka rozpraszła się i topniała, wyrastały z niej okrągłe,
szczeciniaste szczyty wzgórz i gdzieniegdzie między wzgórzami było już widać
pomarszczoną  powierzchnię  bagien,  pokrytych  rzadką  wątłą  łoziną,  a na
horyzoncie, za wzgórzami, zapłonęły  pomarańczowo  łańcuchy gór -  niebo nad
górami było jasne i błękitne. Artur obejrzał się  przez ramię i wydał okrzyk
zachwytu. Red obejrzał się również. Na wschodzie góry wydawały się czarne, a
nad nimi mieniła się, płonęła szmaragdowa łuna - zielona  zorza  Strefy. Red
wstał i rozpinając pasek zapytał:
     - Nie masz  zamiaru sobie ulżyć? Jak tam sobie  chcesz,  ale  pamiętaj,
później nie będzie ani gdzie, ani kiedy...
     Poszedł za wagonik, kucnął na nasypie i postękując patrzył, jak  szybko
gaśnie, przerasta  różowością zielona zorza i jak  pomarańczowa pajda słońca
wypełza zza gór. Od razu od wzgórz popłynęły liliowe cienie - wszystko stało
się  ostre, wypukłe,  każdy  szczegół  był widoczny jak  na  dłoni  i jakieś
dwieście  metrów  przed  sobą  zobaczył  Red  helikopter.  Helikopter  spadł
widocznie  w  samo  centrum  "łysicy"  i jego kadłub spłaszczyło  w blaszany
naleśnik,  tylko  ogon ocalał - lekko wygięty sterczał teraz  czarnym hakiem
nad  równiną  między wzgórzami.  I śmigło też ocalało  -  głośno  skrzypiało
kołysząc  się na  łagodnym wietrze.  To musiała być potężna  "łysica", nawet
solidnego pożaru  nie  było  i  na  sprasowanym kadłubie  wyraźnie  widniało
czerwono   -   niebieskie  godło   rozpoznawcze  lotnictwa  wojskowego  Jego
Królewskiej Mości, godło, którego Red nie widział już  od tylu lat, że nawet
jakby zapomniał, jak ono wygląda.
     Potem  Red wrócił do plecaka, wyjął  mapę i rozłożył  ją  na skawalonej
bryle rudy w  wagoniku.  Samej kopalni  nie  było  stąd widać, zasłaniało ją
wzgórze z czarnym, osmalonym drzewem na szczycie. To wzgórze należało obejść
z prawej strony, kotliną między nim a sąsiednim pagórkiem, który również był
stąd widoczny - nagle wzniesienie pokryte burym kamienistym żwirem.
     Wszystko się zgadzało, ale Red nie był zadawolony.  Wieloletni instynkt
stalkera  kategorycznie  protestował przeciwko samej myśli  - nonsensownej i
sprzecznej z naturą - żeby wytyczać szlak między dwoma wzniesieniami. Dobra,
pomyślał, później  się okaże, na miejscu się  zobaczy.  Droga do tej kotliny
prowadziła przez błoto,  równiną, która stąd  wydawała się  bezpieczna,  ale
przyjrzawszy  się  uważniej  Red  dostrzegł  między  suchymi  kupkami  jakąś
ciemnoszarą  plamę. Spojrzał na mapę. Tam był narysowany krzyżyk  i napisane
koślawymi  literami  "Cwajnos".  Czerwone  kropki  omijały  krzyżyk z prawej
strony. Przezwisko  było jakby znajome, ale  kto to był ten Cwajnos,  jak on
wyglądał. Red  nie  mógł  sobie przypomnieć,  nie wiadomo dlaczego  pamiętał
tylko to: zadymiona sala "Barge", ogromne czerwone łapy ściskające szklanki,
grzmot śmiechu, rozwarte zółtozębne paszcze - fantastyczne  stado  tytanów i
gigantów przy wodopoju, Jedno z najżywszych wspomnień dzieciństwa
     -  pierwsze spotkanie  z "Barge". Co  ja wtedy  przyniosłem? Zdaje się,
"pustaka".  Prosto  ze  Strefy, mokry, głodny, nieprzytomny,  z  workiem  na
ramieniu władowałem się  do  knajpy i rzuciłem worek na ladę przed Ernestem,
wściekle szczerząc  zęby przetrzymałem  salwę  szyderstw,  doczekałem się aż
Ernest, wtedy jeszcze  młody, obowiązkowo w muszce  - wyliczy mi te  zielone
papierki...  Nie,  wtedy  przecież  nie  było  zielonych,  były  jeszcze  te
kwadratowe,  królewskie,  z  jakąś półgołą  dziwką w płaszczu  i  wianku  na
głowie... doczekałem się, schowałem  forsę do kieszeni i niespodziewanie dla
siebie  samego capnąłem  z  lady ciężki kufel i z całej siły  rąbnąłem nim w
najbliższą rechoczącą paszczę... Red uśmiechnął się i pomyślał -  a może  to
właśnie był Cwajnos?
     - A czy między wzgórzami można,  mister Shoehart?  - zapytał  półgłosem
Artur. Stał obok i też patrzył na mapę.
     -  Zobaczymy na  miejscu - odparł Red. Wciąż patrzył na mapę. Na  mapie
były jeszcze dwa  krzyżyki:  jeden  na zboczu  wzgórza  z drzewem,  drugi na
kamienistym osypisku. Pudel i Okularnik. Droga prowadziła dołem między nimi.
- Zobaczymy na miejscu - powtórzył i schował mapę do kieszeni.
     Spojrzał na Artura i zapytał:
     - Jak  tam  stolec?  -  I nie czekając  na  odpowiedź  polecił: - Pomóż
założyć  plecak...  Pójdziemy  jak  poprzednio  -  powiedział,   potrząsając
plecakiem i poprawiając rzemienie. - Idziesz przede mną,  tak, żebym cię ani
na chwilę nie  stracił z oczu.  Nie oglądaj się,  ale nadstawiaj  uszu.  Mój
rozkaz jest prawem.

     Pamiętaj, że trzeba będzie długo czołgać się na  brzuchu,  nie waż  się
bać  błota, na jedno słowo,  morda w błoto,  bez gadania... I kurtkę zapnij.
Jesteś gotów?
     - Gotów - powiedział Artur głucho. Zdrowo  się denerwował.  Rumieniec z
twarzy znikł, jakby go nigdy nie było.
     -  Kierunek...  tam - Red ostro machnął  dłonią  w  stronę najbliższego
wzgórza, sto kroków od nasypu. - Jasne? Ruszaj.
     Artur  konwulsyjnie  westchnął,  przekroczył   szynę  i  bokiem  zaczął
schodzić z nasypu. Żwir sypał się z szelestem.
     - Spokojnie, spokojnie - powiedział Red. - Nie ma się dokąd śpieszyć.
     Ostrożnie  zaczął schodzić za Arturem, automatycznie równoważąc inercję
ciężkiego plecaka  mięśniami nóg. Kątem  oka  jednak śledził Artura. Boi się
chłopak, myślał. I ma rację, że się boi.  Chyba przeczuwa. Jeżeli ma takiego
nosa  jak ojciec, to powinien przeczuwać... Gdybyś ty wiedział,  Ścierwniku,
na  co  ci przyjdzie. Gdybyś  ty  wiedział, Ścierwniku.  że  tym  razem  cię
usłucham.  "A  tędy. Rudy,  sam  nie przejdziesz.  Chcesz  czy  nie  chcesz,
będziesz  musiał  zabrać  kogoś  ze  sobą. Mogę któregoś ze swoich odstąpić,
którego nie żal..." namówiłeś mnie, stary draniu.
     Pierwszy raz  w życiu przystałem na  taką rzecz.  No, trudno, pomyślał.
Może jeszcze wszystko jakoś się  obejdzie,  nie  jestem jednak Ścierwnikiem,
może coś wymyślę...
     - Stop! - powiedzaiał do Artura.
     Chłopiec  zatrzymał  się,  stał po  kostki w rdzawej wodzie.  Zanim Red
zszedł, Artur zapadł się w trzęsawisko po kolana.
     - Widzisz ten kamień? - zapytał Red.  -  Tam, pod zboczem? Trzymaj kurs
na  kamień. Artur ruszył naprzód. Red dał się wyprzedzić o dziesięć kroków i
poszedł jego śladem. Cmokało  błoto pod nogami. To było martwe trzęsawisko -
ani komarów,  ani  żab,  nawet  łozina  zwiędła i  zgniła. Red automatycznie
rozglądał  się dookoła, ale  na razie wyglądało na  to, że  wszystko jest  w
porządku. Wzgórze  zbliżało  się powoli,  zasłoniło nikle jeszcze słońce,  a
potem  całą  wschodnią  część nieba.  Przy  kamieniu  Red odwrócił  głowę  i
spojrzał  na nasyp.  Nasyp jasno  oświetlało słońce,  stało na nim  dziesięć
wagoników,  niektóre  wykolejone leżały  na  boku  i  w  tym  miejscu  nasyp
pokrywały czerwone  plamy wysypanej rudy. A  dalej, w kierunku  kopalni,  na
północ od wagoników, powietrze nad szynami mieniło się i drgało, od czasu do
czasu  błyskały w nim i gasiy maleńkie tęcze. Red popatrzył  na to drganie i
splunął resztką śliny.
     - Dalej -  powiedział i Artur zwrócił ku niemu twarz pełną napięcia.  -
Widzisz te szmaty? Nie tam! Bardziej na prawo...
     - Tak - powiedział Artur.
     -  A więc to był niejaki Cwajnos. Dawno  temu przestał być czymkolwiek.
Nie słuchał starszych i teraz tam leży specjalnie po to, żeby mądrzejszym od
niego  wskazywać  drogę. Weź  dwa palce  na prawo od  tego  Cwajnosa... Już?
Znalazłeś punkt?  Mniej więcej tam, gdzie łozina jest trochę przerzedzona...
Tak trzymaj! Marsz!
     Teraz  szli  równolegle  do  nasypu. Z  każdym krokiem  wody pod nogami
ubywało i wkrótce maszerowali już po suchych  sprężystych  kępkach. A według
mapy tu  wszędzie  ma być błoto, pomyślał  Red. Przestarzała  jest  ta mapa.
Dawno  tu  Barbridge'a  nie  było  i  dlatego  jest  przestarzała.  To  źle.
Oczywiście suchą drogą łatwiej iść, ale lepiej już, żeby tu było to błoto...
Ale maszeruje, pomyślał, patrząc na Artura. Jak po Alei Centralnej.
     Arturowi widocznie wrócił dobry nastrój, bo szedł teraz długim krokiem.
Jedną rękę wsadził  do kieszeni, a drugą  wesoło wymachiwał jak na spacerze.
Wówczas   Red   poszperał   w   kieszeni,   wybrał   mutrę,   mniej   więcej
dwudziestogramową, wycelował i trafił  Artura prosto w kark. Chłopak jęknął,
złapał się za głowę i skurczony runął na suchą trawę. Red zatrzymał  się nad
nim.
     -  Oto jak tu  bywa, Archie - powiedział  pouczająco. - To nie  aleja w
parku i nie poszedłeś ze mną na poranną przechadzkę.
     Artur powoli wstał. Twarz miał białą jak papier.
     - Wszystko jasne? - zapytał Red. Artur przełknął ślinę i kiwnął głową.
     - No to dobrze.  A następnym  razem  dostaniesz w zęby. Jeżeli będziesz
jeszcze żył. Marsz!
     A z  chłopca mógłby  być niezły stalker,  pomyślał  Red.  Nazywaliby go
pewnie Archie Cherubin. Był już u nas jeden Cherubin, nazywał się Dickson, a
teraz wołają go  Suseł. Jedyny  stalker, który dostał się  w "wyżymaczkę"  i
żyje.  Miał szczęście.  Ten głupek do tej pory myśli, że  to  Barbridge go z
"wyżymaczki" wyciągnął. A jakże!  Z "wyżymaczki" nikogo się nie wyciągnie...
Ze Strefy go wytaszczył, to prawda. Zdobył się Barbridge na taki niesłychany
wyczyn! Spróbowałby go nie  wytaszczyć! Te jego numery wtedy już ostatecznie
wszystkim obrzydły i tym razem chłopcy  wprost go ostrzegli  - sam lepiej  w
ogóle   nie  wracaj.   A   przecież  właśnie   wtedy  Barbridge'a  przezwali
Ścierwnikiem, przedtem biegał u nas za Perszerona...
     Red poczuł nagle na lewym policzku ledwie dostrzegalny prąd powietrza i
błyskawicznie, nie zdążywszy nawet o niczym pomyśleć, krzyknął:
     - Stój!
     Wyciągnął rękę w lewo. Prąd powietrza był tam silniejszy. Gdzieś między
nimi  a torem  kolejowym leżała  "łysica", a może nawet szła samym nasypem -
nie  przypadkiem przecież  wywróciły się  wagoniki.  Artur stał jak wkopany,
nawet się nie odwrócił.
     -  Bardziej  w  prawo  -  rozkazał  Red.  -  Marsz!  Tak,  niezły byłby
stalker... Co jest, do  cholery, żal mi go  czy co? Tego tylko brakowało.  A
czy mnie  ktoś kiedyś żałował? Właściwie to raczej tak. Na przykład Kirył. I
Dick Nunnun. Co prawda Dick to nie tyle mnie żałuje, ile go ciągnie do Guty,
ale  być może i żałuje, przyzwoity człowiek może jedno  z drugim pogodzić...
Tylko  ja nikogo nie mogę żałować. Albo - albo.  Tak sprawa stoi...  Po  raz
pierwszy z całkowitą jasnością zrozumiał - albo ten chłopiec, albo Mariszka.
Jeżeli tylko cud jest  naprawdę możliwy, powiedział jakiś wewnętrzny glos, i
Red z okrutnym przerażeniem stłumił w sobie ten głos.
     Minęli kupę burych szmat. Z Cwajnosa nic nie zostało, tylko nie opodal,
w zeschłej  trawie leżał  długi zardzewiały kij -  wykrywacz min. W  tamtych
czasach często  używano  wykrywaczy min,  kupowano je po  cichu u wojskowych
intendentów.  Liczyli na  te  kije jak na samego Pana Boga, a  potem kolejno
dwóch stalkerow w ciągu  paru dni zabiły  podziemne wyładowania. I jak nożem
uciął... Ale w końcu, który był ten Cwajnos? Ścierwnik  go tu przyprowadził,
czy  sam przyszedł? I dlaczego tak ich  wszystkich ciągnęło do  tej kopalni?
Dlaczego  nigdy  nic o tym nie słyszałem?... O  do diabla, ależ grzeje! I to
rano, a co będzie potem?
     Artur, który szedł o pięć kroków przed nim, podniósł rękę i otarł pot z
czoła. Red  spojrzał na słońce. Słońce stało jeszcze  bardzo nisko. I  nagle
zdał sobie sprawę,  że sucha trawa pod nogami już nie szeleści jak przedtem,
tylko trzeszczy jak  mąka kartoflana, że już nie jest twarda i  kłująca, ale
miękka i nietrwała - rozsypuje się pod butami niczym warstwa sadzy. Zobaczył
wyraźnie  odciśnięte  ślady Artura i  rzucił  się  na  ziemię  z  okrzykiem:
"padnij!"
     Upadł twarzą w trawę  i trawa  rozsypała się w pył pod jego policzkiem.
Zazgrzytał ze złości zębami - taki  niefart! Leżał, starając się nie ruszać,
ciągle  jeszcze licząc, że może się jakoś obejdzie, chociaż już wiedział, że
się nie obejdzie,  że wpadli. Żar  rosł,  atakował, opasywał całe  ciało jak
powijak zmoczony we wrzątku, oczy zalewał pot i Red  z  opóźnieniem krzyknął
do Artura: "nie ruszaj  sie! Odwagi!" I sam  zebrał całą odwagę, na  jaką go
było  stać.  I  wytrzymałby  i  skończyłoby się  na  strachu,  trochę by się
zgrzali,  ale  Artur nie  wytrzymał.  Czy  nie usłyszał  okrzyku  Reda,  czy
przeraził się ponad wszelką miarę, a może przypiekło go raz mocniej niż Reda
-  w każdym razie stracił panowanie nad sobą i  na oślep, z jakimś gardłowym
wrzaskiem popędził tam, gdzie go pędził bezmyślny instynkt, do tyłu, właśnie
w stronę, w  którą w żadnym wypadku  uciekać nie należało. Red ledwie zdążył
unieść się, oburącz złapać go za nogę i Artur całym ciężarem runął na ziemię
wzbijając  chmurę  popiołu, zawył  nienaturalnie wysokim głosem, kopnął Reda
wolną nogą w twarz, zatrząsł się  w konwulsjach, ale Red sam już nie  bardzo
wiedząc,  co się z  nim  dzieje z  bólu, wgramolił  się  na  niego  wtulając
poparzoną twarz w skórzaną kurtkę i usiłował wdusić, wbić w ziemię dygoczącą
głowę,  wściekle  kopiąc noskami  butów  po  nogach  tamtego,  po ziemi,  po
grzbiecie.  Jak  przez watę  słyszał jęki i rzężenie  wydobywające się  spod
niego i własny ochrypły ryk:
     "Leż,  gnido, leż, bo zabiję..." a z  góry wciąż  i wciąż  spadała masa
rozżarzonego węgla i już  płonęło na nim ubranie,  trzeszczała wydymając się
bąblami i  pękając skóra na nogach i bokach, i Red zanurzając czoło w szarym
popiele  i  rozpaczliwie   przyciskając  piersią  głowę   tego   przeklętego
smarkacza, nie wytrzymał i zawył z całej siły... Nie pamiętał, kiedy to  się
skończyło.  Pojął  tylko, że znowu może  oddychać, że powietrze  znowu  jest
powietrzem, a nie rozpalonym gazem spalającym gardło, i zrozumiał, że trzeba
się  śpieszyć, że  trzeba  jak najprędzej  uciec z tego diabelskiego rusztu,
zanim  znowu  nie spadnie na nich  ogień. Zsunął się  z Artura, który  leżał
zupełnie nieruchomo,  zacisnął  jego obie nogi pod  pachą  i pomagając sobie
wolną  ręką poczołgał się  naprzód  nie spuszczając oczu z granicy, za którą
znowu zaczynała się trawa,  martwa, sucha, kłująca, ale  prawdziwa zwyczajna
trawa - wydawała mu się teraz życiodajną oazą. Popiół zgrzytał mu  w zębach,
w  poparzoną  twarz  co  chwila  buchało  żarem, pot  zalewał oczy  - pewnie
dlatego, że nie  miał  już ani brwi,  ani rzęs.  Ciało Artura sunęło za nim,
jakby na  złość  zaczepiając o wszystko  kurtką,  palił  spieczony zadek,  a
plecak  przy  każdym ruchu uderzał w poparzony kark.  Obolały i zaczadziały,
Red pomyślał z  przerażeniem, że za mocno się  poparzył i że teraz  już  nie
dojdzie  do celu.  Z tego strachu jeszcze silniej  zaczął pracować swobodnym
łokciem  i  kolanami  i  wypluwając  z  zaschniętego gardła  najstraszliwsze
przekleństwa,  jakie  mu  przychodzily  do głowy,  nagle  z  jakąś  obłąkaną
radością  przypomniał sobie, że ma jeszcze w zanadrzu prawie pełną manierkę,
najmilszą, najwierniejszą,  ona  jedna nie  zdradzi, nie  sprzeda, aby tylko
dopełznąć  jeszcze trochę, jeszcze  kawałeczek, no postaraj się Red, jeszcze
trochę  Rudy,  w Boga, w  matkę, pod  trzydziestoma  pierzynami, na Biegunie
Północnym, Ścierwojada w duszę...
     Potem  długo  leżał zanurzywszy  twarz  i ręce  w zimną rdzawą  wodę, z
rozkoszą  wdychając  cuchnący,  zgniły chłód. Sto lat mógłby  tak leżeć, ale
zmusił się do wstania, klęcząc zrzucił plecak, na  czworakach dowlókł się do
Artura, który ciągle jeszcze nieruchomo leżał trzydzieści kroków od błota, i
przewrócił go na plecy. Tak, to był kiedyś ładny chłopiec. Teraz ta urodziwa
buzia  przypominała  szaroczarną  maskę  z popiołu i  spiekłej krwi, i przez
kilka sekund Red z tępym zainteresowaniem wpatrywał się w podłużne bruzdy na
tej masce  -  ślady grud i kamyków.  Potem  wstał,  ujął Artura pod pachy  i
przyciągnął go do wody. Artur  dyszał ochryple i od  czasu do  czasu jęczał.
Red wrzucił go twarzą w największą kałużę, sam upadł obok, znowu przeżywając
rozkosz  mokrej  lodowatej  pieszczoty.  Artur  poruszył  się,   zabulgotał,
podciągnął  pod  siebie  ręce  i uniósł glowę.  Oczy miał wytrzeszczone. Nie
rozumiał,  co się z nim  dzieje i chciwie łapał  ustami powietrze  plując  i
kaszląc. Potem jego wzrok oprzytomniał i zatrzymał się na Redzie.
     - Uf-f-f... - powiedział i potrząsnął głową rozpryskując brudną wodę. -
Co to było, mister Shoehart?
     -  To  była śmierć -  niewyraźnie powiedział  Red i  zakasłał.  Obmacał
twarz. Bolało, nos spuchł, ale brwi i rzęsy, na przekór wszystkiemu, były na
miejscu. I skóra na rękach też, tylko  trochę poczerwieniała. Można  sądzić,
że  i zadek  nie spalił się do  kości... Pomacał  - nie,  z pewnością nie do
kości, nawet spodnie są całe. Tak jakby się oblał wrzątkiem.
     Artur również  ostrożnie dotykał palcami  twarzy. Teraz, kiedy straszną
maskę zmyła woda, jego twarz też okazała się wbrew oczekiwaniom -  nieomal w
porządku. Kilka zadrapań,  siniak na czole, rozcięta dolna warga, a poza tym
można wytrzymać.
     - Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem - powiedział Artur i spojrzał za
siebie.
     Red również się odwrócił.  Na poszarzałej,  spopielonej trawie  zostało
sporo śladów i Red był wstrząśnięty widząc, jak krótka, okazuje się, była ta
straszna droga bez kresu,  niespełna trzydzieści metrów od skraju  do skraju
wypalonego pasma.  Ale  z  bólu,  oślepiony,  czołgał  się  jakimiś  dzikimi
zygzakami, jak karaluch po rozpalonej  patelni. Bogu dzięki, że przynajmniej
czołgał się z grubsza we właściwym kierunku,  a przecież mógłby wypełznąć na
"łysicę" z  lewej  albo  w  ogóle zawrócić... Nie, nie mógłbym,  pomyślał  z
wściekłością. Jakiś młokos mógłby, ale nie ja, i  gdyby nie  ten dureń, to w
ogóle nic by się nie stało - osmaliłbym sobie zadek i po krzyku.

     Spojrzał na Artura.  Artur mył  się parskając i pojękując, kiedy urażał
bolące miejsca. Red wstał i przygryzając  wargi,  kiedy zesztywniate ubranie
dotykało poparzonej skóry,  wyszedł  na  suche miejsce  i  pochylił się  nad
plecakiem. Plecak najbardziej ucierpiał. Wierzchnie kieszenie zwyczajnie się
spaliły,   buteleczki  w  apteczce  popękały   z  gorąca  w  cholerę,  i  od
pomarszczonej  plamy  paskudnie  zajeżdżało szpitalem. Red odpiął kieszeń  i
zabrał  się do usuwania resztek szkła  i  plastyku, a wtedy za jego  plecami
odezwał się Artur.
     - Dziękuję panu, mister Shoehart! Uratował mi pan życie.
     Red nie odpowiedział. Też  pomysł - dziękować! Nie miałem  nic lepszego
do roboty, jak cię ratować!
     - Sam sobie jestem winien  - powiedział Artur. - Przecież słyszałem, że
pan  mi  kazał leżeć, ale  okropnie  się  przestraszyłem,  a  kiedy  mocniej
przypiekło  - zupełnie  straciłem głowę. Ja się strasznie boję  bólu, mister
Shoehart...
     - Wstawaj i nie gadaj tyle - powiedział Red nie odwracając głowy. -  To
była jeszcze kaszka z mlekiem... Wstawaj, na co czekasz!
     Sycząc  z bólu zarzucił plecak na  poparzone ramiona, zapiął rzemienie.
Miał uczucie,  że  skóra  na  oparzonych  miejscach  skurczyła się i pokryła
bolesnymi  zmarszczkami.  Boi się bólu  gówniarz!...  Ciebie i  twój ból!...
Obejrzał  się.   W  porządku,  z  drogi  nie  zeszli.  Teraz  te  pagórki  z
nieboszczykami. Plugawe pagórki
     -  stoją, gnidy, sterczą jak półdupki starej  baby i ta kotlinka między
nimi...   Mimo   woli  wciągnął  nosem  powietrze.  Ach   plugawa  kotlinka,
najprawdziwsze plugastwo. Ścierwo.
     - Widzisz tę kotlinkę między wzgórzami? - zapytał Artura.
     - Widzę.
     - Prosto na nią. Marsz!

     Artur  otarł nos grzbietem dłoni i ruszył naprzód człapiąc po kałużach.
Utykał, nie był już taki dziarski  i wyprostowany jak poprzednio - pochyliło
go, szedł teraz ostrożnie i lękliwie. Który to już będzie? Piąty?  Szósty? I
teraz powstaje pytanie - po co? Czy to on mój brat, czy swat?  Odpowiadam za
niego? Słuchaj no, Rudy, a po coś ty go uratował? O mało sam przez niego nie
odkorkowałeś... Teraz, na  spokojnie, mogę powiedzieć  - słusznie  zrobiłem,
nie  mogę się bez niego  obejść, to mój zakładnik za Mariszkę, nie człowieka
uratowałem,  ratowałem  swój  wykrywacz  min. Wytrych. Ale  wtedy, w  tamtej
strasznej chwili, nawet mi na myśl nie przyszło, żeby go zostawić, chociaż o
wszystkim zapomniałem - i  o  wytrychu zapomniałem,  i o  Mariszce... I co z
tego wynika? Wynika, że w  głębi duszy jestem przyzwoitym człowiekiem. To mi
Guta ciągle powtarza i nieboszczyk Kirył tak uważał, i Richard bez przerwy o
tym  truje...   Ale  znaleźli  sobie   przyzwoitego  człowieka!  Przestań  -
powiedział  do samego siebie. Teraz twoja  przyzwoitość tylko psu  na  budę!
najpierw trzeba  pomyśleć, a dopiero  potem  brać się za robotę. Żeby  mi to
było pierwszy i ostatni raz, zrozumiano? Przyzwoity.  Muszę go  zachować dla
"wyżymaczki", pomyślał zimno i jasno. Tu przez wszystko można przejść oprócz
"wyżymaczki"
     - Stój! - powiedział do Artura.
     Kotlinka była  tuż  przed  nimi i Artur już stał, niepewnie  patrząc na
Reda. Dno kotliny pokrywała  tłusto połyskująca  na  słońcu żółto  - zielona
maź. Powierzchnia bagna lekko parowała, między pagórkami para gęstniała i na
trzydzieści kroków nic już  nie było  widać, i ten  smród. Diabli wiedzą, co
tam  gniło w  tym mięsiwie, ale Redowi wydało się, że  sto tysięcy rozbitych
cuchnących jaj wylanych na sto tysięcy  cuchnących  rybich łbów  i zdechłych
kotów nie może śmierdzieć tak, jak śmierdziała ta maź. "Tam będzie zapaszek.
Rudy, to ty nie tego... nie spietraj się".

     Artur wydał z  siebie gardłowy dźwięk i  odstąpił  do  tylu. Wtedy  Red
otrząsnął się z  odrętwienia,  pośpiesznie wydobył  z  kieszeni paczkę  waty
przesączonej dezodorantem, zatkał sobie nos tamponami i podał watę Arturowi.
     - Dziękuję, mister Shoehart - powiedział słabym głosem  Artur. - A  czy
górą jakoś nie da się, przejść?
     Red w milczeniu wziął go za włosy i wykręcił głowę, w stronę kupy szmat
na kamienistym wysypisku.
     - To był  Okularnik  - powiedział.  - A na lewym wzgórzu,  stąd  go nie
widać - leży Pudel. W identycznym stanie. Zrozumiałeś? Naprzód!
     Maź była  ciepła  i  lepka  jak  ropa.  Początkowo  szli  wyprostowani,
zanurzeni po pas, dno pod nogami na szczęście było kamieniste i dosyć równe,
ale po  niedługim  czasie Red usłyszał znajome bzyczenie po obu stronach. Na
oświetlonym słońcem  pagórku  po  lewej nic się nie dzialo,  a na zboczu  po
prawej, w cieniu, zatańczyły blade liliowe płomyki.
     - Pochyl się! - zakomenderował przez zęby i sam się pochylił. -  Niżej,
idioto! - krzyknął.
     Artur  pochylił  się przerażony i w tejże sekundzie potężne wyładowanie
rozdarło  powietrze.  Tuż nad ich  glowmi,  przebiegła  we  wściekłym  tańcu
rozszczepiona  błyskawica ledwie  widoczna na tle  nieba. Artur przysiadł  i
zanurzył się po  ramiona. Red czując, że ogłuchł od łoskotu, odwrócił glowę,
zobaczył w cieniu na kamienistym zboczu szkarłatną szybko topniejącą plamę i
jednocześnie rozbłysła następna blyskawica.
     - Naprzód! naprzód! - wrzasnął nie słysząc własnego głosu.
     Teraz  posuwali  się przykucnięci,  wystawiając na  powierzchnię  tylko
głowy,  przy każdym wyładowaniu Red widział, jak długie  włosy Artura  stają
dęba i czuł, jak tysiące igiełek wbija mu się w twarz. "Naprzód! - powtarzał
monotonnie. - Naprzód!" Już  niczego nie słyszał.  Jeden raz Artur  odwrócił
się do  niego profilem i Red zobaczył wytrzeszczone przerażone oko  zezujące
na niego, białe rozdygotane wargi i  zasmarowany zielenią  spocony policzek.
Potem pioruny zaczęły bić tak nisko, że musieli zanurzyć głowy. Zielony śluz
zalepiał usta, było  trudno oddychać. Łapiąc  ustami powietrze, Red wyrwał z
nosa tampony  i wtedy zauważył,  że  smród  zniknął,  że  powietrze  pachnie
ozonem, a para dookoła jest coraz gęściejsza, a  może tylko pociemniało mu w
oczach i  już  nie widział pagórków ani z lewej, ani  z prawej strony -  nie
było widać nic, oprócz oblepionej mazią głowy Artura i żółtych kłębów gęstej
pary.
     Przejdę,  przejdę, myślał Red.  nie pierwszy raz,  przecież przez  całe
życie  właśnie  tak, po szyję w  gównie,  a  nad głową  pioruny,  zawsze tak
było... i skąd tyle  gówna?  Tyle  gówna... zwariować  można, tyle  gówna  w
jednym  miejscu, chyba  tu spłynęło gówno z  całego  świata...  To  wszystko
Ścierwnik,  pomyślał  z  furią.  To  Ścierwnik  tędy przeszedł,  to  po  nim
zostało... Okularnik leży po prawej. Pudel  po lewej, a wszystko po to, żeby
Ścierwnik mógł przejść  między nimi i  zostawić za sobą, całe swoje gówno...
Dobrze ci tak, powiedział do siebie. Kto idzie śladem Ścierwnika, ten zawsze
łyka  gówno. Ty co, nie  wiedziałeś o tym?  Tak jest na całym  świecie. Zbyt
wielu  jest Ścierwników i  dlatego nie ma już czystego miejsca  na  świecie,
wszystko obsrane... Nunnun jest głupi:  "Ty, Red,  naruszasz równowagę, masz
naturę wichrzyciela, tobie.  Rudy, będzie  źle  w każdym systemie  i w  złym
systemie ci źle,  i  w dobrym  też  ci źle, przez takich  jak ty  nigdy  nie
nastanie Królestwo  Boże na Ziemi..." Co ty tam w ogóle rozumiesz, grubasie?
Kiedyż  to ja widziałem  dobry  system? Przez  cale  życie  widzę tylko, jak
umierają, Kiryły i Okularnicy, a Ścierwniki przepełzają między  ich trupami,
po ich trupach, jak robaki, i paskudzą, paskudzą, paskudzą... Poślizgnął się
na  kamieniu, zanurzył się z głową,  wypłynął i  tuż  obok  siebie  zobaczył
wytrzeszczone oczy i  ściągniętą grymasem twarz Artura i na moment zmartwiał
-  wydało mu się, że pomylił kierunek. Ale nie pomylił kierunku, natychmiast
wiedział, że trzeba iść tam, gdzie z mazi sterczy kawałek czarnego kamienia,
wiedział,  chociaż oprócz  tego kawałka kamienia nic nie było widać w żółtej
mgle.
     - Stój! - wrzasnął. - Bardziej na prawo! Na prawo od kamienia!
     I znowu nie usłyszał swojego  głosu. Wtedy dogonił Artura, złapał go za
ramię i pokazał ręką - na prawo od kamienia, i schyl głowę. Zapłacicie mi za
to, pomyślał.  Przy  kamieniu Artur dał nurka i w tejże chwili z trzaskiem w
czarną  krawędź  uderzył  piorun,  rozprysnęły  się w  powietrzu  rozżarzone
okruchy. Zapłacicie  mi  za  to,  powtarzał,  zanurzając się  z  głową  i ze
wszystkich sił pracując rękami i  nogami. W uszach echem  odezwało się  nowe
uderzenie gromu. Duszę z was wytrzęsę za to  wszystko! Pomyślał mimochodem -
a o kogo mi chodzi? nie wiem. Ale ktoś powinien za to zapłacić i  ktoś mi za
to  zapłaci!  Poczekajcie, niech  ja  tylko znajdę  tę  kulę, niech ją tylko
znajdę, ja wam  to  gówno w  gardło wepchnę, nie jestem Ścierwnik, ja z wami
pogadam po swojemu...
     Kiedy  wydostali się na  suche miejsce,  na  rozpalony słońcem kamienny
żwir,  otumanieni, wyżęci z  sił, kiedy tak chwiejąc się podtrzymywali jeden
drugiego,  żeby  nie  upaść. Red  zobaczył oblazły  furgon, który osiadł  na
osiach. Mętnie  przypomniał  sobie, że  tu  obok tego furgonu można usiąść i
odpocząć w cieniu. Dotarli do  cienia. Artur legł na plecy i słabymi palcami
zaczął rozpinać kurtkę, a Red oparł się plecakiem o ścianę furgonu, byle jak
wytarł dłonie o żwir i sięgnął w zanadrze.
     - Ja też poproszę - powiedział Artur. - I  ja też. mister Shoehart. Red
zdumiał się  słysząc, jakim donośnym głosem mówi ten  chłopiec,  wypił  łyk,
przymknął oczy czując, jak  płomienny oczyszczający strumień przepływa przez
gardło  i  rozpływa się  w  piersi,  łyknął  jeszcze  raz  i podał  manierkę
Arturowi. Skończone, pomyślał tępo. Przeszliśmy. Nawet przez to przeszliśmy.
Teraz  -  suma  słownie. Myślicie,  że zapomniałem?  nie, wszystko pamiętam.
Myślicie, że wam podziękuję  za to, żeście mnie nie utopili, za to, że żyję?
Tak wam podziękuję, że już  się do końca dni swoich nie pozbieracie.  Kamień
na kamieniu z tego  nie zostanie.  Teraz ja  o  wszystkim decyduję. Ja,  Red
Shoehart w pełni  świadomości  i  przy zdrowych  zmysłach, będę decydować za
wszystkich.  A  wy, ŚcierwnikI,  gnidy,  przybysze,  quarterbloody, szpicle,
chrypy pod krawatami, w mundurkach, eleganccy, wypielęgnowani, z teczkami, z
mowami, dobroczyńcy  i  pracodawcy,  z wiecznymi akumulatorami,  z wiecznymi
silnikami, z "łysicami". z kłamliwymi obietnicami
     -  dosyć wodziliście mnie za nos, starczy, cale moje  życie wodziliście
mnie za nos, a ja idiota pękalem z dumy - patrzcie, robię, co chcę, a wyście
mi  tylko  przytakiwali,  a  sami,  mendy  przeklęte  mrugaliście  jeden  do
drugiego, i wodziliście mnie za nos, ganialiście  jak głupiego, przez gówno,
przez więzienia, przez knajpy. Starczy! Odpiął pasy plecaka i wziął manierkę
z rąk Artura.
     - Nigdy bym nie pomyślał - mówił Artur z łagodnym zdumieniem w głosie -
nawet wyobrazić sobie nie mogłem... Wiedziałem oczywiście - śmierć, ogień...
ale coś takiego? Jakże my będziemy szli z powrotem?
     Red nie słuchał.  To,  co  teraz mówił ten człowiek,  nie miało żadnego
znaczenia. I przedtem  nie miało żadnego znaczenia, ale przedtem jeszcze był
człowiekiem. A teraz...  teraz to  po  prostu gadający wytrych,  niech sobie
mówi.
     -  Żeby się tak  umyć...  -  Artur  rozglądał się zatroskany. - Chociaż
opłukać twarz.

     Red spojrzał na niego z roztargnieniem i zobaczył zlepione, skołtunione
włosy,  wysmarowaną obsychającym śluzem  twarz, ślady palców na policzkach i
całego Artura pokrytego warstwą spękanego błota i  nie czuł ani litości, ani
rozdrażnienia, nie czuł nic.  Gadający  wytrych. Odwrócił  oczy.  Przed  nim
rozpościerała  się,  smętna  jak  porzucony  plac budowy, równina,  zasypana
tłuczonym  kamieniem,  przypudrowana białym kurzem,  zalana palącym słońcem,
nieznośnie biała, zła, martwa. Stąd było  już  widać odległy skraj kopalni -
również oślepiająco biały,  z  tej odległości  wydawał  się idealnie równy i
prostopadły,  a  bliższy  brzeg  wytyczyły   zwały  wielkich  roztrzaskanych
kamieni, na dół  odkrywki schodziło się w tym  miejscu, gdzie  wśród kamieni
widać było czerwoną plamę  kabiny koparki. To był jedyny punkt orientacyjny,
należało iść prosto na tę plamę i już liczyć tylko na szczęście.
     Nagle  Artur  uniósł się, wsunął  rękę pod  furgon i wyciągnął  stamtąd
zardzewiałą puszkę po konserwach.
     - Niech pan spojrzy, mister Shoehart - powiedział z ożywieniem. - To na
pewno zostawił ojciec... Tam jest jeszcze kilka.
     Red  nie  odpowiedział.  Nie w  porę,  pomyślał  obojętnie. Lepiej  dla
ciebie, żebyś teraz ojca  nie wspominał, lepiej żebyś pomilczał.  A zresztą,
co za różnica... Wsta! i syknął z bólu,  ubranie przykleiło się do ciała, do
poparzonej skóry i teraz coś  tam się  odrywało,  jak bandaż przyschnięty do
rany. Artur też wstał, też zasyczał, stęknął  i boleśnie spojrzał na Reda  -
widać  było,  że  ma  ogromną  ochotę  poskarżyć  się,  ale  nie ma  odwagi.
Powiedział tylko zdławionym głosem:
     - Czy nie mógłbym jeszcze trochę się napić, mister Shoehart?
     Red  schował  manierkę, którą do  tej  pory trzymał  w ręku, wsadził za
pazuchę i powiedział:
     - Widzisz to czerwone między kamieniami?

     - Widzę - powiedział Artur i spazmatycznie wciągnął powietrze.
     -  Prosto  na  to  czerwone.  Ruszaj. Artur przeciągnął się  z  jękiem,
wyprostował  ramiona,  skrzywił  się,   jeszcze   raz  rozejrzał  dookoła  i
powiedział:
     - Żeby chociaż trochę się umyć... Wszystko się lepi...
     Red czekał  w  milczeniu.  Artur  spojrzał  na  niego  bez  nadziei  na
zmiłowanie, kiwnął głową i już miał ruszyć, kiedy znowu stanął.
     - Plecak - powiedział. - Pan zapomniał o plecaku, mister Shoehart.
     - Marsz! - rozkazał Red.
     Nie chciało mu się wyjaśniać, ani kłamać, zresztą po co? I tak pójdzie.
Nie ma innego wyjścia. Pójdzie. I Artur poszedł.  Powlókł  się przygarbiony,
ledwie  przestawiając  nogi, próbując  zerwać  z  twarzy mocno  przyschniętą
skorupę, poszedł maleńki  teraz, chudy i  żałosny jak mokry bezdomny kociak.
Red ruszył za  nim i  jak tylko wyszedł z cienia, słońce poraziło go, musiał
zasłnić oczy dłonią żałując, że nie zabrał ciemnych okularów.
     Każdy krok  wzbijał obłoczek  białego kurzu, kurz  osiadł na  butach  i
śmierdział, a właściwie to  śmierdziało od  Artura, nie można było po prostu
iść za  nim i  Red  nie  od razu zrozumiał, że  najbardziej śmierdzi on sam.
Zapach był  obrzydliwy,  ale jakby  znajomy  -  tak  właśnie  śmierdziało  w
mieście, kiedy  północny  wiatr wdmuchiwał na ulice dym z fabryki. I od ojca
tak  śmierdziało,  kiedy wracał  do  domu,  ogromny,  ponury,  z  czerwonymi
wściekłymi oczami. Wtedy Red chował się w najdalszym kącie i stamtąd patrzył
ze  strachem,  jak ojciec zdziera z siebie roboczą kurtkę i rzuca matce, jak
ściąga z olbrzymich stóp zdeptane buty, jak wpycha  je pod wieszak,  a sam w
skarpetkach lepko człapie do łazienki pod prysznic i długo się tam  chlapie,
klepie  po  mokrym  cielsku,  trzaska  miednicami, coś mamrocze pod nosem, a
potem ryczy na cały dom: "Maria! Zasnęłaś tam?" Trzeba było odczekać, aż się
umyje i siądzie za  stół, na którym  stoi już ćwiartka, miska z  gęstą zupą,
keczup, trzeba było czekać, póki nie obciągnie swojej ćwiartki, nie zje zupy
i dopiero wtedy można było wyjrzeć na świat boży, wdrapać się mu na kolana i
wypytywać,  którego  majstra  i którego inżyniera ojciec  dzisiaj  utopił  w
stężonym kwasie siarkowym...
     Wszystko dookoła  było  rozpalone do białości, mdlilo go ze zmęczenia i
od suchego, okrutnego upału nieludzko bolała poparzona i spękana skóra. Miał
uczucie, że jego  ciało  próbuje  dokrzyczeć się do  niego przez gorącą mgłę
przenikającą  świadomość,  błagając o  spokój, wodę  i  chłód.  Wspomnienia,
starte  prawie do szczętu,  kłębiły się  w puchnącym  mózgu, krzyżowały się,
wplatały w  biały  upalny  świat pląsający  przed półprzymkniętymi  oczami i
wszystkie były gorzkie i cuchnące, i wszystkie wywoływały świerzbiącą litość
lub  nienawiść.  Próbował  wtrącić się  w ten chaos,  starał  się  wywołać z
przeszlości jakiś radosny miraż,  uczucie czułości, albo rześkości, wyciskał
z  głębin  pamięci  świeżą,  roześmianą  twarz  Guty,  jeszcze  dziewczynki,
upragnionej i  nieosiągalnej, i ta twarz  nawet pojawiła  się na moment, ale
natychmiast  deformowała  się,  zapływała  czerwoną rdzą, i  przemieniała  w
posępną, zarośniętą szorstką,  burą  sierścią  mordkę  Mariszki.  Starał się
przywołać z pamięci twarz Kiryła, wspaniałego człowieka, jego szybkie zwinne
ruchy,  jego  śmiech,  jego  głos obiecujący niebywałe  i  cudowne  czasy  i
wydarzenia,  i Kirył pojawiał się, a potem  ostro błyskała w słońcu  srebrna
pajęczyna  i oto  już nie  ma Kiryła  i  Redowi patrzą  w  twarz nieruchome,
anielskie oczka Chrypy i  jego  wielka biała ręka waży  na dłoni porcelanowy
kontener... Jakieś  ciemne  siły  wirujące w  jego świadomości błyskawicznie
łamały ochronną barierę  woli i zatapiały te nieliczne kruszyny dobra, które
chroniła jego  pamięć,  i już wydawało się, że niczego  dobrego w  ogóle nie
było, a tylko te upiorne maski, maski, maski...
     I  ani  przez chwilę  nie  przestawał  być  stalkerem. Nie  myśląc, nie
kojarząc, nie zapamiętując nawet, odnotowywał instynktownie, że tam na lewo,
w bezpiecznej odległości, nad kupą starych desek stoi "wesoły upiór"
     - spokojny,  wyładowany, no i  pies  z  nim tańcował; a z prawej powiał
słaby  wietrzyk i  po kilku  krokach stała się widoczna  gładka  jak  lustro
"łysica", wieloogoniasta niby rozgwiazda - daleko, nie ma  się czego obawiać
-  a w  samym środku "łysicy" leży  ptak,  płaski  jak cień, rzadki wypadek,
ptaki  nad Strefą  na  ogół  nie  latają, nie  opodal poniewierają  się  dwa
porzucone "pustaki"  - pewnie Ścierwnik zostawił wracając, strach okazał się
silniejszy od chciwości...  Wszystko to widział i wszystko brał  pod uwagę i
wystarczyło, żeby nieszczęsny Artur chociaż na  krok zboczył  z drogi, kiedy
usta Reda same się otwierały i ostrzegawczy  okrzyk sam wylatywał z  gardła.
Maszyna,  myślał. Zrobiliście ze  mnie  maszynę... A strzaskane kamienie  na
brzegu  kopalni  zbliżały  się  coraz  bardziej  i już można  było  odróżnić
cudaczny rysunek rdzy na dachu koparki.
     Głupi jesteś, Barbridge,  myślał Red. Chytry a głupi.  Jak ty mi mogłeś
zaufać? Przecież znasz mnie od takiego, lepiej  powinieneś mnie znać  niż ja
sam siebie.  Zestarzałeś  się,  oto  gdzie  pies  pogrzebany.  Zgłupiałeś na
starość. Zresztą, całe  życie zadawałeś się  z  głupcami... Wyobraził  sobie
mordę Ścierwnika,  kiedy  się  dowiedział,  że  Artur,  jego  Archie,  synek
najukochańszy... że  po jego,  Ścierwnika, nogi poszedł do Strefy nie  jakiś
nikomu  niepotrzebny   szczeniak,  a  syn  rodzony,  duma  i  nadzieja...  I
wyobraziwszy  sobie tę mordę  Red  zaśmiał  się,  a  kiedy Artur spojrzał  z
przerażeniem, nadal śmiejąc się, machnął mu ręką:
     - Marsz! Marsz! I znowu popełzły przez świadomość

     Jak na ekranie maski,  maski, maski... należało zmienić  wszystko,  nie
jedno życie, nie dwa życia, nie jeden los i nie dwa losy - każdą śrubkę tego
smrodliwego świata należało zmienić...
     Artur  zatrzymał  się  przed  stromym  zejściem  do  wykopu,  zastygł i
wyciągając długą  szyję patrzył  na dół i  w dal. Red  podszedł do  niego  i
stanął obok. Ale nie spojrzał tam, gdzie patrzył Artur.
     Prosto  spod  nóg  w głąb odkrywki prowadziła  droga,  wiele  lat  temu
rozjeżdżona gąsienicami i kołami ciężarówek. Ściana wykopu po prawej stronie
była biała i  popękana od  słońca,  a z lewej  na  wpół  rozwalona. I  wśród
kamieni  i zwałów tłucznia stała przekrzywiona  koparka,  a  jej  opuszczona
łyżka bezsilnie  leżała  na skraju drogi, i jak  należało oczekiwać, niczego
więcej  na drodze widać nie było, tylko  przy samej łyżce, z załomów zbocza,
zwisały  czarne skręcone  sople  podobne do grubych  lanych świec, i jeszcze
kurz  był popstrzony mnóstwem kleksów, jakby ktoś kiedyś chlusnął smołą. Oto
wszystko, co z nich zostało, i  nawet nie wiadomo, ilu ich tu było. Być może
każdy kleks  - to  jeden  człowiek, jedno  życzenie  Ścierwnika.  Ten  -  to
ścierwnik zdrowy i cały wydostał się z piwnicy siódmego bloku. Tamten trochę
większy  -  to Ścierwnik bez przeszkód  wyniósł ze Strefy "żywy  magnes".  A
tamten  sopel -  to  cudowna,  niepodobna  ani do ojca,  ani  do  matki Dina
Barbridge.  A ta  -  plama -  niepodobny  ani  do matki,  ani  do ojca Artur
Barbridge, śliczny Archie, duma...
     -  Doszliśmy  -  nieprzytomnie  wychrypiał  Artur.  - Mister  Shoehart,
przecież w końcu doszliśmy!
     Zaśmiał się szczęśliwym śmiechem, przykucnął i obiema pięściami z całej
siły  zaczął bębnić po ziemi.  Kołtun na jego głowie podskakiwał śmiesznie i
bezsensownie, leciały  we wszystkie strony kawałeczki  zaschniętego błota. I
dopiero teraz  Red podniósł  oczy i spojrzał na  kulę.  Ostrożnie. Z  pewnym
lękiem.

     Z  ukrytym strachem, że będzie jakaś nie  taka -  że rozczaruje, wywoła
zwątpienie,  strąci  z  obłoków, na które  udało  się  wspiąć,  zachłystując
draństwem...
     Nie  była złota,  była  raczej miedziana,  czerwonawa, idealnie gładka,
matowo połyskująca w słońcu. Leżała pod  ścianą wykopu,  wygodnie usadowiona
między  grudami  zwietrzałego urobku  i  nawet  stąd było widać,  jaka  jest
masywna i jak ciężko przygniotła swoje legowisko.
     Nie było  w niej  nic z rozczarowania  czy  zwątpienia, ale też nic, co
budzi nadzieję, nie  wiadomo dlaczego od razu przychodziło do głowy, że musi
być pusta w środku,  i bardzo gorąca  - rozpalona  słońcem. Z  pewnością nie
świeciła  własnym  światłem,  z  pewnością  nie  była w  stanie  wzlatywać w
powietrze i tańczyć, jak to często  czyniła  w  legendach. Leżała tam, gdzie
upadła.  Być  może wypadła  z jakiejś ogromnej kieszeni albo zaturlala  się,
zgubiła  w  czasie  zabawy  nieznanych gigantów  - nikt jej tu nie  ustawił,
leżała porzucona, porzucona dokładnie tak samo, jak te  wszystkie "pustaki",
"bransoletki", bateryjki i reszta śmiecia pozostała po Lądowaniu.
     Ale zarazem coś w niej jednak było. I im dłużej Red na nią patrzył, tym
jaśniej  wiedział,  że patrzeć na nią  jest przyjemnie, że  ma się ochotę do
niej  podejść,  pogłaskać ją, dotknąć i nagle, nie wiadomo skąd, przypłynęła
myśl, że zapewne miło jest usiąść obok niej albo jeszcze lepiej oprzeć się o
nią plecami, odrzucić do tyłu głowę, przymknąć oczy, rozmyślać, wspominać, a
może po prostu zdrzemnąć się i odpocząć.
     Artur poderwał się na nogi, szarpnął zamki na swojej kurtce, zdarł ją z
siebie i z  rozmachem  rzucił pod  nogi, wzbijając chmurę ciemnego pyłu. Coś
wykrzykiwał, krzywiąc się  i machając rękami, potem założył ręce do tyłu i w
zawiłym  tańcu,  w  podskokach  zbiegł  na  dół.  Już  nie patrzył  na Reda,
zapomniał  o  nim,  zapomniał  o  wszystkim  -  śpieszył wypowiedzieć  swoje
życzenia, malutkie,  tajemne  życzenia rumieniącego się  studenta,  chłopca,
który  jeszcze  nigdy nie  widział  żadnych pieniędzy  oprócz kieszonkowych,
młokosa,  który jeszcze nigdy w życiu nie widział nagiej dziewczyny, tyle co
na zdjęciach, którego bito bez litości, jeśli wypił chociaż jeden kieliszek,
którego wychowywano na  sławnego adwokata, a  w  perspektywie  ministra, a w
najdalszej,  sami rozumiecie - prezydenta... Red, mrużąc  od palącego słońca
zaczerwienione powieki, w milczeniu  śledził Artura.  Był zimny  i spokojny,
wiedział, co zaraz się stanie, wiedział, że nie będzie na to patrzeć, ale na
razie nie musiał  jeszcze odwracać oczu, więc patrzył i nic szczególnego nie
odczuwał, może tylko gdzieś - bardzo, bardzo głęboko  - niespokojnie obudził
się pewien robak i poruszył kłującym łebkiem.
     A   chłopak  ciągle  jeszcze   schodził  tanecznym  krokiem,  wybijając
nieopisany rytm i biały kurz wybuchał pod jego stopami. Krzyczał coś na cały
głos, bardzo dźwięcznie i bardzo radośnie,  i bardzo uroczyście jak piosenkę
albo jak zaklęcie
     - i wtedy Red pomyślał, że chyba po raz pierwszy, od czasu jak istnieje
ta kopalnia, ktoś zbiegł na dół, jakby śpieszył na  święto. I początkowo nie
słuchał, co tam wykrzykuje  ten gadający wytrych,  a  potem jakby ktoś w nim
nacisnął włącznik i wtedy usłyszał:
     -  Szczęście  dla  wszystkichl... Za  darmo!... Ile  kto  zapragnie!...
Chodźcie  tu  wszyscy!...  Starczy  dla  wszystkich!...  nikt  nie  odejdzie
pokrzywdzony!... Za darmo!... Szczęście!... Za darmo!...
     A potem nagle  zamilkł, jakby ogromna ręka z rozmachem  wepchnęła  mu w
usta knebel,  i Red zobaczył, jak przezroczysta pustka  przyczajona w cieniu
koparki  schwyciła  chłopca,  rzuciła  w powietrze  i  powoli,  z  wysiłkiem
skręciła tak, jak  kobiety wyżymają bieliznę po praniu. Red zdążył dostrzec,
jak jeden  zakurzony półbucik ześlizgnął się  z  drgającej  nogi  i poleciał
wysoko do  góry.  Wtedy Red  odwrócił się  i usiadł. Głowę  miał  absolutnie
pustą, bez  jednej myśli - stracił  świadomość istnienia. Wokół było cicho i
szczególnie cicho było z tyłu za plecami, tam na drodze. Przypomniał sobie o
manierce - bez zwykłej radości, po prostu tak jak o lekarstwie, które należy
zażyć  o  właściwej  porze. Zdjął zakrętkę i  zaczął  pić maleńkimi  skąpymi
łykami i po raz pierwszy w życiu zapragnął, żeby w manierce zamiast alkoholu
znalazła się zwyczajna zimna woda...
     Upłynął  czas  jakiś i  w  głowie  zaczęły się  pojawiać  mniej  więcej
sensowne  myśli. Oto wszystko,  myślał  apatycznie. Droga wolna.  Już  teraz
można  by iść, ale oczywiście lepiej poczekać  jeszcze trochę.  "Wyżymaczki"
mają  swoje dziwactwa.  Zresztą  i tak trzeba  pomyśleć, niezwykłe zajęcie -
myślenie, i to jest właśnie największe nieszczęście. Co  to znaczy "myśleć"?
Myśleć, to znaczy  wykręcić się,  skombinować, zaszachrować, owinąć  dookoła
palca, ale tu właśnie to wszystko jest nieprzydatne...
     No  dobra. Mariszka,  ojciec... Zapłacić  im za  wszystko,  zdeptać  na
śmierć kanalie, niech żrą gówno, jak ja żarłem... nie, to nie to, to nie to.
Rudy... To znaczy oczywiście to, ale co to wszystko znaczy? Czego mi trzeba?
To  przecież  przekleństwa  a nie  myśli. Zmartwiał  od jakiegoś  strasznego
przeczucia i  od  razu  zostawiając  na boku  rozstrzygnięcia i rozwiązania,
które jeszcze  miał  przed sobą, rozkazał sobie bez litości, a więc słuchaj,
rudy łajdaku, nie odejdziesz stąd,  póki  nie wymyślisz czegoś, co ma sens i
wagę, zdechniesz tu obok tej błyskotki, usmażysz się, zgnijesz ścierwo,  ale
nie odejdziesz...
     Boże,  gdzież są moje słowa i  moje  myśli? Z rozmachem uderzył  się na
wpół otwartą, pięścią w twarz. Przecież przez całe życie ani  jedna myśl nie
zaświtała  mi w głowie! Poczekaj, przecież kiedyś Kirył mówił coś takiego...
Kirył! Gorączkowo szukał we wspomnieniach, wypływały jakieś słowa, znajome i
na wpół  nieznajome,  ale to wszystko  było nie to,  dlatego  że  nie  stowa
zostały  po  śmierci  Kiryła  -  zostały  jakieś  niewyraźne obrazy,  bardzo
szlachetne, ale przecież zupelnie nieprawdopodobne...
     Podłość, podłość...  I  nawet  tu  mnie dopadli, bez  języka zostawili,
dranie.  Oprych...  Jak  byłem  oprychem,  oprychem zdechnę...  Tak być  nie
powinno!  Słyszysz?  Żeby  w  przyszłości coś takiego  było  raz  na  zawsze
zabronione!  Czlowiek  rodzi  się  po  to,  żeby  myśleć  (oto  jest  Kirył,
nareszcie!). Tylko że ja w to  nie wierzę, a po co człowiek się rodzi  - nie
mam  pojęcia.  Urodził się - no i jest. Każdy się  przepycha,  jak  potrafi.
Niech wszystkim nam dobrze się wiedzie, a oni żeby pozdychali. A kto to  my?
A  kto oni?  nic  nie  rozumiem.  Mnie będzie  dobrze -  Barbridge'owi  źle,
Barbridge'owi dobrze - Okularnikowi źle,  Chrypie dobrze  - wszystkim  źle i
samemu Chrypie też źle, tylko on dureń wyobraża  sobie, że w porę uda mu się
wywinąć... Boże, jaka to straszna kasza! Ja całe życie wojowałem z kapitanem
Quarterbloodem, a on całe życie wojuje  z Chrypą, i ode mnie, jełopa, chciał
tylko jednego - żebym przestał  być stalkerem.  Ale jak ja  mogłem przestać,
kiedy muszę utrzymać  rodzinę? Iść do pracy? A ja nie chcę na  was pracować,
mdli  mnie  od waszej pracy,  możecie  to zrozumieć? Jeśli człowiek pracuje,
zawsze pracuje na kogoś, a wtedy nie jest człowiekiem  tylko niewolnikiem, a
ja wszędzie i zawsze chciałem sam, chciałem  być  sam,  żeby mleć wszystkich
gdzieś, razem z ich smutkiem i beznadziejnym żalem...
     Dopił koniak i z całej siły rąbnął  pustą, manierką o ziemię.  Manierka
podskoczyła,  błysnęła  na słońcu  i gdzieś się poturlała  - od razu  o niej
zapomniał.  Teraz  siedział,  zasłaniając  rękami  oczy i  próbował już  nie
zrozumieć, nie  wymyślić, ale  chociażby zobaczyć, jak to powinno  wyglądać,
ale  znowu  widział  tylko maski, maski, maski...  banknoty,  butelki,  kupy
szmat, które kiedyś były ludźmi, kolumny liczb...  Wiedział,  że to wszystko
należy  zniszczyć,  ale domyślał się,  że  nawet  jeżeli to  wszystko będzie
zniszczone, to nie  zostanie nic -  tylko  naga i pusta ziemia.  W bezsilnej
rozpaczy zapragnął znowu oprzeć się  o coś plecami i odrzucić do tyłu głowę.
Wstał, machinalnie otrzepał spodnie i zaczął schodzić do wykopu.
     Słońce paliło, przed oczami latały czerwone plamy, drgało  powietrze na
dnie wykopu i przez to drganie wydawało się, że kula tańczy  w  miejscu  jak
boja na falach.  Przeszedł obok  koparki podnosząc wysoko nogi  i zabobonnie
uważając, żeby nie nadepnąć na czarne kleksy, potem więznąc w piachu powlókł
się  na  ukos przez cały wykop do  tańczącej  i  mrugającej kuli. Był  zlany
potem, dusił się z gorąca, a jednocześnie wstrząsały nim zimne dreszcze, jak
po przepiciu, w zębach skrzypiał kredowy  pył.  I  już  więcej nie  próbował
myśleć.  Tylko  z  rozpaczą  powtarzał jak  modlitwę:  "Jestem  zwierzęciem,
widzisz  przecież, że jestem zwierzęciem. Nie  znam słów, nie  nauczono mnie
mówić, nie umiem myśleć, te kanalie nie dały mi uczyć się myśleć. Ale jeżeli
naprawdę jesteś taka... wszechmocna... wszechmogąca...  wszechrozumiejąca...
zdecyduj!  Wejrzyj w moją duszę - ja wiem, w niej  jest  wszystko,  czego ci
trzeba. Musi być!  Przecież nigdy i nikomu nie sprzedałem duszy!  Jest moja,
człowiecza! Sama wydobądź ze mnie  to, czego chcę -  przecież to niemożliwe,
żebym  chciał  zła! Niech wszystko będzie przeklęte,  przecież nic nie umiem
wymyślić oprócz tych jego słów:
     -  SZCZŠŚCIE DLA  WSZYSTKICH  ZA  DARMO!  I  NIECH  NIKT  NIŠ  ODEJDZIE
SKRZYWDZONY!

Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 11:04:09 GMT
Žöĺíčňĺ ýňîň ňĺęńň: