Žöĺíčňĺ ýňîň ňĺęńň:


---------------------------------------------------------------
    © Copyright €đęŕäčé č îđčń ‘ňđóăŕöęčĺ
    © Copyright Przełożyła: Irena Lewandowska
    WWW: http://rusf.ru/abs/
    Origin: http://www.scan-dal.prv.pl
---------------------------------------------------------------



     Pora Deszczów

     Przełożyła: Irena Lewandowska

     Kiedy  Irma  wyszła,  chuda, długonoga,  uœmiechajNoc się po  dorosłemu
szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, długo zamykajNoc za sobNo
drzwi, Wiktor  zajNoł się starannym  zapalaniem papierosa. To wcale nie jest
dziecko, myœlał oszołomiony, dzieci nie rozmawiajNo w  ten sposób.  To nawet
nie brutalnoœć, to okrucieństwo i nawet nie okrucieństwo  - po  prostu  jest
jej wszystko jedno. Jakby nam udowodniła twierdzenie matematyczne - wszystko
obliczyła,  przeanalizowała,  rzeczowo  zakomunikowała wynik  i oddaliła się
potrzNosajNoc warkoczykami, absolutnie spokojna.
     PrzezwyciężajNoc  zażenowanie Wiktor spojrzał na  Lolę. Na twarzy miała
czerwone  plamy,  wargi  jej  drżały,   jakby  chciała  się  rozpłakać,  ale
oczywiœcie płakać nie zamierzała, była rozwœcieczona do ostatecznoœci.
     - Widzisz? - zapytała Wysokim  głosem. - Taka smarkata... Gówniara! Nie
ma dla  niej  nic œwiętego, każde słowo  - zniewaga,  jakbym  nie  była  jej
matkNo,  tylko szmatNo do  podłogi,  o którNo  można wytrzeć buty. Wstyd  mi
przed sNosiadami! Paskudztwo, chamka...
     Tak, pomyœlał Wiktor, i  ja  z tNo kobietNo żyłem. Chodziłem z  niNo  w
góry, czytałem jej  Baudelairea,  drżałem od  jej dotknięcia,  pamiętam  jej
zapach., jzdaje się, że nawet  biłem się o niNo. Do dzisiaj nie rozumiem,  o
czym  ona  myœlała,  kiedy  czytałem   jej  Baudelairea?  Nie,  to  doprawdy
zdumiewajNoce, że udało mi się od niej  uciec. Po prostu  niepojęte, jak  to
się stało, że  mnie  wypuœciła?  Zapewne też  nie byłem bukiecikiem fiołków.
Pewnie  i teraz nie jestem, ale wtedy piłem jeszcze więcej niż obecnie, a do
tego uważałem się za wielkiego poetę.
     -  Ty, oczywiœcie,  nie masz do  tego głowy, gdzie tam -  mówiła Lola -
życie  w  stolicy, różne  tam primabaleriny, artystki... Wiem  wszystko. Nie
wyobrażaj sobie,  że  my  o  niczym nie wiemy. I ta  twoja ogromna  forsa, i
kochanki, i nie  kończNoce  się skandale... Jeœli chcesz  wiedzieć,  mnie to
jest doskonale obojętne, nie przeszkadzałam ci, robiłeœ co chciałeœ...
     W ogóle gubi  jNo  to,  że  bardzo dużo  mówi.  Jako panna  była cicha,
milczNoca i tajemnicza. SNo takie panienki, które  od urodzenia wiedzNo, jak
się  zachować.  Ona wiedziała. ZresztNo  i teraz właœciwie nieŸle  wyglNoda,
kiedy  na  przykład  siedzi  milczNoc na kanapie  z  papierosem  i  pokazuje
kolana...  albo  nagle  splecie  dłonie  na karku  i  się przeciNognie... Na
prowincjonalnego  adwokata  to   powinno  nadzwyczajnie   działać...  Wiktor
wyobraził sobie sympatyczny  wieczór - ten stolik przysunięty tak do kanapy,
butelka,   szampan   pieni  się  w   kielichach,  przewiNozana  wstNożeczkNo
bombonierka  czekolady  i sam adwokat  - wykrochmalony,  muszka  pod szyjNo.
Wszystko  jak u  ludzi i  nagle  wchodzi  Irma...  Koszmar, pomyœlał Wiktor,
nieszczęsna kobieta.
     - Sam powinieneœ zrozumieć - mówiła  Lola - że nie chodzi o pieniNodze,
nie  pieniNodze teraz o wszystkim  decydujNo. - Już się uspokoiła,  czerwone
plamy  znikły. -  Wiem,  że na  swój  sposób  jesteœ  uczciwym  człowiekiem,
kapryœnym, rozpuszczonym,  ale  przecież  nie  złym. Zawsze nam pomagałeœ  i
jeżeli o to  chodzi, nie mam do ciebie żadnych pretensji. Ale nie taka pomoc
jest  mi teraz  potrzebna. Nie  mogę powiedzieć,  że jestem  szczęœliwa, ale
unieszczęœliwić mnie  również ci się nie  udało. Masz swoje  życie, a ja mam
swoje. Nawiasem mówiNoc, jeszcze nie jestem stara  i niejedno jeszcze przede
mnNo...
     Dziecko  trzeba  będzie zabrać, pomyœlał Wiktor. Jak widać, Lola  już o
wszystkim zadecydowała. Jeżeli Irmę tu  zostawić, w domu zacznie się piekło.
Dobrze, ale  gdzie  ja  jNo podzieję? Spróbuj być uczciwy, zaproponował  sam
sobie,  po  prostu uczciwy. Tu trzeba  uczciwie, to  nie  zabawka...  Bardzo
uczciwie przypomniał sobie swoje życie  w  stolicy. -  Niedobrze,  pomyœlał.
Można  oczywiœcie najNoć gosposię. To znaczy wynajNoć na stale mieszkanie...
ZresztNo nie o to chodzi  - Irma powinna być ze mnNo, a nie z  gosposiNo. ..
Podobno dzieci wychowywane  przez ojców - to najlepsze dzieci. Poza tym  ona
mi się podoba,  chociaż  to  bardzo  - dziwne  dziecko.  A  w  ogóle to  mój
obowiNozek. ObowiNozek  uczciwego  człowieka i ojca. I w tym wszystkim  jest
wiele mojej  winy.  Ale to  wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Jeœli
uczciwie  -  to  się  boję.  Dlatego,  że  ona  będzie  stała  przede   mnNo
uœmiechajNoc się szerokimi ustami, a co ja jej  potrafię powiedzieć? Czytaj,
czytaj  codziennie, czytaj,  jak  możesz  najwięcej,  nie  musisz robić  nic
innego, tylko czytaj. Ona to  wie i  beze mnie, a nic więcej nie mam jej  do
powiedzenia. Dlatego właœnie się boję... Ale  to jeszcze nie wszystko, jeœli
zupełnie uczciwie. Ja nie chcę, i o to właœnie chodzi. Przyzwyczaiłem się do
samotnoœci. I  lubię samotnoœć.  Nie chcę,  żeby  było inaczej...  I tak  to
właœnie  wyglNoda,   jeœli  zupełnie  uczciwie.  Obrzydliwie  wyglNoda,  jak
zresztNo   każda  prawda.  Cynicznie   wyglNoda,   egoistycznie,  wstrętnie.
Uczciwie.
     -  Dlaczego milczysz? - zapytała  Lola. -  Masz zamiar tak milczeć  bez
końca?
     - Nie, nie, słucham cię - poœpiesznie powiedział Wiktor.
     -   Naprawdę  słuchasz?  Od  pół   godziny  czekam,  żebyœ  był  łaskaw
zareagować. Ostatecznie to nie tylko mój e dziecko...
     A z niNo też trzeba uczciwie? - pomyœlał Wiktor. Z niNo to już zupełnie
nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje się, wyobraziła sobie, że taki  problem
można rozwiNozać w ciNogu  paru sekund, nie ruszajNoc  się z miejsca, między
jednym papierosem a drugim.
     - Zrozum -  powiedziała Lola -  przecież nie  proponuję, żebyœ się  sam
niNo zajmował. Przecież wiem, że jej  nie  weŸmiesz  i dzięki Bogu,  że  nie
weŸmiesz, zupełnie się do tego nie  nadajesz.  Ale przecież masz znajomoœci,
kontakty,  pomimo wszystko jesteœ  doœć znanym  człowiekiem -  pomóż mi  jNo
jakoœ urzNodzić! SNo u nas  przecież jakieœ  szkoły  dla  uprzywilejowanych,
pensje, specjalne  gimnazja. Irma  jest  zdolnym,  muzykalnym  dzieckiem, ma
zdolnoœci matematyczne i do języków.
     -   Pensja   -  powiedział  Wiktor.   -  Tak,  oczywiœcie...  pensja...
Sierociniec... Nie, nie, żartuję. Warto nad tym pomyœleć.
     -  O  czym tu myœleć?  Każdy by się cieszył, gdyby mógł umieœcić  swoje
dziecko  na   dobrej  pensji  albo  w  specjalnym  gimnazjum.  Żona  naszego
dyrektora...
     - Słuchaj Lolu - powiedział  Wiktor. - To  jest dobry pomysł i postaram
się coœ załatwić. Ale  to nie takie  proste, i na  to  potrzebny jest  czas.
Oczywiœcie napiszę.
     -  Napiszę!  To  cały  ty. Nie trzeba  pisać,  tylko jechać,  osobiœcie
prosić, kłaniać się! Tak  czy  inaczej nic  tu  nie  robisz! Tylko  pijesz i
włóczysz się z dziwkami! Czy naprawdę tak trudno, dla rodzonej córki...
     O do diabła,  pomyœlał Wiktor,  jak tu jej  wszystko wytłumaczyć? Znowu
zapalił   papierosa,   wstał  i  przespacerował  się  po  pokoju.  Za  oknem
zmierzchało  się i po dawnemu  lał  deszcz,  obfity,  ciężki,  niespieszny -
deszcz, którego było bardzo dużo i który wyraŸnie donikNod się nie spieszył.
     -  Ach, jak  ty  mi  obrzydłeœ!  -  powiedziała Lola  z  nieoczekiwanNo
złoœciNo - gdybyœ wiedział, jak mi obrzydłeœ...
     Czas  iœć,  pomyœlał  Wiktor. Zaczyna  się  œwięty macierzyński  gniew,
wœciekłoœć  porzuconej kobiety i temu podobne.  Tak czy inaczej, dzisiaj nic
jej nie odpowiem. I niczego nie będę obiecywał...
     W niczym nie można na  ciebie liczyć -  mówiła  dalej Lola. -  Nieudany
mNoż, ojciec do  niczego.... modny pisarz, widzicie go!  Rodzonej  córki nie
potrafił wychować... Pierwszy lepszy  kmiot zna się na  ludziach lepiej  niż
ty! No i co ja  mam teraz robić?  Z  ciebie przecież nie ma żadnego pożytku.
Sama gonię  resztkNo sił i  nic z tego nie  wynika. Nic dla niej nie znaczę,
pierwszy lepszy  mokrzak  jest dla niej sto razy ważniejszy niż ja. No, nic,
jeszcze  zobaczysz! Ty jej  niczego nie uczysz, doczekasz  się, że tamci jNo
nauczNo! Doczekasz się, że napluje ci w mordę tak jak mnie...
     - Przestań, Lolu  -  powiedział Wiktor krzywiNoc się.  -  Chyba  jednak
trochę przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jesteœ jej matkNo...
Twoim zdaniem wszyscy sNo winni oprócz ciebie...
     - Wynoœ się! - powiedziała Lola.
     - Wiesz, co ci powiem?  - powiedział Wiktor.  - Nie  mam  zamiaru się z
tobNo kłócić. Będę myœleć. A ty...
     Stała teraz wyprostowana i nieomalI dygotała,  przewidujNoc oskarżenie,
gotowa z rozkoszNo rzucić się w kłótnię.
     - A ty - spokojnie powiedział Wiktor - postaraj się nie denerwować. Coœ
wymyœlimy. Zadzwonię do ciebie.
     Wszedł do przedpokoju  i  włożył  płaszcz. Płaszcz  był jeszcze  mokry.
Wiktor zajrzał  do pokoju  Irmy, żeby się pożegnać, ale  Irmy nie było. Okno
było  otwarte   na  oœcież,  deszcz  chlustał  na   parapet.  Œcianę  zdobił
transparent - wielkie, œliczne litery żNodały Proszę nigdy nie zamykać okna.
Transparent był pomięty, złachmaniony i  pokryty  ciemnymi plamami, jakby go
wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamknNoł drzwi.
     - Do widzenia Lolu - powiedział. Lola nie odpowiedziała.
     Na ulicy  było już  zupełnie  ciemno.  Deszcz zastukał po ramionach, po
kapturze.  Wiktor przygarbił  się wepchnNoł  ręce głębiej do kieszeni. O, na
tym skwerze po raz  pierwszy pocałowaliœmy się,  pomyœlał. A tego domu wtedy
jeszcze nie  było,  był  pusty  plac, a  za  placem - wysypisko œmieci,  tam
strzelaliœmy z procy do kotów. W mieœcie było  diabelnie dużo kotów, a teraz
nie widziałem ani jednego... Nie czytaliœmy tedy w ogóle, a Irma miała pełen
pokój  ksiNożek.  Jakie były w  moich  czasach  dwunastoletnie  dziewczynki?
Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zajNoczkami i
królewnNo  ŒnieżkNo, zawsze  we  dwie, we  trzy,  szepczNoce  sobie na ucho,
torebki ciNogutek, zepsute zęby. Czyœcioszki, skarżypyty, a najlepsze z nich
były  takie  same  jak  my -  podrapane  kolana,  oczy dzikie jak  u  rysia,
skłonnoœć do  odstawiania nogi... Wreszcie nastNopiły  nowe  czasy, czy  co?
Nie, pomyœlał.  To  nie czasy. To znaczy czasy oczywiœcie również...  A może
mam córkę  wunderkinda? Przecież  zdarzajNo  się wunderkindy.  Jestem  ojcem
wunderkinda.  To  bardzo zaszczytne, ale kłopotliwe, i  nie tyle zaszczytne,
ile kłopotliwe, zresztNo koniec końców wcale nie  zaszczytne... A tę uliczkę
zawsze  lubiłem, dlatego  że  jest najwęższa ze  wszystkich.  Tak,  a oto  i
bijatyka. Słusznie, u nas po prostu inaczej  nie można. Tak  było u  nas  od
zarania dziejów. A w dodatku dwóch na jednego...
     Na  rogu  stała  latarnia.  Na  granicy  oœwietlonej  przestrzeni  mókł
samochód  z  brezentowNo  budNo,  a  obok samochodu  dwóch  w  błyszczNocych
płaszczach  przyginało  do jezdni  trzeciego  -  w  czymœ czarnym i  mokrym.
Wszyscy  troje  z wysiłkiem  niezgrabnie dreptali  po  kocich łbach.  Wiktor
zatrzymał  się, a następnie podszedł bliżej.  Trudno było pojNoć, co  tu się
właœciwie dzieje. Do bójki niepodobne - nikt nikogo  nie bije. Na zapasy dla
wyładowania  młodzieńczych  sił tym  bardziej nie  wyglNodało  - nie słychać
zawadiackich okrzyków, ani dziarskiego  rechotu...  Trzeci  - ten w czerni -
nagle  wyrwał  się,  upadł  na  plecy,  a  dwaj  w  płaszczach  zwalili  się
natychmiast na  niego.  I  wtedy Wiktor zauważył,  że  drzwi samochodu  były
szeroko otwarte i pomyœlał,  że czarnego albo właœnie wyciNognięto stamtNod,
albo próbujNo go tam wepchnNoć. Podszedł bardzo blisko i zaryczał:
     - Wróć!
     Dwaj w płaszczach odwrócili  się  jednoczeœnie  i  przez  kilka  sekund
patrzyli  na  Wiktora  spod  nasuniętych na  oczy kapturów.  Wiktor zauważył
tylko, że obaj sNo młodzi, że usta majNo otwarte z wysiłku, a następnie obaj
z  niebywałNo szybkoœciNo  dali  nura  do  samochodu,  silnik  zawył,  drzwi
trzasnęły i samochód zniknNoł w ciemnoœciach. Człowiek w czerni powoli wstał
i przyjrzawszy mu się Wiktor odstNopił do tyłu. Był to chory z leprozorium -
"mokrzak" albo "okularnik" jak  ich nazywano z  powodu  żółtych kręgów wokół
oczu -  w opasce  z gęstego grubego  materiału  zasłaniajNocej  dolnNo częœć
twarzy.  Oddychał  ciężko, z trudem  unoszNoc resztki brwi.  Po łysej głowie
spływała wóda.
     - Co się stało? - zapytał Wiktor.
     Okularnik patrzył nie na niego, tylko w bok, oczy wyszły mu na wierzch.
Wiktor  chciał  się odwrócić, i wtedy coœ go z chrzęstem rNobnęło w kark,  a
kiedy  oprzytomniał,  stwierdził, że leży twarzNo do góry  pod chlustajNocNo
rynnNo.  Woda  wpadała  mu do ust, była ciepława, o posmaku  rdzy. PlujNoc i
kaszlNoc odsunNoł się  i usiadł, opierajNoc plecy o ceglany mur. Woda, która
nagromadziła się w  kapturze  popłynęła teraz za kołnierz,  moczNoc plecy. W
głowie huczały  dzwony,  trNobiły trNoby  i biły  bębny.  Przez tę orkiestrę
Wiktor wypatrzył przed sobNo chudNo ciemnNo twarz.  ZnajomNo. Gdzieœ już  go
widział.  Jeszcze  przed tym zanim usłyszał szczęk własnych zębów... Pomacał
językiem, ruszył szczękNo. Zęby były w porzNodku. Chłopiec nabrał pod rynnNo
wody w dłonie i chlusnNoł mu w oczy.
     - Miły mój - powiedział Wiktor. - Wystarczy.
     -  Wydawało  mi  się, że  pan jeszcze  nie  oprzytomniał  -  powiedział
chłopiec z powagNo.
     Wiktor ostrożnie wsunNoł dłoń pod kaptur i pomacał kark. Tam  był guz -
nic strasznego, żadnych pogruchotanych koœci, nawet krwi nie było.
     - Kto to mnie tak? - zapytał z zadumNo. - Nie ty, mam nadzieję?
     - Będzie pan mógł iœć sam, panie Baniew?  - zapytał  chłopiec. - A może
kogoœ zawołać? Widzi pan, jest pan dla mnie za ciężki.
     Wiktor przypomniał sobie, kto to jest.
     - Znam cię - powiedział. - Ty jesteœ Bol-Kunac, kolega mojej córki.
     - Tak - powiedział chłopiec.
     - No i bardzo dobrze.  Nie trzeba nikogo wołać i nikomu o niczym mówić.
Może tylko posiedŸmy jeszcze chwilę i oprzytomnijmy.
     Teraz zauważył, że z Bol-Kunacem też  nie wszystko jest w porzNodku. Na
jego policzku  ciemniał  œwieży siniak,  a górna  warga  była  spuchnięta  i
krwawiła.
     - Może jednak kogoœ zawołam - powiedział Bol-Kunac.
     - A czy warto?
     - Widzi pan,  panie Baniew, nie podoba mi się sposób w jaki drga pański
policzek.
     - Naprawdę? - Wiktor  obmacał twarz. Policzę  k nie drgał. - To ci  się
tylko wy  daj e... Tak. Teraz spróbujemy wstać. Co należy zrobić w tym celu?
W  tym celu trzeba  podciNognNoć nogi pod siebie... - podciNognNoł  nogi pod
siebie  i  nogi  wydały  mu  się   niezupełnie  własne.  -  Następnie  lekko
odpychajNoc się  od  œciany przenieœć œrodek  ciężkoœci w  taki sposób...  -
nijak nie udawało mu się przenieœć œrodka ciężkoœci, coœ przeszkadzało. Czym
oni mnie tak urzNodzili, pomyœlał. I to jak sprytnie...
     - Pan sobie przydeptał płaszcz - zawiadomił go chłopiec, ale Wiktor już
sam  uporzNodkował  Swoje ręce  i nogi, swój płaszcz i swojNo  orkiestrę pod
czaszkNo.  Wstał. PoczNotkowo  trzeba było  trzymać  się trochę  œciany, ale
potem poszło lepiej.
     -  Aha - powiedział. - To  znaczy, że ciNognNołeœ mnie stamtNod  do tej
rynny. Dziękuję.
     Latarnia była na  miejscu, ale nie było  ani samochodu, ani okularnika.
Nikogo  nie  było. Tylko  maleńki  Bol-Kunac  ostrożnie  gładził swój siniak
mokrNo dłoniNo.
     -  Gdzie się  oni  wszyscy  podzieli? - zapytał  Wiktor.  Chłopiec  nie
odpowiedział.
     - Sam tu leżałem? - zapytał Wiktor. - Nikogo więcej nie było?
     - ChodŸmy, odprowadzę, pana -  powiedział Bol-Kunac.  - DokNod pan woli
iœć? Do domu?
     - Poczekaj - powiedział  Wiktor. - Widziałeœ,  jak  oni  chcieli złapać
okularnika?
     - Widziałem jak on pana uderzył - odpowiedział Bol-Kunac.
     - Kto?
     - Nie poznałem. Stał tyłem.
     - A ty gdzie byłeœ?
     - Widzi pan, ja leżałem tu, za rogiem...
     -  Nic nie rozumiem - powiedział Wiktor. - Może z mojNo głowNo jest coœ
nie w porzNodku... Dlaczego właœciwie leżałeœ za rogiem? Mieszkasz tam?
     - Widzi pan, leżałem ponieważ mnie ogłuszono wczeœniej. Nie ten,  który
pana uderzył, ten drugi.
     - Okularnik?
     Szli powoli, starajNoc trzymać się jezdni, żeby nie kapało z dachów.
     -  N  - nie  - odpowiedział Bol-Kunac po chwili namysłu. - Moim zdaniem
żaden nie miał okularów.
     - O Boże - powiedział Wiktor. WsunNoł rękę pod kaptur i pomacał guza. -
Mówię  o  tym  trędowatym,  nazywajNo  ich  okularnikami.  No  wiesz,  ci  z
leprozorium... Mokrzaki...
     - Nie wiem - powœciNogliwie odezwał się Bol-Kunac.  - Moim  zdaniem oni
Wszyscy byli zupełnie zdrowi.
     -  No  -  no  -  powiedział  Wiktor. Odczuł  pewien  niepokój  i  nawet
przystanNoł. -  Ty co,  chcesz mi  wmówić, że  tam nie  było trędowatego?  Z
czarnNo opaskNo, cały na czarno...
     - On wcale nie  jest trędowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedział
Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...
     Po  raz  pierwszy   w  tym  chłopcu  pojawiło  się  coœ  chłopięcego  i
natychmiast znikło.
     - Nie jest  dla  mnie zupełnie  jasne,  dokNod  idziemy - powiedział po
chwili  milczenia  poprzednim  beznamiętnym i  poważnym głosem.  -  Najpierw
wydało mi się, że zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widzę, że idziemy w
przeciwnNo stronę.
     Wiktor  wciNoż stał  patrzNoc na  niego z  góry  na  dół.  Jedno  warte
drugiego, pomyœlał. Wszystko obliczył, przeanalizował i spokojnie postanowił
nie informować mnie o rezultacie. I nie  zamierza mi opowiedzieć, co tu  się
stało. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wyglNoda na to. A może jednak bandyci?
Wiesz, czasy się zmieniajNo... Głupie gadanie, znam dzisiejszych bandytów...
     - Wszystko się zgadza - powiedział i ruszył dalej. - Idziemy do hotelu,
ja tam mieszkam.
     Chłopiec,  wyprostowany,   mokry  i  surowy  szedł  obok.  PrzełamujNoc
niejakNo niezręcznoœć Wiktor położył mu rękę  na ramieniu.  Nic szczególnego
nie zaszło -  chłopiec  jakoœ to œcierpiał. ZresztNo  bardzo  możliwe, że po
prostu  uznał,  iż  jego  ramię  okazało  się   przydatne  w  celach  œciœle
utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.
     - Muszę ci powiedzieć - niezwykle poufnym tonem oznajmił Wiktor - że ty
i  Irma  macie  dziwny  sposób  prowadzenia  rozmowy.  My   w   dzieciństwie
rozmawialiœmy inaczej.
     - Doprawdy? - uprzejmie zapytał Bol-Kunac. - To znaczy jak?
     -  No,  na  przykład  twoje pytanie brzmiałoby  tak  - chyba  zasuwasz?
Bol-Kunac wzruszył ramionami.
     - Chce pan powiedzieć, że tak byłoby lepiej?
     - Na Boga, nie! Chcę tylko powiedzieć, że byłoby naturalniej.
     - Właœnie  to  co  najnaturalniejsze  - zauważył  Bol-Kunac  - najmniej
przystoi człowiekowi.
     Wiktor poczuł jakiœ wewnętrzny chłód. I  niepokój. Może  nawet  strach.
Jakby kot parsknNoł mu œmiechem prosto w twarz.
     - To co  naturalne,  zawsze jest prymitywne - ciNognNoł tymczasem dalej
Bol-Kunac. - A  człowiek jest  istotNo skomplikowanNo,  naturalnoœć do niego
nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?
     - Tak - powiedział Wiktor. - Oczywiœcie.
     Było coœ zdumiewajNoco  fałszywego w tym, jak po  ojcowsku trzymał rękę
na ramieniu tego dzieciaka, który nie był dzieckiem. Aż mu łokieć zdrętwiał.
Ostrożnie cofnNoł rękę i wsadził jNo do kieszeni.
     - Ile masz lat? - zapytał.
     - Czternaœcie - odpowiedział z roztargnieniem Bol-Kunac.
     - A - a...
     Każdy chłopiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowałby się tym irytujNoco
niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie był każdym chłopcem, był  nie każdym. Nie
interesowały go  intrygujNoce  monosylaby. Bol-Kunac rozmyœlał nad relacjami
między naturalnym i prymitywnym w naturze i  w społeczeństwie.  Żałował,  że
trafił  mu  się  tak nieinteligentny rozmówca i do  tego jeszcze rNobnięty w
głowę.
     Wyszli teraz na  Aleję Prezydenta. Tu  było  już bardzo dużo  latarni i
nawet   trafiali  się  przechodnie,  poœpieszni,  przygarbieni  wielodniowym
deszczem  mężczyŸni  i  kobiety.  Były  tu  oœwietlone  wystawy  sklepowe  i
rozjarzone neonowym  blaskiem wejœcie  do kina, gdzie pod daszkiem  tłoczyli
się  bardzo  jednakowi  młodzi ludzie  nieokreœlonej  płci  w  błyszczNocych
płaszczach do  kostek.  A nad tym  wszystkim poprzez deszcz błyskały złote i
niebieskie zaklęcia Prezydent  jest ojcem  narodu,  Legionista Wolnoœci,  to
wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona sława...
     SiłNo inercji wciNoż  jeszcze szli jezdniNo  i przejeżdżajNocy samochód
zatrNobiwszy gniewnie przepędził ich na chodnik i obryzgał brudnNo wodNo.
     - A  ja myœlałem, że masz co  najmniej  osiemdziesiNot lat - powiedział
Wiktor.
     - Chyba  pan  zasuwa -  wstrętnym  głosem zapytał  Bol-Kunac  i  Wiktor
rozeœmiał się z  ulgNo. Jednak był to zwyczajny chłopiec, zwyczajny normalny
wunderkind,  co to  się naczytał  Heibora,  Zurzmansona, Fromfha i być  może
nawet przebrnNoł przez Spenglera.
     - Miałem w  dzieciństwie kolegę - powiedział Wiktor  - który postanowił
przeczytać  Hegla w oryginale i nawet w końcu przeczytał, tyle  że stał  się
schizofrenikiem.  Ty, w twoim  wieku,  niewNotpliwie wiesz,  co  to  takiego
schizofrenik.
     - Tak, wiem - powiedział Bol-Kunac.
     - I nie boisz się?
     - Nie.
     Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponował:
     - Może zajdziesz do mnie, żeby się wysuszyć?
     - Dziękuję.  Właœnie zamierzałem prosić o pozwolenie odwiedzenia  pana.
Po pierwsze,  chcę  panu coœ  jeszcze  powiedzieć,  a po  drugie,  chciałbym
zadzwonić. Pozwoli pan?
     Wiktor  pozwolił. Weszli przez obrotowe drzwi, mijajNoc portiera, który
na  widok  Wiktora   zdjNoł  czapkę..  Wiktor  poczuj  dobrze  sobie   znane
wzburzenie, przedsmak nadchodzNocego wieczoru, kiedy można będzie pić, gadać
co œlina  na  język  przyniesie  i  odsunNoć  łokciem  na  jutro to, co  tak
irytujNoco atakowało dzisiaj;  przedsmak Jula Golema i  doktora R. Kwadrygi,
być  może  poznam  jeszcze kogoœ,  niewykluczone  że coœ się wydarzy - jakaœ
awantura,  albo narodzi się fabuła - i zamówię  sobie dzisiaj  minogi, niech
będzie miło i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojadę do Diany.
     Kiedy Wiktor  odbierał klucze  w recepcji, za jego plecami odbywała się
rozmowa. Bol-Kunac rozmawiał ze  szwajcarem. "Po co się tu pchasz?" - syczał
portier. - "Przyszedłem porozmawiać z panem Baniewem." "Ja ci pokażę rozmowy
z  panem Baniewem -  syczał portier. -  Włóczysz  się  po restauracjach. .."
"Przyszedłem  porozmawiać  z  panem  Baniewem  -  powtarzał   Bol-Kunac.   -
Restauracje mnie  nie interesujNo". "Tego brakowało  żeby takiego szczeniaka
interesowały  restauracje...  A ja cię zaraz stNod wyrzucę..." Wiktor wziNoł
klucz i odwrócił się.
     - E... - powiedział. Znowu zapomniał nazwiska portiera. - Chłopak  jest
ze mnNo, wszystko w porzNodku.
     Portier nic nie odpowiedział, minę miał niezadowolonNo.
     Wiktor i Bol-Kunac weszli  na górę. W pokoju Wiktor z rozkoszNo zrzucił
płaszcz i pochylił się, żeby rozsznurować buty. Krew uderzyła mu do  głowy i
poczuł  powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu,  gdzie znajdował się  guz,
ciężki i okrNogły jak ołowiana kula. Natychmiast wyprostował  się,  oparł  o
futrynę  i  zaczai zdejmować but  przytrzymujNoc  piętę  czubkiem  drugiego.
Bol-Kunac stał obok, kapała z niego woda.
     - Rozbieraj się - powiedział Wiktor. - Powieœ wszystko  na kaloryferze,
zaraz dam ci ręcznik.
     -  Chciałbym  zadzwonić,  jeżeli  pan pozwoli -  odparł  Bol-Kunac  nie
ruszajNoc się z miejsca.
     - Bardzo proszę - Wiktor  œciNognNoł drugi but i w mokrych  skarpetkach
poszedł do łazienki. RozbierajNoc się, słyszał  jak chłopiec cicho rozmawia,
spokojnie i niewyraŸnie. Tylko raz jasno i  dobitnie  powiedział "Nie wiem".
Wiktor   wytarł   się   ręcznikiem,   narzucił  szlafrok,  wyj  Noł   czyste
przeœcieradło  kNopielowe i wszedł do pokoju.  -  Masz  -  rzekł  i od  razu
zorientował  się, że wszystko na nic. Bol-Kunac  nadal  stał pod drzwiami  i
nadal z niego kapało. .
     - Dziękuję - powiedział. - Widzi pan, muszę już iœć. Chciałbym  jeszcze
tylko...
     - Przeziębisz się - rzekł Wiktor.
     - Nie, proszę się nie  niepokoić, dziękuję panu. Ja się nie przeziębię.
Chciałbym  tylko jeszcze omówić  z panem pewien problem.  Czy  Irma nic  nie
mówiła?
     Wiktor  rzucił  przeœcieradło  na  kanapę,  przykucnNoł przed  barkiem,
wyjNoł butelkę i szklankę.
     -  Irma  mówiła  mi mnóstwo rzeczy  -  odparł dosyć  ponuro.  Nalał  do
szklanki dżinu na wysokoœć palca i dolał trochę wody.
     - Nie przekazała panu naszego zaproszenia?
     - Nie, żadnych zaproszeń mi nie przekazywała. Masz, wypij.
     - Dziękuję panu, nie trzeba. Jeœli Irma nie przekazała, to ja przekażę.
Chcielibyœmy się z panem spotkać, jeœli można.
     - Jacy - my?
     -  Gimnazjaliœci. Widzi pan, czytaliœmy pańskie  ksiNożki  chcielibyœmy
zadać panu kilka pytań.
     -  Hm -  powiedział  Wiktor z powNotpiewaniem. -  Jesteœ  pewien, że to
będzie dla wszystkich interesujNoce?
     - Myœlę, że tak.
     - Ale ja nie piszę dla gimnazjalistów - przypomniał Wiktor.
     - To nieważne - powiedział Bol-Kunac z łagodnym  uporem.  -  Czy pan by
się zgodził? Wiktor z zadumNo pobełtał w szklance przejrzysty płyn.
     -  A może  jednak się  napijesz? -  zapytał.  - Najlepsze lekarstwo  na
przeziębienie.  Nie? W  takim  razie sam to  wypiję. - Wychylił  szklankę. -
Dobrze, zgadzam  się. Tylko bez  żadnych afiszów,  ogłoszeń  i  tak dalej. W
najwęższym kręgu. Wy i ja... Kiedy?
     - Kiedy panu będzie wygodnie. NieŸle byłoby w tym tygodniu. Rano.
     - Powiedzmy za  dwa  -  trzy  dni. Tylko niezbyt  wczeœnie. Powiedzmy w
piNotek o jedenastej. Dobrze będzie?
     - Tak. W piNotek o jedenastej. W gimnazjum. Przypomnieć panu?
     -  ObowiNozkowo - powiedział Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach,
jak również o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram się zapomnieć.
     -  Dobrze, przypomnę panu -  rzekł  Bol-Kunac.  -  A  teraz  jeżeli pan
pozwoli, to już pójdę. Do widzenia, panie Baniew.
     - Poczekaj, odprowadzę cię  - powiedział  Wiktor.  - Bo  jeszcze ten...
portier coœ  ci zrobi. Dzisiaj jest w  wyjNotkowo  złym humorze, a sam wiesz
jacy sNo portierzy...
     - Dziękuję panu, ale proszę się nie niepokoić - powiedział Bol-Kunac. -
To mój ojciec.
     I wyszedł.  Wiktor nalał sobie jeszcze  raz na palec  dżinu i  padł  na
fotel.  Tak,  pomyœlał.  Biedny  portier.  Jak  on się  nazywa?  Głupio,  że
zapomniałem, bNodŸ co bNodŸ jesteœmy towarzyszami w  nieszczęœciu, kolegami.
Trzeba będzie z nim porozmawiać, wymienić doœwiadczenia. Na pewno ma dłuższy
staż...  Cóż  za zdumiewajNoca koncentracja  wunderkindów w  moim  zatęchłym
ojczystym miasteczku. Może  to skutek podwyższonej  wilgotnoœci?... Odrzucił
głowę do tyłu i skrzywił  się z  bólu. A to drań, czym on mnie tak?  Pomacał
guz. Najpewniej gumowNo  pałkNo. ZresztNo  skNod mam właœciwie wiedzieć, jak
skutkuje  gumowa pałka.  Jak  działa  modernistyczne  krzesło  w  "Pieczonym
Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przykład rękojeœć pistoletu -
też  wiem. Butelka  po szampanie  i  butelka z  szampanem...  Trzeba  będzie
zapytać Golema... W ogóle, to jakaœ dziwna  historia, dobrze  byłoby  się  w
niej zorientować...  I  zaczNoł orientować  się w tej historii, żeby dogonić
wypływajNocNo na drugim  planie myœl o Irmie, o koniecznoœci zrezygnowania z
czegoœ,  ograniczenia  się w czymœ tam,  albo pisania do kogoœ, proszenia  o
coœ... "Daruj  stary,  że zawracam  ci  głowę,  ale nagle  objawiła się moja
córka,  mniej więcej dwunastoletnia, bardzo  sympatyczne  stworzenie, ale ma
matkę  idiotkę  i  głupiego ojca a więc trzeba  jNo umieœcić gdzieœ możliwie
daleko od głupich  ludzi..."  Nie chcę  dzisiaj o tym myœleć,  pomyœlę o tym
jutro. Spojrzał na zegarek. W ogóle dosyć tego myœlenia. Starczy.
     Wstał  i  zaczNoł  ubierać się przed  lustrem. Brzuch  mi  roœnie, co u
diabła,  skNod  u mnie nagle brzuch?  Taki  zawsze byłem  chudy i żylasty...
Właœciwie   nawet  nie  brzuch  -  szlachetny   wypracowany  kałdun,  skutek
uregulowanego  trybu  życia  i  dobrego  jedzenia  -  tylko  brzuszek  jakiœ
parszywiutki,  opozycyjny brzuszek.  Pan  prezydent  na pewno nie  ma czegoœ
podobnego.  Pan  prezydent  niezawodnie  posiada  szlachetny,  opięty  czymœ
czarnym i błyszczNocym sterowiec...
     ZawiNozujNoc  krawat przysunNoł twarz do lustra  i nagle pomyœlał - jak
też wyglNodała  ta pewna siebie, mocna twarz, tak  uwielbiana przez  kobiety
okreœlonej  konduity,  nieładna, lecz mężna  twarz  wojownika o  kwadratowym
podbródku,  jak  wyglNodał a ta twarz  pod  koniec  historycznego spotkania.
Twarz pana prezydenta, również nie pozbawiona  męskoœci z  elementami kNotów
prostych pod  koniec  historycznego spotkania  przypominała mówiNoc otwarcie
tylko między nami, œwiński ryj.  Pan prezydent  raczył podekscytować  się do
najwyższego  stopnia,  z  zębatej paszczy  leciały  bryzgi,  a  ja  wyjNołem
chusteczkę  i  demonstracyjnie wytarłem  policzek  i  to  był  z  pewnoœciNo
najodważniejszy  postępek w moim  życiu,  jeœli  nie liczyć tamtego wypadku,
kiedy  walczyłem z  trzema czołgami  jednoczeœnie.  - Ale  jak  walczyłem  z
czołgami - nie pamiętam, wiem  tylko z opowiadań  œwiadków, chusteczkę za to
wyjNołem œwiadomie i dobrze wiedziałem na co się odważam... W gazetach o tym
nie pisano.  Gazety uczciwie  i po męsku, z surowNo prostotNo poinformowały,
że "beletrysta W. Baniew szczerze podziękował panu prezydentowi za wszystkie
uwagi i wyjaœnienia jakie padły w trakcie rozmowy".
     Dziwne, jak dokładnie  to wszystko pamiętam.  Stwierdził, że zbielał mu
koniec nosa  i policzki. Tak właœnie wtedy wyglNodałem, a nie  wrzeszczeć na
takiego to  po prostu grzech. Przecież  nie wiedział  biedak,  że to nie  ze
strachu,  że blednę  ze złoœci, jak Ludwik XIV...  Tylko  raczej nie  jedzmy
musztardy  po  obiedzie. Co za  różnica, od czego tam, u niego, pobladłem...
Dobrze, dosyć tego. Ale po to, żeby się uspokoić, po to żeby się doprowadzić
do  porzNodku,  zanim się pokażę  ludziom,  żeby  przywrócić normalny  kolor
nieładnej ale męskiej twarzy, muszę panu przypomnieć, panie Baniew, że gdyby
pan  nie  zademonstrował  panu prezydentowi swojej  chusteczki  do  nosa, to
siedziałby pan  opływajNoc w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej
mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopił dżinu i zszedł do restauracji.

     *
     - Oczywiœcie,  być  może chuligani - powiedział Wiktor. - Tylko w moich
czasach żaden  chuligan  nie  zadzierałby  z okularnikiem.  Rzucić  w  niego
kamieniem - proszę bardzo, ale łapać, gdzieœ  ciNognNoć, w ogóle  dotykać...
Baliœmy się ich jak zarazy.
     - Przecież powtarzam panu  -  to  jest choroba genetyczna -  powiedział
Golem. - Oni w ogóle nie sNo zaraŸliwi.
     - Jak to, niezaraŸliwi - powiedział Wiktor - kiedy  dostaje się od nich
brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedzNo.
     - Od ropuchy nie dostaje się brodawek -  dobrodusznie powiedział Golem.
-  I  od mokrzaków  też  się  nie  dostaje. Wstyd,  panie pisarzu.  ZresztNo
wiadomo, że pisarze to ignoranci.
     - Jak  i cały naród.  Naród jest  ciemny,  ale  mNodry.  I  jeœli naród
twierdzi, że od ropuch i okularników dostaje się brodawek.
     -  A oto nadchodzi mój inspektor -  powiedział  Golem. Prosto  z  ulicy
wszedł Pawor w mokrym płaszczu.
     - Dobry wieczór - powiedział. - Cały przemokłem, chcę się napić.
     - Znowu  œmierdzi  od niego  iłem  -  z  niezadowoleniem powiedział  R.
Kwadryga  zbudzony z alkoholowego  transu. - Wiecznie œmierdzi iłem.  Jak  w
stawie. Rzęsa.
     - Co panowie pijecie? - zapytał Pawor.
     - Którzy? - zainteresował  się Golem. - Ja  na przykład jak zawsze piję
koniak. Wiktor pije dżin. A doktor - wszystko po kolei.
     - Hańba! -  z  oburzeniem  powiedział  doktor  R. Kwadryga.  - Łuska! I
głowy.
     - Podwójny koniak! - krzyknNoł Pawor do kelnera.
     Twarz miał mokrNo od deszczu, jego gęste włosy zlepiały się i ze skroni
po ogolonych policzkach spływały błyszczNoce smużki. Też twarda twarz, wielu
na pewno  mu  zazdroœci. SkNod taka twarz do inspektora sanitarnego?  Twarda
twarz  to  znaczy  - leje  deszcz,  reflektory,  latajNo  cienie po  mokrych
wagonach, załamujNo się...  wszystko  jest czarne,  błyszczNoce,  wyłNocznie
czarne  i wyłNocznie  błyszczNoce,  nie  ma żadnych rozmów,  żadnego gadania
tylko rozkazy i wszyscy się  podporzNodkowujNo...  niekoniecznie wagony, być
może samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie był i skNod przyszedł...
dziewczyny  padajNo  na  wznak,  a  mężczyŸni  majNo   ochotę  zachować  się
prawdziwie po męsku - powiedzmy wyprostować  ramiona i wciNognNoć brzuch. Na
przykład  Goleniowi  przydałoby  się wciNognNoć  brzuch, tylko raczej nic  z
tego,  gdzie on  go wciNognie, wszystko tam  ma zajęte. Doktor R. Kwadryga -
tak,  ale  za to nie  rozprostuje  już  ramion,  od bardzo  wielu  dni  jest
zgarbiony  na wieki.  Wieczorami zgarbiony nad stołem, rankiem nad miskNo, a
we  dnie przez chorNo wNotrobę.  A to  znaczy, że  tutaj  tylko ja  jestem w
stanie wciNognNoć brzuch i  rozprostować  ramiona,  ale  lepiej  golnę sobie
szklaneczkę dżinu.
     -  Nimfoman  -  smutnie powiedział  do  Pawora  doktor R.  Kwadryga.  -
Rusałkoman. I wodorosty.
     - Niech pan się zamknie, doktorze  - powiedział Pawor.  Wycierał  twarz
papierowymi serwetkami, gniótł je i rzucał na podłogę. Potem zaczai wyciekać
ręce.
     - Z kim się pan pobił? - zapytał Wiktor.
     - Zgwałcony  przez  okularnika  - oznajmił  doktor R. Kwadryga z  mękNo
starajNoc  się rozprowadzić we właœciwym kierunku oczy, które skupiły mu się
u nasady nosa.
     -  Na razie jeszcze z  nikim  -  odparł  Pawor i uważnie  popatrzył  na
doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauważył.
     Kelner przyniósł koniak: Pawor powoli wycedził kieliszek i wstał.
     - Pójdę się umyć  - powiedział równym głosem. - Za  miastem błoto, cały
się uœwiniłem. - I odszedł, zaczepiajNoc po drodze o krzesła.
     - Coœ się dzieje z moim  inspektorem -  powiedział Golem. Prztyknięciem
zrzucił ze stołu zmiętNo  serwetkę. - Coœ na wszechœwiatowNo skalę.  Nie wie
pan przypadkiem, co konkretnie?
     - Pan powinien lepiej  wiedzieć - odpowiedział  Wiktor.  -  Pawor  jest
pańskim inspektorem  a nie moim.  A poza tym  pan przecież wie  wszystko.  A
propos, Golem - , skNod pan to wszystko wie?
     - Nikt nic  nie wie  - zaprzeczył  Golem.  -  Niektórzy się domyœlajNo.
Bardzo niewielu  - tylko ci, którzy majNo ochotę. Ale tak nie można postawić
pytania - skNod oni się domyœlajNo - bo to jest  gwałt  nad językiem. DokNod
spada deszcz? Czym wstaje  słońce? Czy  wybaczyłby  pan  Szekspirowi,  gdyby
napisał  coœ podobnego? ZresztNo Szekspirowi  pan  by  wybaczył. Szekspirowi
wiele wybaczamy, co innego  Baniew... Niech pan  posłucha, panie beletrysto,
mam pewien pomysł.  Ja się  napiję koniaku, a  pan skończy z tym dżinem. Czy
może ma pan już doœć?
     -  Golem -  powiedział  Wiktor - przecież pan chyba wie,  że  ja jestem
człowiekiem z żelaza?
     - Domyœlam się.
     - A co z tego wynika?
     - Że boi się pan zardzewieć.
     - Załóżmy - powiedział Wiktor. -  Ale nie o  to mi chodzi. Chodzi mi  o
to, że mogę pić dużo i długo nie tracNoc równowagi moralnej.
     - Ach, więc w tym rzecz - powiedział Golem nalewajNoc  sobie z karafki.
- No dobrze, wrócimy jeszcze do tego tematu.
     - Nie pamiętam - odezwał  się nagle jasnym głosem doktor R. Kwadryga. -
Czy się panom przedstawiłem już czy  jeszcze nie? Mam honor - Rem  Kwadryga,
malarz,  doktor  honoris  causa, członek  honorowy.  ..  Ciebie  pamiętam  -
powiedział do  Wiktora. - Myœmy z tobNo  razem studiowali i jeszcze coœ... A
;a to pana, proszę mi wybaczyć...
     - Nazywam się Jul Golem - niedbale powiedział Golem.
     - Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?
     - Nie. Lekarz.
     - Chirhurg?
     - Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyjaœnił Golem.
     -  Ach tak!  - powiedział  doktor R. Kwadryga  potrzNosajNoc głowNo jak
koń. - Oczywiœcie. Proszę mi  wysNoczyć  Jul... Tylko dlaczego jest pan taki
tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecież hoduje mokrzaki... Załatwić
panu  odznaczenie...  Tacy   ludzie  sNo  nam  potrzebni...   Przepraszam  -
powiedział znienacka. - Zaraz wracam.
     Wygrzebał  się z  fotela  i ruszył w  stronę wyjœcia  błNodzNoc  między
pustymi stolikami. Podbiegł do niego kelner  i doktor R. Kwadryga  objNoł go
za szyję.
     -  To wszystko przez te deszcze - powiedział Golem. - Oddychamy  wodNo.
Ale nie jesteœmy rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy stNod - z powagNo  i
smutkiem popatrzył  na  Wiktora. -  A deszcz będzie padać  na puste  miasto,
podmywać jezdnie, kapać przez dachy, przez gnijNoce stropy... potem wszystko
rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez końca będzie wciNoż
padać i padać...
     - Apokalipsa - powiedział Wiktor, żeby cokolwiek powiedzieć.
     - Tak;  Apokalipsa... Będzie padać i padać, a potem ziemia przesyci się
i wzejdzie  nowe ziarno,  jakiego  nigdy przedtem nie  było. Ale nas już nie
będzie, żeby móc zachwycać się nowym wszechœwiatem...
     Gdyby  nie te  niebieskawe  worki  pod oczami,  gdyby  nie ten  obwisły
galaretowaty brzuch, gdyby ten wspaniały semicki nos nie był taki podobny do
mapy topograficznej... Chociaż, jeœli się dobrze zastanowić, wszyscy prorocy
byli  alkoholikami, ponieważ to  okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci
nie chce uwierzyć. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla proroków, to
powinni mieć  tytuł co najmniej  tajnego radcy -  dla umocnienia autorytetu.
ZresztNo zapewne i tak by to nic nie pomogło...
     - Za systematyczny  pesymizm - powiedział  Wiktor na głos - prowadzNocy
do poderwania służbowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazuję na przyszłoœć:
tajnego radcę Golema ukamienować w prosektorium.
     Golem coœ mruknNoł.
     - Jestem  zaledwie radcNo kolegialnym - oznajmił. -  A poza  tym, skNod
prorocy  w  naszych  czasach?  Ja osobiœcie nie  znam ani  jednego.  Mnóstwo
fałszywych  proroków  i ani  jednego proroka.  W  naszych czasach nie sposób
przewidzieć  przyszłoœci  -  to  gwałt  na  języku.  Co  by  pan  powiedział
przeczytawszy   u   Szekspira  -  przewidzieć  teraŸniejszoœć?   Czy   można
przewidzieć szafę  we własnym mieszkaniu?... A oto i mój  inspektor. Jak pan
się czuje, inspektorze?
     - Wspaniale - odpowiedział Pawor siadajNoc. - Kelner, podwójny  koniak.
Tam w holu naszego malarza  trzyma czterech - zawiadomił.  - WyjaœniajNo mu,
gdzie jest wejœcie  do restauracji. Postanowiłem się  nie wtrNocać, ponieważ
on nikomu nie wierzy i rwie się do bicia... O jakich szafach mowa?
     Był suchy, elegancki, odœwieżony, pachniał wodNo kolońskNo.
     - Mówimy o przyszłoœci - odpowiedział Golem,
     - Jaki sens ma mówienie o przyszłoœci? - zapytał Pawor. - O przyszłoœci
się nie  mówi,  przyszłoœć się  tworzy. Oto  kieliszek  koniaku. Jest pełny.
Sprawię,  że będzie  pusty.  O  tak.  Pewien mNodry człowiek powiedział,  że
przyszłoœci nie sposób przewidzieć, ale można jNo wynaleŸć.
     - Inny mNodry człowiek powiedział - zauważył Wiktor - że przyszłoœci  w
ogóle nie ma, jest tylko teraŸniejszoœć.
     - Nie lubię  klasycznej filozofii -  powiedział Pawor. - Ci  ludzie nic
nie umieli i niczego nie  chcieli. Po prostu lubili filozofować  jak Golem -
pić. Przyszłoœć - to dokładnie unieszkodliwiona teraŸniejszoœć.
     -  Zawsze  mam  dziwne  uczucie  -  powiedział  Golem -  kiedy w  mojej
obecnoœci cywil rozumuje jak wojskowy.
     -  Wojskowi w ogóle nie rozumujNo  - zaoponował Pawor. - Wojskowi majNo
wyłNocznie odruchy i niewielkie emocje.
     - Większoœć cywilów również - powiedział Wiktor macajNoc kark.
     - Teraz nikt nie ma czasu  na rozmyœlania -  powiedział  Pawor.  -  Ani
cywile, ani wojskowi.  Teraz  trzeba umieć  szybko  zakręcić się koło swoich
spraw.  Jeżeli  interesuje  cię  przyszłoœć,  musisz tworzyć  jNo szybko,  z
marszu, odpowiednio do odruchów i emocji.
     - Do diabła  z  twórcami i wynalazcami - oœwiadczył  Wiktor.  Czuł  się
pijany  i wesoły. Wszystko było na swoim miejscu. Nie chciało mu się nigdzie
iœć, chciał  siedzieć  tu  w tej  pustej przyciemnionej  sali,  jeszcze  nie
całkiem zdewastowanej, ale już z zaciekami  na  œcianach,  z rozchwierutanNo
podłogNo, z kuchennymi zapachami - szczególnie, jeœli pamiętać o tym, że  na
zewnNotrz  na całym œwiecie  pada deszcz, na kocie łby  jezdni - deszcz,  na
strome  dachy - deszcz,  deszcz zalewa góry i równiny,  kiedyœ tam  wszystko
rozmyje, ale będzie to jeszcze nieprędko. Tak mili moi, jak dawno przeminęły
te czasy, kiedy przyszłoœć była replikNo teraŸniejszoœci i  teraz nie sposób
się zorientować, gdzie co jest.
     -  Zgwałcony  przez   mokrzaka!   -  powiedział   Pawor  ze   złoœliwNo
satysfakcjNo.
     W  drzwiach  restauracji pojawił  się  doktor R.  Kwadryga.  Stał kilka
sekund,  uważnym  i ciężkim  wzrokiem  przyglNodajNoc się  szeregom  pustych
stolików,  następnie twarz mu się  rozjaœniła,  gwałtownie  zatoczył się  do
przodu i ruszył na swoje miejsce.
     -  Dlaczego  nazywa  ich  pan mokrzakami? - zapytał Wiktor. -  Co  to -
zrobili się mokrzy od deszczu?
     -  A dlaczego nie? - powiedział Pawor. - Jak ich, pańskim zdaniem, mamy
nazywać?
     - Okularnikami -  powiedział  Wiktor. - Stara, dobra  nazwa. Od stuleci
nazywaliœmy ich okularnikami.
     Zbliżał  się  doktor R. Kwadryga.  Przód  ubrania miał  całkiem  mokry,
najwidoczniej   zmywano   go   nad   umywalkNo.   WyglNodał   na   człowieka
rozczarowanego i zmęczonego.
     -  Diabli  wiedzNo,  co to takiego - powiedział  zrzędliwie  jeszcze  z
daleka. - Nigdy dotNod  coœ takiego mi się nie wydarzyło  -  nie ma wejœcia!
Gdzie  spojrzysz  -  wszędzie same  okna... Obawiam się, że kazałem panom na
siebie czekać. -  Padł na swój fotel i ujrzał Pawora. - On  tu  znowu jest -
zawiadomił  Golema  poufnym  szeptem: -  Mam  nadzieję, że  nie  przeszkadza
panu...  A  ze  mnNo, nie  uwierzycie panowie,  zdarzyła  się  zdumiewajNoca
historia. Oblano mnie całego wodNo.
     Golem nalał mu koniaku.
     - Dziękuję  panu  -  powiedział  R. Kwadryga - ale chyba lepiej będzie,
jeżeli przepuszczę kilka kolejek. Chciałbym podeschnać.
     -  W ogóle jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre -  oznajmił
Wiktor - Niech okularnicy pozostanNo okularnikami. I w  ogóle niech wszystko
zostanie jak  było.  Jestem konserwatystNo... Uwaga! - powiedział głoœno.  -
Proponuję  toast  za  konserwatyzm. Chwila,  moment... - nalał sobie  dżinu,
wstał i oparł dłoń na poręczy fotela. - Jestem konserwatystNo - po wiedział.
- I z  każdym  rokiem  staję się  konserwatywniejszy,  nie  dlatego  że  się
starzeję, tylko dlatego, że odczuwam takNo potrzebę...
     TrzeŸwy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzył na niego z dołu do góry
z ostentacyjnNo uwagNo. Golem powoli jadł minogi, a doktor R.  Kwadryga, jak
się wydawało,  nadaremnie starał się zrozumieć, skNod dobiega głos i czyj to
głos. Naprawdę było bardzo przyjemnie.
     - Ludzie  uwielbiajNo krytykować  rzNody  za  konserwatyzm  - ciNognNoł
Wiktor.  -  Ludzie  uwielbiajNo  postęp,  przepadajNo  za  postępem. To  sNo
nowomodne pomysły, ale  bardzo głupie jak wszystko, co nowe. Ludzie  powinni
błagać Boga,  aby  zesłał im możliwie  najbardziej zacofanNo, obskuranckNo i
konformistycznNo władzę...
     Teraz również Golem podniósł wzrok i  patrzył na Wiktora,  i  Teddy  za
swoim  kontuarem również przestał wycierać butelki i zaczNoł  słuchać, tylko
że znowu zabolał kark i trzeba było odstawić kieliszek i pogładzić guz.
     - Aparat państwowy,  panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe
zadanie  uważał zachowanie status  quo. Nie wiem, o ile było  to uzasadnione
poprzednio, ale teraz  funkcja państwa jest  po prostu  niezbędna. Ja bym tę
funkcję okreœlił następujNoco - na  wszelkie możliwe sposoby  przeciwdziałać
temu,  by przyszłoœć mogła zapuszczać  swoje  macki  w  nasze czasy.  Trzeba
odrNobywać  te  macki,  przypalać  je   rozpalonym  żelazem...  Przeszkadzać
wynalazcom,  popierać  scholastyków  i  tych  co  gadajNo  od  rzeczy...  Do
gimnazjów  wprowadzić obowiNozkowe  i wyłNocznie  klasyczne  przedmioty.  Na
najwyższe  stanowiska   w  państwie  -  starców   obciNożonych  rodzinami  i
zadłużonych, co najmniej szeœćdziesięcioletnich, żeby  brali łapówki i spali
na posiedzeniach...
     - Wiktorze, co też pan wygaduje - powiedział Pawor z wyrzutem.
     -  Nie, dlaczego - powiedział  Golem.  - Niezmiernie przyjemnie słuchać
takiego umiarkowanego, lojalnego przemówienia.
     -  Jeszcze  nie  skończyłem,  panowie!  Utalentowanych uczonych  należy
mianować na stanowiska administracyjne i płacić im wysokie pensje. Wszystkie
wynalazki  bez wyjNotku należy przyjmować, płacić  za nie możliwie nędznie i
kłaœć pod sukno. Wprowadzić drakońskie podatki za każdNo nowoœć w gospodarce
i produkcji...  - A właœciwie dlaczego ja stoję? - pomyœlał Wiktor i usiadł.
- No i co pan o tym myœli? - zapytał Golema.
     - Ma  pan  całkowitNo rację  -  odpowiedział  Golem. -  Jakoœ  ostatnio
wszyscy  u   nas   sNo  strasznie   radykalni.   Nawet  dyrektor  gimnazjum.
Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.
     Wiktor łyknNoł dżinu i powiedział frasobliwie:
     -  Żadnego  ratunku  nie  będzie.  Dlatego,  że  ci  wszyscy  kretyńscy
radykałowie i radykalni kretyni nie tylko  wierzNo  w postęp, ale na  domiar
złego ten postęp kochajNo,  wyobrażajNo sobie, że nie mogNo żyć bez postępu.
Dlatego,  że postęp  - poza  wszystkim innym - to tanie samochody,  użytkowa
elektronika i  w ogóle możnoœć robić mniej, za to zarabiać więcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony  jednNo rękNo...  to znaczy  nie  rękNo,  rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskać na hamulec, a drugNo na  gaz. Jak wyœcigowy kierowca
na zakręcie. Na hamulec - żeby nie stracić władzy nad kierownicNo, a na gaz,
żeby nie stracić szybkoœci, bo inaczej jakiœ tam demagog, entuzjasta postępu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
     - Trudno z panem dyskutować - uprzejmie powiedział Pawor.
     -  To  niech  pan  nie dyskutuje  - powiedział  Wiktor.  -  Nie  trzeba
dyskutować  - prawda  rodzi się w  dyskusji, niech jNo  szlag trafi. - Czule
pogłaskał  guz i  uzupełnił.  -  ZresztNo,  pewnie  moje poglNody  to skutek
ignorancji.  Wszyscy  uczeni  sNo zwolennikami  postępu,  a  ja  nie  jestem
uczonym. Ja po prostu jestem doœć znanym kuplecistNo.
     - A dlaczego pan przez cały czas łapie się za kark? - zapytał Pawor.
     - Jakiœ drań mi przyłożył  - powiedział Wiktor.  - Kastetem. Czy dobrze
mówię, Golem? Kastetem?
     - Moim zdaniem kastetem - powiedział Golem.  -  ZresztNo  może to  była
cegła.
     - O czym  wy  opowiadacie? - zdziwił się Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatęchłej dziurze?
     - No widzi pan - pouczajNoco powiedział  Wiktor.  -  Postęp!...  Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
     Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybiła dziewiNota
i na  sali  pojawiła  się  znana para  - młody  mężczyzna  w bardzo  silnych
okularach i jego długi jak żerdŸ współtowarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili  stojNocNo  lampę,  pokornie   rozejrzeli  się  dookoła  i  zaczęli
studiować jadłospis. Młody mężczyzna znowu przyniósł ze sobNo teczkę, teczkę
postawił na  wolne krzesło  obok siebie. Zawsze był  bardzo dobry dla swojej
teczki.  Podyktowali kelnerowi zamówienie, wyprostowali  się i  wpatrzyli  w
przestrzeń.
     Dziwna para, pomyœlał  Wiktor. ZdumiewajNoca  dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce -  jeden w ogniskowej, wtedy drugi się rozpływa i na
odwrót. Idealna niezgodnoœć. Z młodym mężczyznNo  w okularach można  by było
porozmawiać o postępie,  a  z wysokim  - nie... Ale  ja  was zaraz uzgodnię.
Jakby mi was  uzgodnić? No na przykład powiedzmy... Jakiœ tam narodowy bank,
podziemia... cement,  beton,  sygnalizacja... ten  wysoki  nabiera  numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca  się, wejœcie  do  skarbca  stoi otworem,
obaj  wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo się drzwi
sejfu i młody po łokieć zanurza się w brylantach.
     Doktor R. Kwadryga nagle się rozpłakał i złapał Wiktora za rękę.
     - Nocować - powiedział. - Do mnie. Co?
     Wiktor  niezwłocznie nalał  mu dżinu.  R.  Kwadryga  wypił,  otarł  nos
dłoniNo i kontynuował.
     - Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
     - Fontanna - to nieŸle pomyœlane - zauważył wymijajNoco  Wiktor. - A co
jeszcze?
     - Piwnica - smutnie powiedział R. Kwadryga. - Œlady. Boję się. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
     - Lepiej podaruj - zaproponował Wiktor.
     R. Kwadryga zamrugał powiekami. f
     - Kiedy szkoda - powiedział.
     - Kutwa - powiedział Wiktor z wyrzutem. - Taki byłeœ od  dziecka. Willi
mu szkoda! No to się udław swojNo willNo.
     - Ty mnie  nie kochasz  - gorzko skonstatował doktor R.  Kwadryga. -  I
nikt.
     - A pan prezydent? - agresywnie zapytał Wiktor.
     -  "Prezydent - ojciec narodu" - ożywiajNoc się powiedział R..Kwadryga.
-  Szkic  w  złotych  ramach... "Prezydent  na  pozycjach". Fragment  obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
     - I co jeszcze? - zainteresował się Wiktor.
     -  "Prezydent  z  płaszczem" - powiedział  R. Kwadryga z gotowoœciNo. -
Panneau.  Panorama.  Wiktor,  znudzony,  odkroił  kawałek  minogi  i zaczNoł
słuchać Golema.
     - A więc Pawor - mówił Golem. - Niechże się pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogę  zrobić? Sprawozdanie  panu przedłożyłem.  Pański  raport gotów
jestem podpisać. Chce się pań skarżyć na wojskowych  - niech się pan skarży.
Chce się pan skarżyć na mnie...
     - Wcale nie chcę się na pana skarżyć - odpowiedział Pawor przyciskajNoc
dłoń do piersi.
     - To niech się pan nie skarży.
     -  Ale proszę mi  coœ poradzić!  Czy  naprawdę  nic  mi  pan  nie  może
poradzić?
     - Panowie - powiedział Wiktor. - Co za nudy. Ja już sobie idę.
     Nikt nie zwrócił na niego uwagi. OdsunNoł krzesło, wstał  i czujNoc, że
jest już  bardzo  pijany,  ruszył  w  kierunku  baru. Łysy Teddy  przecierał
butelki i patrzył na Wiktora bez zainteresowania.
     - Jak zawsze? - zapytał.
     - Poczekaj - powiedział Wiktor.  -  O co to ja cię chciałem  zapytać...
Aha! Jak leci, Teddy?
     - Deszcz - krótko powiedział Teddy i nalał mu czystej.
     - Przeklęta pogoda zrobiła się w naszym mieœcie  -  powiedział Wiktor i
oparł się o ladę. - Jak na twoim barometrze?
     Teddy wsunNoł rękę pod ladę i wyjNoł "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
œciœle przylegały do błyszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
     - Beznadziejnie  -  powiedział Teddy uważnie  oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymysł. - Następnie dodał po chwili namysłu. - A w ogóle, to jeden
Bóg raczy wiedzieć, może  on już dawno się zaciNoł - który  to już  rok pada
deszcz, jak go sprawdzić?
     -  Można pojechać na  Saharę - zaproponował  Wiktor.  Teddy uœmiechnNoł
się.
     -  Œmieszne  -  powiedział.  - Ten  wasz  pan  Fawor, œmieszna  sprawa,
proponuj e mi za tę sztuczkę dwieœcie koron.
     - Pewnie po pijaku - powiedział Wiktor - poco to jemu...
     - Tak mu właœnie powiedziałem. - Teddy obrócił "pogodnik" i podniósł go
do prawego oka. - Nie  oddam -  oznajmił  kategorycznie.  - Niech  sobie sam
poszuka.  -  WsunNoł  "pogodnik"  pod ladę,  popatrzył  jak  Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomił go. - Twoja Diana przyjeżdżała.
     - Dawno? - niedbale zapytał Wiktor.
     - Jakoœ tak  około piNotej.  Wzięła skrzynkę koniaku;  Roscheper wciNoż
bankietuje, nijak nie może przestać.  Goni personel po koniak, nalana morda.
Poseł do parlamentu... Ty się o niNo nie boisz?
     Wiktor wzruszył ramionami.  Nagle zobaczył Dianę  obok siebie. Pojawiła
się przy  barze  w mokrym  płaszczu  deszczowym  z  odrzuconym kapturem, nie
patrzyła  w  stronę  Wiktora,  widział  tylko  jej profil  i  myœlał,  że ze
wszystkich kobiet, które znał do tej  pory, ta  jest najpiękniejsza i że już
nigdy więcej nie będzie takiej miał. Diana stała oparta o  ladę baru i twarz
miała bardzo bladNo  i bardzo obojętnNo i  była  najpiękniejsza - wszystko w
niej  było piękne. Zawsze.  I  kiedy płakała, i kiedy się œmiała, kiedy  się
złoœciła, kiedy  było jej wszystko jedno,  i nawet wtedy, kiedy marzła a już
szczególnie - kiedy na niNo nachodziło.. . Ale się zalałem,  pomyœlał Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNoł dolnNo wargę
i chuchnNoł sobie pod nos. Nic nie poczuł.
     - Drogi sNo mokre, œliskie - mówił Teddy. - Mgła... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
     -  Roscheper   jest   impotentem   -  powiedział   Wiktor  nTachinalnie
przełykajNoc wódkę.
     - Ona ci tak powiedziała?
     - Przestań Teddy - powiedział Wiktor. - Odczep się.
     Teddy  popatrzył  na niego uważnie,  potem  westchnNoł,  odchrzNoknNoł,
przysiadł  na piętach, poszukał czegoœ  pod ladNo  i postawił przed Wiktorem
buteleczkę  z amoniakiem  i napoczętNo  paczkę  herbaty. Wiktor spojrzał  na
zegarek  a potem  przyglNodał się,  jak  Teddy niespiesznie  bierze  czystNo
szklankę, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNoż
równie  niespiesznie  miesza  szklanNo  pałeczkNo.  Potem podsunNoł szklankę
Wiktorowi. Wiktor wypił, powstrzymał oddech i skrzywił się. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzył w  mózg i rozlał  się gdzieœ  za
gałkami oczu. Wiktor wciNognNoł nosem powietrze, które nagle stało się zimne
nie do zniesienia i zanurzył palce w paczce z herbatNo...
     - Dobra, Teddy - powiedział. - Dziękuję. Zapisz na mój rachunek  co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. Idę.
     Starannie przeżuwajNoc listki herbaty wrócił do swojego  stolika. Młody
mężczyzna w okularach ze swoim długim współtowarzyszem spiesznie pochłaniali
kolację.  Stała przed  nimi  jedna  jedyna  butelka  -  z  miejscowNo  wodNo
mineralnNo.  Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie  i grali w
koœci, a doktor R. Kwadryga objNoł  rozczochranNo głowę rękami i  monotonnie
mamrotał: "Legia Wolnoœci opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczęœliwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent  - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
     - Idę - powiedział Wiktor.
     - Szkoda - powiedział Golem. - Ale życzę szczęœcia.
     -  Pozdrowienia dla  Roschepera  - powiedział Pawor puszczajNoc perskie
oko.
     - "Poseł  do  parlamentu Roscheper  Nant" - ożywił  się R.  Kwadryga. -
Portret.  Niedrogo.  Do  pasa.  Wiktor  wziNoł  swojNo  zapalniczkę,  paczkę
papierosów i poszedł do wyjœcia. Za jego plecami doktor R.
     Kwadryga jasnym głosem, oœwiadczył: "Uważam panowie że czas, abyœmy się
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor  honoris causa,  ale  na  przykład  pana
sobie nie przypominam..."  W  drzwiach  Wiktor zderzył się z grubym trenerem
drużyny piłki  nożnej "Bracia w  sapiencji". Trener  był  bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszedł Wiktorowi z drogi.

     *

     Autobus zatrzymał się i kierowca powiedział:
     - Jesteœmy na miejscu
     -  Sanatorium?  -  zapytał  Wiktor. Na  zewnNotrz  była mgła, gęsta jak
mleko. Pochłaniała œwiatło reflektorów i nic nie było widać.
     -  Sanatorium,  sanatorium - wymruczał kierowca  zapalajNoc  papierosa.
Wiktor podszedł pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedział.
     - Co za mgła! Nić nie widzę.
     - Poradzi pan sobie - obojętnie obiecał kierowca i splunNoł przez okno.
-  Też sobie znaleŸli miejsce  na  sanatorium.  W  dzień - mgła, wieczorem -
mgła. . .
     - Szczęœliwej drogi - powiedział Wiktor.
     Kierowca nie odpowiedział. Silnik  zawył i olbrzymi pusty autobus, cały
przeszklony,  oœwietlony  od  œrodka   jak  zamknięty  na  noc  supermarket,
zawrócił, od  razu  przemienił  się w plamę  mętnego œwiatła  i  odjechał  z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc dłońmi po siatce ogrodzenia
znalazł bramę  i na oœlep ruszył alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywykły do
ciemnoœci,  niezbyt  wyraŸnie  widział  przed sobNo oœwietlone  okna prawego
skrzydła  i  jakNoœ  szczególnie głębokNo ciemnoœć na miejscu  lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni całym dniem  na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby  przez watę, przenikały  normalne  dŸwięki  - grał adapter,  brzęczały
naczynia, ktoœ  ochryple  wrzeszczał. Wiktor  szedł,  starajNoc  się trzymać
œrodka piaszczystej alejki,  żeby nie wpaœć na jakNoœ gipsowNo wazę. Butelkę
z dżinem troskliwie tulił  do piersi i  był bardzo ostrożny, niemniej jednak
potknNoł się o coœ miękkiego i parę kroków przespacerował się na czworakach.
Za  plecami  ktoœ ospale i  sennie zaklNoł,  że niby  należałoby  poœwiecić.
Wiktor wymacał w  mroku upuszczonNo butelkę, znowu przytulił jNo do piersi i
poszedł dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rękę... Po chwili zderzył się
z  samochodem, po  omacku ominNoł go i wpadł na następny. Do diabła, tu jest
całe  stado samochodów. Wiktor  przeklinajNoc błNokał  się wœród nich  jak w
labiryncie i  długo nie mógł dotrzeć  do niewyraŸnych œwiateł oznaczajNocych
wejœcie  do  budynku. Gładkie boki samochodów  były  wilgotne od  skroplonej
mgły. Gdzieœ obok ktoœ chichotał i próbował się wyrwać.
     Tym razem w westybulu było pusto, nikt trzęsNoc tłustym zadem nie bawił
się w  chowanego, ani w  komórki  do wynajęcia,  nikt nie  spał  w fotelach.
Wszędzie  poniewierały się stłamszone  płaszcze, a jakiœ dowcipniœ  powiesił
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszedł na pierwsze  piętro.
Grzmiała muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentów
posła  do  parlamentu  były  otwarte,  dolatywały  stamtNod  tłuste  zapachy
jedzenia, - papierosów  i zgrzanych ciał. Wiktor skręcił  w lewo, zapukał do
pokoju Diany.  Nikt się nie odezwał.  Drzwi  były  zamknięte, klucz  tkwił w
zamku. Wiktor  wszedł, zapalił  œwiatło i postawił butelkę  na stoliku  obok
telefonu. Usłyszał czyjeœ  kroki, wyjrzał więc  na korytarz. Długim i pewnym
krokiem  oddalał się  rosły mężczyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
podeœcie  zatrzymał się  przed  lustrem ,  uniósł głowę  i  poprawił  krawat
(Wiktor  zdNożył  zauważyć smagły, orli profil  i ostry podbródek),  a potem
zaszła w nim  jakaœ  zmiana  - przygarbił się - jakby przekrzywił  na bok  i
obrzydliwie kręcNoc biodrami znikł w  jakichœ otwartych  drzwiach. Chłystek,
niepewnie pomyœlał  Wiktor.  Puszczał gdzieœ pawia...  Spojrzał  w lewo. Tam
było ciemno.
     ZdjNoł  płaszcz,  zamknNoł pokój i poszedł szukać  Diany. Trzeba będzie
zajrzeć do Roschepera, pomyœlał. Bo gdzie jeszcze ona może być?
     Roscheper  zajmował  trzy sale.  W  pierwsze j,  niedawno  odbywało się
żarcie. Na stołach przykrytych  za  - œwinionymi  obrusami walały się brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomięte serwetki i  nikogo nie  było,  jeœli
nie liczyć samotnej, spoconej łysiny chrapiNocej w półmisku z galaretNo.
     SNosiednia sala była tak zadymiona, że można było powiesić siekierę. Na
gigantycznym łożu  Roschepera skakały półnagie nietutejsze panienki. Grały w
jakNoœ dziwnNo grę z apoplektycznie purpurowym  panem burmistrzem, który rył
w nich  jak œwinia w  żołędziach i również skakał chrzNokajNoc ze szczęœcia.
Byli także  obecni:  pan  policmajster  bez  płaszcza,  pan sędzia  grodzki,
któremu  oczy  wyłaziły  z  orbit  na  skutek   nerwowej  zadyszki  i  jakaœ
nieznajoma, ruchliwa osobistoœć  w liliowych  barwach. Ta  trójka z  zapałem
grała w dziecinny bilard stojNocy na toaletce,  a w kNocie, oparty o œcianę,
siedział szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony  w utytłany galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z  kretyńskim uœmiechem na wargach. Wiktor  zamierzał już
odejœć, kiedy ktoœ złapał go  za nogawkę spodni. Spojrzał w dół i odskoczył.
Pod nim  stał  na czworakach poseł do  parlamentu,  kawaler  orderów,  autor
słynnego  projektu  zarybienia Kitchiganskich  zbiorników wodnych  Roscheper
Nant.
     - Chcę się bawić w koniki - proszNoco  zabeczał Roscheper. - Baw się ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyraŸniej był niepoczytalny.
     Wiktor  delikatnie  się  uwolnił  i zajrzał do ostatniej  sali.  I  tam
zobaczył  Dianę. W  pierwszej  chwili nie  zrozumiał,  że to Diana,  a potem
kwaœno pomyœlał:  bardzo przyjemnie!  Było tu  pełno ludzi, jacyœ  pobieżnie
znajomi mężczyŸni i kobiety, wszyscy  stali  kołem i klaskali  w dłonie, a w
œrodku koła tańczyła  Diana z  tym  właœnie  żółtym chłystkiem, właœcicielem
orlego  profilu. Oczy jej  płonęły, płonęły policzki,  włosy  powiewały  nad
ramionami i nawet diabeł nie był jej straszny. Orli profil bardzo starał się
być na poziomie, dorównać.
     Dziwne, pomyœlał Wiktor.  O co chodzi?...  Coœ tu było  nie tak. Tańczy
dobrze,  no, po  prostu wspaniale  tańczy. Jak nauczyciel tańca. Nie tańczy,
ale pokazuje jak należy tańczyć... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeń
na  egzaminie.  Strasznie  zależy  mu  na  piNotce... Nie, nie  to.  Słuchaj
kochany, przecież ty tańczysz  z DianNo! Czy tego nie  widzisz?  Wiktor  jak
zwykle  uruchomił  wyobraŸnię. Aktor  tańczy  na  scenie,  wszystko  dobrze,
wszystko pięknie, wszystko idzie jak należy,  nikt się  nie  sypie, a w domu
nieszczęœcie...  nie, wcale niekoniecznie nieszczęœcie,  zwyczajnie czekajNo
na  jego powrót,  a  on  również  czeka,  kiedy  spadnie kurtyna  i  zgasnNo
œwiatła...  i  nawet  wcale  nie  aktor, tylko  postronny człowiek  udajNocy
aktora, który  sam gra już bardzo postronnego człowieka... Czyżby Diana tego
nie  czuła? Przecież to fałsz. Manekin. Ani,  odrobiny bliskoœci,  ani krzty
pokusy, ani cienia pożNodania... Coœ do siebie mówiNo i nie sposób zrozumieć
- co. Nie  spocił  się pan? Tak,  czytałem i to  nawet  dwa  razy... I wtedy
zobaczył, że Diana biegnie  do niego roztrNocajNoc goœci. - ChodŸ tańczyć! -
krzyczała z daleka.
     Ktoœ zagrodził jej drogę, ktoœ złapał za rękaw, wyrwała się œmiejNoc, a
Wiktor  wciNoż   szukał  oczami  żółtoskórego,  nie  mógł  znaleŸć   i  czul
nieprzyjemny niepokój.
     Diana podbiegła do niego, schwyciła za rękaw i wciNognęła w koło.
     - ChodŸ, chodŸ! Tu sNo sami  swoi - pijaczyny, łajdaczyny, sukinsyny...
Pokaż im jak się to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
     WciNognęła  go do  œrodka,  ktoœ w tłumie wrzasnNoł "Niech żyje  pisarz
Baniew!".  Adapter,  który zamilkł na chwilę,  znowu zagrzmiał i zaszczekał,
Diana przywarła do Wiktora, potem odskoczyła, pachniało od niej perfumami  i
winem, była cała  rozpalona i Wiktor nic już teraz nie widział  - oprócz jej
ożywionej przeœlicznej twarzy i rozwianych włosów.
     - Tańcz! - krzyknęła i zaczęła tańczyć. - Zuch jesteœ, że przyjechałeœ.
     - Tak. Tak.
     - Po co jesteœ trzeŸwy? Zawsze jesteœ trzeŸwy, kiedy nie trzeba.
     - Jeszcze będę pijany.
     - Dzisiaj jesteœ mi potrzebny pijany.
     - Będę.
     - Żeby  robić  z tobNo,  co  będę chciała. Nie ty ze mnNo,  tylko ja  z
tobNo.
     - Tak.
     Œmiała się zadowolona i oboje  tańczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie myœlNoc. Jak we œnie,.  Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz była -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KtórNo Naszło... Dookoła klaskali w dłonie, coœ
pokrzykiwali, jeszcze ktoœ próbował tańczyć, Wiktor odepchnNoł go,  żeby nie
przeszkadzał, a Roscheper przeciNogle krzyczał "O mój biedny, pijany ludu!"
     - On jest impotentem?
     - Ja myœlę. Przecież go kNopię.
     - No i jak?
     - Absolutnie.
     - O  mój  biedny,  pijany ludu!  - jęczał Roscheper. -  ChodŸmy stNod -
powiedział Wiktor.
     WziNoł  jNo za rękę  i poprowadził. Pijaczyny i  sukinsyny rozstępowali
się przed nimi œmierdzNoc czosnkiem i  spirytusem, a w drzwiach zagrodził im
drogę wielkousty  młokos o rumianych policzkach,  powiedział coœ chamskiego,
œwierzbiły go pięœci, ale  Wiktor powiedział mu "PóŸniej, póŸniej" i  młokos
znikł. TrzymajNoc się za ręce przebiegli pustym korytarzem, następnie Wiktor
nie  wypuszczajNoc  jej  ręki  otworzył  drzwi,  nie wypuszczajNoc  jej ręki
zamknNoł  drzwi  od œrodka  i  było  gorNoco,  zrobiło  się  gorNoco nie  do
wytrzymania,  duszno i pokój na poczNotku był  wielki i przestronny, a potem
stał  się  wNoski  i ciasny,  wtedy Wiktor wstał  i  otworzył  okno,  czarne
wilgotne powietrze  obmyło jego  pierœ i ramiona. Wrócił do łóżka, namacał w
ciemnoœciach  butelkę  z dżinem, napił się  i  oddał jNo Dianie.  Potem  się
położył i znowu z lewej  płynęło zimne powietrze, a  z prawej było  gorNoce,
jedwabiste i czułe. Teraz słyszał, że pijaństwo trwa nadal - goœcie œpiewali
chórem.
     - To na długo? - zapytał.
     - Co? - zapytała sennie Diana.
     - Długo oni będNo wyć?
     - Nie wiem.  Co nas to obchodzi? - odwróciła się  na bok  i  przytuliła
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskarżyła się.
     Pokręcili się włażNoc pod kołdrę.
     - Nie œpij - powiedział Wiktor.
     - Aha - wymamrotała Diana.
     - Dobrze ci?
     - Aha.
     - A jeœli za ucho?
     - Aha... przestań, boli.
     - Słuchaj, może mógłbym pomieszkać tu przez tydzień?
     - Mógłbyœ.
     - A gdzie?
     - Teraz chcę spać. Daj pospać biednej, pijanej kobiecie.
     Wiktor zamilkł i leżał bez  ruchu. Diana już spała. Właœnie tak zrobić,
pomyœlał.  Tu  będzie  dobrze  i spokojnie.  Tylko nie wieczorem. A  może  i
wieczorem. Nie będzie chyba  chlał przez wszystkie  wieczory, przecież  musi
się leczyć... Pobędę tu ze trzy, cztery dni... pięć, szeœć... i trzeba mniej
pić,  wcale nie  pić i popracować...  bardzo dawno  nie  pracowałem...  Żeby
zaczNoć pracować, trzeba zdrowo się wynudzić, żeby już na nic poza tym nie -
mieć ochoty... DrgnNoł, zasypiajNoc.  A w  sprawie  Irmy... W  sprawie  Irmy
napiszę do Roc-Tusowa, oto co zrobię. Żeby tylko Roc-Tusow nie stchórzył, to
tchórz. Jest mi winien dziewięćset  koron... Kiedy mowa o  panu prezydencie,
wszystko to  nie ma znaczenia, wszyscy stajemy  się tchórzami. Dlaczego  tak
się boimy? Czego  właœciwie się boimy? Boimy się zmian. Nie będzie można iœć
do  knajpy  dla pisarzy,  żeby  golnNoć  kielicha...  portier przestanie się
kłaniać...  w ogóle nie  będzie  portiera, sam będziesz portierem.  Kiepsko,
jeœli do kopalni... to  rzeczywiœcie kiepsko... Ale  tak bywa bardzo rzadko,
nie  te czasy... obyczaje złagodniały... Sto razy o tym myœlałem i sto  razy
dochodziłem do wniosku, że nie ma się czego bać, a wszystko  jedno się boję.
Dlatego, że to chamska siła, pomyœlał.  To  bardzo straszne, jeœli przeciwko
tobie  jest  bezmyœlna,  œwińska,  szczeciniasta  siła  nie  poddajNoca  się
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie będzie...
     ZdrzemnNoł się i znowu się obudził, dlatego że pod otwartym oknem jacyœ
głoœno rozmawiali i rżeli niczym zwierzęta. Zatrzeszczały krzaki.
     - Nie  mogę ich sadzać -  powiedział pijany głos  policmajstra - nie ma
takiego prawa...
     - Będzie - powiedział głos Roschepera. - Jestem posłem, czy nie?
     -  A czy jest takie prawo, żeby  tuż za  miastem - rozsadnik  zarazy? -
zaryczał burmistrz.
     - Będzie! - z uporem powiedział Roscheper.
     - Oni  nie sNo zaraŸliwi - zabeczał falsetem dyrektor gimnazjum.  - Mam
na myœli, że w sensie medycznym...
     - Ej, gimnazjum - powiedział Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNoć.
     -  A  czy jest  takie  prawo, żeby rujnować uczciwych  ludzi? - ryknNoł
burmistrz. - Żeby rujnować, jest takie prawo?
     - A ja  ci mówię,  że będzie! - powiedział Roscheper. -  Jestem posłem,
czy nie? Czym by tu w nich rzucić? - pomyœlał Wiktor.
     - Roscheper! -  powiedział policmajster. - Jesteœ moim przyjacielem? Ja
cię,  draniu,  na  rękach nosiłem.  Ja cię, draniu,  wybierałem.  A teraz te
zarazy łażNo po mieœcie, a ja nic nie mogę. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
     - Będzie - powiedział Roscheper. - Ja ci mówię, że będzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
     - Moralnej! - wtrNocił dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
     -  Co?...  W  zwiNozku  mówię...  z  zatruciem  atmosfery  i  z  powodu
niedostatecznego  obrybienia  przylegajNocych  zbiorników wodnych...  zarazę
zlikwidować i zorganizować w odległym miejscu. Tak będzie dobrze?
     - Niechże cię ucałuję - powiedział policmajster.
     - Zuch - powiedział burmistrz. - Masz łeb. Toijacię...
     -   Drobnostka  -  powiedział  Roscheper.   -  Dlamnie  to  głupstwo...
Zaœpiewamy? Nie, nie mam ochoty. ChodŸmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
     - Słusznie. Po kielonku - i do domu.
     Znowu zaszeleœciły krzaki, Roscheper powiedział już gdzieœ daleko  "Ej,
gimnazjum  zapomniałeœ  sobie zapiNoć!" i  pod oknem  zapadła cisza.  Wiktor
znowu zadrzemał, obejrzał jakiœ  nieznaczNocy sen, a potem zadzwonił dzwonek
telefonu.
     - Tak - powiedziała ochrypłe Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnęła. - To
nic, nic, słucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem był zadowolony... Co?
     Rozmawiała  leżNoc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i  nagle  poczuł
jak stężało jej ciało.
     -  Dziwne -  powiedziała.  - Dobrze, zaraz  zobaczę...  Tak...  Dobrze,
powiem  mu. Odłożyła słuchawkę,  przelazła  przez Wiktora  i zapaliła nocnNo
lampkę.
     - Co się stało? - sennie zapytał Wiktor.
     - Nic. Œpij, ja zaraz wrócę.
     Przez  przymrużone powieki patrzył,  jak  zbiera rozrzuconNo bieliznę i
jej twarz była taka poważna, że się zaniepokoił. Szybko ubrała się i wyszła,
po  drodze  już   obciNogajNoc   sukienkę.   Roscheper   zasłabł,   pomyœlał
nasłuchujNoc.  Zachlał się,  stary baran. W  ogromnym budynku  było cicho  i
Wiktor wyraŸnie słyszał  kroki Diany  na korytarzu, ale poszła nie  na prawo
jak  oczekiwał,  tylko  na  lewo. Potem  skrzypnęły drzwi  i  kroki ucichły.
Odwrócił się na bok i spróbował z powrotem zasnNoć, ale sen nie przychodził.
Zrozumiał,  że  czeka  na Dianę  i nie  zaœnie, póki ona nie wróci. Usiadł i
zapalił. Guz  na  karku znowu zaczNoł pulsować i Wiktor  się skrzywił. Diana
nie wracała.  Nie  wiadomo  dlaczego  przypomniał  sobie  tancerza  z  orlim
profilem. A ten  co maŸ tym wspólnego? - pomyœlał Wiktor. Artysta, który gra
innego  artystę,  który  gra trzeciego. Aha, więc to  o  to  chodzi,  tamten
wyszedł właœnie  z  lewej strony, stamtNod dokNod  poszła  Diana. Doszedł do
podestu i przeistoczył się w chłystka. Najpierw grał lwa salonowego, a potem
zaczNoł grać nonszalanckiego dandysa...  Wiktor znowu  zaczNoł nadsłuchiwać.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy œpiNo... ktoœ chrapie... Potem znowu skrzypnęły
drzwi  i zaczęły zbliżać się kroki. Weszła Diana i twarz  miała nadal bardzo
poważnNo. Nic się  nie skończyło,  przeciwnie. Diana podeszła do  telefonu i
wykręciła numer.
     - Nie ma go - powiedziała. - Nie,  nie, wyszedł... Ja też... - Nic  nie
szkodzi, co też pan. Dobrej nocy.
     Odłożyła  słuchawkę, chwilę stała patrzNoc  w ciemnoœć za oknem a potem
usiadła  na łóżku obok Wiktora. W ręku  trzymała  okrNogłNo latarkę.  Wiktor
zapalił  papierosa  i  podał  jej. Paliła w  milczeniu  myœlNoc  o  czymœ ze
skupieniem, a potem zapytała.
     - Kiedy zasnNołeœ?
     - Nie wiem, trudno powiedzieć.
     - Ale już pomnie?
     - Tak.
     Odwróciła się do niego.
     - Nic nie słyszałeœ? Jakiejœ awantury, bójki?
     -  Nie  -  powiedział  Wiktor.  - Moim  zdaniem  wszystko  było  bardzo
spokojnie. Najpierw  œpiewali, potem Roscheper  z  kumplami odlewał się  pod
naszym oknem, a potem zasnNołem. ZresztNo zamierzali już jechać do domów.
     Diana wyrzuciła papierosa za okno i wstała.
     - Ubieraj się - powiedziała.
     Wiktor  uœmiechnNoł się i wyciNognNoł  rękę  po slipy. Słucham i jestem
posłuszny, pomyœlał.  To  œwietna rzecz - posłuszeństwo. Tylko  nie trzeba o
nic pytać. Zapytał:
     - Pojedziemy, czy pójdziemy?
     - Co... Najpierw pójdziemy, a potem się zobaczy.
     - Ktoœ zginNoł?
     - Zdaje się.
     - Roscheper?
     Nagle   poczuł   na   sobie  jej   spojrzenie.   Patrzyła  na  niego  z
powNotpiewaniem. Trochę już żałowała, że zabiera go ze  sobNo. Pytała siebie
- a kto to właœciwie taki, żeby go ze sobNo zabierać?
     - Jestem gotów - powiedział Wiktor.
     CiNogle jeszcze nie była pewna; w zadumie bawiła się latarkNo.
     - No dobra... w takim  razie chodŸmy - powiedziała, nie ruszajNoc się z
miejsca.
     - Może oderwać  nogę od krzesła? - zaproponował Wiktor - albo powiedzmy
od łóżka... Diana ocknęła się.
     - .Nie.  Noga jest do  niczego.  - Wysunęła  szufladę  biurka i  wyjęła
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedziała. .
     Wiktor  w pierwszej  chwili  przeraził  się,  ale okazało  się,  że  to
małokalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
     - Daj mi naboje - powiedział.
     Popatrzyła na niego nic nie rozumiejNoc,  potem spojrzała na pistolet i
powiedziała.
     - Nie. Naboje nie będNo ci potrzebne. Idziemy.
     Wiktor wzruszył  ramionami i  wsunNoł  pistolet do kieszeni.  Zeszli do
westybulu  i  wyszli  przed  dom.  Mgła  zrzedła, siNopił  wNotły  deszczyk.
Samochodów  przed domem nie  było. Diana skręciła w alejkę między krzakami i
zaœwieciła  latarkNo.  Idiotyczna   sytuacja,  pomyœlał   Wiktor.   Okropnie
chciałbym zapytać, o co chodzi, a  zapytać nie wolno. Dobrze byłoby wymyœleć
jak zapytać. Jakoœ  tak  podchwytliwie.  Nie zapytać - tylko  ot  tak  sobie
rzucić  uwagę z  pytaniem w podtekœcie. Może trzeba będzie się bić? Nie chce
mi się. Dzisiaj mi się  nie chce. Walnę kolbNo. Od razu między oczy... a jak
tam mój guz? Guz był  na miejscu i pobolewał. Dziwne jednakże sNo obowiNozki
siostry  miłosierdzia w  tym sanatorium...  A przecież  zawsze  uważałem, że
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie pięć
dni... Co  za wilgoć, trzeba  było sobie golnNoć przed wyjœciem.  Jak  tylko
wrócę, zaraz sobie golnę.."Dobry jestem, pomyœlał. Żadnych pytań. Słucham  i
jestem posłuszny.
     Obeszli skrzydło budynku, przedarli się przez krzaki bzu i znaleŸli się
przed ogrodzeniem. Diana  poœwieciła. Jednego żelaznego  pręta  w ogrodzeniu
brakowało.
     - Wiktor - powiedziała niegłoœno Diana. - Teraz pójdziemy  œcieżkNo. Ty
będziesz szedł z tyłu. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumiałeœ?
     - Zrozumiałem - pokornie powiedział Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
     Diana przelazła  pierwsza  i  poœwieciła Wiktorowi. Potem  bardzo wolno
szli pod górę. To było wschodnie zbocze wzgórza, na którym stało sanatorium.
Wokół szumiały pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana się poœlizgnęła i
Wiktor ledwie zdNożył  złapać jNo  za  ramiona. Niecierpliwie  wyrwała się i
szła  dalej. Co chwila powtarzała: "Patrz pod nogi... Trzymaj  się za mnNo".
Wiktor posłusznie patrzył  w dół na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
kręgu.  PoczNotkowo wciNoż  oczekiwał  ciosu w potylicę, prosto w  guz, albo
czegoœ w tym rodzaju, ale potem zdecydował - raczej  nie. Nic do niczego nie
pasowało.  Po  prostu, najpewniej zwiał jakiœ  œwir - na przykład  Roscheper
dostał  delirium  tremens  i  trzeba  go  będzie  doprowadzić  z   powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
     Diana nagle przystanęła i coœ powiedziała, ale jej słowa nie dotarły do
œwiadomoœci Wiktora, ponieważ  nieomal w tej  samej sekundzie  zobaczył obok
œcieżki czyjeœ błyszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uważnie spod
mokrego, wypukłego czoła - tylko  czoło i oczy, i  nic więcej, ani warg, ani
nosa,  ani  ciała  -  nic.  Wilgotna  mokra  ciemnoœć  i  w  kręgu œwiatła -
błyszczNoce oczy i nienaturalnie białe czoło.
     -  Œcierwa  -   powiedziała  Diana  œciœniętym  głosem.  -  Wiedziałam.
Zezwierzęcone œcierwa.
     Padła na kolana, promień  latarki zeœlizgnNoł się wzdłuż czarnego ciała
i Wiktor zobaczył jakieœ lœniNoce półkoliste  żelazo, łańcuch  w  trawie,  a
Diana  rozkazała "Szybciej  Wiktor", a on  przysiadł  obok niej na  pięty  i
dopiero wtedy zrozumiał,  że  to potrzask, a w  potrzasku - noga  człowieka.
OburNocz wczepił się w żelazne  szczęki, spróbował rozerwać je, poddały  się
ledwie,   ledwie  i  znowu  zatrzasnęły.  "Idiota!  -  krzyknęła   Diana.  -
Pistoletem!"  ZacisnNoł  zęby,  złapał  wygodniej, napiNoł  muskuły tak,  że
zachrzęœciło i szczęki się rozwarły. "WyciNogaj" - powiedział ochryple. Noga
znikła,  żelazne półkola znowu się  zwarły i  zacisnęły mu palce. "Potrzymaj
latarkę"  - powiedziała Diana.  "Nie  mogę  - odpowiedział. - Złapałem  się.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklęła, wsadziła mu rękę  do kieszeni.
Wiktor znowu  otworzył  potrzask,  Diana  wstawiła  kolbę  pistoletu  między
szczęki i wtedy się uwolnił.
     - Potrzymaj latarkę - powtórzyła Diana - a ja zobaczę co z nogNo.
     -  Koœć  jest zgruchotana  -  powiedział z  ciemnoœci  napięty głos.  -
Zanieœcie mnie do sanatorium i wezwijcie samochód.
     - Słusznie - powiedziała Diana. - Wiktor, daj mi latarkę i podnieœ go.
     Poœwieciła.  Człowiek siedział  na  tym  samym miejscu  oparty  o  pień
drzewa. DolnNo połowę  jego twarzy  zasłaniała czarna  przepaska. Okularnik,
pomyœlał Wiktor. Mokrzak. SkNod on się tutaj wziNoł?
     - Bierz go - niecierpliwie powiedziała Diana. - Na plecy.
     - Zaraz -  odpowiedział.  Przypomniał  sobie  żółte  kręgi  wokół oczu.
ŻołNodek  podszedł mu  do  gardła. - Zaraz... -  przysiadł  obok  mokrzaka i
odwrócił się do niego plecami - proszę mnie objNoć za szyję - powiedział.
     Mokrzak okazał się  chudy i lekki. Nie ruszał się  i  nawet można  było
sNodzić, że nie oddycha. Nie  jęczał, kiedy  Wiktor się poœlizgnNoł, ale  za
każdym razem jego ciałem wstrzNosał skurcz.  Œcieżka  była znacznie bardziej
stroma  niż Wiktor przypuszczał  i  kiedy  dotarli do ogrodzenia był  nieŸle
zasapany. Trudno było  przecisnNoć mokrzaka przez dziurę  w  ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radę.
     - DokNod go teraz? - zapytał Wiktor, kiedy podeszli do wejœcia.
     - Na razie do holu - odpowiedziała Diana.
     - Nie  trzeba  - tym samym pełnym wysiłku  głosem powiedział mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
     - Przecież pada deszcz - zdziwił się Wiktor.
     - Niech pan tyle nie gada - powiedział mokrzak. - Zostaję tutaj.
     Wiktor zmilczał i zaczai wchodzić po stopniach.
     - Zostaw go - po wiedział a Diana. Wiktor zatrzymał się.
     - Co do diabła - powiedział - przecież pada deszcz.
     - Niech  pan się nie  wygłupia - powiedział mokrzak.  -  Proszę mnie...
zostawić tu... Wiktor bez słowa, przeskakujNoc przez trzy stopnie,  podszedł
do drzwi i wszedł do holu.
     - Kretyn - cicho powiedział mokrzak i głowa opadła mu na ramię Wiktora.
     - Bałwan - powiedziała Diana doganiajNoc Wiktora i łapiNoc go za rękaw.
-  Zabijesz   go,  idioto!  Natychmiast  wynieœ  go  i   połóż  na  deszczu!
Natychmiast, słyszysz? No, czego stoisz? .
     - Wszyscyœcie tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedział Wiktor.
     Zawrócił, kopnNoł drzwi nogNo i wyszedł  przed dom.  Deszcz jakby tylko
na to czekał. Dopiero co siNopił leniwie, a teraz  nagle lunNoł jak z cebra.
Mokrzak jęknNoł cichutko, podniósł głowę i nagle zaczNoł szybko,
     szybko   oddychać  jak  po   biegu.   Wiktor  wciNoż  jeszcze  zwlekał,
instynktownie rozglNodajNoc się w poszukiwaniu jakiejœ osłony.
     - Niech mnie pan położy - powiedział mokrzak.
     - W kałużę? - gorzko i jadowicie zapytał Wiktor.
     - To bez znaczenia... niech pan kładzie.
     Wiktor ostrożnie  położył  go na ceramiczne kafelki  przed wejœciem,  a
mokrzak od  razu wyciNognNoł  się i rozkrzyżował  ręce. Jego prawa noga była
nienaturalnie wykręcona, ogonfne  czoło w œwietle nocnej lampy  wydawało się
sinawobiałe. Wiktor usiadł obok na  schodku.  Miał ogromnNo ochotę wrócić do
holu, ale  to było niemożliwe  -  zostawić  rannego  na  deszczu,  a  Samemu
schronić się w cieple.  Ile razy nazwano mnie dzisiaj  głupcem?  - pomyœlał,
ocierajNoc twarz  dłoniNo.  Oj. dużo razy.  I zdaje się, jest w  tym  trochę
prawdy,  ponieważ głupiec,  czyli  bałwan,  a także kretyn i  tak  dalej, to
ignorant  upierajNocy  się  przy swojej  ignorancji.  A  przecież,  jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzył i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomyœlał. Tak, właœciwie raczej mokrzak niż  okularnik.
Ale jak też trafił w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo kłopoty. Oni majNo kłopoty, i ja mam przez nich kłopoty...
     W holu Diana rozmawiała przez telefon. Wiktor przysłuchał się:
     -  Noga!...  Tak,  zgruchotane  koœci... Dobrze...  W  porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
     Przez szklane drzwi Wiktor  zobaczył, że odwiesiła słuchawkę i pobiegła
schodami na górę. Zaczęły się jakieœ nieprzyjemnoœci  z mokrzakami  w naszym
mieœcie.  Coœ  się  wokół  nich  dzieje.  Jakby   nagle  zaczęli   wszystkim
przeszkadzać, nawet  dyrektorowi gimnazjum.  Nawet  Loli, przypomniał  sobie
nagle.  Zdaje  się, że też coœ  o nich wspomniała...  Spojrzał  na mokrzaka.
Mokrzak patrzył na niego.
     - Jak pan się czuje? - zapytał Wiktor. Mokrzak milczał.
     -  Może panu czegoœ trzeba?  - zapytał Wiktor podnoszNoc głos. - Trochę
dżinu?
     - Niech pan się nie drze - powiedział mokrzak. - Słyszę.
     - Boli? - zapytał Wiktor współczujNoco.
     - A jak pan myœli?
     WyjNotkowo nieprzyjemny człowiek, pomyœlał Wiktor. ZresztNo Bóg z nim -
widzę go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
     -  To  nic... -  rzekł. -  Jeszcze tylko  kilka minut.  Zaraz  po  pana
przyjadNo.
     Mokrzak nic nie odpowiedział,  jego czoło  pokryły  bruzdy,  przymknNoł
oczy.  Przypominał teraz  trupa - płaski, nieruchomy  pod ulewnym  deszczem.
Wybiegła Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiadła obok  i zaczęła coœ robić
z   poharatanNo  nogNo.  Mokrzak  cicho  krzyknNoł,  ale  Diana  nie  mówiła
uspokajajNocych słów jak zwykle  w takich wypadkach  lekarze.  "Pomóc ci?" -
zapytał  Wiktor. Diana  nie odpowiedziała. Wstał, wtedy  Diana  nie unoszNoc
głowy powiedziała: "Poczekaj, nie odchodŸ".
     - Nigdzie nie idę - odparł Wiktor. Patrzył jak zręcznie zakłada szynę.
     - Będziesz jeszcze potrzebny - powiedziała Diana.
     - Nigdzie nie idę, - powtórzył Wiktor.
     Potem gdzieœ za zasłonNo deszczu zawarczał silnik, błysnęły reflektory.
Wiktor zobaczył  jeepa,  który ostrożnie skręcał w bramę.  Jeep podjechał do
wejœcia i  niezgrabnie  wyładował się z niego  Jul Golem w swoim niezgrabnym
płaszczu.  Wszedł po  schodkach, pochylił się nad mokrzakiem i  wziNoł go za
rękę. Mokrzak powiedział głucho:
     - Żadnych zastrzyków.
     -  Dobra  - powiedział  Golem  i spojrzał  na Wiktora.  - Niech go  pan
podniesie.
     Wiktor wziNoł mokrzaka na ręce i zaniósł go  do jeepa. Golem wyprzedził
go, otworzył drzwi i wsiadł do œrodka.
     - Niech pan go  daj e  tutaj - powiedział z ciemnoœci. - Nie, nogami do
przodu... Œmielej... Przytrzymać za ramiona...
     Sapał  i krzNotał się  w samochodzie.  Mokrzak znowu  krzyknNoł i Golem
powiedział coœ  niezrozumiałego,  coœ w  rodzaju "Szeœć  kNotów  na szyi..."
Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał Dianę:
     - Dzwoniłaœ do nich?
     - Nie - powiedziała Diana. - Zadzwonić?
     - Teraz  już  nie  warto  -  powiedział  Golem -  bo  inaczej  wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo.
     - No, to idziemy - powiedziała Diana.
     - Płyniemy - poprawił jNo  Wiktor. Teraz, kiedy wszystko się skończyło,
nie czuł nic oprócz irytacji. W holu Diana wzięła go pod rękę.
     - To  nic  - powiedziała  - zaraz  przebierzesz  się  w  suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko będzie dobrze.
     - Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył się Wiktor. - A poza
tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co się tu stało?
     Diana westchnęła ze znużeniem.
     - Nic szczególnego się nie stało. Nie trzeba było zapominać latarki.
     - A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
     - Burmistrz je stawia, kanalia...
     Weszli na pierwsze piętro i szli teraz korytarzem.
     -  Zwariował?  - zapytał Wiktor.  - To przecież kryminalna sprawa.  Czy
może naprawdę oszalał?
     -  Nie.  To zwykła kanalia i  nienawidzi  mokrzaków. Jak  zresztNo całe
miasto.
     - To już zauważyłem. My  ich  też  nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobiły?
     -  Przecież trzeba kogoœ nienawidzić  - powiedziała Diana. -  W jednych
miejscach nienawidzNo Żydów, gdzie indziej - Murzynów, a u nas - mokrzaków.
     Zatrzymali  się  przed  drzwiami,  Diana  przekręciła  klucz,  weszła i
zapaliła œwiatło.
     - Poczekaj -  powiedział  Wiktor  rozglNodajNoc się. - Gdzieœ  ty  mnie
przyprowadziła?
     - To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz...
     Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po  ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże.
     - A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor.
     - Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc się.
     - Na œcieżce... Przecież wiedziałaœ, że on tu jest?
     - No,  bo  wiesz  - powiedziała - w leprozorium  jest  nie  najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
     Zamknęła ostatnie okno, przespacerowała się po laboratorium oglNodajNoc
stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
     - Wszystko to jest  obrzydliwe -  powiedział Wiktor. - Co  to za  kraj!
Gdzie się człowiek ruszy - wszędzie jakieœ œwiństwa... ChodŸmy, bo zmarzłem.
     - Zaraz - powiedziała Diana.
     Zdjęła ze stołu jakieœ ciemne męskie ubranie i potrzNosnęła nim. Był to
ciemny, wieczorowy  garnitur.  Starannie powiesiła  go w  szafie na  ubrania
robocze.  SkNod  tu  garnitur? -  pomyœlał Wiktor.  I  do  tego taki znajomy
garnitur...
     - No tak  - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale  ja  zaraz włażę  do
gorNocej wanny.
     - Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był  ten... z
takim nosem... żółty na twarzy? Z którym tańczyłaœ...
     Diana wzięła go za rękę.
     - Widzisz  - odpowiedziała  po  chwili milczenia - to mój mNoż,  ...Mój
były mNoż.

     *

     Dawno  nie  widziałem  pana w mieœcie -  powiedział  Pawor zakatarzonym
głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor  - wszystkiego dwa dni temu.
Można się do was przysiNoœć, czy wolicie być sami? - .zapytał Pawor.
     - Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana.
     Pawor usiadł  naprzeciw niej i krzyknNoł:  "Kelner,  podwójny  koniak!"
Zmierzchało się, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo
lampę.
     - Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrócił się do Diany - żyć w
takim klimacie  i zachować tak wspaniałNo cerę... - kichnNoł. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykończa... - Jak się pracuje? - zapytał Wiktora.
     - Kiepsko. Nie mogę pracować, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam  ochotę
czegoœ się napić.
     - Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor.
     - A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwoœci.
     - Ale co się stało?
     -  Ten  bydlak  burmistrz  zastawia potrzaski na mokrzaków.  Jeden  się
złapał, zmiażdżyło mu nogę.  Zabrałem ten potrzask,  poszedłem na  policję i
zażNodałem dochodzenia.
     - Tak - powiedział Pawor. - I co dalej?
     -  W  tym  mieœcie  sNo  dziwne   prawa.   Ponieważ  nie  było  wniosku
poszkodowanego,  uważa   się,   że   nie  było  także   przestępstwa,  tylko
nieszczęœliwy  wypadek,  któremu   nikt   nie   jest   winien  z  wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedziałem  policmajstrowi,  że przyjmę to do wiadomoœci i
wtedy on oznajmił mi, że jest to groŸba i na tym się rozstaliœmy. t
     - A gdzie to się stało? - zapytał Pawor.
     - Niedaleko sanatorium.
     - Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium?
     - To nikogo nie powinno obchodzić - ostro powiedziała Diana.
     - Oczywiœcie  - odparł Pawor. - Ja się tylko zdziwiłem -  skrzywił się,
zmrużył oczy i dŸwięcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam.
     Wsadził rękę do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo  chustkę do nosa. Coœ z
hałasem  upadk)  na  podłogę.  Wiktor nachylił  się. To  był kastet.  Wiktor
podniósł go i podał Faworowi.
     - I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał.
     Pawor  z  twarzNo  ukrytNo  w  chustce   do   nosa  patrzył  na  kastet
zaczerwienionymi oczami.
     - To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos.
- To pan mnie przestraszył swojNo  opowieœciNo... A tak przy okazji,  ludzie
powiadajNo,  że  grasuje tu jakaœ  miejscowa  banda. Ni to  bandyci,  ni  to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubię, kiedy mnie bijNo.
     - A często pana bijNo? - zapytała Diana.
     Wiktor spojrzał na niNo.  Siedziała w  fotelu założywszy nogę na nogę i
paliła  papierosa  nie  patrzNoc na  nikogo. Biedny  Pawor, pomyœlał Wiktor.
Zaraz  coœ  usłyszy...  WyciNognNoł  rękę  i  obciNognNoł  spódnicę  na  jej
kolanach.
     -  Mnie? -  zapytał Pawor.  - Czyżbym wyglNodał na  człowieka,  którego
często bijNo? To trzeba poprawić. Kelner, jeszcze  raz podwójny koniak! Tak,
a więc następnego dnia poszedłem do warsztatu œlusarskiego i raz dwa zrobili
mi  tę zabawkę... - z zadowoleniem obejrzał  kastet. - Niezła  rzecz,  nawet
Golemowi się spodobała...
     - Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor.
     - Nie. Nie  wpuszczajNo i jak  należy sNodzić,  nie wpuszczNo. W każdym
razie już w to nie wierzę. Napisałem skargi do trzech departamentów, a teraz
siedzę i piszę sprawozdanie. Na jakNo sumę leprozorium  otrzymało w minionym
roku  kalesony. Oddzielnie dla kobiet,  oddzielnie  dla mężczyzn.  Diabelnie
pasjonujNoce.
     - Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniósł brwi, a Diana powiedziała leniwie.
     - Lepiej niech pan zostawi tę swojNo pisaninę i zamiast tego napije się
grzanego wina i położy do łóżka.
     -  Zrozumiałem  aluzję  -  powiedział Pawor z  westchnieniem.  - Trzeba
będzie  iœć... Czy pan wie,  w którym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. -
Wpadłby pan kiedyœ.
     -  W  dwieœcie  dwudziestym  trzecim  -  powiedział  Wiktor.  - Z całNo
pewnoœciNo.
     -  Do  widzenia  -  powiedział  Pawor  wstajNoc.  -  Życzę  przyjemnego
wieczoru.
     Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł  butelkę czerwonego wina  i
skierował się do wyjœcia.
     - Masz za długi język - powiedziała Diana.
     -  Tak - zgodził się  Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi się w jakiœ
sposób podoba.
     - A mnie nie - powiedziała Diana.
     - I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego?
     - Ma wstrętny pysk -  odpowiedziała  Diana.  - Blond bestia.  Znam  ten
gatunek. Prawdziwi mężczyŸni. Bez czci i wiary. Atamani głupców.
     - Masz ci los - zdziwił się Wiktor. - A ja myœlałem, że  tacy mężczyŸni
powinni ci się podobać.
     -  Teraz już  nie ma  mężczyzn -  zaprzeczyła Diana.  - Teraz sNo  albo
faszyœci, albo baby.
     - A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem.
     -  Ty?  Ty  za  bardzo  lubisz  marynowane  minogi.  I  jednoczeœnie  -
sprawiedliwoœć.
     - Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nieŸle.
     - Nie najgorzej. Ale gdybyœ musiał wybierać, wybrałbyœ minogi, a to już
niedobrze. Poszczęœciło ci się, że masz talent.
     - Coœ ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor.
     - A ja w ogóle jestem zła. Ty masz talent, a  ja -  złoœć. Jeżeli tobie
odebrać talent, a mnie złoœć to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera.
     -  Zero  zeru  nierówne  -  zauważył  Wiktor.  -  Ty  nawet  jako  zero
wyglNodałabyœ nieŸle  -  przystojne, œwietnie zbudowane  zero.  A poza  tym,
gdyby ci odebrać twojNo  złoœć, staniesz  się dobra, co w końcu też nie jest
najgorsze...
     - Jeœli odebrać mi  złoœć, to stanę się meduzNo. Żebym stała się dobra,
należałoby zastNopić złoœć dobrociNo.
     -  Zabawne  -  powiedział   Wiktor  -  przeważnie  kobiety  nie  lubiNo
dyskutować. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo się zdumiewajNoco kategoryczne.
SkNod ci się właœciwie wzięło, że jesteœ wyłNocznie  zła i ani trochę dobra.
Tak  nigdy  nie  jest.  Masz  w  sobie dobroć,  tylko że jej nie widać spoza
złoœci.  W  każdym  człowieku  jest wszystkiego po  trochu,  a  życie z  tej
mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...
     Na  salę  wtoczyło się  towarzystwo młodych ludzi jod razu  zrobiło się
głoœniej.  Młodzi  ludzie  zachowywali  się  doœć  swobodnie  -  nawymyœlali
kelnerowi, pogonili go  po piwo,  sami  obsiedli  stolik  w odległym kNocie,
zaczęli głoœno rozmawiać i œmiać  się na całe gardło. Ogromny drab o grubych
wargach i rumianych  policzkach  pstrykajNoc palcami skierował się tanecznym
krokiem do baru. Teddy coœ  mu podał i  drab odstawiajNoc mały  palec  ujNoł
dwoma  palcami  kieliszek, odwrócił  się  plecami do  lady, oparł się o niNo
łokciami, skrzyżował nogi i zwycięsko rozejrzał się  po  pustej sali. "Witam
Dianę! - wrzasnNoł. - Co słychać?" Diana uœmiechnęła się do niego obojętnie.
     - Co to za cudo? - zapytał Wiktor.
     - Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra.
     - Gdzieœ go już widziałem - powiedział Wiktor.
     - Do diabła z  nim - niecierpliwie powiedziała Diana. -  Wszyscy ludzie
to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo się prawdziwi,
tacy którzy majNo coœ  własnego - dobroć, talent, złoœć... ale  jeœli  im to
zabrać, nic  z nich nie pozostanie, zostanNo  meduzami  jak wszyscy. Ty, mam
wrażenie  wyobraziłeœ  sobie,  że  podoba  mi  się twoje  umiłowanie minóg i
sprawiedliwoœci?  Zawracanie  głowy! Masz talent,  masz swoje ksiNożki, masz
sławę, ale  jeœli chodzi  o resztę, to jesteœ taki sam jaskiniowy niedorajda
jak wszyscy.
     - To, co teraz mówisz -  oznajmił Wiktor - jest tak  bardzo niesłuszne,
że nawet  nie czuję się urażony. Ale mów dalej, bardzo interesujNoco zmienia
ci się wyraz twarzy, kiedy mówisz -  zapalił  papierosa i  podał  jej. - Mów
dalej.
     -  Meduzy  -  powiedziała  Diana  gorzko.  - Oœlizgłe,  głupie  meduzy.
KotłujNo  się,  pełzajNo, strzelajNo,  same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie
umiejNo, niczego naprawdę nie kochajNo... jak robaki w wychodku...
     - To  nieprzyzwoite  -  powiedział  Wiktor.  Obraz  niewNotpliwie  jest
wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w  ogóle  to sNo  banały,  Diano,
moja  najmilsza,  nie  jesteœ  myœlicielem.  W  ubiegłym  wieku,  gdzieœ  na
prowincji może by to nieŸle wyglNodało... w każdym  razie towarzystwo byłoby
rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieńcy o gorejNocych oczach łaziliby za
tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo,
czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robić - oto na czym polega problem.
ZresztNo też przewałkowany do znudzenia.
     - A co robiNo z meduzami?
     - Kto? Meduzy?
     - My.
     - O ile wiem - nic. Zdaje się, że robiNo z nich konserwy.
     - No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coœ zdziałałeœ przez
ten czas?
     -   No  a  jak!  Napisałem  potwornie   wzruszajNocy  list  do  swojego
przyjaciela Roc-Tusowa. Jeœli po tym liœcie  nie załatwi pensji dla Irmy, to
znaczy, że jestem już do niczego!
     - I to wszystko?
     - Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztę wyrzuciłem.
     - O Boże  - powiedziała Diana. - A ja  opiekowałam się tobNo,  starałam
się nie przeszkadzać, odganiałam Roschepera...
     - KNopałaœ mnie w wannie - przypomniał Wiktor.
     - KNopałam w wannie, poiłam kawNo...
     - Poczekaj - powiedział  Wiktor  -  ale przecież ja też  kNopałem cię w
wannie...
     - Wszystko jedno.
     - Jak to wszystko  jedno? Myœlisz, że łatwo pracować, kiedy się  ciebie
kNopie  w wannie? Opisałem szeœć  wariantów tego procesu, wszystkie  sNo  do
niczego.
     - Daj przeczytać.
     - Tylko dla mężczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy
ci  nie  powiedziałem?  I  w  ogóle  było w  nich  tak  mało  patriotyzmu  i
œwiadomoœci  narodowej,  że  tak  czy inaczej  nikomu  nie można byłoby  ich
pokazać.
     -  Powiedz,  jak  ty  to  robisz -  najpierw piszesz, a  dopiero  potem
wstawiasz œwiadomoœć narodowNo?
     - Nie  - odpowiedział  Wiktor. - Na  poczNotek nasiNokam  œwiadomoœciNo
narodowNo  do głębi duszy: czytam  przemówienie pana prezydenta, wykuwam  na
pamięć  eposy bohaterskie, uczęszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy
zaczynam rzygać  -  kiedy już  mnie nie mdli,  tylko  rzygam - biorę  się do
dzieła... Wiesz, porozmawiajmy  lepiej o czymœ  innym. Na przykład o tym, co
będziemy robili jutro.
     - Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.
     - To pójdzie szybko. A potem?
     Diana  nie  odpowiedziała.  Patrzyła na  niego.  Wiktor  odwrócił  się.
Zbliżał się  do  nich mokrzak - w  całej swojej  krasie  -  czarny, mokry, z
przepaskNo na twarzy.
     - Dzień dobry - przywitał się z DianNo. - Golem jeszcze nie wrócił?
     Twarz Diany  wstrzNosnęła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na
portrecie  - na ikonie. Dziwna nieruchomoœć rysów,  i już nie wiesz - czy to
zamysł   mistrza  czy  bezradnoœć  rzezimieszka.  Diana  nie  odpowiedziała.
Milczała  i mokrzak również patrzył  na niNo w milczeniu,  i  nie było w tym
milczeniu  żadnej  niezręcznoœci  -  oni  po  prostu byli razem, a  Wiktor i
wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo się to nie podobało.
     - Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głoœno.
     - Tak - powiedziała Diana. - Proszę, niech pan usiNodzie i zaczeka.
     Jej  głos  był  zwyczajny  i  uœmiechała   się  do  mokrzaka  obojętnym
uœmiechem.  Wszystko  było  jak zwykle  -  Wiktor  był z  DianNo, a  wszyscy
pozostali byli osobno.
     -  Proszę  -  wesoło  powiedział Wiktor wskazujNoc na  fotel doktora R.
Kwadrygi.
     Mokrzak   usiadł,   położył  na   kolanach   obie  dłonie  w   czarnych
rękawiczkach. Wiktor  nalał mu  koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem
wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagę i odstawił na stół.
     - Mam nadzieję, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany.
     -  Tak - powiedziała  Diana. - Tak. Zaraz przyniosę.  Wiktorze, daj  mi
klucz do pokoju, za chwilę wrócę.
     Wzięła klucz i szybko poszła do wyjœcia. Wiktor zapalił papierosa. Co z
tobNo przyjacielu, powiedział do  siebie. Jakoœ  za  dużo ci  się  zwiduje w
ostatnich  czasach.  Jakiœ  taki przeczulony się zrobiłeœ  i  nadwrażliwy...
Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to  w ogóle nie dotyczy - ci wszyscy byli
mężowie, te wszystkie dziwne  znajomoœci... Diana - to Diana,  a ty - to ty.
Roscheper  jest  impotentem?  Impotentem.  I  to  ci  powinno  wystarczyć...
Wiedział,  że to wszystko nie jest takie  proste, że  już połknNoł truciznę,
ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilę -  i udało
mu się przekonać siebie, że naprawdę wystarczy.
     Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognęło
od  niego  wilgociNo  i jeszcze  czymœ jakby  medycznym.  Czy  mogłem  sobie
wyobrazić,  że  będę  kiedyœ  siedział z  mokrzakiem  w knajpie przy  jednym
stoliku? Jednak postęp, chłopcy, następuje  powoli. Albo też my staliœmy się
tacy  wszystko  - żerni i wreszcie do nas dotarło,  że  wszyscy  ludzie  sNo
braćmi? Ludzkoœci,  moja przyjaciółko, jestem z ciebie  dumny... A czy  pan,
mój drogi, wydałby swojNo córkę za mokrzaka?...
     - Nazywam się Baniew  - przedstawił się Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie
tego... rannego? Tego, który wpadł w potrzask?
     Mokrzak szybko odwrócił ku niemu twarz.  Patrzy jak  z okopu,  pomyœlał
Wiktor.
     - ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak.
     - Na jego miejscu zawiadomiłbym policję.
     - To nie ma sensu - powiedział mokrzak.
     - A  dlaczego?  -  zapytał  Wiktor.  - Niekoniecznie  musi  zgłaszać na
miejscowej policji, można zwrócić się do okręgowej...
     - Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami.
     -   Każde  przestępstwo,   które   pozostaje   bezkarne,   rodzi   nowe
przestępstwo.
     - Tak. Ale nas to nie interesuje.
     Przez chwilę obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział:
     - Moje nazwisko - Zurtzmansor.
     - Słynne nazwisko  - uprzejmie  powiedział  Wiktor. - Czy nie  jest pan
krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa?
     Mokrzak zmrużył oczy.
     - Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi,
Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...
     Wiktor nie zdNożył odpowiedzieć. Za  jego plecami ktoœ przesunNoł fotel
i dziarski baryton powiedział:
     - Ano, zjeżdżaj stNod zarazo!
     Wiktor odwrócił się. Wznosił  się  nad nim grubowargi Flamenco Juventa,
czy  jak  mu  tam,  słowem -  bratanek. Wiktor  patrzył na niego dłużej  niż
sekundę, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytację.
     - Do kogo pan mówi, młody człowieku? - zainteresował się.
     - Do pańskiego  przyjaciela -  grzecznie wyjaœnił mu Flamenco Juventa i
ponownie wrzasnNoł. - Do kogo mówię, ty mokra szmato!
     -  Chwileczkę  -  powiedział   Wiktor   i  wstał.  Flamenco  Juventa  z
uœmieszkiem  patrzył na  niego z góry. Taki młody  Goliat w sportowej kurtce
błyskajNocej niezliczonymi emblematami,  nasz prosty, ojczysty  sturmfuerer,
opoka   narodu   z   gumowNo  pałkNo  w  tylnej  kieszeni  spodni,  postrach
prawicowców,  lewicowców i  umiarkowanych. Wiktor  sięgnNoł  rękNo  do  jego
krawata  i zapytał z  troskNo i zainteresowaniem "Co  pan tu  ma?".  I kiedy
młody  Goliat automatycznie pochylił głowę, żeby zobaczyć  co tam ma, Wiktor
mocno  złapał go  za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody
Goliat  kompletnie oszołomiony  i spróbował  się wyrwać,  ale Wiktor go  nie
wypuœcił i  przez  jakiœ czas bardzo  starannie,  z lodowatNo  zawziętoœciNo
zakręcał i  obracał ten bezczelny, mocny nos  przygadujNoc  "Następnym razem
zachowuj się przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojówkarzu, chamski
sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody  Goliat rozpaczliwie
wierzgał,  ale  między  nimi  stał fotel i  młody  Goliat  pięœciami  ubijał
powietrze, za to Wiktor miał dłuższe ręce  i ciNogle  wykręcał,  rozgniatał,
obracał i wyciNogał do
     chwili, kiedy nad  głowNo przeleciała mu  butelka. Wtedy obejrzał się -
odsuwajNoc   stoliki   i   przewracajNoc  fotele   pędziła  na   niego  cała
pięcioosobowa banda, dwóch w niej  było wyjNotkowo rosłych. Na  mgnienie oka
wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony
w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladę baru, Diana z białym
pakunkiem na œrodku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata
twarz  portiera,  i  tuż  obok  wœciekłe  pyski  z  rozwartymi  paszczękami.
Następnie skończyła się fotografia i zaczęło się kino. . .
     Pierwszego  dryblasa  Wiktor  nadzwyczaj  fartownie  powalił  ciosem  w
policzek. Ten przepadł i przez jakiœ czas się nie pojawił. Ale drugi dryblas
trafił Wiktora  w  ucho. Ktoœ  inny  uderzył go  kantem  dłoni  w policzek -
chybił, widocznie  celował w gardło. A  jeszcze ktoœ - wyzwolony  Goliat?  -
skoczył mu na  plecy.  To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko
jeden  z  nich znał boks,  a  pozostali  chcieli  nie  : tyle  walczyć,  ile
okaleczyć - wyłupić oko, rozerwać usta, kopnNoć w pachwinę. Gdyby Wiktor nie
był  sam,  na pewno by  go zmasakrowali, ale  od tyłu zaatakował  ich Teddy,
który œwięcie  przestrzegał  złotej  zasady  wszystkich wikidajłów -  tłumić
każdNo bójkę w zarodku, z flanki zaœ pojawiła się Diana, Diana Wœcieklica, z
zębami wyszczerzonymi z nienawiœci,  niepodobna  do siebie,  już bez białego
pakunku,  tylko  z  ciężkim oplatanym  gNosiorem  w  ręku,  nadciNognNoł też
portier - niemłody  już mężczyzna,  ale sNodzNoc  po  metodach  walki,  były
żołnierz  - walczył pękiem kluczy, jakby  to był pas  z  bagnetem w pochwie.
Kiedy więc z kuchni przybiegło dwóch kelnerów, nie mieli już  nic do roboty.
Bratanek  zwiał,  nawet  zapomniał  na  stoliku  swój  tranzystor.  Jeden  z
chłopaczków leżał pod stołem - był to ten, którego Diana powaliła oplecionym
gNosiorem,  pozostałych zaœ czterech  Wiktor  z Teddym dosłownie wynieœli na
pięœciach z sali, przepędzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe.
Z rozpędu sami też wylecieli na  ulicę i dopiero tam, na deszczu uœwiadomili
sobie całkowite zwycięstwo i trochę się uspokoili.
     -  Parszywi smarkacze  -  powiedział Teddy, zapalajNoc jednoczeœnie dwa
papierosy,  dla siebie  i  dla Wiktora.  - Przyzwyczaili  się,  co  czwartek
rozróba.  Zeszłym  razem zagapiłem  się i  połamali dwa fotele. A  kto potem
płaci? Ja!
     Wiktor macał puchnNoce ucho.
     -  Bratanek uciekł - powiedział z żalem.  - Nie  dobrałem się do niego,
niestety.
     - To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego  lepiej się trzymać
z  daleka.  Jego stryjek jest  sam wiesz  kim, zresztNo  i  on  sam... Opoka
Ojczyzny i PorzNodku, czy  jak tam oni się nazywajNo... A ty, panie pisarzu,
jak widzę nauczyłeœ się bić. Pamiętam kiedyœ byłeœ taki smarkacz, słaby  jak
mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stół. Zuch.
     -  Taki mam zawód  - westchnNoł  Wiktor.  - Produkt  walki o byt. U nas
przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.
     - I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił się Teddy.
     -  No a jak myœlisz!  NapiszNo  na ciebie pochwalny artykuł, że  jesteœ
przepełniony  œwiadomoœciNo narodowNo, idziesz szukać  krytyka, a on  już  w
towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...
     - Coœ podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej?
     - Różnie. Bywa i tak, i nie tak.
     Pod  wejœcie  podjechał  jeep,  drzwi się otworzyły i na deszcz wysiadł
młody człowiek w okularach i z  teczkNo oraz jego wysoki współtowarzysz. Zza
kierownicy  wygrzebał się  Golem.  Wysoki  z  intensywnym, można  powiedzieć
zawodowym  zainteresowaniem patrzył,  jak  portier wykopuje  przez  obrotowe
drzwi ostatniego awanturnika, który jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie.
"Szkoda,  że tego z nami  nie  było  -  szeptem  powiedział Teddy wskazujNoc
oczami  na wysokiego. -  To  jest  specjalista  z  klasNo! Nie  to,  co  ty.
Zawodowiec, rozumiesz?  "Rozumiem" - również  szeptem  odpowiedział  Wiktor.
Młody  człowiek  z  teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w
drzwi. Golem  w pierwszej  chwili ruszył za nimi  niespiesznie, już z daleka
uœmiechajNoc się do Wiktora, ale zastNopił mu drogę pan Zurtzmansor z białNo
paczkNo  pod  pachNo. Powiedział coœ półgłosem, a wtedy  Golem  przestał się
uœmiechać  i  wrócił  do  samochodu.  Zurtzmansor  wgramolił  się  na  tylne
siedzenie i jeep odjechał.
     - Ech -  powiedział  Teddy  - biliœmy nie tych co trzeba, panie Baniew.
Ludzie  za niego  krew przelewajNo,  a  ten wsiada  do  cudzego samochodu  i
odjeżdża.
     - Chyba  nie  masz racji -  powiedział Wiktor. -  Chory,  nieszczęœliwy
człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz pójdziemy się napić, a jego
zawieŸli do leprozorium.
     -  Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. -
Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu.
     - Oderwałem się od narodu?
     - Od narodu, nie od narodu, ale życia  nie znasz. Pomieszkaj no u nas -
który to już rok  tylko deszcze i deszcze,  na polach  wszystko  wygniło,  z
dziećmi nie można dojœć do  ładu... ZresztNo,  co tu gadać - w całym mieœcie
nie  ma  ani jednego  kota,  myszy  niedługo nas  zagryzNo...  E  -  ech!  -
powiedział i machnNoł rękNo. - No, to chodŸmy.
     Wrócili do  holu i Teddy  zapytał portiera,  który  już wrócił  na swój
posterunek:
     - No i jak? Dużo połamali?
     - E, nie - odpowiedział  portier. - Można powiedzieć, że wyszliœmy  bez
szwanku.  JednNo lampę pokaleczyli, œcianę  uœwinili, ale  pieniNodze  to ja
temu... ostatniemu odebrałem, masz, weŸ.
     Teddy skierował się do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor
poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokój. Młody mężczyzna  w okularach
i  wysoki   już  nudzili   się   nad   butelkNo   mineralnej,   przeżuwajNoc
melancholijnie   firmowNo  kolację.  Diana  siedziała   na  dawnym  miejscu,
przeœliczna, ogromnie ożywiona i nawet uœmiechała się  do siedzNocego  już w
swoim  fotelu doktora R.  Kwadrygi,  którego zwykle nie tolerowała. Przed R.
KwadrygNo  stała  butelka rumu, ale  doktor był jeszcze  trzeŸwy  i  dlatego
wyglNodał, dziwnie.
     - Gratuluję! - ponuro przywitał Wiktora. - Żałuję, że nie byłem obecny,
choćby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel.
     -  Jakie  piękne  ucho  - powiedział R. KwadrygNo. -  Gdzieœ  ty  takie
dostał? Jak koguci grzebień.
     - Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała  mu koniaku.  - Jej i  tylko
jej  zawdzięczani  Wiktorię  swNo  -  powiedział  wskazujNoc   na  Dianę.  -
Zapłaciłaœ za gNosior?
     - GNosior wcale się nie stłukł - powiedziała  Diana. - Za kogo  ty mnie
bierzesz? Ach, jak on upadł! Mój Boże, jak on cudownie się  zwalił! Żeby oni
tak wszyscy....
     -  Zaczynamy  - ponuro powiedział  R.  KwadrygNo  i nalał sobie  pełnNo
szklankę rumu.
     -  Potoczył się  jak manekin - powiedziała Diana. - Jak kręgle. Wiktor,
wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak cię kopali.
     - To, co najważniejsze - w porzNodku  - powiedział Wiktor. - Specjalnie
broniłem.
     Doktor  R. KwadrygNo z  .bulgotem wyssał  ze  szklanki  ostatnie krople
rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po  myciu naczyń.
Oczy mu z miejsca zmętniały.
     - My się  znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty  jesteœ doktor  Rem
KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w.
     - Przestań - powiedział R. KwadrygNo. -  Jestem absolutnie trzeŸwy. Ale
się  spiję. To jedyne,  czego  jestem  teraz pewny. Nie  uwierzycie  mi, ale
przyjechałem tu pół roku temu jako zupełnie  niepijNocy człowiek. Mam chorNo
wNotrobę, katar kiszek i jeszcze coœ  tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno
mi pić, a piję przez dwadzieœcia cztery godziny na dobę... Jestem kompletnie
nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coœ  takiego  mi się nie wydarzyło. Nawet
listów  nie  dostaję,  dlatego  że  starzy  przyjaciele  siedzNo  bez  prawa
korespondencji, a nowi sNo niepiœmienni...
     - Nie chcę  słyszeć żadnych tajemnic państwowych - powiedział Wiktor. -
Jestem  nieprawomyœlny.  R.  KwadrygNo  znowu napełnił  szklankę  i  zaczNoł
popijać rum małymi łykami jak wystygłNo herbatę.
     - Tak  prędzej podziała - oznajmił.  - Próbuj, Baniew. Przyda się...  I
nie  ma  co  się  na   mnie  gapić!  -  znienacka  powiedział   do  Diany  z
wœciekłoœciNo.  - Proszę nie  ujawniać  swoich uczuć! A jeżeli  się  wam nie
podoba...
     - Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł.
     - Oni  ni cholery mnie nie rozumiejNo  - powiedział  żałoœnie. -  Nikt.
Tylko ty mnie troszeczkę rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeœ. Tyle, że  jesteœ
bardzo ordynarny,  Baniew,  i  zawsze  raniłeœ  moje  uczucia.  Cały  jestem
poraniony... Oni  teraz bojNo  się urnie zjeżdżać, teraz tylko mnie chwalNo.
Jak mnie  jakieœ  œcierwo  pochwali  -  rana.  Następne  œcierwo pochwali  -
następna  rana.  Ale  teraz już  to wszystko jest  za  mnNo. Oni jeszcze nie
wiedzNo...  Słuchaj,  Baniew!  Masz takNo  wspaniałNo  dziewczynę...  Proszę
cię...  Poproœ jNo, żeby przyszła  do  mojego  studia...  Ależ nie,  idioto!
Modelka!  Ty nic nie rozumiesz,  a  ja  takiej  modelki szukam już  dziesięć
lat...
     - Portret - alegoria -  wyjaœnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie
Młody Naród".
     - Dureń - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myœlicie, że
się  sprzedałem... No i  słusznie, tak było!  Ale ja  już  więcej nie maluję
prezydentów... Autoportret! Rozumiesz?
     - Nie - przyznał się Wiktor -  nie rozumiem. Chcesz malować autoportret
z DianNo jako modelkNo?
     - Dureń - powiedział R. Kwadryga. - To będzie twarz artysty.
     - Mój tyłek - wyjaœniła Diana Wiktorowi.
     - Twarz artysty!  - powtórzył  R.  Kwadryga. - Przecież ty  też  jesteœ
artystNo... I wszyscy, którzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy,
którzy  mieszkajNo w  moim  domu... to  znaczy  nie mieszkajNo... Ty  wiesz,
Baniew,  ja  się  boję. Przecież cię  prosiłem - przyjdŸ, pomieszkaj  u mnie
chociaż trochę. Mam willę, fontannę... A ogrodnik uciekł. Tchórz... Nie mogę
sam tam mieszkać, lepiej  w  hotelu... Myœlisz, że piję, bo  się sprzedałem?
Zawracanie głowy,  to nie nowomodna  powieœć...  Pomieszkasz u mnie trochę i
sam się zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogóle nie
sNo  moi  znajomi,  tylko  twoi. Wtedy zrozumiałbym,  dlaczego oni  mnie nie
poznajNo... ChodzNo na bosaka... œmiejNo się... -  nagle jego oczy napełniły
się łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczęœcie, że nie ma z nami tego
Pawora! Wasze zdrowie.
     - I  twoje  - powiedział Wiktor i  wymienił spojrzenia z DianNo.  Diana
patrzyła  na  R.  Kwadrygę z  odrazNo i lękiem. - Nikt tu  nie lubi Pawora -
powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczęsny odmieniec.
     - StojNoca woda - oœwiadczył R.  Kwadryga. - I skaczNoca żaba.  Gaduła.
Zawsze milczy.
     -  Po  prostu on już  jest gotów  - powiedział  Wiktor  do Diany. - Nic
strasznego...
     - Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam  za
swój obowiNozek przedstawić się! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...

     Wiktor  przyszedł do gimnazjum na pół godziny przed wyznaczonym czasem,
ale Bol-Kunac już  na  niego czekał.  ZresztNo był  on  chłopcem  taktownym,
poinformował więc Wiktora, że spotkanie odbędzie się  w auli i poszedł sobie
powołujNoc  się na  jakieœ nie cierpiNoce  zwłoki  sprawy... Zostawszy  sam,
Wiktor   powędrował  korytarzami,  zaglNodajNoc  do  pustych  klas,  wdychał
zapomniany zapach  atramentu, kredy, wiecznie  wiszNocego w powietrzu kurzu,
zapachy  bójek  "do  pierwszej   krwi",  wyniszczajNocych  przesłuchań  przy
tablicy,  zapachy więzienia,  bezprawia,  kłamstwa  podniesionego  do  rangi
przykazania.  WciNoż   miał  nadzieję   wywołać  w  pamięci  jakieœ  słodkie
wspomnienia  dzieciństwa  i  młodoœci,  rycerstwa,  koleżeństwa,   pierwszej
czystej miłoœci, ale  nic z tego  nie wychodziło,  chociaż  tak  bardzo  się
starał,  gotów rozczulić  się przy pierwszej stosownej  okazji. Wszystko  tu
było jak dawniej - i jasne, zatęchłe klasy, podrapane tablice, ławki pocięte
zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi  sentencjami o żonie, prawej
ręce  i  œciany jak w kazamatach  pomalowane  do połowy  wysokoœci  wesołNo,
zielonNo farbNo i tynk obtłuczony  na krawędziach œcian  - wszystko było jak
dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wœciekłoœć i beznadziejnoœć.
     Znalazł swojNo  klasę, chociaż  nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy
oknie, ale ławka była inna,  tylko na  parapecie ciNogle jeszcze  było widać
głęboko wycięty emblemat Legii Wolnoœci i Wiktor bardzo wyraŸnie przypomniał
sobie  odurzajNocy  entuzjazm  tamtych  czasów,  czerwono  -  białe  opaski,
blaszane skarbonki na "fundusz  Legii", krwawe bójki z czerwonymi i portrety
we wszystkich gazetach,  we wszystkich podręcznikach, na wszystkich murach -
twarz, która wtedy wydawała się  piękna i niezwykła, a teraz stała się tępa,
obwisła, podobna do œwińskiego ryja z ogromnNo, zębatNo, bryzgajNocNo œlinNo
paszczNo.  Tacy młodzi,  tacy  bezbarwni, tacy  jednakowi... I głupi.  A  ta
głupota  teraz już nie  cieszy, nie  cieszysz się, że  zmNodrzałeœ,  czujesz
tylko  palNocy   wstyd  za  siebie,  za  tamtego,  bezbarwnego,   rzeczowego
żółtodzioba,  który  wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i
niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed
dziewczynNo,  o  której  już tyle  naopowiadałem,  że już w żaden sposób nie
mogłem się wycofać, a następnego dnia  - dziki gniew ojca, płonNoce  uszy, i
to wszystko nazywa się najszczęœliwszym czasem -  bezbarwnoœć i  pragnienia,
entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyœlał. Ľ jeżeli nagle, za piętnaœcie lat okaże
się,  że  ja  dzisiejszy,  jestem  równie  przeciętny  i  zniewolony  jak  w
dzieciństwie, może nawet bardziej, ponieważ  teraz uważam się  za dorosłego,
który wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco  dużo przeżył  więc ma prawo do
zadowolenia z siebie i osNodzania innych.
     Skromnoœć  i  tylko  skromnoœć do pokory włNocznie...  i  tylko prawda,
nigdy  nie  okłamuj,  przynajmniej  samego  siebie,  ale  to okropne  -  być
pokornym, kiedy dookoła tylu  idiotów, rozpustników,  interesownych kłamców,
kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trędowaci... Czy chcesz  znowu
być młodym? Nie. A czy chcesz pożyć jeszcze z  piętnaœcie lat? Tak. Ponieważ
życie jest dobrem samym w sobie. Nawet  kiedy otrzymujesz  cios  za  ciosem.
Żeby tylko  można było oddać uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy się
tego,  że  prawdziwe życie jest  sposobem  istnienia  pozwalajNocym  oddawać
ciosy, A teraz pójdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło...
     Na sali było dosyć dużo dzieci i panował  normalny hałas, który ucichł,
kiedy  Bol-Kunac  wprowadził  Wiktora  na  scenę  i  usadowił  pod  ogromnym
portretem prezydenta  -  darem doktora  R. Kwadrygi -  za stołem  przykrytym
czerwono  -  białym  obrusem.  Potem  Bol-Kunac wyszedł  na  brzeg  sceny  i
powiedział:
     - Dziœ  będzie  z  nami rozmawiać  znany  pisarz  Wiktor Baniew,  który
urodził się w naszym  mieœcie. - Odwrócił się  do  Wiktora. -  Jak pan woli,
panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?
     - Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyœlnie. - Żeby tylko było
ich dużo.
     - W takim razie, proszę.
     Bol-Kunac  zeskoczył ze sceny  i  usiadł w  pierwszym  rzędzie.  Wiktor
poskrobał brew oglNodajNoc salę. Było ich około  pięćdziesięciu - dziewczNot
i  chłopców  w wieku od  dziesięciu do  czternastu  lat -  patrzyli na niego
spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje  się, że tu  sNo same  wunderkindy, pomyœlał
mimochodem. W drugim  rzędzie z  prawej  zauważył Irmę i uœmiechnNoł  się do
niej. Irma odpowiedziała uœmiechem.
     - Uczyłem  się w tym samym  gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej  samej
scenie wypadło mi kiedyœ  grać Ozryka.  Roli nie umiałem, więc  musiałem jNo
wymyœlić w trakcie przedstawienia.  To  był  pierwszy wypadek  w moim życiu,
kiedy  musiałem wymyœlić coœ nie pod groŸbNo dwójki. Podobno  teraz trudniej
się uczyć niż w moich czasach. Podobno  macie teraz nowe przedmioty i to, co
my  przerabialiœmy  w  trzy lata,  musicie przerabiać w  ciNogu roku.  A  wy
zapewne nawet  nie zauważacie, że jest wam  trudniej. Uczeni przypuszczajNo,
że  ludzki  mózg jest w stanie  pomieœcić znacznie więcej informacji, niż to
się wydaje na pierwszy rzut oka przeciętnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieć
te informacje wtłoczyć... - Aha, pomyœlał,  zaraz im  opowiem  o hypnopedii.
Ale w tym  momencie  Bol-Kunac przekazał mu karteczkę: Prosimy nie opowiadać
nam o osiNognięciach nauki. Proszę rozmawiać z nami jak z równymi. Walerians
kl. 6
     -  Tak -  powiedział Wiktor.  -  Tu niejaki  Walerians z szóstej  klasy
proponuje  mi, żebym rozmawiał z wami jak  z równymi, i  ostrzega mnie przed
referowaniem  wam  osiNognięć  nauki...  Muszę  się  przyznać, Walerians, że
istotnie  zamierzałem  porozmawiać  z   wami  o  osiNognięciach  hypnopedii.
Jednakże chętnie zrezygnuję  ze swojego zamierzenia,  chociaż uważam za swój
obowiNozek poinformować cię, że większoœć  równych mi,  dorosłych  ludzi  ma
nadzwyczaj  umiarkowane  wyobrażenie  o  hypnopedii.  -  Poczuł, że  jest mu
niewygodnie mówić  na  siedzNoco,  wstał i przespacerował  się  po scenie. -
Muszę  się wam  zwierzyć,  moi drodzy,  że  niespecjalnie  lubię spotkania z
czytelnikami. Z reguły nie  sposób zrozumieć, z jakim czytelnikiem ma się do
czynienia,  czego  on chce  od ciebie i co  go właœciwie interesuje. Dlatego
każde swoje wystNopienia staram się  zmienić w  wieczór pytań i  odpowiedzi.
Czasami  wychodzi dosyć zabawnie. Wiecie  co,  może na poczNotek  ja  zacznę
zadawać pytania. A więc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki?
     - Tak - rozległy się dziecięce głosy. - Czytaliœmy... Wszyscy...
     -  Œwietnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i
nieco zdumiony. No dobrze, jedŸmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszeć
historię napisania jakiejœ mojej powieœci?
     NastNopiło  niedługie milczenie,  następnie ze œrodka sali wstał chudy,
pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł.
     - To  œwietnie - stwierdził Wiktor.  -  Tym bardziej œwietnie, że wbrew
szeroko rozpowszechnionym  poglNodom w takich historiach  nie ma na ogół nic
ciekawego.  IdŸmy  jeszcze  dalej...  Czy  szanowni  słuchacze  życzNo sobie
usłyszeć o moich planach twórczych?
     Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie:
     - Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane  bezpoœrednio z technikNo
pańskiej twórczoœci lepiej byłoby  przedyskutować pod koniec rozmowy,  kiedy
ogólny obraz będzie bardziej jasny.
     Usiadł. Wiktor wsadził ręce  w kieszenie i  znowu przespacerował się po
estradzie. Robiło się interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie.
     - A  może interesujNo was  anegdoty literackie? - zapytał podstępnie. -
Jak  polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar.
Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliœmy tramwajem...
     - Naprawdę znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali.
     - Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co więc  będzie z literackimi
anegdotami?
     - Czy można zadać  pytanie? - rzekł, unoszNoc  się z miejsca pryszczaty
chłopiec.
     - Tak, oczywiœcie.
     - Jakimi chciałby pan nas widzieć w przyszłoœci?
     Bez pryszczy, przeleciało  przez głowę  Wiktorowi, ale odgonił tę myœl,
ponieważ zrozumiał  - robi  się  gorNoco.  Pytanie było  dobre.  Bardzo  bym
chciał,   żeby  ktokolwiek  mi  powiedział,   jak  chcę  widzieć  siebie   w
teraŸniejszoœci, pomyœlał. Jednak trzeba było odpowiadać.
     -  Żebyœcie byli  mNodrzy  - powiedział na chybił  trafił.  -  Uczciwi.
Dobrzy.  Chciałbym, żebyœcie  lubili  swojNo pracę... i  pracowali tylko dla
szczęœcia innych  ludzi...  (Truję, pomyœlał. Ale jak tu  nie  truć?)  Mniej
więcej tak...
     Sala cichutko zaszumiała, potem ktoœ zapytał nie wstajNoc z miejsca:
     - Czy rzeczywiœcie pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka?
     - Ja?! - oburzył się Wiktor.
     - Tak zrozumiałem  pańskNo ksiNożkę "Nieszczęœcie przychodzi nocNo".  -
Był   to   jasnowłosy   skrzat,   mniej   więcej   dziesięcioletni.   Wiktor
odchrzNoknNoł.  "Nieszczęœcie" mogło być  dobrNo ksiNożkNo,  mogło  być złNo
ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie  mogło być  ksiNożkNo dla  dzieci.  Do
takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci,  że  nie zdołał jej zrozumieć
ani jeden  krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie
czytadło obrażajNoce œwiadomoœć narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy
skrzat  miał  pewne  podstawy przypuszczać, że  autor  "Nieszczęœcia"  uważa
żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektórych aspektach.
     -  Chodzi  o to - powiedział Wiktor  sugestywnie - że...  jak by ci  tu
powiedzieć... Różnie bywa,
     - Wcale nie  mam na myœli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat.
-  Mówię o  ogólnej  koncepcji  ksiNożki, być  może  "ważniejszy"  nie  jest
odpowiednim słowem...
     -  Ja  też  nie  mam  na  myœli  fizjologii  -  odparł  Wiktor. -  Chcę
powiedzieć, że bywajNo sytuacje, w których poziom erudycji nie ma znaczenia.
     Bol-Kunac  przyjNoł z  sali i przekazał dwie  karteczki.  Czy człowiek,
który pracuje  dla wojny  może się uważać  za  uczciwego? i  Co  to  takiego
człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze.
     - MNodry  człowiek  - rzekł - to taki  człowiek, który uœwiadamia sobie
własnNo niedoskonałoœć, ograniczonoœć swojej wiedzy, stara się je  uzupełnić
i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie się ze mnNo?
     - Nie - powiedziała przeœliczna dziewczynka wstajNoc.
     - A o co chodzi?
     -  Pańska definicja jest niefunkcjonalna.  Każdy głupiec wykorzystujNoc
tę definicję może uważać się za mNodrego. Szczególnie, jeżeli utwierdza go w
tym otoczenie.
     Tak,  pomyœlał  Wiktor.  Ogarnęła  go  lekka  panika.  To  zupełnie nie
pogawędka z kolegami pisarzami.
     -  W  jakimœ sensie masz rację  - powiedział. - Ale chodzi  o  to, że w
ogóle  "mNodry"  i   "głupi"   -  to  pojęcia  historyczne  i  chyba  raczej
subiektywne.
     - To znaczy, że pan sam nie podejmuje się odróżnić  głupca od człowieka
mNodrego? - zapytało z tylnych rzędów przeœliczne stworzenie o przepięknych,
biblijnych oczach, ogolone na zero.
     - Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - Podejmuję się. Ale nie  jestem
pewien, czy zawsze się ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec,
to  ten,  który  myœli inaczej... -  zwykle to  porzekadło wywoływało œmiech
słuchaczy,  ale  teraz  sala w milczeniu  oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo
inaczej czuje - dodał Wiktor.
     Ostro odczuwał  rozczarowanie sali, ale  nie wiedział, co by tu jeszcze
powiedzieć.  Kontaktu nie  było.  Audytorium z  reguły  łatwo  przechodzi na
stronę tego, kto występuje, zgadza się z jego sNodami i dla wszystkich staje
się jasne,  kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie się  samo przez się,  że
tu, na tej sali głupców nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało
się,  ogarniał  je wrogi  nastrój,  ale  i wtedy  było  łatwo,  dlatego,  że
pozostała  możliwoœć  sarkastycznego  oœmieszania,  a  jednemu  nie  sprawia
trudnoœci dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie
nawzajem i zawsze znajdzie się wœród nich jeden najhałaœliwszy i najgłupszy,
po którym można się przejechać ku ogólnemu zadowoleniu.
     - Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała przeœliczna dziewczynka. - Chce
pan, żebyœmy byli mNodrzy, to znaczy  zgodnie z pańskim  aforyzmem myœleli i
czuli dokładnie tak  jak  pan. Ale przeczytałam wszystkie pańskie ksiNożki i
znalazłam w nich wyłNocznie negację. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej
strony  chciałby pan,  abyœmy  pracowali dla dobra innych  ludzi. To  znaczy
faktycznie  dla  dobra  tych  brudnych  i  antypatycznych  facetów,  którymi
przepełnione sNo pańskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistoœć,
prawda?
     Wiktorowi wydało się, że wreszcie odnalazł dno pod stopami.
     - Widzicie - rzekł -  przez  pracę  dla dobra  ludzi  rozumiem  właœnie
przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak się
nie ma do  mojej  twórczoœci. W ksiNożkach próbuję pokazać wszystko  tak jak
jest naprawdę  i  nie próbuję uczyć, czy też pokazywać,  co należy robić.  W
najlepszym  razie  wskazuję punkt przyłożenia siły, zwracam  uwagę  na to, z
czym  trzeba walczyć.  Ja  nie wiem,  jak należy  zmieniać ludzi,  a  gdybym
wiedział,  to nie byłbym  modnym  pisarzem,  tylko  wielkim pedagogiem  albo
sławnym   psychosocjologiem.   Dla   literatury   pięknej   w   ogóle   jest
przeciwwskazane  pouczać,  przewodzić, proponować  konkretne  drogi wyjœcia,
albo  tworzyć  konkretnNo metodologię.  Można  to  zobaczyć  na  przykładzie
największych  pisarzy. Chylę czoło  przed Lwem Tołstojem,  ale tylko dopóty,
dopóki jest jedynym w  swoim rodzaju, unikatowym jeœli chodzi o siłę talentu
zwierciadłem rzeczywistoœci. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyć chodzenia boso
czy  też  podstawiania drugiego policzka,  ogarnia  mnie litoœć i  trwoga...
Pisarz  -  to instrument  ukazujNocy  stan społeczeństwa i tylko w  mizernym
stopniu  narzędzie do  jego  zmieniania.  Historia poucza, że  społeczeństwa
zmienia  się nie  za  poœrednictwem  literatury, tylko  za pomocNo karabinów
maszynowych  lub reform, a obecnie jeszcze i nauki.  Literatura w najlepszym
razie pokazuj e, do kogo należy strzelać lub  też co wymaga zreformowania...
zrobił pauzę, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner.
Ale póki zastanawiał się jakby tu coœ wtrNocić na temat roli literatury przy
poznawaniu wnętrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:
     -  Daruje pan,  ale to  wszystko jest dosyć banalne. Przecież  nie o to
chodzi.  Chodzi o to, że  przedstawiane  przez pana obiekty wcale nie chcNo,
żeby ktoœ  je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne,  do takiego stopnia
zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma  się  ochoty ich zmieniać.  Rozumie
pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo  - przecież nie odgrywajNo
żadnej roli. Więc dla czyjego dobra pańskim zdaniem powinniœmy pracować?
     - Ach, więc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor.
     Nagle dotarło do  niego:  mój  Boże,  przecież  ci  smarkacze  poważnie
myœlNo, że piszę tylko o kanaliach,  że wszystkich  uważam za  łajdaków, nic
nie  rozumiejNo, zresztNo  skNod  majNo rozumieć, to sNo  dzieci,  dziwaczne
dzieci,   chorobliwie  mNodre  dzieci,  ale  tylko   dzieci,   z  dziecinnym
doœwiadczeniem  życiowym,  z  dziecinnNo  znajomoœciNo  ludzi  plus  stosami
przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym  idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do
tego, aby wszystko  poukładać w  szufladkach  z napisami  "dobrze"  i "Ÿle".
Dokładnie jak koledzy literaci...
     - Wprowadziło mnie w błNod to, że mówicie jak doroœli - rzekł Wiktor. -
I  nawet  zapomniałem,  że   jednak  nie  jesteœcie  doroœli.  Rozumiem,  że
niepedagogicznie jest tak mówić,  ale niestety trzeba to powiedzieć, inaczej
nigdy się nie wypłaczemy.  Cała  rzecz w tym,  że wy  najprawdopodobniej nie
rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie  pijany mężczyzna może być
wspaniałym człowiekiem,  którego  nie sposób  nie kochać, dla którego  można
mieć najwyższe uznanie i uważać za zaszczyt  uœciœnięcie jego ręki. Ponieważ
przeszedł przez takie piekło, że strach pomyœleć, ale mimo wszystko pozostał
człowiekiem.  Wszystkich bohaterów moich ksiNożek uważacie  za łajdaków, ale
to  dopiero połowa nieszczęœcia.  Uważacie jednak,  że i ja traktuję ich tak
samo jak i  wy. A to już jest całe nieszczęœcie.  Nieszczęœcie, które polega
na tym, że w ten sposób nigdy nie zrozumiemy się nawzajem.
     Diabli wiedzNo  jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie
poczciwe  wystNopienie.  Speszonych  spojrzeń,  twarzy  rozjaœnionych nagłym
zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak,  że nieporozumienie zostało
szczęœliwie  wyjaœnione i  teraz wszystko  można zaczynać  od poczNotku,  na
nowej,  bardziej realistycznej podstawie... W  każdym razie  nic takiego nie
zaszło. Z tylnych rzędów znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał:
     - Czy nie mógłby nam pan powiedzieć, czym jest postęp?
     Wiktor poczuł się obrażony. No oczywiœcie, pomyœlał. A potem zapytajNo,
czy maszyna może myœleć  i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na
swoje miejsce.
     - Postęp - powiedział - jest  to rozwój społeczeństwa w takim kierunku,
którego cel stanowi doprowadzenie  go do stanu, kiedy  ludzie nie zabijajNo,
nie depczNo i nie męczNo się nawzajem.
     - A  czym  się zajmujNo?  -  zapytał tęgi chłopiec  siedzNocy po prawej
stronie.
     - PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoœ z lewej.
     -  A dlaczego by nie?  -  spytał Wiktor.  - Historia  ludzkoœci nie zna
znowu  tak wiele  epok, w  których ludzie mogli  sobie  popijać i  zakNoszać
quantum satis.  Dla mnie postęp - to dNożenie do stanu, w którym nie depczNo
i nie  zabijajNo. A  czym się wtedy będNo  ludzie zajmować - to moim zdaniem
nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo
przede  wszystkim  konieczne warunki postępu, a  wystarczajNoce  - to  rzecz
nabyta...
     -  Pan   pozwoli  -   powiedział  Bol-Kunac.  -  Spróbujemy  rozpatrzeć
następujNocy schemat. Załóżmy,  że automatyzacja  rozwija się w takim tempie
jak obecnie. W takim razie  za kilkadziesiNot  lat  przeważajNoca  większoœć
aktywnej  ludzkoœci zostanie  wyrzucona poza nawias procesów produkcyjnych i
sfery  usług ze względu  na  nieprzydatnoœć.  Będzie po  prostu znakomicie -
wszyscy sNo syci i  nie ma powodu  zadeptywać  się nawzajem, nikt nikomu nie
przeszkadza...  i  nikt nikogo  nie  potrzebuje.  Jest  oczywiœcie  kilkaset
tysięcy   ludzi  zabezpieczajNocych   ciNogłoœć   pracy  starych   maszyn  i
powstawanie  maszyn nowych,  ale  pozostałe  miliardy  sNo  sobie po  prostu
niepotrzebne. To dobrze?
     - Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właœciwie, może nie całkiem dobrze...
I w jakiœ sposób  przykre... Ale  muszę wam  powiedzieć,  że pomimo wszystko
lepsze niż to, co mamy teraz. Więc pewien postęp jest chyba oczywisty.
     - A czy pan sam chciałby żyć w takim œwiecie? Wiktor pomyœlał.
     - Wiecie  -  rzekł -ja  ten œwiat  jakoœ  słabo  sobie  wyobrażam,  ale
szczerze mówiNoc, może warto byłoby spróbować.
     -  A  czy potrafi  pan wyobrazić sobie człowieka,  który  kategorycznie
odmawia życia w takim œwiecie?
     - Oczywiœcie,  że potrafię. SNo ludzie,  sam znam takich, którym byłoby
tam okropnie nudno. Władza jest tam  niepotrzebna,  nie ma  komu rozkazywać,
rozpychać  się, iœć po  trupach  nie ma  po co. Co  prawda, tacy  raczej nie
odmówiNo-jednak  to  wyjNotkowa  okazja,  aby  spróbować  raj  przerobić  na
chlew...  albo na  koszary.  Z największNo  przyjemnoœciNo  zburzyliby  taki
œwiat... Tak, że chyba raczej nie potrafię.
     -  A bohaterów pańskich ksiNożek, których  pan  tak kocha, urzNodziłaby
taka przyszłoœć?
     - Tak, oczywiœcie. ZnaleŸliby wreszcie zasłużony spokój.
     Bol-Kunac usiadł,  za to wstał pryszczaty nastolatek i  kiwajNoc głowNo
powiedział z goryczNo:
     -  No i właœnie o to  chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe  życie,
czy  nie, lecz o to, że dla pana i pańskich  bohaterów taka  przyszłoœć jest
całkowicie do przyjęcia, a dla nas -  to trupiarnia. Koniec  nadziei. Koniec
ludzkoœci. Właœciwie dlatego nie mamy ochoty marnować sił, żeby pracować dla
dobra pańskich uœwinionych od stóp do głów  i marzNocych o spokoju  facetów.
Naładować ich energiNo,  żeby mogli żyć, naprawdę już nie  sposób. I jak tam
pan sobie chce, panie  Baniew, ale  pokazał  pan nam w swoich ksiNożkach - w
ciekawych  ksiNożkach, jestem  całkowicie "za" -  pokazał pan  nam nie punkt
przyłożenia  siły  ale  to,  że  punkty przyłożenia  siły,  jeżeli chodzi  o
ludzkoœć nie  istniejNo,  przynajmniej  jeżeli  mowa  o pańskim pokoleniu...
Proszę mi darować, ale zagryŸliœcie się, roztrwoniliœcie  się na  wewnętrzne
waœnie, na kłamstwa i  na walkę z kłamstwem,  którNo prowadzicie wymyœlajNoc
nowe kłamstwa... Jak w pańskiej piosence:

     Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni
     i prawda wczorajsza dziœ w kłamstwo się zmieni.
     A kłamstwo wczorajsze przemienia się żywo
     dziœ w prawdę powszedniNo i prawdę prawdziwNo

     Właœnie tak  się miotacie od kłamstwa do kłamstwa.  Po prostu, w  żaden
sposób  nie  możecie uwierzyć,  że jesteœcie już  martwi,  że  własnoręcznie
zbudowaliœcie œwiat, który stał się dla was kamieniem nagrobnym. Gniliœcie w
okopach,  rzucaliœcie się z granatami pod  czołgi,  a komu od  tego  lepiej?
Narzekaliœcie na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyœcie nie  wiedzieli, że
na  lepszy  rzNod,  na  inne  porzNodki  wasze  pokolenie... po  prostu  nie
zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliœcie z uporem,
że człowiek  z natury  jest dobry...  albo  co gorsza, że człowiek  to brzmi
dumnie. I kogo tylko nie nazywaliœcie człowiekiem!...
     Pryszczaty  mówca   machnNoł  rękNo  i  usiadł.  Zapanowało  milczenie,
następnie chłopiec znowu wstał i oznajmił:
     -  Kiedy  mówiłem "wy",  nie miałem  na myœli  personalnie  pana, panie
Baniew.
     - Dziękuję - powiedział gniewnie Wiktor.
     Był  zirytowany  -  pryszczaty  smarkacz  nie  miał   prawa  mówić  tak
bezapelacyjnie, to  bezczelnoœć i brak wychowania... dać w łeb i wyprowadzić
za ucho z sali.  Czuł się głupio - wiele z  tego, co powiedział chłopak było
prawdNo,  sam  tak myœlał, a  teraz znalazł  się w sytuacji człowieka, który
musi bronić czegoœ,  czego nienawidzi, a poza tym - nie było  całkiem jasne,
jak  się zachować  dalej, jak kontynuować rozmowę i czy  w  ogóle  warto jNo
kontynuować...  Rozejrzał  się  po sali  i  zobaczył,  że czekajNo  na  jego
odpowiedŸ,  że  Irma  czeka na  jego  odpowiedŸ, że  wszystkie te rumiane  i
piegowate  potwory  myœlNo  jednakowo,  a pryszczaty arogant  tylko  wyraził
wspólnNo opinię i wyraził  jNo  szczerze,  z  głębokim  przekonaniem, a  nie
dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurę. Że oni rzeczywiœcie nie
czujNo nawet odrobiny wdzięcznoœci albo chociażby elementarnego szacunku dla
niego, Baniewa,  za  to,  że  na  ochotnika  zaciNognNoł  się  do  ułanów  i
uczestniczył  w szarżach kawalerii na  "rheinmetale", że omal nie  zdechł na
dezynterię w okrNożeniu i  zabił wartownika  samodzielnie wykonanym nożem, a
potem,  już  w  cywilu,  dał  po  mordzie  oficerowi tajnej  policji,  który
zaproponował mu  podpisanie donosu, łaził  bez  pracy z  dziurNo  w płucach,
spekulował  owocami,  chociaż proponowano  mu  bardzo  wygodne  posady...  A
właœciwie, dlaczego  oni powinni mnie  szanować za to wszystko? Że szedłem z
szablNo na czołgi? Przecież  trzeba  być  idiotNo,  żeby  mieć  rzNod, który
doprowadził  armię do  takiego stanu...  Aż się wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił
sobie, jak  ogromnNo pracę myœli musiały wykonać te dzieciaki, żeby dojœć do
wniosków, do których  doroœli dochodzNo,  kiedy duszę majNo już w strzępach,
zrujnowane życie, nie tylko  własne  oraz  przetrNocony grzbiet...  zresztNo
nawet  i  to dotyczy nie wszystkich, zaledwie  nielicznych, zaœ większoœć do
tej pory uważa, że wszystko jest jak  należy, bardzo  fajnie i jeœli zajdzie
potrzeba, gotowi sNo zaczNoć wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko
nastały nowe  czasy?  Patrzył  na  salę  nieomal  ze strachem. Zdaje się, że
pomimo  wszystko  przyszłoœci udało  się zapuœcić macki w  samo serce  czasu
teraŸniejszego i ta przyszłoœć była zimna, pozbawiona litoœci i miała gdzieœ
wszystkie zasługi przeszłoœci - prawdziwe i domniemane.
     - Dzieci  - powiedział Wiktor. -  Zapewne sami tego nie  widzicie,  ale
jesteœcie okrutne. Jesteœcie okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieństwo
- to zawsze okrucieństwo. I nie może przynieœć nic oprócz nowego cierpienia,
nowych łez i nowych podłoœci. Miejcie to  na  względzie.  I nie wyobrażajcie
sobie, że wymyœliłyœcie coœ szczególnie  nowego.  Zburzyć  stary œwiat i  na
jego koœciach zbudować nowy - to bardzo stary  pomysł. I jak  dotychczas ani
razu nie udało się osiNognNoć oczekiwanych rezultatów. To samo,  co w starym
œwiecie   wywołuje   pragnienie,   aby  burzyć  bez   najmniejszej  litoœci,
szczególnie łatwo przystosowuje się do procesu burzenia, do okrucieństwa, do
bezwzględnoœci, okazuje się dla tego procesu  niezbędne,  trwa nienaruszone,
staje  się  gospodarzem  nowego  œwiata  i  w ostatecznym  rachunku  morduje
œmiałych  burzycieli. Kruk krukowi  oka nie  wykolę, okrucieństwa nie  można
zniszczyć okrucieństwem. Ironia i litoœć! Ironia i litoœć, dzieci!
     I  nagle  wszyscy  wstali.  Było  to  tak nieoczekiwane,  że  Wiktorowi
przeleciała przez głowę  szalona myœl,  że udało  mu się wreszcie powiedzieć
coœ takiego,  co wstrzNosnęło wyobraŸniNo  słuchaczy. Ale już widział, że od
drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cień i dzieci
patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego,  a mokrzak
powœciNogliwie  ukłonił  się Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł
na brzegu, obok Irmy, wszystkie  dzieci również usiadły, a Wiktor patrzył na
Irmę  i widział, że  jest szczęœliwa, że stara się tego nie  okazać,  ale po
prostu promienieje radoœciNo i zadowoleniem. Zanim  zdNożył  się  opamiętać,
zabrał głos Bol-Kunac.
     -  Obawiam się,  że pan nas  Ÿle zrozumiał,  panie Baniew - oznajmił. -
Wcale  nie jesteœmy okrutni, a jeżeli z  pańskiego punktu widzenia  jesteœmy
okrutni,  to wyłNocznie  teoretycznie.  Przecież my wcale  nie chcemy burzyć
waszego  starego œwiata, tylko zamierzamy zbudować nowy. To pan jest okrutny
- nie wyobraża pan sobie budowania nowego œwiata bez zburzenia starego. A my
wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyć
ten wasz raj, popijajcie i jedŸcie na zdrowie. Budować, panie  Baniew, tylko
budować. Niczego nie burzyć, tylko budować.
     Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myœli.
     - Tak  - powiedział. -  Jasne. No,  to budujcie.  Jestem całkowicie  po
waszej stronie.  Zaskoczyliœcie mnie  dzisiaj, ale i  tak  jestem  z wami...
Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnuję z kielicha i zakNoski... Tylko nie
zapominajcie,  że  stare  œwiaty  trzeba  było  burzyć właœnie  dlatego,  że
przeszkadzały... przeszkadzały  budować  nowe,  nie  lubiły  tego  co  nowe,
hamowały...
     - Dzisiejszy stary œwiat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac  - nie będzie
nam przeszkadzał. Będzie nam  nawet pomagać. Poprzednia  historia zakończyła
swój bieg, nie trzeba się na niNo powoływać.
     - No cóż, tym lepiej  - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie
rad, że wszystko się wam tak szczęœliwie układa.
     Fajni chłopcy i dziewczęta,  pomyœlał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich...
wyrosnNo, będNo się zagryzać, rozmnażać i rozpocznie się praca na chleb nasz
powszedni...  Nie, pomyœlał z rozpaczNo. Być może jakoœ się uda... ZagarnNoł
ze  stołu  karteczki.  Zebrało  się ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy
można  uważać  za  dobrego i  uczciwego człowieka, który pracuje dla  wojny?
Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...
     - Przysłano mi kilka pytań - powiedział. - Tylko  nie  wiem,  czy teraz
warto...
     Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił:
     -  Widzi  pan, panie  Baniew, nie  wiem,  jakie  tam  sNo pytania,  ale
właœciwie  to   nie   jest  takie   ważne.  Po   prostu   chcieliœmy  poznać
współczesnego,  znanego  pisarza.   Każdy  znany  pisarz  jest  wyrazicielem
ideologii społeczeństwa, czy też częœci społeczeństwa, a  my powinniœmy znać
ideologów  współczesnego społeczeństwa. Teraz wiemy więcej, niż wiedzieliœmy
przed spotkaniem z panem. Dziękujemy.
     Na sali zaczNoł się ruch, słychać było "Dziękujemy... Dziękujemy, panie
Baniew" dzieci  zaczęły wstawać,  opuszczać  swoje  miejsca,  a Wiktor  stał
zaciskajNoc  w pięœci karteczki,  czuł  się jak kretyn,  wiedział,  że  jest
purpurowy, że minę ma speszonNo  i żałosnNo, ale wziNoł  się w garœć, kartki
wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny.
     Najgorsze było to, że nie zrozumiał w końcu jak ma traktować te dzieci.
One  były irrealne, były nieprawdopodobne,  ich wypowiedzi, ich  stosunek do
tego,  co  Wiktor pisał  i do  tego,  co mówił,  nie  miał  żadnych  punktów
stycznych   ze   sterczNocymi   warkoczykami,   rozczochranymi   czuprynami,
niedomytymi szyjami, z gęsiNo skórkNo na chudych rękach, z piskliwym hałasem
dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy  zespoliła w przestrzeni przedszkole
i dyskusję w instytucie  naukowym. PołNoczyła  niepołNoczalne.  Zapewne  tak
czuł się doœwiadczalny kot, któremu dano kawałek ryby, podrapano za  uchem i
w  tej  samej  chwili eksplodowano pod  nosem  ładunek,  porażono prNodem  i
oœlepiono reflektorem...  Tak,  ze współczuciem  powiedział Wiktor  do kota,
którego  stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika
nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeć...
     I w  tym momencie uœwiadomił  sobie, że  ugrzNozł. ObstNopiono go i nie
pozwalano przejœć.  Na sekundę ogarnęła go straszliwa panika.  Nie zdziwiłby
się,  gdyby  teraz spokojnie  i w  milczeniu powalono  go na podłogę w  celu
przeprowadzenia sekcji na okolicznoœć przeanalizowania ideologii. Ale dzieci
nie  zamierzały  go preparować. WyciNogały  do niego otwarte ksiNożki, tanie
notesy, kartki papieru. Szeptały: "Proszę o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym
miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan będzie łaskaw!".
     I  Wiktor  wyjNoł wieczne  pióro,  zdjNoł  nakrętkę,  z  zaciekawieniem
postronnego  człowieka  przysłuchał  się swoim  odczuciom  i  wcale  się nie
zdziwił,  czujNoc  wzbierajNocNo dumę. To były upiory  przyszłoœci i cieszyć
się ich uznaniem było jednak przyjemnie.

     *

     W numerze  hotelowym natychmiast otworzył  barek, nalał sobie  dżinu  i
wypił  jednym  haustem  jak  lekarstwo.  Z włosów, po  twarzy i za  kołnierz
spływała woda -  okazało się, że zapomniał włożyć kaptur.  Spodnie przemokły
do kolan  - prawdopodobnie  szedł wprost  po kałużach na nic  nie zważajNoc.
Straszliwie chciało mu się palić  - zdaje się, że ani razu nie zapalił przez
te dwie godziny z hakiem...
     Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogę mokry
płaszcz, przebierał się, wycierał  głowę ręcznikiem.  To  tylko akceleracja,
uspokajał  się, zapalajNoc  papierosa  i zaciNogajNoc  się chciwie. To  jest
właœnie akceleracja  w  praktyce, myœlał z przerażeniem, wspominajNoc  pewne
siebie  dziecięce  głosy  wypowiadajNoce  niemożliwe  teksty.   Boże,  ratuj
dorosłych, Boże  ratuj ich rodziców, oœwieć  ich,  spraw, aby zmNodrzeli, to
ostatni moment...  Ze względu na Ciebie samego błagam  cię, Boże, bo inaczej
zbudujNo ci wieżę  Babel,  kamień  nagrobny dla wszystkich głupców,  których
wypuœciłeœ na tę Ziemię, aby się płodzili i rozmnażali nie przemyœlawszy jak
należy skutków akceleracji... Okazałeœ się prostaczkiem, bracie Boże...
     Wiktor  wypluł niedopałek  na  dywan  i  zapalił  nowego  papierosa.  A
właœciwie  dlaczego tak  się  zdenerwowałem?  -  pomyœlał. Rozhulała mi  się
wyobraŸnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwinięte
ponad wiek. Co to, nie widziałem  dzieci ponad wiek rozwiniętych?  SkNod  mi
przyszło  do głowy,  że  one same to wszystko  wymyœliły?  Napatrzyły się  w
mieœcie wszelakiego paskudztwa, naczytały się ksiNożek, wszystko uproœciły i
naturalnie doszły do wniosku,  że należy zbudować  nowy œwiat.  I wcale  nie
wszystkie  sNo  takie.  MajNo  przywódców,  krzykaczy  -  Bol-Kunac...   ten
pryszczaty... i jeszcze ta œliczna dziewczynka. Liderzy.  A reszta -  dzieci
jak  dzieci, siedziały, słuchały, nudziły się... Wiedział, że to  nieprawda.
No,  powiedzmy,  nie  nudziły  się,  słuchały  z  ciekawoœciNo  - to  jednak
prowincja,  znany  pisarz...  Diabła tam,  w ich wieku nie  czytałbym  moich
ksiNożek. Diabła tam,  w ich wieku poszedłbym  gdzieœ - tylko nie na film ze
strzelaninNo  albo  do wędrownego cyrku -  oglNodać  gołe  nogi  tancerki na
linie. Równo  zwisał mi stary œwiat i nowy œwiat, nie miałem o tym zielonego
pojęcia  - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykręcić gdzieœ żarówkę i
trzasnNoć niNo o œcianę, albo dorwać gdzieœ  jakiegoœ eleganta  i nakłaœć mu
po  ryju...  Wiktor  rozwalił  się w  fotelu  i  wyciNognNoł  nogi.  Wszyscy
wspominamy  z  rozczuleniem szczęœliwe dzieciństwo i jesteœmy przekonani, że
od czasów  Tomka Sawyera tak było, jest i będzie. Powinno  być.  A jeœli tak
nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeœli popatrzeć na nie z
boku, lekkNo litoœć a przy bezpoœrednim zderzeniu -  pedagogiczne oburzenie.
A  dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myœli: ty oczywiœcie jesteœ  dorosły,
duży, możesz  mi  przyłożyć, jednakże jak  od najwczeœniejszego  dzieciństwa
byłeœ  głuptakiem,  tak  głuptakiem  pozostaniesz i  głuptakiem umrzesz, ale
nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobić głuptaka...
     Wiktor  nalał nowNo  porcję dżinu i zaczNoł  wspominać, jak to wszystko
wyglNodało i musiał poœpiesznie sobie golnNoć, żeby nie zawyć ze wstydu. Jak
przyszedł  do tych  dzieciaków zadowolony i pewny siebie, patrzNocy  z góry,
modny  bęcwał,  jak  na  dzień  dobry  uczęstował  je szlachetnNo  głupotNo,
płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie
uspokoił się i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolnoœć intelektualnNo,
jak uczciwie próbowano skierować go na właœciwNo drogę i ostrzegano go, a on
nadal plótł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoœ  wyjdzie na swoje, że
co  tam, nie ma co  się  przesadnie wysilać  -  a kiedy wreszcie  straciwszy
cierpliwoœć dali  mu po mordzie,  małodusznie zaczai szlochać i skarżyć się,
że  go Ÿle potraktowano... kiedy zaœ z  litoœci poproszono  go  o autografy,
wpadł w takNo euforię, że aż  wstyd pomyœleć... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc,
że o tym, co  się dziœ wydarzyło, bez  względu na swojNo wysilonNo uczciwoœć
nigdy nikomu nie oœmieli się opowiedzieć, że za jakieœ  pół godziny przekona
sam siebie  o  koniecznoœci zachowania równowagi  duchowej  i  tak  wszystko
sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono,
obróciło się w największy triumf jego  życia albo ostatecznie w zwyczajne  i
niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami,  które - a
niby  czego się po nich spodziewać? - sNo dziećmi  i  dlatego  nie najlepiej
orientujNo  się  w  literaturze  i w  życiu...  Należałoby  posłać  mnie  do
departamentu  oœwiaty,   pomyœlał  z   nienawiœciNo.  Tacy  zawsze  sNo  tam
potrzebni... Mam tylko jednNo pociechę, pomyœlał. Takich dzieci jest jeszcze
bardzo mało i jeżeli akceleracja będzie się rozwijać  w takim  samym tempie,
to do tego czasu kiedy będzie ich dużo, ja już dzięki Bogu szczęœliwie umrę.
Jak to dobrze - umrzeć we właœciwym czasie!
     Ktoœ  zapukał do drzwi.  Wiktor  krzyknNoł  "Proszę!".  Wszedł Pawor  w
podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniętym nosem.
     -  Nareszcie  -  powiedział  zakatarzonym  głosem,  usiadł naprzeciwko,
wydobył  zza  pazuchy  wielkNo, mokrNo chustkę  do nosa i zaczNoł smarkać  i
kichać. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora.
     - Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu?
     -  Och,  nie wiem... -  odparł  Pawor siNokajNoc  i pochlipujNoc.  - To
miasto mnie wykończy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och...
     - Na zdrowie - powiedział Wiktor.
     Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami.
     - Gdzie się pan podziewał? - zapytał kapryœnie. - Trzy  razy pukałem do
pana, chciałem wziNoć coœ do czytania. Ja tu przepadnę, jedyne  moje zajęcie
-  to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha,  poszedłem
do portiera, to ten  stary idiota zaproponował mi  ksiNożkę telefonicznNo  i
jakieœ prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieœcie". Ma  pan
coœ do czytania?
     - Raczej wNotpię - rzekł Wiktor.
     -  Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem,  kolegów  pan
nie czyta,  ale siebie  chyba  pan  od czasu  do czasu przeglNoda... Wszyscy
dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew,  Baniew... Jak to tam u pana się nazywa?
"Œmierć po południu"? "Północ po œmierci"? Nie pamiętam...
     - "Nieszczęœcie przychodzi o północy" - powiedział Wiktor.
     - O to to. Niech pan da poczytać.
     - Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i
tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkę. I do tego nic nie zrozumiał.
     - A  to  dlaczego - nie  zrozumiałbym?  -  zainteresował  się  Pawor  z
oburzeniem.  - podobno  to coœ  z życia  homoseksualistów, co  tu można  nie
zrozumieć?
     - Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy się dżinu. Z wodNo?
     Pawor  kichnNoł,  coœ  mruknNoł,  rozpaczliwie  rozejrzał się  dookoła,
odrzucił głowę do tyłu i znowu kichnNoł.
     - Głowa mi pęka - poskarżył się. - O w  tym miejscu... A gdzie pan był?
Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?
     -  Gorzej  -  powiedział  Wiktor.  -  Miałem  spotkanie  z  miejscowymi
wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?
     - Akceleracja? To coœ, co jest zwiNozane z  przedwczesnym dojrzewaniem.
Słyszałem, jakiœ  czas  temu było o tym  bardzo głoœno, ale potem  w  naszym
departamencie  powołano komisję i  ta  komisja udowodniła,  że  to  rezultat
osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwów i marzycieli,
tak że wszystko znalazło się na swoim  miejscu. Aleja wiem, o czym pan mówi,
bo  widziałem  tych  miejscowych  wunderkindów. Zachowaj nas Boże  od takich
lwów, ponieważ ich właœciwe miejsce jest w gabinecie osobliwoœci.
     - A może  to  moje i  pana  miejsce  jest  w  gabinecie  osobliwoœci? -
zaprotestował Wiktor.
     -  Niewykluczone  - zgodził  się Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z
tym nic wspólnego. Akceleracja - to  problem  biologiczny  i  fizjologiczny.
Wzrost wagi  noworodków, a  one potem nieprzytomnie rosnNo,  gdzieœ do dwóch
metrów,  jak  żyrafy,  a  kiedy  majNo  dwanaœcie  lat,  już  potrafiNo  się
rozmnażać. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...
     - Co - nauczyciele?
     Pawor kichnNoł.
     -  Za  to nauczyciele -  niezwyczajni - powiedział  przez  nos.  Wiktor
przypomniał sobie dyrektora gimnazjum.
     -  Co też niezwykłego jest  w tutejszych  nauczycielach? - zapytał - że
zapominajNo rozpiNoć rozporka?
     - Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc się na Wiktora. -
Oni w ogóle nie majNo rozporków.
     - I co jeszcze? - zapytał Wiktor.
     - W jakim sensie?
     - Co jeszcze jest w nich niezwykle?
     Pawor długo wycierał nos, a  Wiktor popijał  dżin i patrzył na  niego z
litoœciNo.
     - Jak widzę,  nie ma pan  o  niczym pojęcia  - rzekł  Pawor oglNodajNoc
zasmarkanNo  chustkę.  -  Jak  słusznie   twierdzi  pan  prezydent,  głównNo
właœciwoœciNo  naszych  pisarzy  jest  nieznajomoœć  życia  i  oderwanie  od
interesów narodu...  Jest pan już tu ponad tydzień. Czy był pan gdziekolwiek
oprócz  knajpy  i  sanatorium? Rozmawiał  pan  z  kimœ  oprócz tego pijanego
bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze...
     -  Dobra,  dosyć tego - powiedział  Wiktor.  -  WystarczNo  mi  gazety.
Znalazł się usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...
     - A  - a -  a, nie podoba się?  -  stwierdził  Pawor z  zadowoleniem. -
Jeżeli tak, to już nie będę... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.
     -  Nie  ma  o  czym  opowiadać  -  odparł Wiktor.  -  Wunderkindy,  jak
wunderkindy...
     - A jednak?
     - No więc przyszedłem. Zadali mi kilka pytań. Ciekawe pytania, zupełnie
dorosłe. .. - Wiktor umilkł.
     - No więc, jeœli mam być całkiem szczery, nieŸle mi dali popalić.
     -  A  jakie  były  pytania?  -  zapytał  Pawor.  Patrzył na  Wiktora  z
prawdziwym zainteresowaniem i zdaje się ze współczuciem.
     -  Nie  chodzi  o  pytania  -  westchnNoł  Wiktor. -  Jeżeli  mam mówić
otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnęło,  że te dzieci sNo jak doroœli, i
to nie zwyczajni doroœli, ale jak doroœli najwyższej klasy... Jakaœ choroba,
piekielna dysproporcja...  -  Pawor ze współczuciem  kiwał głowNo. - Słowem,
Ÿle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym mówić.
     - Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. Muszę
panu powiedzieć,  że  rodzice dwunastoletniego  dziecka -  to zawsze  istoty
godne  litoœci z  tysiNocem kłopotów na  głowie. Ale  tutejsi rodzice to coœ
szczególnego. PrzypominajNo mi  tyły  armii okupacyjnej  w rejonie aktywnych
działań partyzantów... No więc, o co pana pytano?
     - No, na przykład, co to jest postęp.
     - Tak. Więc, ich zdaniem, co to takiego postęp?
     -  Ich  zdaniem, postęp to nadzwyczaj proste. Posłać nas  wszystkich do
rezerwatów, żebyœmy się nie plNotali  pod nogami, a  wówczas oni na wolnoœci
będNo mogli spokojnie studiować  Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie
odniosłem takie wrażenie.
     - No cóż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i
parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan,  co na
ten temat mówi naród?
     - Kto?!
     - Naród!...  Naród mówi, że wszystkie nieszczęœcia sNo przez mokrzaków.
Dzieci zeœwirowały - przez mokrzaków...
     -  To  dlatego,  że  w mieœcie  nie ma Żydów  - zauważył Wiktor.  Potem
przypomniał sobie mokrzaka, który wszedł  na salę, jak dzieci wstały i jakNo
twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał.
     - To nie  ja  -  oznajmił  Fawor. - To glos narodu.  Vox  populi.  Koty
uciekły  z miasta,  a dzieciaki  uwielbiajNo  mokrzaków,  łażNo za  nimi  do
leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodziców  majNo za nic, nikogo nie
słuchajNo.  KradnNo  w  domu  pieniNodze  i kupujNo  ksiNożki...  Podobno na
poczNotku  rodzice bardzo się cieszyli, że  dzieci zamiast  drzeć spodnie na
płotach,  cicho siedzNo w  domu  i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda
jakby nie najlepsza. Ale teraz już  wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło
i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt się nie cieszy. Jednakże bojNo się
mokrzaków jak dawniej i tylko warczNo im w œlad...
     Głos narodu,  pomyœlał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliœmy
ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrzeœcijańskich niemowlNot...
     - Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nudów?
     - To nie ja! - powtórzył Pawor z uczuciem. - Tak mówiNo w mieœcie.
     - Co  mówiNo w mieœcie,  jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan
sam o tym myœli? Pawor wzruszył ramionami.
     - Życie płynie - powiedział mgliœcie. - Plotki pół na  pół z prawdNo. -
Popatrzył na  Wiktora  znad chustki. - Proszę  mnie nie  uważać  za idiotę -
powiedział. - Niech  pan lepiej przypornni sobie te  dzieci -  gdzie jeszcze
widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?
     Fakt, pomyœlał Wiktor, takie  dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na
sali -  to już nie koty  pół na  pół z  deszczem... Jest  takie okreœlenie -
twarz  rozœwietlona  od  wewnNotrz. Właœnie  takNo twarz miała Inna, a kiedy
rozmawia  ze mnNo, jej twarz oœwietlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaœ
w ogóle nie  rozmawia -  cedzi coœ przez  zęby z pobłażliwNo odrazNo...  Ale
jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie  wstrętne gadanie, to sprawa wyglNoda
wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci?  To przecież chorzy ludzie,
skazani... i w ogóle to  œwiństwo podjudzać dzieci przeciwko rodzicom, nawet
przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent -  naród
jest ważniejszy niż macierzyństwo i ojcostwo, Legia Wolnoœci waszNo matkNo i
ojcem, więc dzieciak biegnie do  najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec
nazwał  pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała  wyprawy  Legii
rujnujNocym  przedsięwzięciem.  A teraz jeszcze  na domiar złego pojawia się
czarny, mokry facet i nie owijajNoc w  bawełnę oznajmia, że twój ojciec - to
pijak  i bezmózgie bydlę, a matka - kretynka  i  dziwka. Powiedzmy nawet, że
tak jest naprawdę, ale to  wszystko jedno œwiństwo, należy to robić inaczej,
nie ich  pieski interes, nie  oni za  to  odpowiadajNo i nikt ich nie prosi,
żeby zajmowali się tego rodzaju oœwiatNo... Patologia jakaœ i tyle... Jeżeli
to  tylko  oœwiata  i  nic poza tym.  A jeœli coœ  gorszego? Dziecię zaczyna
różanymi usteczkami szczebiotać o postępie, zaczyna  mówić straszne, okrutne
rzeczy, nie wiedzNoc  co  szczebiocze, ale już  od  pieluch przyucza się  do
intelektualnego  okrucieństwa,   najgorszego   okrucieństwa,   jakie   można
wymyœlić,  a tamci,  zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce się fizjonomie,
stojNo  za scenNo  i pociNogajNo  za  sznurki...  to  zaœ znaczy, że nie  ma
żadnego nowego pokolenia, za to  jest stara i brudna  zabawa w marionetki, a
ja byłem  podwójnym osłem,  kiedy zamierałem  dziœ na tej scenie...  Ależ to
paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...
     - ...kto ma oczy niechaj  zobaczy - mówił Pawor.  - Nie wpuszczajNo nas
do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coœ niecoœ można
zobaczyć i tutaj wmieœcie. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z  dziećmi  i
jak się przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo się nieomal w anioły,
a  zapytaj  takiego  jak się  idzie  do  fabryki -  wyleje na  ciebie  kubeł
pogardy...
     Nie wpuszczajNo nas do  leprozorium,  myœlał Wiktor.  Drut kolczasty, a
mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieœcie.  Ale przecież nie  Golem  to
wymyœlił... Ojciec narodu. Co za œcierwo, pomyœlał.  Co za kanalia.  Więc to
jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo
do  niego  podobne.  A  wie  pan,  panie  prezydencie,  na  pańskim  miejscu
urozmaiciłbym,  a przynajmniej  próbowałbym urozmaicić  swoje sztuczki. Zbyt
łatwo odróżnić  pański  ogon od  wszystkich  innych ogonów. Drut  kolczasty,
żołnierze,  przepustki  -  czyli  pan  prezydent,  czyli  bez   najmniejszej
wNotpliwoœci jakieœ paskudztwo...
     - Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor.
     - A skNod  ja  mogę  wiedzieć? - odparł Pawor.  - Nigdy  przedtem drutu
kolczastego w tym miejscu nie było.
     - To znaczy, że pan tam już kiedyœ był?
     -  Dlaczego?  Nie  byłem.  Ale  nie  jestem  tu  pierwszym  inspektorem
sanitarnym...  zresztNo nie chodzi  o drut kolczasty, czy to mało na œwiecie
kolczastego drutu?  Dzieci tam  wpuszczajNo bez żadnych przeszkód, mokrzaków
wypuszczajNo  bez przeszkód, ale ani  pana, ani mnie nie wpuszczajNo  - i to
jest dziwne.
     Nie, to chyba jednak nie prezydent, myœlał Wiktor. Prezydent i czytanie
Zurtzmansora, a  może jeszcze i Baniewa -  to nijak do siebie nie pasuje. Do
tego  ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja  coœ takiego  napisał, chyba by
mnie  ukrzyżowali - Niepojęte,  niezrozumiałe...  Nieczysta sprawa... Trzeba
będzie zapytać Irmy, pomyœlał. Po prostu zapytam i zobaczę,  co ona zrobi...
ZresztNo chyba i Diana powinna coœ niecoœ wiedzieć.
     - Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor.
     - Przepraszam, zamyœliłem się.
     - Mówię, że wcale  bym się nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieœ
œrodki. ZresztNo, jak przystoi miastu, œrodki okrutne.
     -  Ja też bym  się nie zdziwił - wymamrotał  Wiktor. - Nie zdziwię się,
nawet jeœli ja sam zechcę zastosować jakieœ œrodki.
     Pawor wstał i podszedł do okna.
     -  Ale  pogoda  -   powiedział  zgnębiony.  -  Wyjechać  by  stNod  jak
najprędzej... Da mi pan ksiNożkę, czy nie?
     -  Nie  mam  żadnych  ksiNożek  -  powiedział  Wiktor.  -  Wszystko  co
przywiozłem,  jest w sanatorium...  Niech  pan posłucha,  a po  co mokrzakom
nasze dzieci?
     Pawor wzruszył ramionami.
     - To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedzieć? My
przecież jesteœmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - ciężki i mokry.
     - Zapytamy  Golema - powiedział  Pawor. - Golem,  po co mokrzakom nasze
dzieci?
     - Wasze dzieci?  - zapytał  Golem,  uważnie  oglNodajNoc  etykietkę  na
butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor?
     - Pawor twierdzi -  odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie
dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?
     - Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki
buntujNo  dzieci?  No  cóż... Nie  oni  pierwsi,  nie  oni  ostatni.  -  Nie
zdejmujNoc płaszcza opadł  na kozetkę i powNochał dżin w szklance. - A  niby
dlaczego w  naszych  czasach nie  buntować dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli
białych szczuje się na czarnych, żółtych na białych, a  głupich  szczujNo na
mNodrych... Co pana właœciwie dziwi?
     - Pawor twierdzi - powtórzył Wiktor - że pańscy pacjenci włóczNo się po
mieœcie  i  uczNo  dzieci  różnych dziwnych  rzeczy. Ja też  zauważyłem  coœ
podobnego,  chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzę. Tak więc, niczemu
się nie dziwię, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?
     -  O ile wiem - powiedział Golem  odpijajNoc ze szklanki -  mokrzaki od
wieków mieli prawo  chodzić po mieœcie. Nie wiem, co pan ma na myœli mówiNoc
o  uczeniu  dziwnych rzeczy, ale  niech mi  będzie  wolno zapytać  pana jako
tubylca - czy zna pan zabawkę, która nazywa się "zła fryga"?
     - No, oczywiœcie - odrzekł Wiktor.
     - Miał pan takNo zabawkę?
     - r  Ja  oczywiœcie nie miałem... ale  koledzy, o  ile  pamiętam, chyba
tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiœcie - powiedział. - Chłopcy mówili,
że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi?
     - Tak, właœnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rękę"...
     - Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja,  przybysz ze stolicy, mógłbym  się
dowiedzieć, o czym rozmawiajNo tubylcy?
     - Nie mógłby pan - odparł Golem. - To nie leży w pańskiej kompetencji.
     -  SkNod pan wie, co leży,  a  cc)  nie leży w  moich kompetencjach?  -
zapytał Pawor urażonym tonem.
     -  Wiem - powiedział Golem. - Zgaduję, bo tak mi się podoba,... i niech
pan przestanie łgać, przecież próbował pan kupić u Teddyego "pogodnik", więc
œwietnie pan wie, co to takiego.
     - Niech pan idzie do diabła - kapryœnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi
o "pogodnik"...
     - Chwileczkę,  Pawor  - niecierpliwie przerwał  mu Wiktor. - Golem, nie
odpowiedział pan na moje pytanie.
     -  Czyżby?  A  mnie  się  wydawało,  że  odpowiedziałem...  Widzi  pan,
Wiktorze, mokrzaki to  ciężko  i  beznadziejnie chorzy  ludzie. To  straszna
rzecz  -  choroba  genetyczna.  Ale  pomimo  wszystko  zachowujNo  dobroć  i
mNodroœć, więc nie trzeba ich krzywdzić.
     - Kto ich krzywdzi?
     - Czyżby pan ich nie krzywdził?
     - Na razie nie. Na razie nawet wręcz przeciwnie.
     -  No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał.
- W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy.
     - DokNod jedziemy?
     - Do sanatorium. Jadę do sanatorium,  pan  jak widzę też się wybiera do
sanatorium, a Pawor niech się kładzie do łóżka. Doœć zarażania grypNo. l
     Wiktor spojrzał na zegarek.
     - Czy nie jest za wczeœnie?
     -  Jak pan  chce.  Tylko  niech  pan pamięta, że  od  dzisiejszego dnia
autobus nie chodzi. Jest nierentowny.
     - A może najpierw zjemy obiad?
     - Jak pan chce - powtórzył Golem. - Ja nigdy nie jadani obiadów. I panu
nie radzę. Wiktor pomacał się po brzuchu.
     - Tak - powiedział. Potem popatrzył na Pawora. - Chyba pojadę.
     - Nic mi do tego - odparł Pawor. Był obrażony. - Niech pan przynajmniej
ksiNożki przywiezie.
     - Na pewno - obiecał Wiktor i zaczNoł się ubierać.
     Kiedy  wsiedli  do  samochodu,  pod  wilgotny  brezent,  do  wilgotnej,
œmierdzNocej tytoniem, benzynNo i lekarstwami kabiny, Golem zapytał:
     - Czy rozumie pan aluzje?
     - Czasami - odpowiedział Wiktor. - Kiedy wiem, że to aluzja. A bo co?
     - A więc zwracam panu uwagę: aluzja. Niech pan mniej gada.
     - Hm - wymamrotał Wiktor. - I jak mam to rozumieć?
     - Jako aluzję. Niech pan przestanie trzaskać dziobem.
     - Z przyjemnoœciNo - powiedział Wiktor i popadł w zamyœlenie.
     Przejechali  miasto, minęli  fabrykę konserw,  przecięli  pusty miejski
park, zapuszczony,  mizerny,  na  wpół zgniły  z  wilgoci,  przemknęli  obok
stadionu,  na którym  umorusani,  w błotnych cętkach  jak  żyrafy, "Bracia w
sapiencji" uparcie kopali mokrymi, napęczniałymi butami napęczniałNo piłkę i
wytoczyli się  na  szosę  prowadzNocNo  do sanatorium. Dookoła, za  kurtynNo
deszczu  leżał  mokry,  płaski  jak  stół  step,  niegdyœ suchy, wypalony  i
kłujNocy a teraz z wolna przemieniajNocy się w grzNoskie mokradła.
     - Pana  aluzja - rzekł  Wiktor - przypomniała  mi pewnNo rozmowę, mojNo
rozmowę z  jego  ekscelencjNo  panem  referentem  pana  prezydenta do  spraw
państwowej  ideologii.  Jego  ekscelencja wezwał  mnie  do swego skromnego -
trzydzieœci metrów na dwadzieœcia - gabinetu i  zainteresował się:  "Wiktor,
czy  chce pan nadal mieć  swój  kawałek  chleba  z masłem?"  Ja,  naturalnie
odpowiedziałem  twierdzNoco.  "No  to  niech  pan przestanie  brzdNokać!"  -
ryknNoł jego ekscelencja i odprawił mnie skinieniem dłoni.
     Golem uœmiechnNoł się. ,
     - A właœciwie na czym pan brzdNokał?
     -   Jego  ekscelencja  miał   na  myœli   moje  ćwiczenia  na  banjo  w
młodzieżowych klubach. Golem spojrzał na niego zezem.
     - A właœciwie skNod pan ma pewnoœć, że nie jestem szpiclem?
     -  A ja wcale nie mam takiej  pewnoœci - zaprzeczył Wiktor. - Po prostu
mi to zwisa. Poza tym teraz  nie mówi  się "szpicel". "Szpicel" to archaizm.
Teraz wszyscy kulturalni ludzie mówiNo "kabel".
     - Nie wyczuwam różnicy - zauważył Golem.
     -  Praktycznie,  ja również - powiedział Wiktor. -  A więc  przestajemy
trzaskać dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowiał?
     - Moi pacjenci nigdy nie wracajNo do zdrowia.
     - Pan  ma  wspaniałNo opinię! Ale ja pytam  o tego nieszczęœnika, który
wpadł w potrzask. Jak jego noga?
     Golem milczał chwilę, a potem zapytał:
     - Którego z nich ma pan na myœli?
     - Nie rozumiem  - odparł Wiktor. -  Naturalnie, że tego, który  wpadł w
potrzask.
     -  Było ich  czterech  -  stwierdził Golem wpatrzony  w  drogę  zalanNo
deszczem. - Jeden wpadł w potrzask, drugiego niósł pan na plecach, trzeciego
zabrałem  samochodem,   a  z   powodu   czwartego   niedawno  rozpętał   pan
skandalicznNo bójkę w restauracji.
     Wiktor  milczał, oszołomiony. Golem milczał również. Œwietnie prowadził
samochód, objeżdżajNoc niezliczone wyboje na starym asfalcie.
     -  No,  no, niech  się pan tak  nie męczy - oznajmił wreszcie Golem.  -
Żartowałem. On był jeden. I jego noga zagoiła się tej samej nocy.
     - To  także żart?  - zapytał  Wiktor. - Ha - ha -  ha. Teraz  rozumiem,
dlaczego pańscy chorzy nigdy nie wracajNo do zdrowia.
     - Moi chorzy - powiedział Golem - nigdy nie wracajNo do zdrowia z dwóch
powodów. Po  pierwsze,  ja,  jak zresztNo każdy przyzwoity lekarz, nie umiem
leczyć genetycznych chorób. A po drugie, oni nie chcNo wyzdrowieć.
     -  Zabawne  - wymamrotał  Wiktor -  Tyle  już  się  nasłuchałem  o tych
pańskich mokrzakach, że teraz, jak  Boga kocham, jestem w stanie uwierzyć we
wszystko -  i  w  deszcze, i w koty,  i w to, że  zgruchotana koœć  może się
zrosnNoć w ciNogu jednej nocy.
     - No  tak  -  rzekł  Wiktor. -  Dlaczego w mieœcie nie  ma kotów? Przez
mokrzaki. A  Teddyego  niedługo  zjedzNo  myszy...  Mógłby pan  zaproponować
mokrzakom, żeby przy okazji wyprowadzili z miasta również i myszy.
     - A la szczurołap z Hamelin? - zapytał Golem.
     -  Tak  - lekkomyœlnie  potwierdził  Wiktor. -  Właœnie  a  la  - potem
przypomniał sobie czym skończyła się  historia  ze szczurołapem z Hamelin. -
Nie  ma  w tym  nic  œmiesznego -  powiedział.  - Byłem dzisiaj w gimnazjum.
Widziałem dzieci.  -  I widziałem, jak  się  zachowywały, kiedy pojawił  się
jakiœ tam mokrzak. Teraz wcale się nie zdziwię, jeœli pewnego  pięknego dnia
wyjdzie  na miejski rynek mokrzak  z  akordeonem  i wyprowadzi dzieci diabli
wiedzNo dokNod.
     - Nie zdziwi się pan - powiedział Golem. - A co jeszcze pan zrobi?
     - Nie wiem... może zabiorę mu akordeon.
     - I sam pan zagra?
     - Tak - westchnNoł Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyciNognNoć tych
dzieci,  zrozumiałem  to  dzisiaj  . Ciekawe,  czym  oni  je  przyciNogajNo?
Przecież pan to wie, Golem.
     - Wiktor, niech pan przestanie brzdNokać - powiedział Golem.
     - Jak pan sobie życzy - odparł Wiktor. - Bardzo  starannie, i mniej lub
bardziej  zręcznie uchyla się pan od odpowiedzi na moje pytania, œwietnie to
zauważyłem. Bez sensu. Dowiem się tak  czy inaczej, a pan straci sposobnoœć,
aby nadać informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.
     - Tajemnica lekarska!  - wyrzekł Golem. - A poza  tym, ja nic nie wiem.
Mogę się tylko domyœlać.
     Przyhamował.  Przed nimi, za  welonem deszczu, pojawiły  się na  drodze
jakieœ sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary słup przydrożny z drogowskazami
"Leprozorium  -  6  km" i "Sanatorium  GorNoce  Ÿródła  - 2,5  km". Sylwetki
cofnęły się na pobocze - dorosły mężczyzna i dwoje dzieci.
     - Niech się pan zatrzyma - powiedział Wiktor ochrypłym nagle głosem.
     - Co się stało? - Golem zahamował.
     Wiktor  nie odpowiedział.  Patrzył  na  ludzi  obok  słupa, na  rosłego
czarnego mokrzaka w dresie przesiNokniętym  wodNo, na chłopca, który również
był  bez  płaszcza i na dziewczynkę, bosNo, w  sukience oblepiajNocej ciało.
Następnie gwałtownie  otworzył  drzwi  i wyskoczył na szosę. Deszcz  i wiatr
uderzyły  go po  twarzy,  aż się zachłysnNoł, ale  nie  zauważył  tego. Czuł
niepohamowanNo wœciekłoœć, kiedy "na się ochotę tłuc i łamać, ale jeszcze ma
się  œwiadomoœć  własnego   szaleństwa.  Na  sztywnych  nogach  podszedł  do
mokrzaka. "
     - Co tu się dzieje? - wycedził przez zęby. A  potem do córki patrzNocej
na  niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A  potem znowu
do mokrzaka: - Niech pana diabli wezmNo, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy:
Marsz do samochodu, do kogo mówię!
     Irma  nie  ruszyła  się  z  miejsca. Wszyscy  troje  stali  nadal, oczy
mokrzaka nad czarnNo  opaskNo spokojnie mrugały.  A potem Irma powiedziała z
niepojętNo  intonacjNo "To  mój  ojciec" i  Wiktor nagle zrozumiał, rdzeniem
pacierzowym zrozumiał, że tu nie można wrzeszczeć, wymachiwać pięœciami, nie
można grozić, chwytać za  kołnierz, ciNognNoć...  i  w ogóle nie  można  się
wœciekać. Powiedział bardzo spokojnie:
     -  Irma,  idŸ  do  samochodu, jesteœ  cała mokra.  Bol-Kunac, na  twoim
miejscu też poszedłbym do samochodu.
     Był pewny, że Irma posłucha i rzeczywiœcie posłuchała.  Ale niezupełnie
tak, jakby sobie tego życzył. Nie, nie to, żeby choćby spojrzeniem poprosiła
mokrzaka  o zgodę,  ale powstał cień wrażenia,  że jednak coœ  zaszło, jakaœ
wymiana poglNodów, jakaœ krótka narada, w  wyniku której podjęto decyzję  na
jego korzyœć.  Irma zadarła  nos i  poszła w kierunku samochodu, a Bol-Kunac
odparł grzecznie:
     - Jestem  panu niezmiernie wdzięczny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej
będzie jeżeli zostanę.
     - Jak chcesz - stwierdził Wiktor. -  Bol-Kunac mało go  wzruszał. Teraz
trzeba jeszcze było  powiedzieć coœ na pożegnanie  temu mokrzakowi. Wiktor z
góry wiedział, że  to  będzie  coœ bardzo głupiego,  ale  cóż poczNoć? - tak
zwyczajnie odejœć po prostu nie  mógł. Ze  względów  czysto prestiżowych.  I
powiedział.
     - Pana zaœ, łaskawco - oznajmił wynioœle - nie zapraszam. Najwidoczniej
czuje się pan tu jak ryba w wodzie.
     Następnie odwrócił się i  rzuciwszy wyobrażonNo rękawicę, odmaszerował.
Wypowiedziawszy  te  słowa,  myœlał z  obrzydzeniem, hrabia  oddalił  się  z
godnoœciNo...
     Inna  wlazła  z  nogami  na  przednie  siedzenie  i  wyżymała  wodę   z
warkoczyków. Wiktor wcisnNoł się do  tyłu, pochrzNokujNoc ze wstydu, a kiedy
Golem ruszył, powiedział:
     -  Wypowiedziawszy  te słowa, hrabia oddalił się...  Wsuń  tutaj  nogi,
Irma, to ci je rozetrę.
     - Po co? - z ciekawoœciNo zapytała Irma.
     - Chcesz złapać zapalenie płuc? Daj tu nogi!
     - Bardzo  proszę - odrzekła Irma, zwinęła się na siedzeniu i przesunęła
do tyłu jednNo nogę.
     Już z góry zadowolony z siebie, że oto nareszcie zrobi coœ pożytecznego
i właœciwego, Wiktor  ujNoł obiema rękami  tę chudNo,  dziewczyńskNo nogę  -
mokrNo  i wzruszajNocNo, już  przymierzył  się,  żeby  jNo  rozcierać  -  do
czerwonoœci,   do   purpury,  dobrymi   ojcowskimi   dłońmi,   tę   brudnNo,
zlodowaciałNo  nogę, odwieczne  Ÿródło katarów, gryp, stanów zapalnych  dróg
oddechowych  i obustronnych  zapaleń płuc - kiedy stwierdził, że jego dłonie
sNo chłodniejsze niż jej stopy.  SiłNo  inercji wykonał jeszcze kilka ruchów
masujNocych,  a następnie ostrożnie tę stopę wypuœcił. Przecież  wiedziałem,
pomyœlał  nagle, przecież wiedziałem o tym jeszcze wtedy, kiedy stałem przed
nimi, wiedziałem, że tu się kryje jakiœ podstęp, że dzieciom  nic nie grozi,
żadne katary i zapalenia, tylko nie chciałem  w  to  uwierzyć,  ale chciałem
ratować,  wyrywać   ze  szponów,  płonNoć  sprawiedliwym  gniewem,  spełniać
obowiNozek  i  znowu  napuœcili mnie na wodę, i  znowu wyszedłem  na idiotę,
drugi raz tego samego dnia...
     - Zabieraj swojNo nogę - rzekł do Irmy. Irma zabrała nogę i zapytała:
     - DokNod jedziemy - do sanatorium?
     - Tak - powiedział Wiktor i spojrzał na Golema czy ten aby nie zauważył
jego  hańby.  Ale  Golem z  niewzruszonym spokojem patrzył na drogę, ciężki,
rozlany, siedział spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i
wszystkowiedzNocy.
     - A po co? - zapytała Irma.
     - Przebierzesz się w suche ubranie i położysz do łóżka.
     - Jeszcze czego! - powiedziała Irma. - Coœ ty wymyœlił?
     -  Dobra, dobra... - wymamrotał Wiktor.  - Dam ci ksiNożki  i  będziesz
sobie czytać.
     Rzeczywiœcie, po jakiego diabla wiozę jNo tam? - pomyœlał. Diana... No,
to się jeszcze zobaczy. Żadnego picia i  w ogóle  nic z tych rzeczy, ale jak
ja  jNo  odwiozę z powrotem?  E tam, wezmę jakikolwiek samochód i odwiozę...
Dobrze by było coœ sobie łyknNoć
     - Golem... - zaczNoł, ale się opamiętał. Nie wypada, do diabla.
     - Tak? - zapytał Golem nie odwracajNoc się.
     - Nie, nic - westchnNoł Wiktor,  wpatrzony w szyjkę butelki sterczNocej
z kieszeni Golema. - Irma - powiedział  znużonym głosem. -  Co robiliœcie na
tych rozstajach?
     - Myœleliœmy mgłę - odpowiedziała Irma.
     - Co?
     - Myœleliœmy mgłę - powtórzyła Irma.
     - O mgle - poprawił Wiktor - albo na temat mgły.
     - A to po co - o mgle? - zapytała Irma.
     - Myœleć - to czasownik nieprzechodni - objaœnił Wiktor - a więc wymaga
przyimka. Czy przerabialiœcie czasowniki przechodnie?
     - Zależy, jak na to popatrzeć - odparła Irma. - Myœleć mgłę - to jedno,
a myœleć o mgle  - to zupełnie coœ innego... i nie wiadomo komu to potrzebne
- myœleć o mgle.
     Wiktor wyjNoł papierosa i zapalił.
     - Poczekaj  - powiedział.  -  Myœleć  mgłę  -  tak  się  nie  mówi,  to
niegramatycznie. SNo  takie  czasowniki  -  nieprzechodnie,  myœleć, biegać,
chodzić... Zawsze wymagajNo przyimka. Chodzić  po ulicy.  Myœleć o...  no  o
czymœ tam...
     - Myœleć głupstwa - podpowiedział Golem.
     - No, to jest wyjNotek - stwierdził Wiktor nieco stropiony.
     - Szybko chodzić - powiedział Golem.
     - Szybko  -  to nie jest  rzeczownik - zapalczywie  oznajmił Wiktor.  -
Niech pan nie mNoci dziecku w głowie, Golem.
     - Tato, czy możesz nie palić? - zainteresowała się Irma.
     Zdaje się, że Golem wydał z siebie  jakiœ  dŸwięk, a być może to silnik
kichnNoł wspinajNoc się pod górę. Wiktor  zgniótł  papierosa  i rozdeptał go
obcasem. Podjeżdżali do sanatorium,  a z boku  od stepu na spotkanie deszczu
sunęła nieprzejrzysta biała œciana.
     - No i masz mgłę - rzekł  Wiktor. - Możesz jNo myœleć. A także wNochać,
biegać i chodzić. Irma chciała coœ powiedzieć, ale wtrNocił się Golem.
     -  Nawiasem mówiNoc  - stwierdził  - czasownik "myœleć"  występuje jako
przechodni także w zdaniach podrzędnie złożonych. Na przykład - myœlę, że...
i tak dalej.
     - To zupełnie inna  sprawa  - nie zgodził się Wiktor. Obrzydło mu. Miał
okropnNo ochotę wypić i zapalić. Zachłannie popatrzył na szyjkę butelki.
     - Nie jest ci zimno, Irma? - zapytał z niejasnNo nadziejNo.
     - Nie. A tobie?
     - Trochę mnie trzęsie - przyznał się Wiktor.
     - Trzeba wypić dżinu - zauważył Golem.
     - Tak, byłoby nieŸle... A może pan ma?
     - Mam - powiedział Golem. - Ale już prawie jesteœmy na miejscu.
     Jeep  wjechał  w bramę  i  zaczęło  się  to, o  czym  Wiktor jakoœ  nie
pomyœlał.  Pierwsze smugi mgły  dopiero zaczęły przesNoczać  się przez kratę
ogrodzenia i widocznoœć  była znakomita.  Na drodze przed  samochodem leżała
postać w przemokniętej piżamie, leżała z takNo minNo jakby spoczywała tu już
od wielu dni i nocy. Goleni ostrożnie objechał ciało,  minNoł gipsowNo  wazę
ozdobionNo   nieskomplikowanymi   rysunkami   i   odpowiednimi   napisami  i
przyłNoczył się  do stada  samochodów  stłoczonych przed wejœciem do prawego
skrzydła. Irma otworzyła drzwi i  natychmiast  jakaœ  zapita morda wychyliła
się  z okna najbliższego samochodu i wybeczała: "Dziecino, chcesz, to ci się
oddam?"  Wiktor  wysiadł  zamierajNoc.  Irma z ciekawoœciNo  rozglNodała się
dookoła. Wiktor  mocno ujNoł  jNo  za  rękę  i  poprowadził  do wejœcia.  Na
schodkach,  pod deszczem  siedziały  dwie  dziwki w  bieliŸnie  i  ulicznymi
głosami  œpiewały o okrutnym aptekarzu, co to nie chce  im sprzedać heroiny.
Na  widok  Wiktora  umilkły,  ale  kiedy  przechodził  obok,  jedna  z  nich
spróbowała złapać  go za  spodnie.  Wiktor wepchnNoł  Irmę do holu. Było  tu
ciemno,  okna  zasłonięte, œmierdziało  dymem  tytoniowym i jakimœ kwaskiem,
trzeszczał projektor i na białej œcianie podskakiwały pornograficze obrazki.
Wiktor  z  zaciœniętymi zębami deptał  po cudzych nogach  ciNognNoc za sobNo
potykajNocNo się  Irmę,  a za  nimi  biegły gniewne, niecenzuralne  okrzyki.
Pokonali wreszcie hol i  Wiktor, przeskakujNoc po  trzy stopnie,  pobiegł po
pokrytych dywanem schodach. Irma milczała i Wiktor bał się na niNo spojrzeć.
"
     Na  podeœcie czekał już na  niego z otwartymi objęciami Roscheper Nant.
"Wiktor! - zachrypiał - Przy  - yyjacielu! - w tym momencie zauważył  Irmę i
wpadł w  entuzjazm. - Wiktor! I ty  też!  Na  małoletnie małolatki!"  Wiktor
przymknNoł oczy, mocno nadepnNoł  mu na nogę  i  pchnNoł w pierœ - Roscheper
upadł na plecy przewracajNoc kosz na œmieci. Zlany potem Wiktor pomaszerował
korytarzem.  Irma bezszelestnymi susami sadziła obok.  PchnNoł drzwi Diany -
były zamknięte, klucza nie było. Załomotał wœciekle, i Diana natychmiast się
odezwała: "Wynoœ  się  do  wszystkich  diabłów!  -  wrzasnęła  z  furiNo.  -
ŒmierdzNocy  impotent! Gówniarz, łajno zasrane!" "Diana - zaryczał Wiktor. -
Otwieraj!" Diana zamilkła i drzwi się otwarły. Stała na progu z importowanym
parasolem  w  pogotowiu. Wiktor odsunNoł jNo, wepchnNoł  Irmę  do  pokoju  i
zatrzasnNoł za sobNo drzwi.
     - A, to ty -  powiedziała Diana. - A ja myœlałam, że znowu Roscheper. -
Czuć było od niej alkoholem. - Boże - powiedziała. - Kogoœ ty przyprowadził?
     - To jest  moja córka - z trudem  odparł Wiktor. -  Irma. Irmo, to jest
Diana.
     Patrzył Dianie  w oczy z rozpaczNo i nadziejNo. Dzięki Bogu, zdaje się,
że nie była pijana. Albo z miejsca wytrzeŸwiała.
     - Ty chyba oszalałeœ - rzekła cicho.
     - Irma przemokła  -  wydusił z siebie. - Przebierz jNo w  suche rzeczy,
połóż do łóżka i w ogóle...
     - Nie położę się - oznajmiła Irma.
     - Irma - powiedział Wiktor.  - BNodŸ łaskawa słuchać,  bo inaczej zaraz
kogoœ spiorę...
     - Niektórych  z tu obecnych rzeczywiœcie należałoby sprać - stwierdziła
Diana beznadziejnym głosem.
     - Diano - rzekł Wiktor. - Proszę cię.
     - Dobra - powiedziała Diana. - IdŸ do siebie. Damy sobie radę.
     Wiktor wyszedł z ogromnNo  ulgNo. Poszedł prosto do swojego pokoju, ale
i tam  nie było spokoju. Na poczNotek musiał wyrzucić na korytarz absolutnie
nieznanNo  parę,  która  się   tam  zagnieŸdziła  oraz  uœwinionNo  bieliznę
poœcielowNo.  Potem  zamknNoł  drzwi, zwalił się  na goły  materac,  zapalił
wilgotnego   papierosa  i  zaczNoł   się   zastanawiać,  co   też  właœciwie
narozrabiał.

     *

     Wiktor obudził się póŸno,  była  pora obiadu. Trochę bolała  głowa, ale
nastrój okazał się nieoczekiwanie dobry.
     Wieczorem,  wypaliwszy  paczkę  papierosów,  zszedł   na  dół,  damskNo
szpilkNo  do włosów  otworzył  czyjœ samochód,  wyprowadził  Irmę  służbowym
wyjœciem i odwiózł jNo do matki. PoczNotkowo jechali w milczeniu. Wiktora aż
skręcało,  tak paskudnie się  czuł,  Irma zaœ  siedziała  obok,  czyœciutka,
schludna, uczesana  według najnowszej mody  -  żadnych tam  warkoczyków -  i
zdaje się miała nawet podmalowane wargi. Miał ogromnNo ochotę na nawiNozanie
rozmowy, ale musiałby  zaczynać od przyznania się do niebotycznej głupoty, a
to wydało mu się niepedagogiczne. Skończyło się na tym,  że Irma nagle, ni z
tego  ni z  owego,  pozwoliła mu zapalić (pod  warunkiem, że wszystkie  okna
będNo otwarte) i zaczęła opowiadać, jakie to wszystko było dla niej ciekawe,
jakie to  podobne do tego, o  czym poprzednio czytała,  ale  w co nie bardzo
wierzyła,  jak to  znakomicie  z  jego  strony,  że  zorganizował jej  takNo
nieoczekiwanNo i w najwyższym stopniu pouczajNocNo przygodę, że w ogóle jako
ojciec jest całkiem do przyjęcia, nie zanudza i nie  gada głupstw, że  Diana
jest  "prawie nasza",  wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, że  tak niewiele
wie i za bardzo  lubi wypić, ale to  akurat w końcu nie jest takie straszne,
ty  też  lubisz wypić,  a wszystkim  się  spodobałeœ,  dlatego,  że  mówiłeœ
uczciwie, nie udawałeœ jakiegoœ  tam strażnika  elitarnej  wiedzy i  całkiem
słusznie,  ponieważ  nie   jesteœ  żadnym  strażnikiem,  i  nawet  Bol-Kunac
powiedział, że  w całym  mieœcie  jesteœ jedynym  człowiekiem  wartoœciowym,
jeœli oczywiœcie  nie liczyć  doktora  Golema,  ale Golem właœciwie nie ma z
miastem nic wspólnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyraża ideologii, a
jak ty uważasz, czy  ideologia jest w ogóle  potrzebna, czy lepiej bez niej,
wielu teraz uważa, że nadchodzi koniec wieku ideologii...
     W  rezultacie odbyła  się  znakomita rozmowa,  obie  strony były  pełne
szacunku  jedna  dla  drugiej i po powrocie do hotelu  (samochód postawił na
jakimœ  zagraconym  podwórzu), Wiktor uważał już, że  ojcostwo  nie jest tak
bardzo  niewdzięcznym zajęciem, szczególnie jeœli  zna  się życie i umie się
wykorzystać  w celach wychowawczych nawet jego  ciemne  strony. W zwiNozku z
tym wypił z Teddym, który także był ojcem i także interesował się problemami
wychowania, ponieważ jego pierworodny miał I4 lat - trudny wiek przejœciowy,
twoja jeszcze  da ci do wiwatu... to znaczy wnuk  Teddyego  miał  I4 lat,  a
wychowaniem syna nie mógł się zajmować dlatego, że syn spędził dzieciństwo w
obozie koncentracyjnym. Nie wolno bić dzieci, twierdził Teddy. I  bez ciebie
przez całe życie będzie je bić każdy, kto ma ręce i  nogi, a jeœli masz chęć
uderzyć dzieciaka,  lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie większym
pożytkiem dla sprawy.
     Po  którymœ z  rzędu  kieliszku Wiktor  przypomniał sobie, że Irma  ani
słowem nie  wspomniała o jego okropnym zachowaniu  na rozstajnych drogach  i
doszedł  do  wniosku, że jego  córka jest przebiegłym  stworzeniem i w ogóle
uciekać  się  za  każdym razem  do  pomocy kochanki, kiedy  nie  wiadomo jak
wykaraskać  się  z  trudnej sytuacji, w  którNo sam  się  uwikłałeœ - to  co
najmniej nieuczciwe.  Te wnioski zmartwiły go,  ale właœnie przyszedł doktor
R.  Kwadryga i zamówił  swojNo  codziennNo  butelkę  rumu,  więc  wypili  tę
butelkę, na skutek czego  Wiktor znowu zobaczył wszystko w różowych barwach,
ponieważ  stało się  jasne, że  Irma po prostu nie  chciała  go  martwić, co
oznacza, że szanuje  ojca, a być  może nawet  go  kocha. ..  Potem przyszedł
jeszcze  ktoœ, i coœ  zamówił. Potem  prawdopodobnie Wiktor poszedł  spać...
Prawdopodobnie...  Należy przypuszczać, że spać... Co prawda  zachowało  się
jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na podłodze zalane wodNo, ale co to była
za podłoga i  co to była za woda, nie sposób było odtworzyć... I  lepiej nie
odtwarzać...
     Doprowadziwszy się do porzNodku Wiktor zszedł na dół, zabrał z recepcji
œwieże gazety i porozmawiał o przeklętej pogodzie.
     - Jak ja wczoraj? - zapytał niedbale. - Nie za bardzo?
     - Właœciwie  nie za  bardzo  -  powiedział uprzejmie  recepcjonista.  -
Rachunek da panu Teddy.
     -  Aha  -  powiedział  Wiktor  i  postanowiwszy  chwilowo  niczego  nie
precyzować,  poszedł do  restauracji. Wydało  mu  się, że lamp na sali  jest
jakby  mniej. -  O, do diabła - pomyœlał  ze  strachem. Teddyego jeszcze nie
było.   Wiktor  skłonił   się   młodemu  człowiekowi  w  okularach  i   jego
towarzyszowi, usiadł przy swoim stoliku  i rozłożył gazetę. Na  œwiecie  nic
się nie  zmieniło.  Jedno państwo zatrzymywało handlowe statki drugiego i to
drugie państwo wysyłało kategoryczne  protesty. Państwa, które  podobały się
panu prezydentowi, prowadziły sprawiedliwe wojny w obronie swoich  narodów i
demokracji.   Państwa,  które  z  jakiegoœ  powodu  nie  podobały  się  panu
prezydentowi,  prowadziły wojny zaborcze, a właœciwie  nie prowadziły wojen,
tylko po prostu po bandycku napadały. Sam pan prezydent wygłosił dwugodzinne
przemówienie   o  koniecznoœci  skończenia  z  korupcjNo  raz  na  zawsze  i
szczęœliwie  przeszedł  operację  usunięcia   migdałów.  Znajomy  krytyk   -
wyjNotkowe œcierwo  - wychwalał nowNo  powieœć Roc-Tusowa  i było  to  nader
tajemnicze, ponieważ ksiNożka była naprawdę dobra.
     Podszedł  kelner,  jakiœ  nowy,  nieznajomy, po przyjacielsku  doradził
ostrygi, przyjNoł zamówienie,  pomachał serwetkNo nad obrusem i oddalił się.
Wiktor odłożył gazety, zapalił, usiadł  wygodniej i zaczNoł  myœleć o pracy.
Po  dobrym  pijaństwie  zawsze z ochotNo  rozmyœlał o pracy.  Dobrze  byłoby
napisać optymistycznNo, wesołNo ksiNożkę... O tym, jak żyje sobie na œwiecie
człowiek,  kocha  swojNo pracę, niegłupi, lubi  przyjaciół, a przyjaciele go
ceniNo, o tym jak  mu z tym  dobrze  - sympatyczny chłopak, dowcipny, trochę
dziwak. Nie ma  fabuły.  A jeœli  nie ma  fabuły,  to  znaczy, że nudne. A w
ogóle,  jeœli  już  usiNoœć  do  takiej powieœci,  to trzeba się zastanowić,
dlaczego temu miłemu  człowiekowi  jest tak  dobrze, a  wtedy  niewNotpliwie
dojdzie się  do  wniosku,  że  dobrze  jest  mu wyłNocznie  dlatego,  że  ma
ukochanNo pracę, a wszystko inne mu po prostu zwisa.  A w takim razie  co to
za człowiek, jeœli wszystko ma gdzieœ oprócz swojej pracy.  Można oczywiœcie
napisać o człowieku, którego sensem  życia jest miłoœć  bliŸniego  i jest mu
dobrze na œwiecie, ponieważ kocha swoich bliŸnich i kocha  swojNo pracę, ale
o  takim  człowieku  parę  tysięcy  lat temu napisali  już  panowie  Łukasz,
Mateusz, Jan i jeszcze  jakiœ - w  sumie było  ich czterech. Tak w ogóle, to
było  ich  znacznie więcej,  ale  tylko  ci  czterej  pisali odpowiednio,  a
pozostali byli pozbawieni różnych rzeczy, jeden œwiadomoœci narodowej, drugi
prawa korespondencji... a człowiek, o którym pisali, niestety był szalony...
Właœciwie  byłoby  zajmujNoce  opisać,  jak Chrystus  przychodzi  na  Ziemię
dzisiaj, nie tak, jak o tym pisał Dostojewski, ale tak jak pisał ten  Łukasz
z  kumplami...  Chrystus  przychodzi  do  sztabu  generalnego  i  proponuje:
kochajcie  swoich  bliŸnich.  A  w  sztabie,  rzecz   jasna,  siedzi   jakiœ
antysemita...
     -  Pan  pozwoli, panie Baniew?  - zahuczał nad  nim  sympatyczny, męski
głos.
     Był  to pan  burmistrz  we  własnej osobie. Nie  tamten  apoplektycznie
purpurowy, kwiczNocy  z  niezdrowego  podniecenia  wieprz  na  ogromnym łożu
Roschepera,  lecz  elegancko  zaokrNoglony, idealnie  wygolony,  ubrany  bez
zarzutu  imponujNocy  mężczyzna  ze  skromnNo  wstNożeczkNo  w  klapie  i  z
emblematem Legiii na lewym ramieniu.
     - Proszę - powiedział Wiktor bez cienia radoœci.
     Pan burmistrz usiadł, rozejrzał się i położył dłonie na stole.
     -  Postaram się  nie  dokuczać  panu zbyt  długo  swojNo  obecnoœciNo -
oznajmił  - i  spróbuję  nie  przeszkodzić  w pańskiej  biesiadzie, jednakże
problem, z  którym  zamierzam się do pana zwrócić, dojrzał już  ostatecznie,
abyœmy wszyscy, wielcy i mali, ci którym drogi jest honor i dobrobyt naszego
miasta  byli  gotowi  odłożyć  własne  sprawy,  aby  go  jak  najszybciej  i
najefektywniej rozwiNozać.
     - Słucham pana - rzekł Wiktor.
     - Spotykamy się tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, ponieważ zdajNoc
sobie sprawę z tego, że  jest pan nadzwyczaj zajęty, nie chciałem  niepokoić
pana w  czasie pracy, szczególnie  biorNoc pod uwagę jej specyfikę. Jednakże
zwracajNoc się obecnie do pana jako osobistoœć oficjalna - i w swoim własnym
imieniu i w imieniu całego magistratu...
     Kelner przyniósł butelkę białego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzymał go
wzniesionym palcem.
     - Przyjacielu  - powiedział. -  Pól porcji  kitchigańskiej i  kieliszek
miętówki. Jesiotr bez  sosu... A więc  pozwolę sobie kontynuować - oznajmił,
ponownie zwracajNoc  się  do  Wiktora. -  Obawiam się  co  prawda, że naszNo
rozmowę  trudno będzie uznać za pogawędkę przy stole, ponieważ mowa będzie o
sprawach   i  okolicznoœciach  nie   tylko  smutnych,  ale,   powiedziałbym,
nieapetycznych. Zamierzałem porozmawiać z panem o  tak zwanych mokrzakach, o
tym złoœliwym nowotworze,  który już nie pierwszy rok zżera nasz nieszczęsny
region.
     - Tak, tak - przytaknNoł Wiktor. Zaczynało go to interesować.
     Burmistrz  niezbyt głoœno  wygłosił dobrze przemyœlane  i nieskazitelne
stylistycznie  przemówienie. Opowiedział, jak dwadzieœcia  lat temu, od razu
po okupacji, w Końskim WNowozie  zbudowano leprozorium,  obóz -  kwarantannę
dla osób cierpiNocych  na tak zwany  żółty trNod czyli chorobę okularniczNo.
ZresztNo prawdę  mówiNoc  choroba  ta,  jak  dobrze wiadomo  panu Baniewowi,
pojawiła się w naszym kraju  jeszcze w niepamiętnych czasach, przy czym, jak
dowodzNo specjalnie przeprowadzone badania, szczególnie często atakowała ona
nie wiedzieć czemu mieszkańców właœnie naszego regionu. Jednakże  wyłNocznie
dzięki wysiłkom  pana prezydenta, chorobie tej  poœwięcono niezmiernie wiele
uwagi  i  tylko  na  skutek  jego  osobistego  zalecenia  pozbawieni  opieki
lekarskiej,  rozproszeni  po   całym  kraju  i  częstokroć  niesprawiedliwie
przeœladowani przez  zacofane grupy ludnoœci, zaœ przez okupantów  fizycznie
likwidowani, nieszczęœnicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce,
gdzie  stworzono  im   warunki  znoœnej  egzystencji,  odpowiedniej  do  ich
sytuacji.  Wszystko to nie  budzi żadnego sprzeciwu,  przedsięwzięte  œrodki
można jedynie  pochwalać,  jednakże,  jak  to  u  nas  czasami  się  zdarza,
najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracajNo się przeciwko  nam.  Nie
będziemy  w  tej  chwili szukać winnych.  Nie  będziemy prowadzić œledztwa w
sprawie  działalnoœci  niejakiego  doktora  Golema,  działalnoœci  być  może
ofiarnej,  ale  jednak  brzemiennej,  jak  się  teraz okazało, w  nadzwyczaj
nieprzyjemne   skutki.   Nie  będziemy  także  zajmować  się   przedwczesnym
krytykanctwem,   chociaż   stanowisko  niektórych   wystarczajNoco  wysokich
instancji uporczywie  ignorujNocych nasze  protesty nam osobiœcie wydaje się
doœć  zagadkowe.  PrzejdŸmy  do  faktów... -  Burmistrz  wypił  miętówkę, ze
smakiem zakNosił jesiotrem i jego głos stał się jeszcze  bardziej aksamitny,
nie sposób  było wyobrazić  sobie,  że ten  człowiek zastawia  potrzaski  na
ludzi. Wielosłownie  wyraził pragnienie nieprzeciNożania uwagi  pana Baniewa
krNożNocymi po  mieœcie plotkami, które  to plotki, jak musi  wyznać wprost,
sNo rezultatem  niedostatecznie  precyzyjnego i  jednoznacznego  wykonywania
zaleceń  pana prezydenta przez wszystkie szczeble  administracyjne,  mamy na
myœli  nadzwyczaj rozpowszechniony  poglNod  o  fatalnej  roli  tak  zwanych
mokrzaków, obciNożanie ich odpowiedzialnoœciNo za gwałtownNo zmianę klimatu,
zwiększenie liczby poronień i procentu bezpłodnych  małżeństw,  za gwałtowny
exodus  niektórych  zwierzNot  domowych,  za  inwazję  szczególnego  rodzaju
pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...
     - Panie burmistrzu - powiedział  z westchnieniem  Wiktor. -  Muszę panu
wyznać,  że jest mi niezmiernie trudno  œledzić pańskie  długie okresy. Może
porozmawiajmy wprost, jak dobrzy  synowie jednego  narodu. Może nie będziemy
mówić, o czym nie będziemy mówić, a będziemy - o czym będziemy.
     Burmistrz  obrzucił go szybkim  spojrzeniem,  coœ  sobie  obliczył, coœ
pokojarzył, diabli go tam wiedzNo, co tam skojarzył, ale zapewne wszystko co
trzeba - i to, że Wiktor  pił z Roscheperem i to, że w ogóle pił, hałaœliwie
z cyrkiem i fajerwerkiem, na cały  kraj, i to, że Irma jest  wunderkindem, i
to, że jest na œwiecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niemało innych rzeczy
- tak, że blichtr pana burmistrza  po prostu w oczach mocno przyblakł  i pan
burmistrz  krzyknNoł, żeby  mu  przynieœli  kieliszek  koniaku.  Wiktor  też
poprosił o  koniak. Burmistrz zarechotał, obejrzał pustNo już salę, leciutko
uderzył pięœciNo w stół i oznajmił.
     -  Rzeczywiœcie,  co  ja  tu będę  kręcił.  Życie w  mieœcie stało  się
niemożliwe  -  może pan za  to  podziękować pańskiemu  Golemowi  -  nawiasem
mówiNoc, czy pan wie, że Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana,
sNo  na niego  materiały... ten  pański  Golem wisi  na  włosku...  A  więc,
powiadam  -  na  naszych  oczach  demoralizujNo  nasze  dzieci.  Te  œcierwa
przenikły do  szkół i doszczętnie  zdemoralizowały nam dzieci... wyborcy sNo
niezadowoleni, niektórzy wyjeżdżajNo z miasta, zaczyna  się  ferment,  tylko
patrzeć, jak rozpocznNo się samosNody, oto jak wyglNoda sytuacja. -  Osuszył
kieliszek.  - Muszę się panu przyznać, że ja ich nienawidzę, zabijałbym  jak
szczury, tylko  nie chcę  sobie brudzić rNok. Nie uwierzy pan, panie Baniew,
doszedłem   do   tego,  że   zastawiam  na  nich   potrzaski...  No  dobrze,
zdemoralizowali  dzieci,  mówi  się  trudno.  Dzieci  to  dzieci,  można  je
demoralizować dzień  i noc, a im wszystkiego mało. Ale niech pan się postawi
w  mojej sytuacji. Te deszcze,  to jednak ich  robota, chociaż nie wiem, jak
oni  to robiNo.  Zbudowaliœmy  sanatorium,  lecznicze wody,  cudowny klimat,
spaliœmy  na pieniNodzach.  Przyjeżdżali  do  nas ze stolicy, a  jak  się to
wszystko skończyło?  Deszcze,  mgły,  kuracjusze  zakatarzeni, im dalej, tym
gorzej,  przyjechał  tu znany fizyka.. zapomniałem nazwiska, zresztNo pan na
pewno  go zna...  pomieszkał  dwa tygodnie i gotowe  - choroba  okularnicza,
marsz do  leprozorium.  Œwietna reklama dla sanatorium!  Potem jeszcze jeden
przypadek i  jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja
za chwilę zbankrutuje, sanatorium  ledwie dyszy -  Bogu dzięki  znalazł  się
trener kretyn,  trenuje specjalnNo drużynę do gry  w kraj ach  o  deszczowym
klimacie... No i pan Roscheper oczywiœcie pomaga nam w jakimœ stopniu... Pan
mnie rozumie? Próbowałem dogadać się z tym Golemem -  jak  groch o œcianę  -
czerwony, to zawsze czerwony. Pisałem na  górę - żadnych rezultatów. Pisałem
wyżej - to samo. Jeszcze wyżej - odpowiadajNo, że przyjęli do  wiadomoœci  i
skierowali  sprawę do  rozpatrzenia  we  właœciwych  instancjach na  dole...
Nienawidzę  ich,  ale  się  przemogłem  i  sam  pojechałem  do  leprozorium.
Wpuœcili. Prosiłem, udowadniałem...  Co za  wstrętne  typy! MrugajNo  swoimi
wyliniałymi  œlepiami  jak na  jakiegoœ wróbla, jakbym  był powietrzem...  -
pochylił się do Wiktora i  wyszeptał. - Boję się buntu, krew się poleje. Pan
mnie rozumie?
     - Owszem - powiedział Wiktor. - Ale co ja mam z tym wspólnego?
     Burmistrz rozparł się  w fotelu, wyjNoł cygaro z aluminiowego futerału,
zapalił.
     -  W  mojej  sytuacji  -  oznajmił - zostaje tylko  jedno  -  uruchomić
wszystkie  dŸwignie. Potrzebna jest jawnoœć. Magistrat uchwalił  petycję  do
departamentu ochrony zdrowia, podpisze  jNo pan Roscheper, mam  nadzieję pan
również,  ale to jeszcze  niewiele  daje.  Potrzebna jest jawnoœć! Potrzebny
jest  dobry  artykuł  w  stołecznej gazecie  podpisany  głoœnym  nazwiskiem.
Pańskim  nazwiskiem,  panie  Baniew. A problem jest  palNocy,  wymarzony dla
takiego trybuna jak  pan.  Bardzo pana proszę. I w swoim własnym imieniu i w
imieniu magistratu,  i w imieniu  nieszczęœliwych  rodziców... Trzeba zrobić
wszystko  co  w  naszej mocy, żeby  leprozorium zabrali stNod do  wszystkich
diabłów!  DokNodkolwiek,  ale  żeby  z mokrzaków  nie zostało  tu ani œladu,
żebyœmy mogli zapomnieć o tej zarazie. Oto, co chciałem panu powiedzieć.
     - Tak... rozumiem - wolno odparł Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.
     Ty bydlaku, myœlał,  ty  gruba œwinio, naprawdę mogę cię zrozumieć. Ale
co się stało  z  mokrzakami?  Byli  cisi,  przygarbieni,  chodzili boczkiem,
niczego takiego się o nich nie słyszało, tylko niektórzy mówili, że  podobno
mokrzaki  œmierdzNo,  że podobno  sNo  zaraŸliwi, podobno  robiNo  niezwykłe
zabawki  i  w  ogóle  różne  rzeczy z drzewa...  matka Fryda  mówiła, o  ile
pamiętam, że umiejNo rzucać uroki,  i przez nich mleko kwaœnieje,  że  mogNo
œciNognNoć na nas wojnę, mór i głód... A teraz siedzNo za drutem kolczastym,
i  co też oni  robiNo  tam  u siebie? Oj, robiNo, robiNo  i to dużo.  Pogodę
robiNo,  i  dzieci  zwabiajNo  do  siebie  (po  co?), koty  przepędzili (też
dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...
     -  Pewnie  pan  sNodzi,  że  my tutaj siedzimy z  założonymi  rękami  -
powiedział burmistrz.  -  W  żadnym wypadku. Ale  co my możemy? Przygotowuję
proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan  zgodził się
zostać konsultantem. Położymy nacisk na infekcyjnoœć choroby - w tej sprawie
nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo, a Golem jako tajny komunista
oczywiœcie ten fakt wykorzystuje. To jedno. Następnie próbujemy odpowiedzieć
terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza  duma,  chłopcy jak złoto jeden w
drugiego,  no,  po  prostu  orły...  ale  to  jakoœ  nie  to.  Przecież  nie
otrzymujemy żadnych  instrukcji  z góry... Policja znajduje się w  fałszywej
sytuacji...   i  w  ogóle...  A  więc  przeciwdziałamy  jak  tylko   możemy.
Zatrzymujemy  ładunki,  które  do  nich idNo...  prywatne,  oczywiœcie,  nie
żywnoœć  i nie  poœciel rzecz  jasna,  ale rozmaite ksiNożki, oni zamawiajNo
bardzo dużo  ksiNożek... Dzisiaj na  przykład zatrzymaliœmy ciężarówkę, i od
razu jakoœ lżej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi,  żeby  się pocieszyć, a
należałoby radykalnie...
     - Tak - powiedział Wiktor.  - Więc orły jeden w drugiego. Jak mu tam...
Flamenda? Ten, no bratanek...
     - Famenco Juventa - oznajmił  burmistrz. - Mój zastępca do spraw Legii,
orzeł! Pan go już poznał?
     - Trochę poznałem - rzekł Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksiNożki?
     -  Jak  to po  co?  To  oczywiœcie  głupota,  ale człowiek  jest  tylko
człowiekiem i  w którymœ momencie  nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz
uœmiechnNoł się wstydliwie.  -  Œmieszne, naturalnie, ale chodzNo plotki, że
oni  bez  ksiNożek  nie  mogNo...  jak  normalni ludzie bez  jedzenia i  tak
dalej...
     Zapadła  cisza.  Wiktor  bez  apetytu  dłubał  widelcem  w befsztyku  i
rozmyœlał. Mało wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii.
Być  może  chodzi o to, że  niezbyt lubiłem  ich  w dzieciństwie.  Ale za to
burmistrza  i jego  bandę  znam dobrze -  sadło  i œmietanka  narodu,  sfora
prezydenta, czarna sotnia... Nie, jeœli wy jesteœcie przeciwko mokrzakom, to
znaczy, że  w mokrzakach coœ jednak jest...  Z drugiej  strony mogę  napisać
artykuł,  choćby nie  wiem jak rozpasany, to i  tak nikt nie zaryzykuje jego
druku, a burmistrz  będzie zadowolony,  miałbym przynajmniej  z tego  jakNoœ
korzyœć,  żyłbym sobie tutaj  œpiewajNoco... Jaki prawdziwy  pisarz może się
pochwalić,  że  żyje  jak pNoczek w maœle? Mógłbym się  tu urzNodzić, dostać
synekurę, zostać  na  przykład  jakimœ  inspektorem  magistrackim  do  spraw
miejskich plaż i pisać sobie na  zdrowie...  o tym jak  wspaniale  żyje  się
człowiekowi  pochłoniętemu  ukochanNo  pracNo...  i wygłaszać na  ten  temat
odczyty  dla wunderkindów... E tam, wszystka  polega na  tym,  żeby kiedy ci
plujNo w pysk, udawać, że to deszcz i spokojnie się wytrzeć. Na poczNotku ze
wstydem,  potem ze  zdziwieniem, a  wreszcie, zanim  się  człowiek  obejrzy,
zacznie się wycierać z godnoœciNo i nawet będzie miał z tego satysfakcję.
     - My, rzecz  jasna, w żadnym  razie nie  nakłaniamy pana do poœpiechu -
powiedział burmistrz.  -  Jest pan  człowiekiem  zapracowanym  i  tak dalej.
Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie  materiały otrzyma pan od nas,
możemy  nawet  dostarczyć  coœ  w rodzaju  schematu,  planu, według  którego
życzylibyœmy sobie...  a pan tylko  wygładzi wprawnNo rękNo i rzecz nabierze
właœciwego blasku. A podpisaliby się pod tym artykułem trzej wybitni synowie
naszego miasta - poseł do parlamentu Roscheper Nant, sławny pisarz Baniew  i
państwowy laureat doktor Rem Kwadryga...
     NieŸle  mu  to idzie, pomyœlał  Wiktor. A my, ci z drugiej  strony, nie
mamy nawet cienia takiej wytrwałoœci. Byłoby  bicie piany, chodzenie dookoła
Wojtek - żeby tylko nie urazić człowieka, nie poddawać go przesadnej presji,
żeby  tylko, nie daj Boże, nie  posNodził nas  o  prywatę... Wybitni synowie
miasta! A przecież ten łajdak jest absolutnie pewny, że ja artykuł napiszę i
podpiszę, że nie mam wyjœcia, że zesłany Baniew będzie  musiał podnieœć ręce
do  góry  i  w  pocie duszy  odpracować  swój  beztroski pobyt  w  rodzinnym
mieœcie...  I  o  schemacie  wspomniał...  dobrze wiemy,  jaki to  musi  być
schemat, żeby obryzganego prezydenckNo œlinNo Baniewa nawet teraz można było
wydrukować. Ta - ak, panie  Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i
marynowane  minogi  z cebulkNo też  pan lubi,  więc  musisz pan polubić pana
burmistrza...
     - Zastanowię  się  nad pańskNo  propozycjNo - powiedział,  uœmiechajNoc
się. - Pomysł wydaje mi  się wystarczajNoco interesujNocy, ale zrealizowanie
go wymaga pewnej ugody z sumieniem - obleœnie mrugnNoł do burmistrza.
     Burmistrz zarechotał.
     -  No a jak!  "Sumienie narodu,  precyzyjne zwierciadło" i tak dalej...
Pamiętam,  jakże  inaczej... -  ponownie  nachylił się  do  Wiktora z  minNo
spiskowca.  -  Zapraszam  pana  na  jutro  do  siebie  -  zahuczał.  - BędNo
wyłNocznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez żon. No?
     -  Tu - oznajmił  Wiktor wstajNoc  - jestem zmuszony stanowczo odrzucić
pańskNo  propozycję.  Mam  ważne  sprawy  -  znowu  obleœnie  mrugnNoł. -  W
sanatorium.
     Rozstali się nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew został zaliczony do
miejscowej  elity  i  żeby  doprowadzić  do  porzNodku  roztrzęsione   takim
zaszczytem nerwy, zmuszony  był  wychłeptać szklaneczkę koniaku natychmiast,
jak  tylko  plecy  pana  burmistrza  znikły  za  drzwiami.  Można oczywiœcie
wyjechać stNod  do wszystkich diabłów, myœlał Wiktor.  Za granicę  mnie  nie
wypuszczNo, zresztNo nie chcę  wyjeżdżać  za granicę, co ja tam  będę robił,
wszędzie  jest  tak  samo. Ale  i w  tym kraju znajdzie się sporo  miejsc, w
których  można  się  schować  i  przesiedzieć.  Wyobraził  sobie   słoneczne
przestrzenie, bukowe zagajniki, upajajNoce powietrze,  milczNocych farmerów,
zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smród wychodka, i straszliwNo
nudę... staroœwieckie  telewizory oraz miejscowNo inteligencję: cwany  pop -
dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... ZresztNo, co tu gadać, jest
gdzie  pojechać. Ale przecież  tylko tego  im trzeba, żebym gdzieœ wyjechał,
żebym zszedł  z oczu, skrył  się w mysiej  dziurze, i to z własnej woli, bez
przymusu, ponieważ gdyby mnie zesłali, podniósłby  się krzyk, hałas, mieliby
kłopoty... na tym polega cały kłopot, że będNo bardzo zadowoleni - wyjechał,
zamknNoł się, nikt o nim nie pamięta, przestał brzdNokać...
     Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na
deszcz.  Ni  stNod  ni zowNod nagle  bardzo zapragnNoł znowu zobaczyć  Irmę,
porozmawiać  z  niNo  o   postępie,  wyjaœnić  dlaczego  tak  dużo  pije  (a
rzeczywiœcie, dlaczego  ja  tak  dużo piję?) i być  może  siedzi tam  u niej
Bol-Kunac,  ale  Loli z pewnoœciNo  nie  będzie...  Ulice były mokre, szare,
puste,  w  ogródkach  spokojnie  konały  jabłonie.  Wiktor po  raz  pierwszy
zauważył, że niektóre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak  miasto
bardzo się  zmieniło - pochylone  płoty,  pod gzymsy  zapełzła  biała pleœń,
wypłowiały kolory, a na ulicach  niepodzielnie królował deszcz. Deszcz padał
po  prostu jak deszcz, deszcz  kropił  z  dachów drobniutkim  wodnym  pyłem,
deszcz zbierał się na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wędrujNoce od œciany
do œciany, deszcz rozlewał  się po  jezdni i  pomykał po wyżłobionych między
kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury  powoli  pełzły  tuż  nad dachami.
Człowiek  był  nieproszonym goœciem na  ulicach i  deszcz  nie  okazywał  mu
żadnych względów.
     Wiktor  wyszedł  na plac  i zobaczył ludzi,  którzy stali pod  daszkiem
przed  wejœciem  na  komendę  policji  -  dwóch  policjantów  w  mundurowych
płaszczach  i  niziutki,  umorusany chłopak w roboczym  kombinezonie.  Przed
wejœciem, lewymi kołami  na  trotuarze stał niezgrabny furgon z  brezentowNo
budNo. Jednym  z  policjantów  był policmajster,  patrzył  w  bok wysuwajNoc
naprzód potężnNo szczękę, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymœ go
przekonywał  płaczliwym  głosem.   Drugi   policjant   również   milczał   z
niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył się  do nich
i  kiedy  pozostało mu  jeszcze  mniej  więcej  piętnaœcie  kroków,  zaczNoł
słyszeć, co mówi chłopiec. Chłopiec krzyczał:
     - A co ja mam z tym wspólnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery
mam w porzNodku? W  porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy
raz tu przyjeżdżam, czy co?
     Policmajster zauważył Wiktora  i na jego twarzy pojawił się  wyjNotkowo
nieprzyjemny grymas. Odwrócił się, i jakby w ogóle nie zauważajNoc kierowcy,
powiedział do policjanta.
     - A więc zostajesz tutaj. Pilnuj,  żeby wszystko  było w porzNodku. Nie
właŸ do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno  zbliżać się do
samochodu. Jasne?
     - Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony.
     Szef  policji  zszedł  ze  schodków,  wsiadł  do  swojego  samochodu  i
odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złoœciNo i odwołał się do Wiktora.
     -  Niech  chociaż  pan powie, czy  ja jestem winny,  czy  nie? - Wiktor
przystanNoł  i  chłopca  to  zdopingowało.  -  Normalnie sobie  jadę.  Wiozę
ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już  tysiNoce  razy. A teraz, znaczy,
zatrzymujNo  mnie i  każNo jechać  na  policję. Za co? Jechałem  prawidłowo?
Prawidłowo. Papiery mam w  porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. Licencję
mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekać?
     -  Przestań już  się  wydzierać  - powiedział  policjant. Chłopiec żywo
odwrócił się do niego.
     -  Więc  co ja  takiego  zrobiłem? Niech pan  powie,  czy przekroczyłem
szybkoœć? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestój. I papiery mi
zabraliœcie...
     - Wszystko się wyjaœni - oznajmił policjant. - Słowo daję, czego ty się
denerwujesz? IdŸ, posiedŸ sobie w knajpie i radzę ci, pilnuj swego nosa.
     -  Ech, władzuchna kochana! -  zawołał  chłopak i z  rozmachem wcisnNoł
kaszkiet na głowę. - Nie ma sprawiedliwoœci na œwiecie! JeŸdzisz  na lewo  -
zatrzymujNo,  na prawo  jeŸdzisz  -  też  zatrzymujNo  - zaczNoł schodzić ze
stopni,  ale  przystanNoł  i  zwrócił  się do policjanta. - Może  mandat pan
weŸmie, albo jakoœ inaczej?
     - IdŸ, już idŸ - powiedział policjant.
     - Bo mnie obiecali premię za poœpiech! CałNo noc jechałem.
     - IdŸ stNod, powiedziałem! - powtórzył milicjant.
     Chłopak  ponownie splunNoł, podszedł do  swojej  furgonetki,  dwa  razy
kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił się, wsunNoł ręce do  kieszeni
i pobiegł przez plac.
     Policjant spojrzał  na  Wiktora, spojrzał  na  ciężarówkę,  spojrzał na
niebo, papieros  mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur,
wszedł do budynku komendy.
     Wiktor  stał  przez  czas  jakiœ,  następnie powoli  obszedł ciężarówkę
dookoła. Ciężarówka była ogromna, potężna, kiedyœ na takich  wożono piechotę
zmotoryzowanNo. Wiktor  rozejrzał  się. Kilka  metrów przed  samochodem stał
skręciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i
nic więcej w pobliżu nie było. Dogonić,  to  mnie dogoniNo, pomyœlał Wiktor,
ale diabła zjedzNo, jeœli mnie  zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu  się wesoło. A
co,  pomyœlał  znany pisarz  Baniew  znowu  się  schlał i  porwał  w  celach
rozrywkowych cudzy samochód, na szczęœcie obeszło się bez ofiar... Wiedział,
że sprawa wcale nie  wyglNoda tak prosto, że  nie  będzie  pierwszym,  który
dostarczy  władzom  eleganckiego  pretekstu,  aby   przymknNoć  niewygodnego
człowieka, ale nie  miał  ochoty  się zastanawiać, miał  ochotę  poddać  się
impulsowi.  W  ostatecznym  razie  napiszę  tej  kanalii  artykuł,  pomyœlał
mimochodem.
     Szybko otworzył drzwi do szoferki  i usiadł przy  kierownicy. Klucza  w
stacyjce nie było,  musiał zerwać kable zapłonu  i  połNoczyć  druty.  Kiedy
silnik  zapalił,  Wiktor zanim  zatrzasnNoł  drzwi,  spojrzał za  siebie  na
wejœcie  do  komendy.  Stał tam  ten  sam  policjant  z  tym  samym  wyrazem
niezadowolenia  na twarzy  i z  papierosem w kNociku  warg. Było  jasne,  że
jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał
na jezdnię, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicę.
     To było bardzo  przyjemne - pędzić po  pustych ulicach wznoszNoc kołami
wielkie wodospady z głębokich kałuż,  obracać ciężkNo kierownicę napierajNoc
na niNo  całym  ciałem -  obok fabryki konserw,  obok  stadionu,  na  którym
"Bracia w sapiencji"  jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej
szosNo,  po  wyrwach,  podskakujNoc  na siedzeniu i słyszNoc jak  z tyłu,  w
skrzyni  ciężarówki,  za każdym razem ciężko opada Ÿle  umocowany ładunek. W
lusterku nie widać było pogoni, zresztNo trudno  byłoby jNo zauważyć w takim
deszczu. Wiktor czul się bardzo młody, bardzo komuœ potrzebny i nawet trochę
pijany. Z  dachu  szoferki mrugały  do  niego  œliczne dziewczyny wycięte  z
ilustrowanych  pism, w  schowku znalazł  paczkę  papierosów  i  było  mu tak
dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porę przyhamował i skręcił
zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł się jak odkrywca
nieznanych  dróg, ponieważ  nigdy  tędy nie  jeŸdził i  nie chodził. A droga
okazała się dobra,  zupełnie  inaczej  niż magistracka szosa  -  poczNotkowo
bardzo równy  i zadbany asfalt,  potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe
płyty, od razu  przypomniał  sobie  o  żołnierzach i drucie kolczastym  a po
pięciu minutach to zobaczył.
     Ogrodzenie  -  jeden  rzNod  drutów - ciNognęło  się  po  obu  stronach
betonowej drogi i  znikało gdzieœ w deszczu. Zamykała  drogę wysoka brania z
budkNo  strażniczNo,  drzwi  budki  były  otwarte i na  jej  progu stał  już
żołnierz w  hełmie,  w długich butach i  w wojskowej pelerynie,  spod której
wysuwała się  lufa automatu.  Jeszcze  jeden żołnierz, bez  hełmu, wyglNodał
przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale
lepiej nie mówcie - podziękuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo
bramNo. Żołnierz  wyszedł z  budki i podszedł do  ciężarówki - bardzo młody,
piegowaty żołnierzyk, mógł mieć najwyżej osiemnaœcie lat.
     - Dzień dobry - powiedział. - Czemu tak póŸno?
     -  Wynikły  pewne  okolicznoœci  - odpowiedział  Wiktor  zdumiony takim
liberalizmem. Żołnierz przyjrzał się Wiktorowi i nagle zesztywniał.
     - Pańskie dokumenty - rzekł sucho.
     - Jakie tam dokumenty  -  odparł  wesoło Wiktor.  -  Mówię  przecież  -
zaistniały okolicznoœci. Żołnierz zacisnNoł wargi.
     - Co pan przywiózł? - zapytał.
     - KsiNożki - oznajmił Wiktor.
     - A przepustkę pan ma?
     - Jasne, że nie mam.
     -  Aha -  powiedział żołnierz i jego  twarz się  rozjaœniła.  -  Ja też
patrzę...  W  takim  razie  proszę  poczekać.  W  takim razie  trzeba będzie
poczekać.
     - Niech pan weŸmie pod uwagę - rzekł  Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec
- że mogNo mnie œcigać.
     -  Nie szkodzi,  ja szybko  -  odpowiedział  żołnierz i  przytrzymujNoc
automat na piersi załomotał buciorami do wartowni.
     Wiktor  wysiadł  z kabiny i stojNoc na  stopniu obejrzał się za siebie.
Przez deszcz  nie było  nic widać. Wobec tego wrócił za kierownicę i zapalił
papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie.  Przed nim, za drutami  i za
bramNo  także wirował deszcz, można było domyœleć się, że stojNo tam  jakieœ
ciemne  budowle  -  ni  to  domy,  ni  to  wieże,  ale  wypatrzyć  cokolwiek
konkretnego było nie sposób.  Czyżby mieli mnie nie zaprosić  do  œrodka?  -
pomyœlał  Wiktor.  To będzie  œwiństwo,  jeœli  mnie  nie  zaproszNo.  Można
wprawdzie spróbować odwołać się do Golema, on na pewno gdzieœ tu jest... Tak
właœnie zrobię, pomyœlał. Czyżbym nadaremnie okazał się bohaterem?...
     Żołnierz  znowu wyszedł  z  wartowni, a  za nim wybiegł  stary znajomy,
pryszczaty chłopiec  nihilista w samych kNopielówkach, bardzo teraz wesoły i
bez żadnych œladów wszechœwiatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył
na stopień ciężarówki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał się i rozeœmiał.
     -  Dzień  dobry,  panie  Baniew! To  pan? Jak  fajnie... Przywiózł  pan
ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy...
     - No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy się żołnierz.
     - Tak, to nasz samochód.
     -  Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz.  -  A pan niestety będzie
musiał wyjœć i zaczekać.
     - Chciałbym zobaczyć się z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor.
     - Można go wywołać tutaj - zaproponował żołnierz.
     -  Hm  - mruknNoł  Wiktor  i  znaczNoco popatrzył  na chłopca. Chłopiec
rozłożył ręce ze skruchNo.
     - Nie ma pan  przepustki - wyjaœnił. - A oni bez przepustki  nikogo nie
wpuszczajNo. My byœmy z radoœciNo....
     Nie  pozostało nic innego, jak  wyleŸć  na deszcz.  Wiktor zeskoczył na
drogę, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła się brama, ciężarówka szarpnęła
i podrygujNoc  wpełzła za  ogrodzenie. I  brama  zamknęła  się.  Czas  jakiœ
jeszcze Wiktor słyszał wycie  silnika i  skowyt  hamulców, a  potem nie było
słychać już  nic oprócz plusku i szmeru. A więc tak, pomyœlał Wiktor.  A ja?
Poczuł  rozczarowanie.  Dopiero  teraz  zrozumiał,  że   zdecydował  się  na
bohaterstwo  nie całkiem bezinteresownie, że  miał nadzieję dużo  zobaczyć i
dużo zrozumieć... przeniknNoć, jeœli można tak powiedzieć, do epicentrum. No
i  diabli z  wami,  pomyœlał.  Popatrzył na  drogę.  Do  skrzyżowania  szeœć
kilometrów,   od  skrzyżowania  do  miasta   kilometrów  dwadzieœcia.  Można
oczywiœcie  od skrzyżowania  do  sanatorium -  dwa  kilometry.  Niewdzięczne
œwinie...  Na deszczu... W tym  momencie  zauważył, że deszcz osłabł. Dzięki
Bogu choć za to, pomyœlał.
     - Więc mam wywołać pana Golema? - zapytał żołnierz.
     - Golema? - Wiktor się ożywił. Właœciwie dobrze by było  przegonić tego
starego grzyba pod deszczem tam i z  powrotem, a poza tym Golem ma samochód.
I flaszkę. - A tak, poproszę.
     - To jest do zrobienia -  powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go.  Tylko,
że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajęty.
     - To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi.
     - Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie  przyjdzie. Ale dla mnie  to
żaden  kłopot. Znaczy, Banie w...  - i  żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny
żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem.
     Wiktor  zapalił papierosa  i wtedy rozległ  się  trzask  motocykla. Zza
mgielnej   zasłony  z  obłNokanNo   szybkoœciNo  wynurzył  się  "Harley"   z
przyczepNo, podjechał pod samNo bramę i zahamował. Na  siodełku siedział ten
sam policjant  z niezadowolonNo twarzNo, drugi,  zakutany  w brezent po same
oczy siedział w przyczepie. Zaraz się zacznie, pomyœlał  Wiktor naciNogajNoc
głębiej  kaptur. Ale  nic  mu to  nie  pomogło.  Policjant  z niezadowolonNo
twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł:
     - Gdzie ciężarówka?
     -  Jaka  ciężarówka? -  ze zdumieniem zapytał  Wiktor,  żeby  zyskać na
czasie.
     - Niech  pan  nie udaje! -  wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod
się panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!
     - Proszę na mnie nie wrzeszczeć! - zaprotestował Wiktor z godnoœciNo. -
Co to za chamstwo? Złożę na pana skargę.
     Drugi  policjant  wyplNotujNoc się po drodze z  brezentowych  pokrowców
podszedł i zapytał:
     - Ten?
     -  Jasne, że  ten!  -  stwierdził policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo
wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki.
     -  No  - no!  - powiedział Wiktor  cofajNoc  się o krok.  -  Co  to  za
samowola? Jak pan œmie?!
     -  Niech pan nie pogarsza  swojej sytuacji stawianiem oporu  - poradził
drugi policjant.
     - A ja nie poczuwam się do żadnej winy - bezczelnie oœwiadczył Wiktor i
wsadził ręce do kieszeni. - Chyba mnie z kimœ pomyliliœcie panowie.
     - Uprowadził pan ciężarówkę - powiedział drugi policjant.
     -  JakNo  ciężarówkę? - krzyknNoł  Wiktor.  - JakNo  znowu  ciężarówkę?
Przyszedłem  tu  w  goœci do  pana  Golema, naczelnego  lekarza.  Zapytajcie
wartowników. Co ma z tym wspólnego jakaœ ciężarówka?
     - A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant.
     - Jak to  nie ten? - zaprotestował  policjant z  niezadowolonNo  minNo.
TrzymajNoc w pogotowiu  kajdanki ruszył  na  Wiktora.  -  No, dawać  ręce! -
polecił rzeczowym tonem.
     W tym  momencie  trzasnęły  drzwi wartowni i wysoki,  przeraŸliwy  głos
zawołał:
     - Rozejœć się!
     Wiktor  i policjant wzdrygnęli się.  Na progu wartowni  stał  piegowaty
żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat.
     - Odejœć od bramy! - krzyknNoł.
     - Ej, ty, spokojniej! -  powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo.
- Policja!
     - Gromadzenie  się przed bramNo strefy specjalnej  w iloœci większej od
jednego  postronnego  jest   zabronione!  Po  trzykrotnym  ostrzeżeniu  będę
strzelać! CofnNoć się od bramy!
     - Lepiej odejdŸcie  panowie  - z zatroskaniem  poradził  Wiktor,  lekko
popychajNoc obu policjantów. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na
niego strapiony, odsunNoł jego rękę i zrobił krok w kierunku żołnierza.
     - Czyœ ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciężarówkę.
     -   Żadnych   ciężarówek!   -  przeciNogle  i  przeraŸliwie   wrzasnNoł
sympatyczny i  serdeczny  żołnierzyk.  -  Ostatnie ostrzeżenie!  Dwaj  majNo
odejœć na sto metrów od bramy!
     -  Słuchaj,  Roch - powiedział  drugi policjant.  - ChodŸ,  odejdziemy,
niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.
     Policjant  z  niezadowolonNo  twarzNo,  purpurowy  z  wœciekłoœci nawet
ponownie otworzył usta, ale wtedy w  drzwiach pojawił się gruby  sierżant  z
ogryzionNo kanapkNo w jednym ręku i ze szklankNo w drugiej.
     -  Szeregowy Dżura  - zapytał  przeżuwajNoc.  - Dlaczego nie otwieracie
ognia?
     Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło się zezwierzęcenie. Policjanci
rzucili  się  do  motocykla,  osiodłali go,  zawrócili obok  Wiktora,  który
stanNoł  w pozie regulujNocego ruch i  odjechali. Purpurowy policjant coœ do
niego krzyknNoł,  czego nie sposób  było  usłyszeć w  trzeszczeniu  silnika.
Odjechali o pięćdziesiNot kroków i zatrzymali się.
     - Blisko -  powiedział sierżant  z - dezaprobatNo.  - Na co ty czekasz?
Przecież za blisko.
     -  Dalej!  -  przeraŸliwym  głosem   krzyknNoł  żołnierzyk  wymachujNoc
automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.
     -  Nauczyli się  postronni gromadzić pod bramNo  - zawiadomił  sierżant
żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbę. - Wrócił na
wartownię, a  piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc  się z  wolna, kilkakrotnie
przespacerował się tam i z powrotem przed bramNo.
     Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie.
     - Przepraszam bardzo, ale co słychać z doktorem Golemem.
     - Nie ma go - odburknNoł żołnierz.
     - Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie pójdę...
- popatrzył na mgłę i deszcz, w której skryli się policjanci.
     - Jak to - pójdzie sobie pan? - zaniepokoił się żołnierz.
     - A co - nie można? - również niespokojnie zapytał Wiktor.
     -  Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. -  A co z  ciężarówkNo?
Pan odejdzie, a ciężarówka? Ciężarówki należy odprowadzać od bramy.
     - A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.
     - Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze się tak
robi, jakże inaczej?
     Do diabła, pomyœlał Wiktor, co ja z nim zrobię. Z odległoœci stu metrów
dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu.
     - Pan jNo naprawdę porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawoœciNo.
     -  A tak! Policja zatrzymała kierowcę,  a ja jak głupi postanowiłem wam
pomóc...
     - Ta - aak... - współczujNoco powiedział żołnierz. - Naprawdę nie wiem,
co panu poradzić.
     - A jeœli, powiedzmy, teraz sobie pójdę?  - chytrze  zapytał  Wiktor. -
Nie będzie pan strzelać?
     - Nie wiem  - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu.
Zapytać? ,
     - Zapytać -  przytaknNoł Wiktor  zastanawiajNoc się,  czy  zdNoży uciec
poza granicę  widocznoœci czy nie. W tej  samej chwili za bramNo odezwał się
klakson.  Brama  otwarła  się  i  ze  strefy  powoli  wytoczyła się  pechowa
ciężarówka.  Zatrzymała  się  obok  Wiktora,  drzwi  się  uchyliły  i Wiktor
zobaczył,  że za kierownicNo siedzi już nie  chłopiec, jak  oczekiwał,  lecz
łysy,  przygarbiony mokrzak  i  patrzy  na niego.  Wiktor  nie ruszył  się z
miejsca,  wtedy  mokrzak zdjNoł z  kierownicy rękę  w czarnej  rękawiczce  i
zapraszajNoco  poklepał  siedzenie obok siebie.  Raczyli się  zniżyć, gorzko
pomyœlał Wiktor. Żołnierzyk radoœnie oznajmił:
     - No więc wszystko dobrze się skończyło, niech pan jedzie z Bogiem.
     Wiktorowi  przeleciała przez  głowę  myœl, że  jeœli  już  mokrzak  sam
zamierza odstawić samochód  do miasta, czy gdzieœ tam jeszcze, słowem, jeœli
zamierza  wdać się w konflikt z policjNo,  to dobrze byłoby się  natychmiast
pożegnać i prosto przez pole dać nogę do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w
zasadzce "Harleya".
     - Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka.
     - Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak.
     -  Rzecz  polega  na tym, że ja  ukradłem  tę  ciężarówkę, chociaż była
zatrzymana.
     - Wiem - cierpliwie wyjaœnił mokrzak. - Niech pan siada.
     Okazja była stracona.  Wiktor  uprzejmie  i  serdecznie pożegnał  się z
żołnierzem, wdrapał się na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. Ciężarówka ruszyła
i  po  minucie  zobaczyli "Harleya". "Harley"  stał  w  poprzek szosy,  obaj
policjanci stali obok  i  gestami nakazywali  zjechać  na  pobocze.  Mokrzak
zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc się z szoferki powiedział:
     - Proszę zabrać motocykl, panowie zagrodziliœcie drogę.
     - Zjechać na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I
okazać dokumenty.
     - Jadę na komendę  policji -  powiedział mokrzak. -  Być może tam sobie
porozmawiamy?  Policjant nieco się stropił i wymruczał coœ w  rodzaju "znamy
was". Mokrzak spokojnie czekał.
     -  Dobrze  - powiedział  wreszcie  policjant.  -  Tylko  ja  poprowadzę
samochód, a tamten niech się przesiNodzie do motocykla.
     - Proszę bardzo - zgodził się  mokrzak. - Ale  jeœli  można, motocyklem
pojadę ja.
     - Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal
się rozjaœnił. - Niech pan wysiada.
     Zamienili  się miejscami.  Policjant  złowieszczo zezujNoc  na  Wiktora
zaczai  się  kręcić i wiercić na  siedzeniu  poprawiajNoc płaszcz,  a Wiktor
zezujNoc na  policjanta patrzył  jak mokrzak,  podobny z tyłu do wielkiej  ,
chudej małpy, garbiNoc  się  jeszcze  bardziej  i człapiNoc  idzie  w stronę
motocykla  i usadawia  się w przyczepie. Deszcz  znowu lunNoł jak z  cebra i
policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła.
     Chciałbym wiedzieć, czym to wszystko się skończy, z niejakNo niewygodNo
psychicznNo  pomyœlał Wiktor. NiewyraŸnNo  nadzieję  budził  zamiar mokrzaka
pojawienia się na policji. Jakieœ rozwydrzone sNo te  dzisiejsze mokrzaki...
Ale grzywnę  w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknę. Nie ma takiej
policji, która  nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli  tylko ma okazję... A
tam, olewam ich, tak czy inaczej  będę  musiał zwijać żagle. Wszystko będzie
dobrze.  W ostatecznoœci chociażby  jest  mi lżej  na  duszy...  WyciNognNoł
paczkę  papierosów  i  poczęstował  policjanta.   Policjant  chrzNoknNoł   z
oburzeniem,  ale  papierosa  wziNoł. Zapalniczka mu się popsuła, więc musiał
chrzNoknNoć po  raz wtóry, kiedy Wiktor  podał mu ogień.  Właœciwie można go
było  zrozumieć,  tego  niemłodego,  gdzieœ  tak  czterdziestopięcioletniego
człowieka,  który ciNogle jeszcze był  młodszym  policjantem, prawdopodobnie
byłego kolaboranta, sadzał  nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w
dupę, zresztNo, skNod taki może się znać na cudzych dupach - która właœciwa,
a   któjra  nie...   Policjant  palił   papierosa  i  minę  miał  już  mniej
niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkę, pomyœlał Wiktor. Dałbym
mu golnNoć, opowiedziałbym kilka  irlandzkich kawałów, naurNogałbym  władzy,
co to wyłNocznie  swoich protegowanych awansuje,  studentom bym naubliżał  i
kto wie, może facet by się rozchmurzył.
     - Ależ leje, coœ niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł
w miarę neutralnie, bez złoœci.
     - Przecież  jaki tu  kiedyœ był klimat  -  ciNognNoł  Wiktor  - i w tym
momencie go olœniło. - A zauważył  pan?  U nich tam w leprozorium deszcz nie
pada, a kiedy tylko podjeżdża się do miasta, od razu ulewa.
     -  Szkoda słów -  powiedział policjant.  - Oni  się  tam  w leprozorium
nieŸle urzNodzili.
     Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o  pogodzie - jaka kiedyœ była i
jaka  się,  do wszystkich  diabłów, zrobiła. Odkopali  wspólnych znajomych w
mieœcie.  Pogadali o  życiu  w stolicy, o mini -  spódniczkach,  o  trNodzie
homoseksualizmu,  o   importowanej   brandy  i  o  narkotykach  z  przemytu.
Naturalnie zgodzili się,  że nie ma  teraz prawdziwego porzNodku - nie to co
przed wojnNo  i zaraz po wojnie.  Że  policjant  ma pieskie  życie,  chociaż
piszNo w gazetach: szlachetni i surowi stróże porzNodku, niezastNopione koło
napędowe  państwowego  mechanizmu.  A  tymczasem  znowu   podwyższyli   wiek
emerytalny,  za  to  obniżyli   emerytury,   za  zranienie  przy   pełnieniu
obowiNozków służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broń - komu  w
takich warunkach chce się wyłazić ze skóry... Słowem powstała taka sytuacja,
że  gdyby  jeszcze  parę dobrych  łyków  to  policjant  powiedziałby  "Dobra
chłopie,  Bóg z  tobNo, ja ciebie nie  widziałem  i  ty mnie nie widziałeœ".
Jednakże paru łyków nie było, a chwila dla wręczenia stosownego banknotu nie
dojrzała, tak  że kiedy ciężarówka podjechała pod  komendę,  policjant znowu
sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iœć za sobNo i to szybko.
     Mokrzak odmówił udzielenia wyjaœnień  dyżurnemu  oficerowi  i zażNodał,
aby niezwłocznie  zaprowadzono ich  do  komendanta. Dyżurny odpowiedział, że
proszę  bardzo, naczelnik  z  pewnoœciNo  osobiœcie  pana przyjmie,  co  zaœ
dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, więc do
naczelnika  iœć nie ma po co, natomiast należy go przesłuchać i  sporzNodzić
odpowiedni protokół.  Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych
rzeczy, pan  Baniew nie będzie musiał odpowiadać na żadne pytania, i żadnych
protokółów  pan  Baniew nie będzie  podpisywał,  ponieważ  istniejNo  w  tej
sprawie  okolicznoœci  dotyczNoce  wyłNocznie  pana  policmajstra.  Dyżurny,
któremu  było  dokładnie  wszystko  jedno,  wzruszył   ramionami  i  poszedł
zameldować.  W  czasie,  kiedy  meldował,  zjawił się  kierowca  w  roboczym
kombinezonie, który  o niczym  nie wiedział  i był  na niezłej bani,  więc z
miejsca zaczNoł krzyczeć o sprawiedliwoœci,  niewinnoœci i innych  okropnych
rzeczach.  Mokrzak ostrożnie  zabrał mu  fakturę, którNo szofer  wymachiwał,
przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalnoœci. Szofer
tak się zdumiał,  że aż  zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do
policmajstra.
     Policmajster   przyjNoł   ich   surowo.   Na   mokrzaka    patrzył    z
niezadowoleniem, a na Wiktora starał się nie patrzeć w ogóle.
     - Czego panowie sobie życzNo? - zapytał.
     - Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował się mokrzak.
     -  Proszę -  z  przymusem powiedział  policmajster po  krótkiej pauzie.
Wszyscy usiedli.
     -  Panie policmajstrze  -  oznajmił  mokrzak. -  Jestem upoważniony  do
złożenia  na  pańskie   ręce  stanowczego  protestu  z   powodu  powtórnego,
sprzecznego z prawem zatrzymania ładunków adresowanych do leprozorium.
     -  Tak, słyszałem  o tym  -  stwierdził  policmajster.  -  Kierowca był
pijany, i byliœmy  zmuszeni  zatrzymać go.  Przypuszczam, że w  najbliższych
dniach Wszystko się wyjaœni.
     - Policja zatrzymała nie kierowcę,  tylko ładunek - oœwiadczył mokrzak.
-  Jednakże nie  jest  to takie  istotne. Dzięki  uprzejmoœci  pana  Baniewa
ładunek został dostarczony z  niewielkim zaledwie  opóŸnienie i powinien pan
być zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi,  ponieważ  istotnie  opóŸnienie
ładunku  z  pańskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby stać się przyczynNo
poważnych nieprzyjemnoœci dla pana osobiœcie.
     - To  zabawne -  powiedział  policmajster.  -  Nie rozumiem i nie życzę
sobie rozumieć, o czym pan mówi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam
słuchać pogróżek.  Co  zaœ  dotyczy  pana  Baniewa,  to  na  tę  okolicznoœć
istniejNo okreœlone artykuły kodeksu karnego, w których  takie przypadki sNo
przewidziane. - WyraŸnie unikał patrzenia na Wiktora.
     -  Widzę,  że  pan  naprawdę  nie  rozumie swojej  sytuacji -  oznajmił
mokrzak.  -  Ale jestem  upoważniony do zawiadomienia  pana, że w  przypadku
kolejnego zatrzymania  naszych  ładunków  będzie  pan  miał  do czynienia  z
generałem Pferdem.
     Zapadło  milczenie.  Wiktor nie wiedział,  kto to taki  generał  Pferd,
natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane.
     - Wydaje mi się, że to jest groŸba - stwierdził niepewnie.
     - Owszem - zgodził się mokrzak - i do tego  groŸba  więcej  niż realna.
Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak również.
     - Przyjmuję  do wiadomoœci  wszystko,  co dzisiaj usłyszałem - oznajmił
policmajster. - Pański ton  pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże
obiecuję  osobom,  które  pana  upoważniły, że  zajmę się sprawNo  i  jeżeli
znajdNo się winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to również
pana Baniewa.
     -  Panie  Baniew - rzekł mokrzak.  - Jeœli policja będzie  panu  robiła
wstręty  z  powodu tego  incydentu,  proszę niezwłocznie zawiadomić  doktora
Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra.
     - Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten.
     O ósmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udać się
do swojego stolika, przy którym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał
go Teddy.
     - Czołem  Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc się o ladę. - Co słychać
-  i  w tym  momencie przypomniał  sobie. -  A!  Rachunek... Czy  ja wczoraj
bardzo?
     - Rachunek to  głupstwo -  wymruczał  Teddy. - Nic  poważnego, rozbiłeœ
lustro i wyrwałeœ umywalkę. Ale czy pamiętasz policmajstra?
     - A co takiego? - zdziwił się Wiktor.
     - No  tak, wiedziałem, że nie zapamiętasz.  Oczy miałeœ, bracie, niczym
gotowany  prosiak,  nic nie  kombinowałeœ.  A więc  ty  - wycelował  w pierœ
Wiktora palec wskazujNocy -  zamknNołeœ biedaka  w  kiblu,  podparłeœ  drzwi
miotłNo i  nie wypuszczałeœ.  A  myœmy  nie  wiedzieli,  kto  tam siedzi, on
dopiero co przyszedł, sNodziliœmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my œlimy,
niech  sobie  posiedzi....  A  potem  go  stamtNod  wyciNognNołeœ, zaczNołeœ
krzyczeć, ach, biedak, jak on się uœwinił! - i wsadziłeœ mu łeb do umywalki.
Umywalka urwała się, a my ledwie cię odciNognęliœmy.
     - Serio? - zapytał  Wiktor. - No, no.  To już wiem, dlaczego on dzisiaj
patrzy na mnie wilkiem. Teddy współczujNoco pokiwał głowNo.
     - O, do diabła - powiedział Wiktor. -  Głupia historia.  Chyba muszę go
przeprosić... Ale jak mi się udało? Taki silny chłop...
     - Boję się, żeby cię nie  wrobili - rzekł Teddy.  - Dziœ  rano łaził tu
jeden tajniak,  spisywał zeznania... szeœćdziesiNoty trzeci artykuł masz jak
w banku - naruszenie godnoœci osobistej w obciNożajNocych okolicznoœciach. A
może być jeszcze gorzej. Akt  terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja
bym na twoim miejscu... - Teddy pokręcił głowNo.
     - Co? - zapytał Wiktor.
     - Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy.
     - Tak.
     - No i co?
     - Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom.
     - Aha! - powiedział  Teddy i  ożywił  się.  -  No,  to  w  takim  razie
rzeczywiœcie głupstwo. Napisz mu  ten artykuł i wszystko będzie w porzNodku.
Jeœli  burmistrz  będzie  zadowolony,  policmajster  nie  odważy  się  słowa
pisnNoć, choćbyœ go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj...
- Teddy pokazał ogromnNo koœcistNo pięœć. - Więc wszystko w porzNodku. Z tej
okazji naleję ci na rachunek zakładu. Czystej?
     - Może być czysta - odparł Wiktor z zadumNo.
     Wizyta burmistrza  objawiła mu się teraz w nowym  œwietle.  Więc oni ze
mnNo w ten sposób, pomyœlał Wiktor.  Ta - ak... Albo się wynoœ, albo  rób co
ci  każNo, albo cię wykończymy. Nawiasem mówiNoc, wynieœć się też nie będzie
łatwo.  Akt  terrorystyczny  -  będNo  szukać  i  znajdNo.  Jesteœ,  bracie,
alkoholikiem,  aż  przykro   patrzeć.  I  żeby   chociaż  byle   kogo,   ale
policmajstra. MówiNoc szczerze, wymyœlone i zrealizowane całkiem nieŸle. Nie
pamiętał nic  oprócz zalanych wodNo  kafelków na podłodze, ale bardzo dobrze
wyobrażał sobie tę scenę. Tak, kochany mój  Wiktorze Baniew, mój ty gotowany
prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy -
pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twój czas i pora, że tak
powiem, się sprzedać... Roc-Tusow, człowiek doœwiadczony, ma swoje zdanie na
ten temat: sprzedawać  należy się łatwo i drogo - im  uczciwsze  jest  twoje
pióro, tym drożej za  nie zapłacNo dzierżNocy władzę, więc nawet sprzedajNoc
się przynosisz straty przeciwnikowi i należy  starać się, aby straty te były
maksymalne...   Wychylił   kieliszek  czystej,   nie   czujNoc  najmniejszej
satysfakcji.
     - Dobra, Teddy - powiedział. - Dziękuję. Daj rachunek. Dużo tam tego?
     - Twoja kieszeń wytrzyma - uœmiechnNoł się Teddy. WyjNoł z kasy kartkę.
- Należy się od  ciebie: za  lustro w toalecie -  siedemdziesiNot siedem, za
umywalkę,  porcelanowNo, dużNo  -  szeœćdziesiNot  cztery,  razem,  jak  sam
rozumiesz, sto  czterdzieœci jeden. A lampę zapisaliœmy na  tamtNo awanturę.
Jednego  tylko nie  rozumiem  -  ciNognNoł,  patrzNoc,  jak  Wiktor  odlicza
pieniNodze  - czym to  lustro  rozbiłeœ?  Wielka tafla gruba  na  dwa palce.
GłowNo w nie tłukłeœ, czy co?
     - CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor.
     - Dobra, nie przejmuj się - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz
artykuł,  zrehabilitujesz się, jeszcze honorarium  podłapiesz i wyjdziesz na
swoje. Jeszcze jednNo?
     - Nie  trzeba, póŸniej... Przyjdę, jak zjem  kolację -  odparł Wiktor i
poszedł na swoje miejsce.
     W restauracji wszystko  było  jak  zwykle -  półmrok,  zapachy,  dŸwięk
naczyń w kuchni; młody mężczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem
nad butelkNo wody mineralnej;  zgarbiony doktor  R.  Kwadryga; wyprostowany,
elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy się w fotelu Golem z gNobczastym
nosem rozpitego proroka. Kelner.
     - Minogi - rzucił Wiktor. - Butelkę piwa. I jakieœ mięso.
     - No  i  doigrał się pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Mówiłem, żeby
pan przestał pić. .
     - Kiedy mi pan to mówił? Bo jakoœ nie pamiętam.
     - A  czego się  doigrałeœ? -  zainteresował się doktor R.  Kwadryga.  -
Nareszcie zamordowałeœ kogoœ?
     - A ty nic nie pamiętasz? - zapytał Wiktor.
     - Pytasz o wczoraj?
     - Tak, o wczoraj... Spiłem  się jak pszczoła - wyjaœnił Wiktor Golemowi
- zapędziłem pana policmajstra do klozetu...
     -  A -  a - a! - stwierdził R.  Kwadryga.  - To wszystko kłamstwo.  Tak
właœnie  powiedziałem  œledczemu.  Dziœ  rano  przyszedł  do  mnie  œledczy.
Rozumiecie panowie,  straszliwa zgaga,  głowa  pęka, siedzę, wyglNodam przez
okno i wtedy pojawia się ten  wał i  zaczyna wrabiać człowieka,  fastrygować
przestępstwo...
     - Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - Fastrygować?
     -  No tak, fastrygować - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo
igłNo  wyobrażony   materiał.  -  Tylko  nie   spodnie,   a  przestępstwo...
Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczór przesiedziałem w
restauracji, było  cicho, przyzwoicie jak  zawsze,  żadnych skandali, jednym
słowem  okropna nuda... Będzie  dobrze - pocieszał  Wiktora.  - Nie przejmuj
się... A dlaczego to zrobiłeœ? Nie lubisz go?
     - Może nie mówmy już o tym - zaproponował Wiktor.
     - To o czym mamy mówić?  - zapytał  urażony R. Kwadryga. - Ci  dwaj bez
przerwy się spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz  na
sto lat wydarzyło się coœ ciekawego - to od razu - nie mówmy.
     Wiktor odgryzł połowę minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał:
     - Kto to jest generał Pferd?
     - Koń - odpowiedział R. Kwadryga. - Koń. Der Pferd. Albo das.
     - A jednak - rzekł Wiktor - czy któryœ z panów zna takiego generała?
     - Kiedy służyłem  w  wojsku - powiedział  doktor  R.  Kwadryga - naszNo
dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann.
     - No i co z tego? - zapytał Wiktor.
     - Arsch po niemiecku dupa - oznajmił  milczNocy do  tej chwili Golem. -
Doktor żartuje.
     - A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor.
     - W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor.
     - No i co dalej?
     -  Nic. Więc  nikt  nie  wie?  I  bardzo  dobrze. Ja  tylko  tak  sobie
zapytałem.
     - A feldfebel nazywał się Buttock - oznajmił R. Kwadryga.  -  Feldfebel
Buttock.
     - Angielski też pan zna? - zapytał Golem.
     - Lepiej napijmy się - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkę koniaku!
     - Po co butelkę? - zapytał Pawor.
     - Żeby starczyło dla wszystkich.
     - Znowu wywoła pan jakiœ skandal.
     - Niech pan przestanie,  Pawor -  powiedział Wiktor.  -  Abstynent  się
znalazł.
     -  Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor.  - Lubię wypić i nigdy
nie przepuszczam okazji, żeby  wypić, jak zresztNo przystało  na prawdziwego
mężczyznę. Ale nie rozumiem, po co  się upijać. A już zupełnie nie rozumiem,
po co upijać się co wieczór.
     - On tu znowu jest  - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko
zdNożył?
     - Nie będziemy się upijać - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak.
- Po prostu wypijemy. Jak to robi  w  tej chwili połowa narodu. Druga połowa
upija się, no i Bóg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy.
     - I  na tym właœnie wszystko  polega  -  stwierdził Pawor. - Kiedy kraj
tonie  w wódzie, i  to  nie tylko  kraj, ale  cały  œwiat,  każdy przyzwoity
człowiek powinien zachować zdrowy rozsNodek.
     - Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem.
     - W każdym razie za kulturalnych.
     - Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie więcej
powodów, żeby się upijać niż niekulturalni.
     -  Możliwe  - zgodził się  Pawor.  - Jednakże człowiek kulturalny  jest
obowiNozany trzymać się w ryzach. Kultura zobowiNozuje...  My tu na przykład
siedzimy każdego  wieczora, rozmawiamy,  pijemy, gramy w koœci. A czy ktoœ z
nas  przez  cały  ten czas  powiedział  coœ  jeżeli nawet nie  mNodrego,  to
chociażby na serio? Œmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i œmiechy.
     - A po co - serio? - zapytał Golem.
     - A po to, że wszystko  leci w przepaœć, a my się œmiejemy i żartujemy.
Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.
     - No  dobrze, Pawor  - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coœ
serio. Może nie być mNodre, ale chociażby na serio.
     - Nie  życzę  sobie  niczego na  serio -  zakomunikował  R. Kwadryga. -
Pijawki. Sępy. Tfu!
     - Cicho  -  powiedział mu  Wiktor. - Œpij jak  ci  dobrze...  Słusznie,
Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymœ poważnym.  Pawor, niech pan zaczyna
i opowie nam o przepaœci.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo.
     -  Nie  - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartuję.  Być może  jestem
ironiczny.  Ale  to dlatego, że przez całe  swoje  życie  słucham  gadania o
przepaœciach.  Wszyscy powtarzajNo,  że ludzkoœć stoi  nad  przepaœciNo, ale
udowodnić tego  nikt  nie potrafi.  A kiedy przychodzi do konkretów, okazuje
się, że ten cały filozoficzny  pesymizm  jest wynikiem  kłopotów rodzinnych,
lub braku œrodków finansowych...
     -  Nie - powiedział  Pawor.  - Nie...  Ludzkoœć stoi  nad  przepaœciNo,
ponieważ ludzkoœć zbankrutowała.
     - Brak œrodków finansowych - wymamrotał Golem.
     Pawor  zignorował  go.  Pochylił  głowę  i  mówił  patrzNoc  spode  łba
zwracajNoc się wyłNocznie do Wiktora.
     -  Ludzkoœć  zbankrutowała biologicznie  - wskaŸnik urodzeń jest  coraz
niższy, wzrasta częstotliwoœć raka, niedorozwój, nerwice, ludzie  stajNo się
narkomanami.  PołykajNo setki  hektolitrów  alkoholu,  nikotyny,  po  prostu
narkotyków,  poczNowszy  od haszyszu i kokainy, a  skończywszy  na  LSD.  Po
prostu  degenerujemy  się.  NaturalnNo  przyrodę zniszczyliœmy,  a  sztuczna
zniszczy  nas.  Dalej.   Zbankrutowaliœmy  ideologicznie  -  roztrzNosaliœmy
wszystkie    systemy    filozoficzne,   i   wszystkie    zdyskredytowaliœmy,
wypróbowaliœmy   wszystkie   możliwe  rodzaje   moralnoœci  i   etyki,   ale
pozostaliœmy   tak   samo   amoralnymi   bydlakami   jak   troglodyci.   Ale
najstraszniejsze jest to, że cała  ta  szara ludzka  masa w naszych  czasach
jest  równie łajdacka, jak zawsze była.  Nieustannie  pragnie i  domaga  się
bogów, wodzów i porzNodku,  i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogów, wodzów
i porzNodek, jest  niezadowolona,  ponieważ  tak  naprawdę  niczego  jej nie
trzeba ani bogów, ani  porzNodku, tylko  chaosu, anarchii, chleba i igrzysk.
Teraz spętana jest żelaznNo koniecznoœciNo otrzymywania co tydzień koperty z
wypłatNo, ale ta koniecznoœć jest jej wstrętna, więc ucieka od niej  każdego
wieczora  w alkohol i  narkotyki.  ZresztNo  diabli  z  niNo,  z  tNo  kupNo
gnijNocego gówna, które cuchnie już dziewięć tysięcy lat i do niczego innego
się nie nadaje - może tylko œmierdzieć i cuchnNoć. Straszne jest co innego -
rozkład ogarnia i nas, ludzi z  dużej  litery, prawdziwe osobowoœci. Widzimy
ten  rozkład i wydaje się nam,  że nas on nie dotyczy,  ale  przecież  i nas
zatruwa beznadziejnoœciNo, osłabia naszNo wolę, powoli wchłania... A do tego
nowe przekleństwo -  demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite,  wszyscy
ludzie  sNo  braćmi,  wszyscy  ulepieni  z  tej  samej gliny...  Nieustannie
utożsamiamy się z  motłochem, i mamy do  siebie pretensję, jeœli przypadkiem
odkrywamy, że jesteœmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele
w życiu. Pora to zrozumieć i wyciNognNoć wnioski - pora się ratować.
     - Pora  się napić - oznajmił Wiktor.  Już żałował,  że zgodził  się  na
poważnNo  rozmowę z inspektorem  sanitarnym. Na  Pawora  nieprzyjemnie  było
patrzeć. Za bardzo się gorNoczkował, zaczNoł nawet zezować. Wypadł z roli, a
jak wszyscy apologeci przepaœci mówił straszliwe  banały.  Aż  prosiło  się,
żeby mu powiedzieć - niech się  pan przestanie  kompromitować, Pawor, lepiej
niech pan się ustawi profilem i ironicznie uœmiechnie.
     - To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor.
     - Mogę jeszcze dać  panu radę. Więcej ironii, Pawor. Niech się  pan tak
nie gorNoczkuje. I tak nic  pan nie może zrobić. A nawet gdyby pan  mógł, to
nie wiedziałby pan co mianowicie.
     Power uœmiechnNoł się ironicznie.
     - A właœnie, że akurat wiem - powiedział.
     - No?
     - Jest tylko jeden sposób, żeby powstrzymać rozkład.
     -  Wiemy, wiemy  -  lekkomyœlnie powiedział Wiktor  - włożyć  wszystkim
idiotom złote koszule i kazać im maszerować. Cała Europa pod stopami. To już
było.
     - Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjœcie jest jedno -
zlikwidować masę.
     - Jest pan dzisiaj w wyœmienitym nastroju - powiedział Wiktor.
     - Zlikwidować dziewięćdziesiNot procent ludnoœci  - ciNognNoł  Pawor. -
Być może nawet dziewięćdziesiNot pięć. Masy wypełniły swoje  przeznaczenie -
zrodziły kwiat ludzkoœci,  twórców  cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła
bulwa kartofla, która  dała życie roœlinie. A  kiedy  trup zaczyna gnić,  to
znaczy, że pora go pogrzebać.
     - O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego,
że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne?
     - Niech pan nie udaje  głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce
pan zastanowić się nad sprawami, o których panu œwietnie wiadomo? Z  jakiego
powodu  ulegajNo  degeneracji  najwspanialsze idee? Z powodu tępoty  mas.  Z
jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne  obrzydliwoœci? Z powodu tępoty mas,
które  wybierajNo  rzNody godne siebie. Z  jakiego  powodu Złoty  Wiek  jest
równie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu  mas. W
zasadzie Hitler miał słusznoœć, podœwiadomNo słusznoœć, czuł,  że na œwiecie
jest wielu  zbytecznych.  Ale  był z krwi  i koœci motłochu,  więc  wszystko
zepsuł.  Głupie było likwidowanie według  przynależnoœci rasowej. A poza tym
nie miał w dyspozycji odpowiednich œrodków masowej zagłady.
     - A według jakich  cech pan zamierza  przeprowadzić selekcję? - zapytał
Wiktor.
     - Według nijakoœci -  odparł Pawor.  - Jeœli człowiek jest  przeciętny,
nijaki, to znaczy że go należy zlikwidować.
     - A kto będzie decydować, czy człowiek jest przeciętny, czy nie?
     - Niech pan się nie martwi, to sNo szczegóły. Ja panu formułuję zasadę,
a kto, co i jak - to sNo szczegóły.
     - A  po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, którego Pawor
znudził.
     - To znaczy?
     - Na diabła panu ten proces? Rozmienia się pan na drobne, Pawor! Zawsze
tak  kończycie, wy, nadludzie. Zamierzacie  przebudować œwiat, nie zgadzacie
się na  mniej  niż trzy miliardy  trupów, a  tymczasem albo  martwicie się o
stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie
marnym kanciarzom załatwiać ich ciemne sprawy.
     -  Może jednak trochę ostrożniej na zakrętach - powiedział Pawor. Widać
było, że jest straszliwie wœciekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i
nierobem...
     - Ale przynajmniej nie organizuję dętych  procesów politycznych  i  nie
zamierzam przebudować œwiata.
     -  Tak  - oznajmił Pawor.  - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew.
Pan  to  przecież  zaledwie  bohema,  czyli  krótko  mówiNoc,  łajdak,  tani
opozycjonista, wichrzyciel i  gówno. Sam pan nie wie czego  chce, i robi pan
tylko to, czego chcNo od  pana. DogadzajNoc gustom łajdaków podobnych sobie,
wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo,  co to rusza  z posad  œwiat, a
nie  po prostu obrzydliwym  wierszokletNo  z tych,  co to piszNo na œcianach
publicznych szaletów.
     - To prawda - zgodził się Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan
tego wczeœniej. Musiałem pana obrazić, żeby to usłyszeć. No i wynika z tego,
że  jest  pan nikczemnym typkiem,  Pawor.  Jednym  z wielu.  I  jeœli  będNo
likwidować,   to  pana   też   zlikwidujNo.  Na   podstawie   przeciętnoœci.
FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!
     Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyœlał. Pawor jest odrażajNocy. Co
za uœmieszek! Co mu się dzisiaj stało? Kwadrygaœpi, co mu tam kłótnie,  masy
i  cała ta filozofia... A  Golem rozwalił  się w fotelu  niczym  w  teatrze,
kieliszek  w palcach, ręka  za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoœ Pawor
trochę za długo milczy. Argumentów szuka, czy co?
     - No dobrze - rzekł w końcu Pawor. - Porozmawialiœmy i wystarczy.
     Uœmieszek znikł mu z  twarzy,  i  oczy miał znowu  jak sturmbahnfuhrer.
Rzucił banknot na stół, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł
przyjemne rozczarowanie.
     -  Jednak  jak na pisarza fatalnie zna się pan na ludziach  -  oznajmił
Golem.
     - To nie moja  rzecz  -  lekko  powiedział  Wiktor. - Niech na ludziach
znajNo  się  psychologowie  i departament  bezpieczeństwa.  Moja  rzecz,  to
wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwoœciNo artysty...  A w zwiNozku z
czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokać"?
     - Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora.
     - Co  u diabła?  -  zaprotestował  Wiktor - po pierwsze,  wcale  go nie
zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to œwinia.  Czy pan wie, że
Pawor pomaga burmistrzowi, który chce pana przymknNoć?
     - Domyœlam się.
     - I nie jest pan zaniepokojony?
     - Nie. MajNo za krótkie ręce. To znaczy burmistrz ma za krótkie ręce. I
sNod.
     - A Pawor?
     - A Pawor  ma  ręce długie -  powiedział Golem.  -  I dlatego niech pan
przestanie  przy  nim  brzdNokać.  Widzi  pan przecież, że ja przy  nim  nie
brzdNokam.
     - Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor.
     -  Czasami brzdNokam przy panu. Mam do  pana  słaboœć. Proszę mi  nalać
koniaku.
     -  Z  przyjemnoœciNo -  Wiktor nalał.  -  Może obudzimy Kwadrygę? Co on
sobie myœli, nawet nie bronił mnie przed Faworem.
     - Nie,  nie trzeba go budzić. Lepiej porozmawiajmy. Po co  pan się w to
miesza? Kto pana prosił o porywanie ciężarówki?
     - Tak mi się spodobało - oznajmił Wiktor - To œwiństwo, żeby aresztować
ksiNożki. A  oprócz tego zdenerwował mnie  burmistrz. To był zamach na mojNo
wolnoœć.  Zawsze,  kiedy  ktoœ  próbuje  dokonać  zamachu  na mojNo wolnoœć,
zmieniam  się  w chuligana...  A nawiasem mówiNoc, Golem, czy generał  Pferd
wstawi się za mnNo u burmistrza?
     - Generał Pferd kicha na pana razem  z burmistrzem - odparł Golem. - Ma
większe zmartwienia.
     -  No  to proszę  mu powiedzieć, żeby się za  mnNo wstawił. Bo  inaczej
napiszę  pogromowy   artykuł  przeciwko  waszemu  leprozorium:   o  tym  jak
wykorzystujecie   krew   chrzeœcijańskich   niemowlNot   w   celu   leczenia
okularniczej choroby.  Myœli  pan, że  nie  wiem, po  co  mokrzaki zwabiajNo
dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je.
Okryję was  hańbNo  przed całym œwiatem. Krwiopijca i zboczeniec pod  maskNo
lekarza.  - Wiktor  stuknNoł  się z  Goleniem  i wypił. - Bez  żartów, mówię
poważnie.  Burmistrz  zmusza   mnie  do  napisania  takiego  artykułu.  Pan,
oczywiœcie, również o tym wie.
     - Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne.
     - Jak widzę, dla pana  wszystko  jest  nieważne  - powiedział Wiktor. -
Całe miasto  jest przeciwko  panu - nieważne.  ChcNo  pana oddać pod sNod  -
nieważne.  Inspektora  sanitarnego  Pawora   irytuje  pańskie  zachowanie  -
nieważne. A może generał Pferd to pseudonim  pana  Prezydenta? A propos, czy
ten wszechpotężny generał wie, że pan jest komunistNo?
     - A  dlaczego irytuje się pisarz Baniew? -  spokojnie zapytał Golem.  -
Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy się oglNoda.
     -  Teddy to nasz człowiek  -  wyjaœnił Wiktor.  - On zresztNo  też jest
zirytowany - myszy mu  żyć nie dajNo.  -  Wiktor zmarszczył brwi  i  zapalił
papierosa. - Chwileczkę, o co mnie  pan pytał?... A,  tak. Jestem zirytowany
dlatego, że nie wpuœcił mnie pan  do leprozorium.  A  ja przecież zachowałem
się bardzo  szlachetnie. Powiedzmy  nawet,  że głupio, ale każdy  szlachetny
uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach.
     - I bił się pan w jego obronie - dodał Golem.
     - O właœnie. Biłem się.
     - Z faszystami - powiedział Golem.
     - Właœnie z faszystami.
     - A przepustkę pan ma? - zapytał Golem.
     -  Przepustkę...  Pawora  też  nie  wpuszczacie i  on  na moich  oczach
przemienił się w demofoba.
     - Tak,  Faworowi tu się  nie wiedzie -  przytaknNoł Golem.  - Właœciwie
jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam,
kiedy wreszcie zacznie popełniać głupstwa. Zdaje się, że już zaczyna.
     Doktor R. Kwadryga podniósł rozkudłanNo głowę i rzekł:
     - Mocno. Wejdę tam, a potem się zobaczy. Dach wybiję - Jego głowa znowu
ze stukiem upadła na stół.
     -  Między nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos.  - To prawda, że
jest pan komunistNo?
     - O ile pamiętam, partia  komunistyczna jest u nas zakazana -  zauważył
Golem.
     - O Boże - powiedział Wiktor.  - A jaka partia u nas nie jest zakazana?
Przecież nie o partię pytam, tylko o pana...
     - Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem.
     - ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko
jedno. Ale  burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma  pan gdzieœ. Ale jeżeli  to
dojdzie do generała Pferda...
     - Ale my mu  przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. -
Po  co  generałowi  zawracać   głowę  drobiazgami?  Generał  wie,  że   jest
leprozorium, a w leprozorium jakiœ Golem, jakieœ mokrzaki - no i wystarczy.
     - Dziwny generał - rzekł z  zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A
nawiasem  mówiNoc,  z  powodu  mokrzaków  już  niedługo  czekajNo  go  spore
nieprzyjemnoœci, Czuję to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym  mieœcie
mokrzaki stały się po prostu pępkiem œwiata.
     - Gdyby tylko w mieœcie - powiedział Golem.
     - A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje się, nie
sNo zaraŸliwi.
     - Niech pan nie będzie taki chytry. Wiktor. Œwietnie pan wie, że to nie
sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraŸliwi nie sNo tak zwyczajnie.
     - To znaczy?
     - To  znaczy,  że na przykład  Teddy nie  może  się  od nich zarazić. I
burmistrz nie może, nie mówiNoc już o policmajstrze. A ktoœ inny - może.
     - Na przykład pan.
     - Ja też nie mogę. Już.
     - A ja?
     - Nie  wiem. ZresztNo, to tylko  moja hipoteza.  Niech  pan  nie zwraca
uwagi.
     - Nie zwracam  - smutnie powiedział  Wiktor. - A co jeszcze jest w nich
niezwykłego?
     -  Co  jest  w  nich niezwykłego  -  powtórzył Golem. -  Sam  pan  mógł
zauważyć, że wszyscy ludzie dzielNo się  na trzy wielkie grupy.  Dokładniej,
na  dwie duże i jednNo  małNo....  SNo  ludzie,  którzy nie  mogNo  żyć  bez
przeszłoœci,  cali  sNo  w  przeszłoœci mniej  lub bardziej odległej.  ŻyjNo
tradycjNo,  obyczajem,  przykazaniami,  czerpiNo  z  przeszłoœci   radoœć  i
przykład. Powiedzmy jak pan prezydent.  Co by on poczNoł, gdybyœmy nie mieli
naszej wielkiej przeszłoœci? Do czego by się odwoływał  i w  ogóle  skNod by
się  wziNoł?  Następnie sNo ludzie,  którzy żyjNo teraŸniejszoœciNo, i nawet
słyszeć nie  chcNo ani  o  przeszłoœci ani  o  przyszłoœci,  i  nic  ich nie
obchodzi  ani przeszłoœć, ani  przyszłoœć.  Jak na  przykład  pan. Wszystkie
wyobrażenia o przeszłoœci zepsuł panu  prezydent, w jakNokolwiek  przeszłoœć
by  pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaœ chodzi
o przyszłoœć, to nie ma pan o niej  zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi
się  pan  mieć... No i wreszcie  sNo ludzie, którzy żyjNo przyszłoœciNo.  Po
przeszłoœci  nie  oczekujNo,  i   zupełnie  słusznie,  niczego  dobrego,   a
teraŸniejszoœć   to   dla  nich   wyłNocznie  materiał,  z  którego  budujNo
przyszłoœć,   surowiec.  ..   ZresztNo   tak  naprawdę,  oni  już  żyjNo   w
przyszłoœci...  na  wysepkach  przyszłoœci, które  powstajNo dokoła  nich  w
czasie teraŸniejszym... - Golem uœmiechajNoc się jakoœ dziwnie, wzniósł oczy
do sufitu. - Oni  sNo  mNodrzy -  powiedział z czułoœciNo.  -  SNo diabelnie
mNodrzy  w  odróżnieniu  od   większoœci  ludzi.  Wszyscy   co  do   jednego
utalentowani, Wiktorze. Ich  pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnień w
ogóle nie majNo.
     - Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety...
     - W pewnym sensie - tak...
     - Wódka, igrzyska?
     - Bez wNotpienia.
     - Straszna choroba -  stwierdził Wiktor - ja nie chcę... ZresztNo dalej
nie rozumiem... Nic  nie  rozumiem.  No, to że mNodrych ludzi  wsadza się za
druty kolczaste -  to oczywiœcie rozumiem. Ale dlaczego ich się wypuszcza, a
do nich nie wpuszcza...
     -  A może to  nie oni siedzNo  za  drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor
uœmiechnNoł się.
     - Chwileczkę  -  powiedział.  -  To  jeszcze  nie  wszystko, czego  nie
rozumiem.  Co  tu  na  przykład  robi Pawor? Mnie się nie wpuszcza  - zgoda,
jestem  człowiekiem  postronnym.  Ale  przecież  ktoœ  musi  sprawdzić  stan
bielizny poœcielowej i wychodków? Może macie tam antysanitarne warunki?
     - A jeżeli  interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor
popatrzył na Golema.
     - Znowu pan żartuje? - zapytał.
     - Znowu nie - odpowiedział Golem.
     - Więc kto to jest według pana - szpieg?
     - Szpieg to zbyt ogólnikowe pojęcie - zaprotestował Golem.
     -  Chwileczkę  -  rzekł  Wiktor. -  Proszę  mówić  wprost.  Kto otoczył
leprozorium drutem i postawił żołnierzy.
     -  Och, ten  drut  kolczasty -  westchnNoł Golem.  - Ile  ubrań na  nim
porwano,  a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkę. Wie pan,  jakie jest
najlepsze lekarstwo  na biegunkę? Tytoń z  portweinem, a  raczej  portwein z
tytoniem.
     -  Dobra -  powiedział  Wiktor. -  To znaczy  generał  Pferd. Aha...  -
powiedział - i ten młody  człowiek z teczkNo... A więc to tak! To znaczy, że
to jest normalny  wojskowy instytut naukowy.  Jasne... A  Pawor, znaczy się,
nie  jest wojskowym. Z  innego, znaczy się, resortu. Albo  być  może, to nie
nasz szpieg, tylko zagraniczny?
     - Niech Bóg broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze
brakowało!
     - Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo?
     - Myœlę, że tak - stwierdził Golem.
     - A ten facet wie, kim jest Pawor?
     - Myœlę, że nie - stwierdził Golem.
     - Pan mu nic nie powiedział?
     - A co mnie to obchodzi?
     - I generałowi też pan nie powiedział?
     - Nawet mi do głowy nie przyszło.
     - To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedzieć.
     - Niech  pan  posłucha,  Wiktor -  powiedział  Golem.  - Tylko  dlatego
pozwoliłem panu gadać na  ten temat, żeby pan  się  przestraszył i  przestał
pchać palce w cudze drzwi. Nie jest to do  niczego potrzebne. I tak jest pan
już namierzony,  mogNo pana  uciszyć  i to tak, że nawet  nie zdNoży się pan
zdziwić.
     - Mnie  akurat jest łatwo wystraszyć - rzekł  Wiktor z westchnieniem. -
Jestem  wystraszony  od dziecka.  Ale pomimo  wszystko nie  mogę zrozumieć -
czego oni wszyscy chcNo od mokrzaków?
     - Jacy - oni? - zmęczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem.
     - Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle.
     -  Boże  - odparł  Golem.  -  No, czego w naszych  czasach mogNo chcieć
krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za  to  ja nie rozumiem, czego
pan od nich  chce.  Po co pan się wtrNoca w  to wszystko? Mało panu własnych
kłopotów? Mało panu prezydenta?
     - Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod.
     - No i œwietnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weŸmie ze  sobNo  ryzę
papieru... Mogę panu podarować maszynę do pisania, chce pan?
     - Ja piszę starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway.
     - No  i œwietnie. Podaruję panu ogryzek ołówka. Proszę pracować, kochać
Dianę. Może jeszcze dać panu fabułę? Może pan się już wypisał?
     -  Fabuły  rodzNo się  z tematu -  dostojnie  oznajmił Wiktor.  -  A ja
studiuję życie.
     -  Proszę bardzo  - powiedział Golem. -  Niech  pan studiuje życie, ile
dusza zamarzy. Tylko niech się pan nie wtrNoca do procesów.
     - To niemożliwe - oœwiadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony  sposób
wpływa  na  obraz  eksperymentu.  Czyżby pan  zapomniał  o  prawach  fizyki?
Przecież  my  obserwujemy  nie  œwiat  jako  taki,  tylko œwiat  plus  wpływ
obserwatora.
     - Już raz  dostał  pan kastetem po głowie, a następnym razem mogNo pana
zwyczajnie zastrzelić.
     - No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, być  może  wcale nie kastetem,
tylko cegłNo. A  po drugie - czy mało jest miejsc, w których można dostać po
głowie? W  każdej chwili mogNo  mnie  wrobić,  więc co - mam nie wychodzić z
pokoju?
     Goleni przygryzł dolnNo wargę. Miał żółte, końskie zęby.
     - Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił się pan wtedy
w  eksperyment najzupełniej  przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie.
Jeœli teraz wtrNoci się pan œwiadomie...
     - Nie wtrNocałem się w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem
sobie spokojnie do Loli i nagle widzę...
     - Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejœć
na drugNo stronę, wymóżdżona gapo!
     - Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodzić na drugNo stronę?
     -  A  dlatego,  że  jeden  pański  dobry znajomy  zajmował  się  akurat
wypełnianiem swoich bezpoœrednich obowiNozków, a pan tam wlazł jak baran.
     Wiktor wyprostował się.
     - Jaki znowu mój dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego.
     - Znajomy znalazł się z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?
     Wiktor   jednym   haustem   dopił   swój   koniak.  Ze   zdumiewajNocNo
wyrazistoœciNo  przypomniał  sobie - Pawor,  z  czerwonym zagrypionym nosem,
wyjmuje z kieszeni chusteczkę i kastet ze stukiem spada na podłogę - ciężki,
matowy, poręczny.
     - Wykluczone - zaprotestował Wiktor  i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy.
Pawor nie mógł...
     - Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł się Golem. Wiktor położył
ręce na stole i popatrzył na swoje zaciœnięte pięœci.
     - Co majNo z tym wspólnego jego bezpoœrednie obowiNozki? - zapytał.
     - Najwidoczniej komuœ potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping.
     - A ja w tym przeszkodziłem?
     - Próbował pan przeszkodzić.
     - To znaczy, że oni go jednak porwali?
     - I wywieŸli.  Może pan dziękować Bogu,  że nie zabrali i pana - w celu
uniknięcia   przecieków  informacji.  Ich  przecież  nie  interesujNo   losy
literatury.
     - To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor.
     - Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem.
     -  Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze  zobaczymy... A po co
był im potrzebny mokrzak?
     - Jak to  - po co? Informacja... SkNod wziNoć informację? Sam pan wie -
druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd...
     - To znaczy, że  teraz go  przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo
milczał. Potem rzekł:
     - On nie żyje.
     - Zatłukli go?
     - Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu
czytać, więc umarł z głodu.
     Wiktor szybko  popatrzył  na niego. Golem  uœmiechał  się smutnie. Albo
płakał.  Wiktor  poczuł  nagłe  przerażenie   i  żałoœć,  duszNocNo  żałoœć.
Przygasło œwiatło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi
zabrakło powietrza i z  trudem rozluŸnił  węzeł krawata. Boże mój, pomyœlał,
jakaż  to kanalia,  co  za szubrawiec, bandyta,  zimny morderca..  a  po tym
wszystkim, po godzinie, umył ręce, uperfumował  się, wstępnie obliczył,  ile
będzie warta  wdzięcznoœć zwierzchników, siedział obok, pił  ze mnNo  jak  z
kolegNo,  łajdak,  łgał,  œmiał  się ze mnie w  kułak,  szydził, a kiedy się
odwracałem,  sam do siebie  puszczał oko, potem zaœ współczujNoco pytał  jak
tam  moja  głowa... Niby  przez czarnNo mgłę Wiktor  widział, jak doktor  R.
Kwadryga  powoli podniósł głowę, rozciNogał w bezgłoœnym  krzyku  spierzchłe
wargi i zaczNoł konwulsyjnie macać  drżNocymi rękami  po  obrusie jak œlepy.
Oczy  miał  jak  œlepiec,  kiedy  potrzNosał  głowNo  i wciNoż  krzyczał,  i
krzyczał,  a  Wiktor nic  nie słyszał...  Dobrze  mi tak, sam jestem  gówno,
nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc  przy
tym  za ręce, nie pozwalać  mi się obetrzeć, na jakiego diabła  jestem komuœ
potrzebny, trzeba  było bić jeszcze mocniej,  żebym już nie  wstał. a ja jak
przez sen,  pięœci z waty, i Boże mój, po jakiego diabła ja w ogóle żyję, po
jakiego diabła żyjNo  wszyscy,  przecież to takie  proste,  podejœć z tyłu i
rNobnNoć  w głowę żelazem,  i nic się  nie  zmieni,  nic  na œwiecie się nie
zmieni,  tysiNoc  kilometrów  stNod, w tej samej sekundzie, urodził się taki
sam  szubrawiec...  Tłusta  twarz  Golema  obrzmiała   jeszcze  bardziej   i
poczerwieniała do ciemnej szczeciny,  oczy mu zapłonęły. Leżał nieruchomo  w
fotelu  jak bukłak  ze zjełczałNo  oliwNo, poruszały się  tylko palce, kiedy
powoli  brał  kieliszek  za  kieliszkiem,  bezdŸwięcznie  odłamywał   nóżkę,
wypuszczał i znowu brał, znowu  łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie
mogę pokochać Diany, mało z kim sypiam, spać  wszyscy umiejNo, ale czy można
kochać kobietę, która ciebie nie kocha, a kobieta nie może  kochać, kiedy ty
jej nie kochasz, i tak wszystko się kręci w przeklętym, nieludzkim kole, tak
jak  kręci  się  żmija,  jak  goni za  swoim  własnym  ogonem, jak zwierzęta
kopulujNo  i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzęta  nie wymyœlajNo  słów i
nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i  uciekajNo od siebie... A
Teddy  płakał  oparty łokciami  o  ladę  baru,  oparł koœcisty podbródek  na
koœcistych  pięœciach,  jego łysa głowa  szafranowe lœniła pod lampNo, a  po
zapadniętych policzkach nieustannie płynęły łzy i też lœniły pod lampNo... A
wszystko dlatego, że jestem gównem, a nie pisarzem,  jaki  ze  mnie u diabła
pisarz, jeœli nienawidzę pisania, jeœli pisanie to dla mnie męka, wstydliwe,
nieprzyjemne zajęcie, coœ w rodzaju  bolesnego fizjologicznego wypróżnienia,
coœ w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzę,
strach  pomyœleć,  że  będę musiał  to robić przez całe życie, że już jestem
skazany, że  teraz już  mnie  nie zwolniNo, tylko wciNoż będNo się domagać -
daj, daj  i  ja będę dawać, ale teraz nie mogę, nawet myœleć o tym nie mogę,
bo  zwymiotuję.  ..  Bol-Kunac stał  za  plecami R. Kwadrygi  i  patrzył  na
zegarek, smukły, mokry,  z mokrNo, œwieżNo twarzNo o  przepięknych  ciemnych
oczach  i wiało  od  niego,  rozrywajNoc  gęstNo gorNocNo  duchotę,  rzeœkim
zapachem - zapachem trawy i Ÿródlanej wody, zapachem lilii, słońca i koników
polnych nad jeziorem... I œwiat powrócił. Tylko jakieœ niejasne wspomnienie,
albo  odczucie, czy może wspomnienie odczucia  znikało za  zakrętem  - czyjœ
rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojęty zgrzyt, brzęk, chrzęst szkła...
     Wiktor oblizał wargi  i sięgnNoł po butelkę. Doktor R.  Kwadryga leżNoc
głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech
ich..."  Zatroskany  Golem  zmiatał   ze   stołu  kawałki  szkła.  Bol-Kunac
powiedział:
     - Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem
kopertę  i  znowu spojrzał  na zegarek. - Dzień  dobry panu, panie Baniew  -
rzekł.
     - Dobry wieczór - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku.
     Golem uważnie czytał  list.  Teddy  za ladNo  hałaœliwie  wycierał  nos
wielkNo, kraciastNo chustkNo.
     - Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy  widziałeœ,  kto mnie
wtedy uderzył?
     - Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy.
     - Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył się.
     - Stał do mnie plecami - wyjaœnił Bol-Kunac.
     - Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był?
     Golem wydał z  siebie nieokreœlony dŸwięk. Wiktor  obejrzał się szybko.
Golem, nie  zwracajNoc  na  nikogo  uwagi,  z  zadumNo  rwał  list na drobne
kawałki. Strzępy schował do kieszeni.
     - Jest pan w błędzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go.
     -  Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - Proszę cię...  Ja tam nie mogę  sam
jeden. JedŸ ze mnNo... Bardzo okropnie...
     Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł:
     -  Teddy! Proszę zapisać na mój  rachunek...  i  pamiętaj,  że stłukłem
cztery kieliszki...  No,  to ja  idę -  rzekł do Wiktora.  - Niech  pan  się
zastanowi i  radzę podjNoć rozsNodnNo decyzję. Być może lepiej będzie, jeœli
pan stNod wyjedzie.
     - Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi
wydało się, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokręcił przeczNoco głowNo.
     - Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia.
     Tamci  wyszli.  Wiktor w  zadumie dopił  koniak. Podszedł kelner, twarz
miał opuchniętNo, w  czerwonych plamach.  ZaczNoł sprzNotać ze stołu i  jego
ruchy były zaskakujNoco niezręczne i niepewne.
     - Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor.
     - Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.
     - A co z Peterem? Zachorował?
     - Nie, proszę  pana. Peter  wyjechał.  Nie  wytrzymał.  Ja  pewnie  też
wyjadę... Wiktor spojrzał na R. Kwadrygę.
     - Proszę go póŸniej odprowadzić do pokoju.
     - Tak, oczywiœcie, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner.
     Wiktor zapłacił, pomachał  Teddyemu na pożegnanie  i wyszedł  do hallu.
Wszedł  na  pierwsze  piętro, znalazł  drzwi  Pawora,  podniósł  rękę,  żeby
zapukać, stał  tak przez  chwilę i nie zapukawszy,  ponownie zszedł na  dół.
Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie
miał  mokre,  oblepione kosmykami  włosów, a  na twarzy,  na obu  policzkach
nabrzmiewały  œwieże  zadrapania.  Spojrzał  na  Wiktora  -  w  oczach  miał
szaleństwo. Ale teraz nie wolno było  dostrzegać tych niepojętych rzeczy, to
byłoby nietaktowne  i  okrutne, i tym  bardziej nie wolno było o tym  mówić,
koniecznie należało udawać, że nic się nie stało, wszystko trzeba odłożyć na
póŸniej, na jutro, albo być może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał:
     - Gdzie zatrzymał się ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co
zawsze  chodzi  z  teczkNo.  Recepcjonista  nieco  się  spłoszył.  Jakby   w
poszukiwaniu  wyjœcia   popatrzył   na  tablicę  z  kluczami,  potem  jednak
powiedział:
     - W trzysta szesnastym, panie Baniew.
     - Dziękuję - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetę.
     - Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzać.
     - Wiem - odparł  Wiktor. -  Nie mam zamiaru im przeszkadzać. Po prostu,
tak  sobie  zapytałem...  chciałem,  wie  pan,  powróżyć  sobie  -  jeœli  w
parzystym, to wszystko będzie dobrze.
     Recepcjonista uœmiechnNoł się blado.
     -  Ależ  jakie  może  pan  mieć  kłopoty,  panie  Baniew  -  powiedział
uprzejmie.
     - Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I większe, i mniejsze. Dobrej nocy.
     Wszedł na trzecie piętro i kroczył niespiesznie,  celowo  niespiesznie,
jakby  po  to  aby  wszystko   przemyœleć,  rozważyć,  zastanowić   się  nad
ewentualnymi konsekwencjami i obliczyć trzy ruchy naprzód, w  rzeczywistoœci
jednak myœlał tylko o tym,  że dawno  już  pora  zmienić bardzo wyliniały  i
wytarty chodnik  na  schodach. I  dopiero wtedy,  kiedy miał już  zapukać do
drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor
pierwszej klasy, radioodbiornik, lodówka i  barek), omal nie  powiedział  na
głos: "Czy  mam przyjemnoœć z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. Dzięki mnie
zaraz zaczniecie się wzajemnie zjadać".
     Pukać  musiał  dosyć  długo -  najpierw delikatnie, kostkami palców,  a
kiedy nikt nie  reagował - bardziej zdecydowanie, pięœciNo, a kiedy i to nie
poskutkowało -  tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoœ zasapał w dziurkę do
klucza - wtedy odwróciwszy się tyłem, obcasem, już zupełnie na chama.
     - Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami.
     - SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilę.
     - Czego pan chce?
     - Mam panu do powiedzenia parę słów.
     - Proszę przyjœć rano - odezwał się głos za drzwiami. - My już œpimy.
     - Niech  to diabli wezmNo - powiedział Wiktor  rozgniewany. - Chce pan,
żeby mnie ktoœ tu zobaczył? Proszę otworzyć, czego się pan boi?
     SzczęknNoł klucz, drzwi się uchyliły i  w szczelinie ukazało się  mętne
oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie.
     - Parę słów - powiedział.
     - Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupów.
     Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim  drzwi  i  zapalił
œwiatło. Przedpokój był ciasny i we dwóch z trudem się w nim mieœcili.
     -  No, to niech pan  mówi - powiedział wysoki. Był w piżamie  wymazanej
czymœ na samym przodzie. Wiktor zdumiał się - poczuł zapach alkoholu. PrawNo
rękę wysoki trzymał jak należy, w kieszeni.
     - Będziemy tu tak stać i rozmawiać? - rzekł Wiktor.
     - Tak.
     - Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiać nie będę.
     - Jak pan chce - powiedział wysoki.
     - Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy.
     Przez  chwilę  milczeli.  Wysoki  już całkiem jawnie  obmacywał Wiktora
oczami.
     - Zdaje się, że nazywa się pan Baniew? - zapytał.
     - Zdaje się.
     - Aha - powiedział ponuro  wysoki  - To jaki  z pana  sNosiad? Przecież
mieszka pan na drugim piętrze.
     - SNosiad z hotelu - wyjaœnił Wiktor.
     - Aha... no więc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem.
     - Życzę sobie pana o czymœ zawiadomić - powiedział Wiktor. - Jest pewna
informacja. Ale już zaczynam się zastanawiać, czy warto.
     - No dobra - rzekł wysoki. - ChodŸmy do łazienki.
     - Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie pójdę.
     - A dlaczego nie chce pan iœć do łazienki? Co to za kaprysy?
     -  Wie  pan - oznajmił Wiktor  - rozmyœliłem się.  Chyba jednak  pójdę.
Koniec końców to nie moja sprawa - ruszył do drzwi.
     Wysoki aż zastękał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.
     - Pan jest, jaki mi się zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimœ
pana mylę?
     - Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia.
     - Ależ niech pan  poczeka. Trzeba było od razu  tak mówić.  Proszę.  O,
tutaj.
     Weszli do  salonu dokładnie obwieszonego portierami  - z prawej  strony
portiery,  z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w
kNocie  błyskał  kolorowym ekranem, dŸwięk był wyłNoczony.  W  przeciwległym
kNocie  patrzył na Wiktora  z miękkiego  fotela pod lampNo  młody człowiek w
okularach  - również  ubrany  w piżamę  i kapcie.  Obok niego, na stoliku do
gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widać.
     -  Dobry wieczór  -  powiedział  Wiktor."  Młody  człowiek  w milczeniu
skłonił głowę.
     - To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi.
     - Proszę tutaj - rzekł wysoki.  Weszli do  sypialni po prawej stronie i
wysoki usiadł na łóżku.  -  Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i
mówi.
     Wiktor usiadł. W sypialni ciężko œmierdziało zastałym tytoniowym  dymem
i oficerskNo wodNo  kolońskNo. Wysoki siedział na łóżku i patrzył na Wiktora
nie wyjmujNoc ręki z kieszeni. W salonie szeleœciła gazeta.
     -  Dobra  -  oznajmił  Wiktor.  Czuł,  że nie  udało mu się  całkowicie
przezwyciężyć obrzydzenia ale jeœli już  tu przyszedł,  trzeba było mówić. -
Mniej więcej domyœlam się, kim panowie jesteœcie.  Być może  się  mylę,  i w
takim razie wszystko  w porzNodku. Ale jeżeli się  nie mylę, może przyda się
wam wiadomoœć, że was œledzNo i starajNo się wam przeszkodzić.
     - Załóżmy - stwierdził wysoki. - A więc kto nas œledzi?
     - Bardzo się wami interesuje niejaki Pawor Summan.
     - Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny?
     - On nie jest inspektorem sanitarnym. I to  jest właœciwie wszystko, co
chciałem panu powiedzieć. - Wiktor wstał, ale wysoki się nie ruszył.
     - Załóżmy - powtórzył. - A skNod właœciwie pan to wie?
     - To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiœ rozmyœlał.
     - Załóżmy, że nieważne - odparł w końcu.
     - Sprawdzanie to  wasza  rzecz -  rzekł  Wiktor. - A ja  nic więcej nie
wiem. Do widzenia.
     -  Ależ dokNod się pan œpieszy - powiedział  wysoki. Pochylił  się  nad
nocnym  stolikiem,  wyjNoł  butelkę i  szklankę -  Najpierw  chciał  pan  za
wszelkNo  cenę wejœć, a teraz już  pan chce iœć... Nie szkodzi, że z  jednej
szklanki?
     - Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł.
     - Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje?
     - Prawdziwa szkocka?
     - Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wręczył Wiktorowi szklankę.
     - NieŸle się wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił.
     - Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. -  Opowiedziałby mi
pan wszystko dokładnie...
     - Mowy nie  ma - zaoponował  Wiktor  - za to płacNo wam pensje. Podałem
wam nazwisko, adres  znacie sami,  więc  się nim  zajmijcie. Tym bardziej że
naprawdę nic  już więcej nie  wiem. Może tylko...  - przerwał i udał,  że go
nagle olœniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk.
     - No? - zapytał. - No?
     -  Wiem, że  porwał  jednego  mokrzaka  i  że organizował  to  razem  z
miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...
     - Flamento Juventa - podsunNoł wysoki.
     - O to, to.
     - O tym mokrzaku - to pewna wiadomoœć?
     - Tak. Próbowałem im przeszkodzić i  pan inspektor  sanitarny trzasnNoł
mnie  po  głowie kastetem.  A  potem, kiedy  leżałem nieprzytomny,  wywieŸli
mokrzaka samochodem.
     -  Tak,  tak  -  powiedział wysoki.  - Więc to  był Summan... Niech pan
posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky?
     - Chcę - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by się
nie podkręcał, jak by się  nie podbechtywał, czuł się wstrętnie. No i bardzo
dobrze  -  pomyœlał.  Dzięki  chociaż  za  to,  że  przyna  jmniej  nie  mam
kwalifikacji  na  kapusia.  Żadnej przyjemnoœci, chociaż teraz  rzeczywiœcie
zacznNo  się wzajemnie zagryzać.  Golem miał rację - niepotrzebnie się  w to
wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem?
     - Proszę - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankę.

     *

     - Która godzina? - zapytała sennie Diana.
     Wiktor  starannie  zdjNoł  brzytwNo pasemko  mydła z  lewego  policzka,
spojrzał w lustro, a potem powiedział.
     - Œpij, mała, œpij. Jest jeszcze wczeœnie.
     - Rzeczywiœcie - przytaknęła Diana. Kanapa zaskrzypiała.  - DziewiNota.
A co ty robisz?
     - Golę się -  oznajmił Wiktor,  zdejmujNoc  następne  pasemko mydła.  -
Nagle zachciało mi się ogolić. Co tam, myœlę. Wezmę i się ogolę.
     -  Wariat  -  stwierdziła Diana  ziewajNoc.  - Trzeba  się  było ogolić
wieczorem. CałNo mnie podrapałeœ swój No szczecinNo. Kaktus.
     Widział  w  lustrze  jak Diana  niepewnym  krokiem  podeszła do fotela,
wlazła na niego z nogami i zaczęła  patrzeć  na Wiktora. Wiktor mrugnNoł  do
niej.  Znowu  była inna  -  czuła,  miękka, serdeczna,  zwinęła się jak syta
kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, która wpadła
wczoraj wieczorem do pokoju.
     - Dzisiaj jesteœ podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko
do koteczki, koszatki... Dlaczego się uœmiechasz?
     - Nie z twojego powodu. Po prostu coœ sobie przypomniałam.
     Słodko  ziewnęła  i  przeciNognęła  się.  Tonęła w piżamie  Wiktora,  z
bezkształtnych zwojów jedwabiu w  fotelu  wyglNodała  tylko  jej przeœliczna
twarz i smukłe ręce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai golić się szybciej.
     - Nie œpiesz się  - powiedziała. - Pokaleczysz się.  I tak już na  mnie
czas, muszę jechać.
     - Dlatego się œpieszę - rzekł Wiktor.
     - Nie, ja tak nie .lubię. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?
     Wiktor  wyciNognNoł rękę, pomacał jej sukienkę i pończochy, rozwieszone
na grzejniku. Wszystko wyschło.
     - Gdzie się œpieszysz?
     - Przecież ci mówiłam. Do Roschepera.
     - Jakoœ nic nie pamiętam. Co tam z Roscheperem?
     - No, bo przecież się uszkodził - oznajmiła Diana.
     -  Ach tak!  -  stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coœ mówiłaœ.  SkNodœ tam
wypadł. Bardzo się potłukł?
     -  Ten głupek -  rzekła Diana  - nagle  postanowił skończyć ze  sobNo i
wyskoczył  przez okno. Rzucił się jak byk, głowNo naprzód, wyłamał  futrynę,
ale przy tym  zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczeć,
a teraz leży.
     - Co mu się stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka?
     - Coœ w tym rodzaju.
     - Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie
przyjeżdżałaœ do mnie? Przez tego wołu?
     - No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedzieć, dlatego że on, to
znaczy Roscheper,  nie mógł beze  mnie. Nie  mógł i już. Nic nie mógł, nawet
się odlać. Musiałam udawać szmer wody i opowiadać mu o pisuarach.
     - Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaœ o pisuarach,
a  ja się  tu męczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie
napisałem.  Wiesz, ja w  ogóle nie lubię  pisać, a już  ostatnio.... W ogóle
moje życie ostatnio... -  zamilkł. Co to jNo obchodzi,  pomyœlał.  Przespali
się  i  pobiegli  każde  w  swojNo stronę.  - Ale,  ale,  słuchaj.... Kiedy,
powiedziałaœ, Roscheper wypadł?
     - Trzy dni temu - odparła Diana.
     - Wieczorem?
     - Uhm - przytaknęła Diana gryzNoc herbatnik.
     - O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. -  Między dziesiNotNo  a
jedenastNo. Diana przestała gryŸć.
     -  Zgadza   się  -  oznajmiła.   -  A  skNod  wiesz?  PrzyjNołeœ   jego
nekrobiotycznNo depeszę?
     -  Poczekaj  -  powiedział  Wiktor.  -  Zaraz  opowiem  ci  coœ  bardzo
interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaœ?
     -  Co robiłam?  Ach,  tak. Tego  wieczoru, o  ile  pamiętam, wpadłam  w
okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki  smutek, że  nic,
tylko się powiesić. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczę,
     I to  jak  ryczę  -  jakby  mnie  kto  zarzynał,  od  dziecka  tak  nie
ryczałam...
     - I nagle wszystko minęło - powiedział Wiktor. Diana zamyœliła się.
     - Tak...  Nie...  Wtedy  nagle  Roscheper  jak  nie  zawyje  na  ulicy,
przestraszyłam się i wybiegłam...
     Chciała  jeszcze  coœ  dodać,  ale znienacka  ktoœ  zapukał  do  drzwi,
szarpnNoł klamkę i  głos Teddyego  zachrypiał  z korytarza: "Wiktor! Wiktor!
ObudŸ  się! Otwieraj,  Wiktor!" Wiktor zamarł  z brzytwNo w ręku.  "Wiktor -
chrypiał Teddy  - Otwieraj!" i wœciekle szarpał klamkę. Diana  zeskoczyła  z
fotela i przekręciła  klucz. Drzwi  się  rozwarły, wpadł  do œrodka Teddy  -
mokry, złachmaniony i z obrzynem w ręku.
     - Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki.
     - Co się stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna...
     - Dzieci odeszły - dyszNoc ciężko, odparł Teddy. - Zbieraj się,  dzieci
odeszły!
     - Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci?
     Teddy  rzucił  obrzyn  na  stół,  na  stosy zapisanych  i  pokreœlonych
papierów.
     -  Zwabili dzieci  dranie! -  wrzasnNoł. - Zwabili,  szubrawcy! No, ale
teraz już koniec! Dosyć się nacierpieliœmy... Koniec!
     Wiktor  nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii.
Takiego  Teddyego widział tylko raz,  kiedy w  czasie straszliwej awantury w
restauracji, ktoœ wykorzystał okazję i włamał się do kasy.
     Wiktor,  kompletnie zagubiony, gapił  się  jak sroka  w gnat, Diana zaœ
schwyciła  bieliznę  wiszNocNo na  oparciu krzesła, przemknęła do łazienki i
zatrzasnęła  za  sobNo  drzwi.  W tym samym  momencie  nerwowo  i gwałtownie
zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkę. To była Lola.
     - Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie  rozumiem,  Irma gdzieœ  przepadła,
zostawiła list, że już nigdy  nie wróci, a wszyscy mówiNo, że dzieci odeszły
z miasta... Boję się! Zrób coœ... - prawie płakała.
     -  Dobrze,  dobrze,  zaraz - odparł Wiktor. -  Dajcie  mi  przynajmniej
włożyć spodnie.  -  Rzucił  słuchawkę i obejrzał  się  na  Teddyego.  Barman
siedział na rozgrzebanym łóżku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki
resztki  z butelek. - Poczekaj  - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki.  Ja
zaraz...
     Wrócił  do  łazienki  i  zaczNoł  spiesznie  golić namydlony podbródek,
kilkakrotnie  zaciNoł  się,  nie  miał  czasu  naostrzyć  brzytwy,  a  Diana
tymczasem  wyskoczyła spod prysznica i szeleœciła ubraniem za jego  plecami,
twarz  miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała się do  walki, ale była
absolutnie spokojna.
     ... A  dzieci szły  nie kończNocNo  się,  szarNo  kolumnNo  po  szarych
rozmytych drogach,  szły potykajNoc się  i œlizgajNoc, padajNoc pod  ulewnym
deszczem,  szły zgarbione, przemoczone na  wskroœ, œciskajNoc  w posiniałych
łapkach   żałosne,   mokre  tobołki,  szły   maleńkie,   bezradne,  nic  nie
rozumiejNoce,  szły  płaczNoc, szły  milczNoc,  szły  oglNodajNoc się,  szły
trzymajNoc  się  za ręce i za szelki, a po bokach drogi  maszerowały mroczne
czarne postacie  bez  twarzy,  zamiast  twarzy  miały czarne  przepaski, nad
przepaskami  zimno i bezlitoœnie patrzyły nieludzkie oczy,  ręce w  czarnych
rękawiczkach  œciskały automaty,  deszcz padał na  oksydowanNo stal,  krople
wody drżały  i  spływały  po stali...  Co  za  głupstwa,  myœlał  Wiktor, to
zupełnie coœ innego, to  nie teraz, widziałem tamto,  ale tamto  było bardzo
dawno, teraz jest zupełnie inaczej...
     ...Odchodziły radoœnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po
kałużach ciepłymi,  bosymi  stopami,  wesoło  rozmawiały i  œpiewały, i  nie
oglNodały się, ponieważ  o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko
przyszłoœć dlatego zapomniały na zawsze  o swoim  stękajNocym, chrapiNocym w
przedrannej  godzinie   mieœcie,   o  tym   skupisku   pluskiew,   gnieŸdzie
małostkowych intryg i nikczemnych pragnień, brzemiennym w potworne zbrodnie,
bezustannie wyrzucajNocym  z siebie zbrodnie i  zbrodnicze zamierzenia,  tak
jak  królowa   mrówek   nieprzerwanie  wyrzuca  z   siebie  jajka,   odeszły
szczebioczNoc  i  rozmawiajNoc,  i  znikły  we mgle,  a  my,  pijani,  nadal
zachłystujemy się  stęchłym powietrzem wœród obrzydliwych koszmarów, których
one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo...
     WciNognNoł  spodnie, skaczNoc na jednej  nodze, kiedy  zadrżały szyby i
niskie, mechaniczne  wycie  dotarło do pokoju. Teddy rzucił się do okna, ale
za  oknem był ciNogle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista -
mokry brezentowy worek z wysiłkiem  poruszajNocy  pedałami. A szyby drżały i
podzwaniały  nadal,  a  niski,  żałoœliwy  ryk  nie  ustawał  i  po  minucie
dołNoczyło do niego urywane, smętne buczenie.
     - Idziemy - powiedziała Diana. Była już w płaszczu.
     - Nie,  poczekaj - powiedział Teddy. -  Wiktor, masz  broń? Jakikolwiek
pistolet, automat?... Masz?
     Wiktor nie odpowiedział,  złapał swój  płaszcz  i we  trójkę zbiegli po
schodach do hallu, zupełnie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wydało
się, że w hotelu  nie ma już żywej  duszy, tylko w restauracji, przy stoliku
siedział R.  Kwadryga, który ze zdumieniem kręcił głowNo i najwidoczniej  od
dawna oczekiwał œniadania. Wybiegli na ulicę, gdzie stała ciężarówka Diany i
wszyscy troje wsiedli do  kabiny. Diana usiadła przy kierownicy i  popędzili
przez  miasto. Diana milczała, Wiktor  palił,  starajNoc  się  zebrać myœli,
Teddy  zaœ  półgłosem wciNoż  wyrzucał  z  siebie  potok  nieprawdopodobnych
przekleństw. Nawet Wiktor nie rozumiał znaczenia wielu słów, ponieważ  takie
słowa  mógł znać  tylko  Teddy - szczur z  przytułku,  wychowanek  portowych
slumsów,  potem  handlarz  narkotykami,  potem wykidajło w  domu publicznym,
potem żołnierz plutonu grzebiNocego zwłoki, potem bandyta i maruder, a potem
barman, barman, barman, i znowu barman.
     Ludzi w mieœcie prawie nie  było widać, tylko na  rogu Słonecznej Diana
przyhamowała,  żeby zabrać spłoszonNo parę  małżeńskNo.  Niskie wycie  syren
przeciwlotniczych  i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawało i było coœ
apokaliptycznego w tym jęku mechanicznych  głosów nad bezludnym  miastem. Aż
œciskało  w œrodku i  człowiek  chciał  gdzieœ biec, ni to ukryć  się, ni to
strzelać i nawet "Bracia w sapiencji" na stadionie kopali piłkę bez zwykłego
entuzjazmu, niektórzy zaœ rozglNodali się  na boki z otwartymi ustami  jakby
próbujNoc cokolwiek zrozumieć.
     Na szosie, za miastem ludzi  było coraz  więcej. Niektórzy szli pieszo,
zachłystujNoc się deszczem, żałosni, przerażeni, nie zdajNoc sobie sprawy co
robiNo i po co. Inni jechali na  rowerach  i też  już tracili siły, ponieważ
trzeba było  jechać  pod  wiatr. Kilkakrotnie  ciężarówka  mijała  porzucone
samochody, zepsute, lub takie, którym zabrakło benzyny; jeden wpadł nawet do
rowu. Diana zatrzymywała się, zabierała wszystkich i  bardzo prędko skrzynia
okazała się  zapchana  do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym też przenieœli
się na górę ustępujNoc miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiejœ na
wpół  oszalałej  staruszce. PóŸniej nawet w  skrzyni  nie  było już miejsca,
Diana przestała  się  zatrzymywać,  ciężarówka pędziła  naprzód  mijajNoc  i
oblewajNoc  potokami  wody  dziesiNotki   i   setki  ludzi  wędrujNocych  do
leprozorium.  Kilkakrotnie  ciężarówkę  wyprzedzały  furgonetki   wypełnione
ludŸmi,  motocykliœci,  a  jakaœ ciężarówka dogoniła  ich i jechała teraz  z
tyłu.
     Diana  przywykła  wozić  koniak  dla  Roschepera,  albo  pędzić  pustym
samochodem po okolicy dla własnej  przyjemnoœci  i  w ciężarówce  działy się
rzeczy  straszne. Wszyscy nie mogli usiNoœć, nie było miejsca, i  ci, którzy
stali, wczepiali się jeden w drugiego, w głowy siedzNocych, każdy starał się
trzymać jak najdalej  od boków skrzyni, nikt się nie odzywał,  wszyscy tylko
sapali i  klęli pod  nosem, a  jedna kobieta  bez  przerwy płakała. I  padał
deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widział jeszcze nigdy w życiu, nawet
nie  wyobrażał  sobie,  że  na œwiecie  może  padać  taki  deszcz  -  gęsta,
tropikalna ulewa, ale  nie  ciepła,  tylko lodowata na  wpół z gradem, który
porywisty  wiatr  niósł  na  spotkanie  idNocych.  Widocznoœć  była żadna  -
piętnaœcie metrów z przodu i piętnaœcie  z tyłu, i Wiktor  okropnie się bał,
że Diana kogoœ potrNoci na szosie,  albo wpadnie na  hamujNocy samochód. Ale
wszystko jakoœ się  udało, tylko  Wiktorowi  ktoœ mocno nadepnNoł  na  nogę,
kiedy wszyscy  polecieli  na  siebie  po raz ostatni i  ciężarówkę zarzuciło
przed skupiskiem samochodów stojNocych pod bramNo leprozorium.
     Zapewne zgromadziło się tu  całe miasto. Deszcz w tym miejscu nie padał
i można było pomyœleć, że miasto  przybiegło tu  ratujNoc się przed potopem.
Na  prawo i na lewo  od szosy, jak daleko  sięgał wzrok, wzdłuż ogrodzenia z
drutu kolczastego stał wielotysięczny tłum, w  którym tonęły rozrzucone tu i
ówdzie puste samochody - luksusowe krNożowniki szos, mocno zużyte kabriolety
z brezentowymi dachami, ciężarówki, autobusy i nawet jeden samobieżny dŸwig,
na ramieniu  którego siedziało  kilku ludzi. Nad tłumem  wisiał głuchy szum,
czasami rozlegały się przeraŸliwe krzyki.
     Wszyscy wyskoczyli z ciężarówki i Wiktor od razu stracił z oczu Dianę i
Teddyego.  Wokół  były  same   nieznajome  twarze,  ponure,   rozwœcieczone,
zdumione, płaczNoce, krzyczNoce, z oczami  w słup, nieprzytomne, szczerzNoce
zęby...  Wiktor spróbował  przedostać  się do  bramy,  ale  po kilku krokach
beznadziejnie uwiNozł. Ludzie stali  nieruchomNo œcianNo, nikt nie zamierzał
ustępować  miejsca,  można  ich  było  pchać,  kopać,  bić,  nawet  się  nie
odwracali,  tylko wciskali głowy  w  ramiona i za wszelkNo cenę starali  się
przesunNoć naprzód, naprzód, bliżej bramy, bliżej swoich dzieci,  stawali na
palcach, wyciNogali szyje  i  nic nie było widać poza kołyszNocym się morzem
kapturów i kapeluszy.
     - Boże, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyliœmy, o Boże?
     -  Œcierwa!  Dawno  trzeba  było ich  wyrżnNoć. MNodrzy  ludzie  zawsze
mówili...
     - A  gdzie burmistrz? Co on u diabła robi? Gdzie jest policja? Gdzie te
wszystkie grube œwinie?
     - Sym, zaraz mnie zadepczNo... Sym, duszę się! Och, Sym...
     - Czego im brakowało? Niczego dla nich nie żałowaliœmy... Odejmowaliœmy
sobie od ust ostatni kęs, chodziliœmy  jak łachmaniarze, żeby tylko je ubrać
i obuć...
     - Zebrać się do kupy i rraz! Brama wyleci...
     - Ja go w życiu palcem nie tknęłam. Widziałam, jak pan za swoim latał z
pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...
     -  Widziałeœ  karabiny maszynowe?  A  to  niby  po  co,  żeby do  ludzi
strzelać? Za to, że my po swój e dzieci?
     - Mój Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!
     - Cóż  to  się  wyrabia, panowie? Przecież  to  jakiœ obłęd.  Gdzie  to
widziane?
     - To  nic,  Legia  im  jeszcze pokaże...  SNo  tam  z tyłu,  rozumiesz?
OtworzNo nam bramę, a my wszyscy razem...
     - A karabiny maszynowe widziałeœ? O to właœnie chodzi...
     - Puœćcie mnie! Przepuœćcie mnie, słyszycie! Tam jest moja córka!
     - Dawno się już zbierały, sama zauważyłam, tylko bałam się zapytać.
     - A może  nic im  nie będzie?  Przecież  to nie jakieœ  bestie i pomimo
wszystko nie okupanci, nie na rozwałkę poszły, nie do pieców...
     - Zabiję, gardło przegryzę!
     -  Ta - ak, widocznie  jedno wielkie gówno z nas zostało, jeœli rodzone
dzieci od nas odeszły do tych zarażonych... Nie gadaj głupstw, same odeszły,
nikt ich silNo nie zmuszał...
     - Ej, kto ma broń?  Wychodzić! Kto ma broń,  niech wychodzi, powtarzam!
Zbierać się tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!
     - To  sNo moje dzieci, mój panie, moje własne i będę  nimi rzNodził tak
jak mi się podoba!
     - Gdzie jest policja, o Boże!
     - Trzeba wysłać telegram do pana prezydenta! Pięć tysięcy podpisów - to
nie w kij dmuchał!
     - Kobietę zadusili! Odsuń się, mówię draniu! Nie widzisz?
     - Municzka! Mój Municzka! Municzka!
     - Gówno  warte sNo te wszystkie  petycje.  Nie  lubiNo u  nas  petycji.
Jeszcze dostaniemy tNo petycjNo po uszach...
     - Otwierać bramę, twoja mać! Mokrzaki parszywe! Œcierwa!
     - Bramę!
     Wiktor zawrócił.  Było  to trudne, kilkakrotnie uderzono  go.  ale mimo
wszystko wydostał  się, odnalazł ciężarówkę i znowu wdrapał się na górę. Nad
leprozorium wisiała mgła i dziesięć metrów  za  ogrodzeniem nie było już nic
widać.  Brama  była zamknięta,  przed  niNo,  na pustej  przestrzeni,  stali
rozkraczeni  żołnierze  służby  wewnętrznej w hełmach nasuniętych na  oczy -
było ich mniej więcej dziesięciu. Przed wejœciem do wartowni unoszNoc się na
palcach  ze zdenerwowania, natężajNoc  głos wykrzykiwał coœ do tłumu oficer,
ale  nie  sposób  go  było usłyszeć. Nad dachem wartowni,  niczym  olbrzymia
etażerka, wznosiła  się we  mgle drewniana wieża  i na jej górnej platformie
stał  karabin  maszynowy  i kręcili  się  mężczyŸni w  " szarych  mundurach.
Następnie  tam, za  ogrodzeniem,  ledwie dosłyszalnie  pobrzękujNoc  żelazem
przejechał wzdłuż drutów transporter opancerzony,  podskoczył  kilka razy na
wybojach i zniknNoł we mgle. Na widok  transportera tłum przycichł,  tak  że
nawet  można  było  usłyszeć  wysilone  okrzyki oficera  ("... Spokój... mam
rozkaz...  do  domów...")  a  potem  tłum znowu  zahuczał,  wydał  pomruk  i
zaryczał.
     Przed  bramNo zaczNoł się  jakiœ ruch.  Wœród  ciemnych, granatowych  i
szarych  płaszczy zalœniły dobrze znane miedziane  hełmy  i  złote  koszule.
Pojawiły  się  w  tłumie  jak plamy  œwiatła,  przedzierały  się  na  wolnNo
przestrzeń  i tam łNoczyły w żółtozłotNo masę. Chłopcy jak  dęby - w złotych
koszulach do kolan,  przepasani  szerokimi, oficerskimi  pasami o  szerokich
sprzNoczkach, w  błyszczNocych miedzianych  hełmach, dzięki którym żołnierzy
Legii nazywano po  prostu strażakami -  mieli też krótkie,  masywne  pałki i
niezliczonNo iloœć emblematów Legii - na  sprzNoczce, na lewym  rękawie,  na
piersi, na pałce,  na hełmie, emblemat na mordzie, za samNo mordę  pięć  lat
bez sNodu, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki,
gwiazdozbiory   znaczków.   Znaczek   strzelca   wyborowego   i   Wyborowego
spadochroniarza, i  Wyborowego  nurka i jeszcze  znaczki  z  portretem  pana
prezydenta, i jego zięcia, założyciela Legii, i jego syna oberszefa Legii...
i u  każdego w kieszeni granat z gazem łzawiNocym, a jeżeli chociaż  jeden z
tych  bałwanów  w  porywie  chuligańskiego  entuzjazmu rzuci  taki granat  -
odezwie się karabin maszynowy na wieżyczce, karabiny maszynowe transportera,
automaty  żołnierzy i będNo strzelać do tłumu,  do  tłumu, a nie do  złotych
koszul. Legia formowała już szereg przed żołnierzami, wzdłuż szeregu  biegał
machajNoc pałkNo Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor już z rozpaczNo zaczai
się oglNodać dookoła nie wiedzNoc co robić, ale wtedy oficerowi przyniesiono
z wartowni megafon. Oficer  strasznie się ucieszył, nawet się uœmiechnNoł  i
zaryczał  piorunowym  głosem,  ale  zdNożył  tylko  ryknNoć  "Uwaga!  Proszę
wszystkich zgromadzonych  ...", kiedy megafon  widocznie  znowu się  zepsuł,
oficer   pobladł,  dmuchnNoł  w  tubę,  a   Flamenco  Juventa,  który  nawet
przygotował  się  do  wysłuchania, ze  zdwojonNo energiNo  zaczNoł biegać  i
wymachiwać pałkNo. Tłum nagle groŸnie zahuczał - wydawało się, że  krzyknęli
wszyscy razem  i ci którzy krzyczeli już przedtem, i ci  którzy  do tej pory
milczeli  albo po prostu rozmawiali, albo płakali, albo modlili się i Wiktor
też zaczai krzyczeć  nieprzytomny z  przerażenia na myœl o tym co się  zaraz
wydarzy.  "Zabrać tych bałwanów!  -  krzyczał - Zabrać strażaków! To œmierć!
Nie wolno!  Diana!" Nie wiadomo kto i co krzyczał W  tłumie, ale tłum do tej
chwili nieruchomy, zaczai równomiernie kołysać się jak półmisek gigantycznej
galarety. Oficer  upuœcił megafon  i zaczai  cofać się  do  drzwi  wartowni,
twarze  żołnierzy pod  hełmami stały się twarzami rozjuszonych zwierzNot, na
górze, na  wieżyczce, nikt  się już  nie ruszał, wszyscy znieruchomieli przy
karabinie. I wtedy rozległ się Głos.
     Był jak  grzmot, dobiegał ze wszystkich  stron  jednoczeœnie i  od razu
zagłuszył  wszystkie pozostałe dŸwięki. Był  spokojny,  nawet melancholijny,
pobrzmiewało w nim bezgraniczne znudzenie,  bezgraniczna pobłażliwoœć, jakby
przemawiał ktoœ ogromny,  wyniosły, stojNocy tyłem do natrętnego tłumu, ktoœ
kto  mówi  przez  ramię  oderwany  na  chwilę  od  ważnych  spraw  z  powodu
irytujNocych głupstw.
     -  Przestańcie  wreszcie krzyczeć  -  powiedział  Głos.  -  Przestańcie
wymachiwać rękami i odgrażać się.
     Czy to doprawdy takie trudne - przestać gadać  i przez chwilę spokojnie
pomyœleć? Przecież œwietnie wiecie, że wasze dzieci odeszły od was  dlatego,
że same  tego chciały, nikt ich nie zmuszał, nikt nie ciNognNoł za kołnierz.
Odeszły dlatego, że obrzydliœcie im doszczętnie i ostatecznie. One nie chcNo
już dłużej  żyć  tak  jak  żyjecie wy  i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie
naœladować swoich przodków i uważacie, że to jedna z waszych zalet - ale one
uważajNo  inaczej.  Nie  chcNo wyrosnNoć  na pijaków i  rozpustników,  ludzi
małodusznych, konformistów  i niewolników, nie chcNo, żeby zdobiono  z  nich
przestępców, nie chcNo waszych rodzin i waszego państwa.
     Głos umilkł na chwilę. Przez całNo minutę nie  było słychać ani jednego
dŸwięku - tylko  jakiœ szelest, jakby szeleœciła mgła  pełznNoc nad ziemiNo.
Potem Głos przemówił znowu:
     -  Możecie być  zupełnie spokojni o swoje dzieci.  Będzie im  dobrze  -
lepiej niż z wami i znacznie  lepiej, niż  wam samym.  Dzisiaj nie mogNo was
przyjNoć,  ale  od   jutra  -  przychodŸcie.  W  Końskiej  Dolinie  zostanie
przygotowany  Dom  Spotkań  i od  trzeciej  po  południu możecie przychodzić
choćby  codziennie.  Codziennie o pół  do trzeciej z placu miejskiego  będNo
odchodzić trzy autobusy. To za  mało, w każdym razie na jutro  -  niech wasz
burmistrz zatroszczy się o dodatkowy transport.
     Głos zamilkł znowu. Tłum stał nieruchomym  murem. Ludzie jakby bali się
poruszyć.
     - Tylko weŸcie pod uwagę -  ciNognNoł  Głos.  - To od was samych zależy
czy dzieci zechcNo się  z  wami spotykać. W pierwszych dniach możemy jeszcze
je nakłonić,  aby przychodziły na widzenia, nawet jeżeli nic będNo  miały na
to ochoty... ale potem... to już jak tam się sami z nimi  dogadacie. A teraz
rozejdŸcie  się Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radzę,
pomyœlcie, spróbujcie pomyœleć, co możecie dać swoim dzieciom.  Przyjrzyjcie
się  sobie.  Wydaliœcie  je  na  œwiat  i okaleczacie  je  na  swój obraz  i
podobieństwo. Pomyœlcie i o tym, ale teraz wracajcie do domów.
     Tłum  pozostał nieruchomy. Być może  próbował  myœleć. W  każdym  razie
Wiktor próbował.  Były  to oderwane myœli. Nawet nie myœli,  lecz po  prostu
strzępy wspomnień,  fragmenty rozmów, głupia, umalowana twarz  Loli.  A może
jednak lepiej skrobankę? Po co  nam to teraz... Ojciec z wargami drżNocymi z
wœciekłoœci... Ja  z ciebie  zrobię człowieka, parszywy szczeniaku,  skórę z
ciebie zedrę... Okazało się, że  mam dwunastoletniNo córkę, czy możesz pomóc
mi  jakoœ  jNo  urzNodzić   w  mieœcie  w  przyzwoitym  miejscu?...  Irma  z
ciekawoœciNo patrzy na rozmamłanego Roschepera... nie na Roschepera tylko na
mnie...  właœciwie  jest mi  nawet wstyd,  ale co ona tam rozumie, smarkata?
Marsz na miejsce! Masz tu lalkę, ładna lalka? Jesteœ  jeszcze mała,  dowiesz
się jak doroœniesz...
     -  No i  dlaczego  stoicie?  -  zapytał  piorunowy  Głos. - OdejdŸcie!.
Nadleciał ciężki, zimny wiatr, uderzył w twarz i ucichł.
     - No, idŸcie już - powiedział Głos.
     I  ponownie  nadleciał wiatr już prawie zupełnie materialny, jak ciężka
wilgotna  dłoń,  która legła na twarzy, popchnęła  - i  znikła. Wiktor otarł
policzki i zobaczył,  że tłum się cofa. Ktoœ  głoœno krzyknNoł, rozległy się
dŸwięczNoce  doœć  niepewnie  nawoływania,  wokół   samochodów  i  autobusów
powstały  niewielkie wiry.  Ludzie zaczęli ze wszystkich stron wdrapywać się
do skrzyni ciężarówki,  wszyscy  poczęli się œpieszyć, rozpychać, tłoczyć  w
drzwiach samochodów, niecierpliwie rozdzielać sczepione kierownicami rowery,
zawarczały silniki, wielu ludzi  odchodziło  pieszo, często oglNodajNoc się,
ale nie patrzyli ani na żołnierzy, ani na karabin maszynowy na wieży, nie na
transporter,  który  właœnie  podjechał  z  łoskotem  żelaza  i  stanNoł  na
widocznym  miejscu.  Wiktor  wiedział,  dlaczego  ludzie  się  odwracajNo  i
dlaczego się œpieszNo, paliły go policzki i  jeżeli czegokolwiek się bał, to
tego, że Głos znowu powie: "IdŸcie"! i znowu ciężka wilgotna dłoń  z odrazNo
legnie na jego twarzy.
     Grupka  kretynów  w złotych koszulach wciNoż jeszcze niepewnie dreptała
przed bramNo, ale było ich już mniej, do  pozostałych zaœ  podszedł oficer i
wrzasnNoł  na  nich -  imponujNocy,  pewny  siebie,  spełniajNocy  przyjemny
obowiNozek i oni również cofnęli się, następnie zawrócili i powlekli  precz,
zbierajNoc po drodze rzucone na ziemię szare,  granatowe; ciemne płaszcze, i
oto  już nie pozostała  ani jedna  złota  plama, obok przejeżdżały autobusy,
samochody  osobowe,   a  ludzie   w  skrzyni   ciężarówki  rozglNodali   się
niespokojnie i pytali jeden drugiego: "Gdzie jest kierowca?"
     Potem  nie wiadomo skNod wynurzyła się Diana, Diana Gniewna  stanęła na
stopniu, spojrzała w górę, po czym krzyknęła surowo: "Tylko do skrzyżowania!
Samochód  jedzie do  sanatorium!"  i  nikt  nie  oœmielił się zaprotestować,
wszyscy  byli wyjNotkowo cisi  i zgadzali się na wszystko. Teddy nie pojawił
się do kopca, prawdopodobnie zabrał się innym  samochodem. Diana zakręciła i
pojechali   znajomNo  betonowNo   szosNo  mijajNoc   grupy   pieszych   oraz
rowerzystów, a ich  z kolei wyprzedzały przeciNożone  samochody  osobowe,  z
jękiem przysiadajNoce na amortyzatorach. Deszcz nie padał, była tylko mgła i
mżył drobny kapuœniaczek. Deszcz  zaczNoł  się  dopiero wtedy,  kiedy  Diana
podjechała  do skrzyżowania, ludzie  wysiedli,  a  Wiktor  przesiadł się  do
szoferki.
     Oboje milczeli do samego sanatorium.
     Diana  od razu poszła  do Roschepera -  tak  przynajmniej powiedziała -
Wiktor zaœ zrzuciwszy  płaszcz uwalił się na  łóżko  w swoim pokoju, zapalił
papierosa i zaczNoł gapić się w sufit. Być  może godzinę, być może dwie, bez
przerwy  palił,  wiercił  się  na  łóżku,  wstawał,  spacerował  po  pokoju,
bezmyœlnie  wyglNodał  przez okno, zasuwał  i odsuwał portiery,  pil  wodę z
kranu, ponieważ męczyło go pragnienie i znowu padał na łóżko.
     ...Upokorzenie,  myœlał. Tak, oczywiœcie. Bili  po twarzy, wymyœlali od
łobuzów, jak ostatniemu  żebrakowi, ale pomimo wszystko  to byli  ojcowie  i
matki,  pomimo wszystko  kochali swoje dzieci, mogli je bić, ale gotowi byli
oddać   za   nie  życie,  demoralizowali  swoim   przykładem,  ale  przecież
nieumyœlnie, lecz przez  swojNo  ciemnotę,...  matki  rodziły  je  w bólach,
ojcowie karmili  i ubierali, przecież byli dumni  ze swoich dzieci, chwalili
się nimi, często  je wyklinali, ale nie wyobrażali sobie bez nich życia... i
rzeczywiœcie,  teraz  ich  życie  zrobiło  się  puste,  nic im przecież  nie
zostało.  Czy  wolno  więc traktować ich aż  tak  okrutnie,  tak zimno,  tak
pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na pożegnanie nakłaœć po pysku...
     ...Czyżby naprawdę,  u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozostało w
człowieku  od zwierzęcia? Nawet macierzyństwo, nawet uœmiech Madonny, czułe,
serdeczne  ręce  podajNoce  pierœ niemowlęciu... Tak, oczywiœcie, instynkt i
cala religia  zbudowana na instynkcie... pewnie całe nieszczęœcie  polega na
tym, że  tę  religię próbuje się przenieœć na wychowanie, to znaczy na takie
dziedziny,  z którymi instynkty nie majNo już nic wspólnego, a jeżeli majNo,
to  przynoszNo wyłNocznie  szkodę...  dlatego  że  wilczyca mówi  wilczętom:
"KNosajcie  jak  ja"  i  to  wystarczy,  zajęczyca  uczy   swoje  zajNoczki:
"Uciekajcie tak jak ja" i to także wystarczy, ale człowiek  uczy swoje małe:
"Myœl tak jak ja" i  to już jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki,
gady, zarazy, wszystko co kto chce,  ale  na pewno nie ludzie,  co  najmniej
nadludzie  - jak oni to robiNo? Najpierw: "Przyjrzyj się,  jak myœleli przed
tobNo,  zobacz co z tego wyszło,  wyszło niedobrze, dlatego, że  to  i to, a
powinno być  tak  i tak. Zobaczyłeœ? A teraz  zacznij  myœleć sam,  myœl  co
zrobić, żeby nie wyszło to i to, tylko tak i tak".  Tylko, że  ja nie  wiem,
czym jest  to i to, i co to  jest tak i tak, a w ogóle wszystko to już było,
wszystko  to  już  wypróbowaliœmy,  zrealizowali  się  poszczególni  œwietni
ludzie,  ale przeważajNoce  masy  pchały  się  starNo  drogNo,  nigdzie  nie
skręcajNoc,  zwyczajnie,  po naszemu... ZresztNo jak  człowiek ma wychowywać
swoje małe, kiedy jego ojciec nie wychowywał go, tylko tresował: "KNosaj jak
ja, chowaj się tak jak ja", i tak samo tresował ojca dziad, dziada pradziad,
i  dalej  do  tej  pierwszej  jaskini,  do  kosmatych  nosicieli  oszczepów,
pożeraczy mamutów. Żal mi  tych bezwłosych potomków,  żal  mi ich, bo żal mi
samego siebie, ale tamci majNo to gdzieœ, nie jesteœmy im w ogóle potrzebni,
nie zamierzajNo nas reedukować, nie zamierzajNo nawet burzyć starego œwiata,
stary  œwiat ich nie interesuje, majNo  swoje  sprawy,  a  od starego œwiata
żNodajNo  tylko  jednego - żeby  się od nich odczepił.  Teraz stało  się  to
możliwe, teraz można handlować ideami, mamy teraz potężnych kupców idei, oni
będNo cię chronić, zapędzNo  cały œwiat za druty kolczaste, żeby stary œwiat
ci nie  przeszkadzał, będNo cię  karmić, będNo  cię  pielęgnować... będNo  w
sposób najbardziej ugrzeczniony ostrzyć topór, którym odrNobujesz gałNoŸ, na
której oni zasiadajNo błyskajNoc orderami i szamerunkami.
     ...I  do  diabła, to  jest  na  swój  sposób  wspaniałe -  wszystko już
wypróbowano, tylko tego jeszcze nie wypróbowano - zimny wychów bez słodkiego
szczebiotu, bez łez...  chociaż co ja  tu wymyœlam, skNod mogę wiedzieć  jak
wyglNoda to  ich wychowanie... ale wszystko  jedno - okrucieństwo  i pogardę
widać  gołym okiem... Nic im  z  tego  nie wyjdzie, dlatego że -  no dobrze,
intelekt, myœlcie, uczcie się, analizujcie - ale co z rękami matki,  czułymi
dłońmi,  które kojNo ból i ogrzewajNo œwiat. I  kłujNocy zarost  ojca, który
bawi  się w  wojnę i w  tygrysa, uczy się  boksować,  jest  najsilniejszy  i
wszystko  wie? A  przecież  to też było! Nie tylko  wrzaskliwe (albo  ciche)
kłótnie  rodziców, nie  tylko pasek i pijany bełkot,  nie  tylko bezsensowne
targanie  za uszy na  zmianę  z nagłym  i  niepojętym  deszczem  cukierków i
miedziaków  na kino... ZresztNo, skNod ja  mogę wiedzieć  - może  oni  majNo
jakiœ  ekwiwalent  tego  dobrego,  co  zawiera   w   sobie  macierzyństwo  i
ojcostwo... jak  Irma patrzyła na tego mokrzaka! jakim trzeba  być, żeby  na
ciebie  tak  patrzono... i  w  każdym razie  ani  Bol-Kunac, ani  Irma,  ani
pryszczaty nihilista - demaskator nigdy  nie włożNo złotych koszul, a czy to
mało? Do diabla - niczego więcej od ludzi nie wymagam!
     .. .Nie tak prędko, powiedział do siebie. ZnajdŸ najważniejsze.  Jesteœ
z nimi, czy przeciwko  nim? Jest jeszcze trzecie wyjœcie  -  mieć wszystko w
nosie. Ale  mnie  nie jest  wszystko  jedno.  Ach,  jak  ja bym  chciał  być
cynikiem, jak  łatwo, prosto  i przyjemnie  jest być  cynikiem!...  no,  coœ
takiego - przez całe życie robiNo ze mnie cynika, starajNo się, nie żałujNoc
sił i œrodków, kuł, najpiękniejszych frazesów, papieru, nie żałujNo  pięœci,
nie  żałujNo ludzi, niczego im nie  żal, żebym tylko został  cynikiem - a ja
nic... No dobrze, już dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywiœcie
przeciw -  nie  znoszę  lekceważenia, nienawidzę elit, nienawidzę  wszelkiej
nietolerancji,  i  nie lubię,  och, jak ja  nie lubię,  kiedy  mnie bijNo po
mordzie  i wyganiajNo precz... I jestem  za, ponieważ  lubię ludzi mNodrych,
utalentowanych,  nienawidzę głupców, nienawidzę  tępaków, nienawidzę złotych
koszul, faszystów  i jest jasne, że do niczego  nie  dojdę, zbyt mało o nich
wiem, a z tego co wiem, co widziałem sam, rzuca się w oczy raczej to, co złe
- okrucieństwo, pogarda, odczłowieczenie,  wreszcie fizyczna szpetota... A w
rezultacie - z nimi jest Diana, którNo  kochani, i  Irma,  którNo  kocham, i
Golem,  którego szanuję, i Bol-Kunac, i pryszczaty  nihilista... a  kto jest
przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare œcierwo, faszysta i demagog, i  ta
sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda
w złotych koszulach, i Fawor... Co  prawda, z drugiej  strony - jest z  nimi
ten wysoki zawodowiec, a także niejaki generał Pferd - nie znoszę generałów,
przeciwko zaœ Teddy  i z pewnoœciNo jeszcze wielu  takich jak Teddy...  Tak,
większoœciNo  głosów  niczego  się  tu  nie  rozwiNoże.  To  coœ  w  rodzaju
demokratycznych wyborów - większoœć zawsze popiera łobuzów...
     Około  drugiej  przyszła  Diana,  Diana  Zwyczajna  i  Wesoła  w ciasno
przepasanym białym fartuchu, uczesana i podmalowana.
     - Jak idzie praca? - zapytała.
     - Płonę - odpowiedział. - Spalam się, œwiecNoc innym.
     - Fakt, dużo dymu. Choćbyœ okno otworzył... Chcesz jeœć?
     -  Tak,  do diabła! - odparł  Wiktor.  Przypomniał  sobie, że  nie jadł
œniadania.
     - Do diabła, w takim razie idziemy!
     Zeszli do jadalni. Przy długich stołach, w solennym milczeniu chłeptali
dietetycznNo zupę "Bracia w sapiencji",  poczerniali z fizycznego zmęczenia.
Gruby trener  w opiętym granatowym swetrze chodził za ich plecami, klepał po
ramionach, targał im czupryny i uważnie zaglNodał do talerzy.
     - Poznam cię teraz z  pewnym  człowiekiem -  oznajmiła  Diana. -  Zjemy
razem obiad.
     - Co to  za  jeden?  - z  niezadowoleniem zapytał Wiktor.  Miał  ochotę
milczeć przy jedzeniu.
     - Mój mNoż - odrzekła Diana. - Mój były mNoż.
     - Aha - powiedział Wiktor. - Aha. No cóż... Bardzo mi milo.
     Co też przyszło jej  do głowy, pomyœlał smętnie.  I komu  to potrzebne.
Popatrzył  żałoœnie na Dianę, ale już zmierzali szybko do służbowego stolika
w  kNocie  sali.  MNoż wstał na ich  powitanie,  żółtoskóry, garbatonosy,  w
ciemnym garniturze  i w  czarnych  rękawiczkach.  Nie  podał Wiktorowi ręki,
tylko skłonił się i powiedział niegłoœno:
     - Dzień dobry, cieszę się, że pana widzę.
     - Baniew - przedstawił się  Wiktor z fałszywNo serdecznoœciNo, która go
zawsze ogarniała na widok mężów.
     - My się właœciwie już znamy - stwierdził mNoż. - Jestem Zurtzmansor.
     -  Ach  tak! -  zawołał  Wiktor.  -  Ależ oczywiœcie!  Muszę  się  panu
przyznać, że moja  pamięć... -  zamilkł.  -  Chwileczkę  - zapytał.  -  Jaki
Zurtzmansor?
     -  Paweł  Zurtzmansor.  Pan zapewne mnie czytał,  a niedawno nadzwyczaj
energicznie walczył  pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkaliœmy
się  w jeszcze  jednym  miejscu w nader  niemiłych  okolicznoœciach...  Może
usiNodziemy?
     Wiktor usiadł. No dobrze, pomyœlał. Niech tak będzie. To znaczy oni tak
wyglNodali bez przepasek. Kto by pomyœlał? Pardon, ale gdzie jego "okulary"?
Zurtzmansor -  nie wiedzieć  czemu  mNoż  Diany,  czyli  garbonosy  tancerz,
grajNocy tancerza, który gra  tancerza,  który tak naprawdę jest mokrzakiem,
albo nawet  czterema mokrzakami  naraz, albo nawet pięcioma, liczNoc razem z
restauracyjnym - Zurtzmansor  nie  miał  "okularów", jakby rozpłynęły się po
całej  twarzy  barwiNoc  jNo na  latynoamerykański  kolor. Diana z  dziwnym,
nieomal  macierzyńskim uœmiechem patrzyła to na niego, to na swojego męża. I
to było  nieprzyjemne.  Wiktor poczuł coœ w rodzaju zazdroœci, której do tej
pory  nigdy  nie  doznawał,  kiedy  miał  do  czynienia z  mężami.  Kelnerka
przyniosła zupę.
     - Dziękuję -  automatycznie powiedział Wiktor. WziNoł łyżkę  i  zaczNoł
jeœć nie czujNoc smaku. Zurtzmansor również jadł, spoglNodajNoc spode łba na
Wiktora -  bez uœmiechu, ale z jakimœ rozbawionym wyrazem twarzy. Rękawiczek
nie zdjNoł,  ale sposób w  jaki  posługiwał się łyżkNo,  w jaki łamał chleb,
używał serwetki, œwiadczył o starannym wychowaniu.
     - To znaczy, że jednak jest pan tym sławnym Zurtzmansorem -  stwierdził
Wiktor - filozofem...
     - Obawiam się, że nie - odparł Zurtzmansor wycierajNoc wargi serwetkNo.
- Obawiam się,  że  z tym słynnym filozofem mam  teraz  zwiNozek  nadzwyczaj
odległy.
     Wiktor   nie  znalazł  odpowiedzi   i   postanowił   odłożyć   rozmowę.
Ostatecznie,  to nie  ja jestem  inicjatorem spotkania, nie ma co się pchać,
skoro on chciał się ze mnNo zobaczyć, to niech sam  zaczyna...  Przyniesiono
drugie  danie.  Nadzwyczaj  uważnie Wiktor zaczai kroić mięso.  Przy długich
stołach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szczękajNoc  nożami i widelcami. A
przecież  siedzę  tu  jak  głupi, pomyœlał  Wiktor. Brat  w  sapiencji.  Ona
prawdopodobnie  kocha  go do  tej pory. Zachorował, musieli się rozstać, ale
ona nie chciała się rozstać, bo  inaczej  po co  by jechała do tej  dziury -
żeby wynosić  nocniki Roschepera?  I często  się widujNo, on zakrada  się do
sanatorium,  zdejmuje  opaskę  i  tańczy z niNo. Przypomniał sobie,  jak oni
oboje tańczyli - dwa gołNobeczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to
obchodzi? Ale przecież jednak obchodzi. Co tu ukrywać - obchodzi. Tylko - co
mianowicie?  Oni  zabrali  mi córkę,  ale jestem o niNo  zazdrosny  nie  jak
ojciec. Odebrali mi kobietę, ale jestem zazdrosny o Dianę nie jak mężczyzna.
.. O do diabła, skNod  takie słowa! Zabrali kobietę, zabrali córkę... Córkę,
która zobaczyła mnie po  raz pierwszy w dwunastym roku życia... czy  może  w
trzynastym.  Kobietę, którNo znam kilka dni... Ale proszę - jestem zazdrosny
i to  nie jak ojciec i nie  jak mężczyzna.  Tak,  byłoby  znacznie proœciej,
gdyby on teraz powiedział:  "Szanowny  panie, wiem wszystko, splamił pan mój
honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"
     - Jak idzie praca nad artykułem? - zapytał Zurtzmansor.
     - Nijak - odpowiedział Wiktor.
     - Ciekawe byłoby go przeczytać - oznajmił Zurtzmansor.
     - A czy pan wie co to ma być za artykuł?
     - Tak, wyobrażam sobie. Ale pan przecież takiego artykułu nie napisze.
     - A jeżeli będę musiał? Mnie generał Pferd nie obroni.
     - Widzi pan -  powiedział Zurtzmansor  - taki  artykuł na jakim  zależy
burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet  jeżeli  będzie  się pan
bardzo  starać.  IstniejNo  ludzie,  którzy  automatycznie,  niezależnie  od
własnych chęci, transformujNo na swój sposób każde zadanie jakie, przed nimi
staje. Pan należy do takich ludzi.
     - To Ÿle, czy dobrze? - spytał Wiktor.
     - Z  naszego  punktu widzenia - dobrze. O  osobowoœci człowieka wiadomo
bardzo mało, jeżeli nie liczyć tej częœci,  na którNo składajNo się odruchy.
Co prawda, osobowoœć masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak
bardzo cenne sNo tak zwane osobowoœci twórcze, indywidualnie przetwarzajNoce
informację o rzeczywistoœci. PorównujNoc  znane i dokładnie zbadane zjawisko
z  odbiciem  tego zjawiska w twórczoœci  takiej jednostki,  możemy wiele się
dowiedzieć o strukturze psychicznej przetwarzajNocej informację.
     - A czy nie wydaje się  panu, że brzmi to nieco  obraŸliwie?  - zapytał
Wiktor. Zurtzmansor skrzywił się dziwacznie i spojrzał na Wiktora.
     - Aha,  rozumiem  - odparł. - Twórca, a nie królik doœwiadczalny... Ale
widzi pan, wymieniłem  tylko jednNo okolicznoœć, dzięki której jest  pan dla
nas cenny. Inne okolicznoœci sNo powszechnie znane - to prawdziwa informacja
o obiektywnej rzeczywistoœci, mechanizm emocji, sposób pobudzania wyobraŸni,
zaspokajanie potrzeby współprzeżywania... Właœciwie chciałem panu pochlebić.
     - Wobec tego czuję się pochlebiony - rzekł Wiktor. - Jednakże wszystkie
te rozważania  nie  majNo żadnego zwiNozku  z  pisaniem  paszkwili. Bierzemy
ostatnie przemówienie pana prezydenta i przepisujemy je w całoœci, przy czym
słowa "wrogowie  wolnoœci" zamieniamy  słowami  "tak  zwane  mokrzaki", albo
"pacjenci  krwawego  lekarza",  albo   "wilkołakiz  leprozorium"...  i  moja
psychika nie będzie w tej zabawie w ogóle uczestniczyć.
     - To  się panu  tylko tak wydaje -  zaprzeczył Zurtzmansor. - Przeczyta
pan  przemówienie  i na poczNotek okaże się, że jest skandalicznie napisane.
Mam na myœli jego stylistykę. Zacznie pan poprawiać styl, szukajNoc bardziej
precyzyjnych  sformułowań,  zacznie  pracować  wyobraŸnia,  zemdli  pana  od
zatęchłych słów, zechce pan je  ożywić, zastNopić  urzędowe  łgarstwa żywymi
faktami i sam pan nawet nie zauważy, kiedy zacznie pan pisać prawdę.
     - Być może - powiedział Wiktor.  - W każdym razie  nie mam teraz ochoty
na pisanie tego artykułu.
     - A ma pan ochotę pisać coœ innego?
     - Tak - odparł Wiktor patrzNoc mu w oczy - z przyjemnoœciNo napisałbym,
jak dzieci odeszły z miasta. Nowego szczurołapa z Hamelin.
     Zurtzmansor z zadowoleniem skinNoł głowNo.
     - Œwietny pomysł. Niech pan napisze.
     Napisze, z goryczNo pomyœlał Wiktor. Twoja mać. ale kto wydrukuje? Może
ty wydrukujesz?
     - Diana - zapytał. - A czy nie można by się czegoœ napić?
     Diana wstała bez słowa i wyszła.
     -  A  poza  tym  napisałbym  z  przyjemnoœciNo  o  skazanym  mieœcie  -
powiedział Wiktor. - I o niezrozumiałej aferze wokół  leprozorium. I o złych
czarownikach.
     - Ma pan pieniNodze?
     - Na razie jeszcze mam.
     - Chciałem  pana  zawiadomić, że  prawdopodobnie zostanie pan laureatem
nagrody  literackiej leprozorium  za  ubiegły  rok.  Na  ostatnie okrNożenie
wyszedł pan razem z Tusowem, ale Tusow ma  niniejsze  szansę, to  oczywiste.
Więc pieniNodze będzie pan miał.
     - Ta  - ak  -  powiedział  Wiktor.  - Coœ  takiego  jeszcze  mi się nie
zdarzyło. A dużo będzie tych pieniędzy?
     - Ze trzy tysiNoce... Nie pamiętam dokładnie.
     Wróciła Diana i nadal  bez słowa postawiła na  stole  butelkę i  jednNo
szklankę.
     - Daj jeszcze jednNo szklankę - poprosił Wiktor.
     - Ja nie będę pić - oznajmił Zurtzmansor.
     - Właœciwie ja... Hm..
     - Ja też nie będę - powiedziała Diana.
     - To za "Nieszczęœcie"? - zapytał Wiktor nalewajNoc.
     - Tak. I za "Kotkę". Tak, że na trzy miesiNoce będzie pan miał  spokój.
A może na mniej?
     - Na jakieœ dwa miesiNoce - odparł  Wiktor. - Ale nie  o to chodzi... A
więc - chciałbym zwiedzić wasze leprozorium.
     -  Oczywiœcie -  rzekł Zurtzmansor.  - Wręczenie  nagrody  odbędzie się
właœnie tam. Tylko, że się pan rozczaruje.  Żadnych cudów nie będzie. Będzie
dzień wolny od pracy. Około dziesięciu domków i pawilon szpitalny.
     - Pawilon szpitalny - powtórzył Wiktor. - I kogóż tam u was leczNo?
     - Ludzi  - odpowiedział  Zurtzmansor z  dziwnNo intonacjNo. UœmiechnNoł
się i nagle  coœ dziwnego stało się  z jego  twarzNo. Prawe oko było puste i
zjechało  do podbródka, usta zrobiły  się trójkNotne, lewy policzek  razem ż
uchem  odpadł od czaszki i zawisł. Trwało  to  zaledwie mgnienie oka. Dianie
wypadł  z  ręki talerz, Wiktor  machinalnie  popatrzył  za  siebie, a  kiedy
ponownie  spojrzał na Zurtzmansora, ten był  już  jak poprzednio  - żółty  i
uprzejmy. Tfu, tfu, tfu,  powiedział w myœli Wiktor. Precz, duchu nieczysty.
A może mi się tylko wydało? Spiesznie wyciNognNoł paczkę papierosów, zapalił
i wbił wzrok w szklankę. "Bracia w sapiencji" z  wielkim hałasem wstawali od
stołów  i  ruszyli  do  wyjœcia  przekrzykujNoc  się  donoœnie.  Zurtzmansor
powiedział:
     - A w ogóle chcielibyœmy, żeby czuł się  pan  bezpiecznie. Nie powinien
się pan niczego  obawiać.  Zapewne  domyœla się pan,  że  nasza  organizacja
zajmuje  okreœlone  położenie  i cieszy  się okreœlonymi przywilejami. Wiele
robimy,  więc na wiele się nam  pozwala. Pozwala się  nam na doœwiadczenia z
klimatem,  pozwala się  przygotowywać tych, którzy  nas zastNopiNo...  i tak
dalej.  Nie  warto specjalnie  się  rozwodzić. Niektórzy panowie sNodzNo, że
pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z  błędu. - Zamilkł na chwilę.
-  Proszę  pisać o  czym  pan chce  i jak pan  chce, nie zwracajNoc uwagi na
szczekajNoce psy. Jeœli będzie  pan  miał kłopoty z wydawcami,  albo kłopoty
finansowe,  pomożemy  panu. W  ostatecznoœci,  będziemy  pana sami  wydawać.
Oczywiœcie dla siebie. Tak, że ulubione minogi ma pan zapewnione.
     Wiktor wypił i pokręcił głowNo.
     - Jasne - stwierdził. - Znowu się mnie kupuje.
     - Można to i tak nazwać - odparł Zurtzmansor. - Najważniejsze, żeby pan
wiedział  - istnieje  pewien  kontyngent  czytelników,  powiedzmy,  chwilowo
niezbyt liczny,  który jest niezmiernie zainteresowany pańskNo pracNo.  Jest
pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny właœnie taki, jaki  pan jest.
Niepotrzebny  jest nam Baniew - nasz  zwolennik  i nasz  piewca, dlatego też
niech  pan  nie  łamie  sobie głowy  zastanawiajNoc się, po  czyjej jest pan
stronie.  Niech pan będzie po swojej stronie, jak zresztNo przystoi twórczej
jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.
     - WyjNotkowo  ulgowe  warunki - oznajmił  Wiktor. - Carte  blanche  i w
perspektywie   hałdy  marynowanych  minog.  W  perspektywie  oraz   w  sosie
musztardowym. Jakaż  więc wdowa  powiedziałaby  mi "nie"?  Zurtzmansor,  czy
zdarzyło się panu kiedykolwiek zaprzedawać duszę i pióro?
     - Tak, naturalnie - odpowiedział Zurtzmansor.  - I  wie pan, płacono mi
skandalicznie mało. Ale to było tysiNoc lat temu i na innej planecie - znowu
umilkł na  chwilę.  - Nie  ma  pan  racji,  Baniew  - rzekł.  - My pana  nie
kupujemy. Po prostu chcemy, żeby pan pozostał  samym sobNo, obawiamy się, że
pana  złamiNo.  Wielu przecież  już  złamali... Wartoœci moralne nie sNo  na
sprzedaż. Można je zniszczyć, ale nie kupić. Każda okreœlona wartoœć moralna
potrzebna jest tylko jednej stronie, jej  kradzież  lub kupowanie pozbawione
jest  sensu. Pan prezydent  uważa, że kupił malarza R. Kwadrygę. To pomyłka.
Pan  prezydent  kupił chałturszczyka  R.  Kwadrygę, ale  malarz przeciekł mu
między  palcami  i umarł.  A  my  nie  chcemy, żeby Baniew przeciekł  między
palcami  komukolwiek,  nawet  nam, i umarł  jako  pisarz. Nam  sNo potrzebni
artyœci, a nie propagandyœci.
     Wstał.  Wiktor  również wstał czujNoc niezręcznoœć  i dumę, nieufnoœć i
poniżenie,  rozczarowanie  i odpowiedzialnoœć, i coœ jeszcze w czym chwilowo
nie umiał się zorientować.
     - Było mi miło  porozmawiać  z panem - powiedział Zurtzmansor.  - Życzę
powodzenia w pracy.
     - Do widzenia - odparł Wiktor.
     Zurtzmansor lekko się  skłonił i  odszedł  z uniesionNo  głowNo długim,
pewnym krokiem. Wiktor patrzył w œlad za nim.
     - Właœnie za to  cię kocham - stwierdziła Diana. Wiktor padł na krzesło
i sięgnNoł po butelkę.
     - Za co? - zapytał z roztargnieniem.
     -  Za to, że  im jesteœ potrzebny.  Za to, że ty, dziwkarz,  pijaczyna,
awanturnik,  niechluj  i  łajdak  pomimo  wszystko  jesteœ  potrzebny  takim
ludziom.
     Przechyliła  się  przez  stół i pocałowała  Wiktora w policzek. To była
jeszcze jedna Diana - Diana  KochajNoca - o olbrzymich suchych oczach, Maria
z Magdali, Diana PatrzNoca z Dołu do Góry.
     - Też mi  coœ  -  wymamrotał  Wiktor.  -  Intelektualiœci...  Kacyki na
godzinę. Ale to były tylko słowa. Bo tak naprawdę nie było to takie proste.
     Wiktor  wrócił do hotelu  następnego dnia  po œniadaniu.  Na pożegnanie
Diana dała mu  kobiałkę - ze stołecznych szklarni  przysłano dla  Roschepera
pół puda truskawek i  Diana rozsNodnie zdecydowała,  że Roscheper nawet przy
swojej anormalnej żarłocznoœci nie da rady sam wszystkiego pochłonNoć.
     Posępny  portier  otworzył  drzwi  Wiktorowi.  Wiktor   poczęstował  go
truskawkami, portier wziNoł kilka jagód, włożył do ust, pożuł niczym chleb i
powiedział:
     - Okazuje się, że mój szczeniak wszystkim tam u nich kręcił.
     - Dlaczego pan tak o nim  mówi -  zaprotestował Wiktor. - To  znakomity
chłopak. MNodry i bardzo dobrze wychowany.
     -  No  bo  lałem go ile wlezie!  -  rzekł portier odzyskujNoc  rezon. -
Starałem się... - znowu sposępniał. - SNosiedzi żyć nie dajNo. - oznajmił. -
A co ja mogłem? O niczym nie wiedziałem.
     - Niech pan ich poœle do diabła - poradził Wiktor. - Oni tak z zawiœci,
a  pański chłopak jest  rewelacyjny. Ja na  przykład bardzo  jestem  rad, że
przyjaŸni się z mojNo córkNo.
     - Ha!  - powiedział portier, znowu  odzyskujNoc ducha. - To może kiedyœ
się spokrewnimy?
     - A co - odparł Wiktor. -  To nawet bardzo możliwe... - wyobraził sobie
Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwilę œmieli się i żartowali.
     - Nie słyszał pan wczoraj strzelaniny? - zapytał portier.
     - Nie - odparł Wiktor i stał się czujny. - Bo co?
     -  Tak  wyszło  -  powiedział  portier   -  znaczy,  kiedy  my  wszyscy
rozeszliœmy się,  niektórzy, znaczy,  zostali.  Dobrało się paru  chojraków,
przecięli druty i - do œrodka. Na karabiny maszynowe.
     - O do diabła - rzekł Wiktor.
     - Sam nie widziałem - stwierdził portier. -  Tak ludzie  opowiadajNo. -
Rozejrzał się na boki, kiwnNoł na Wiktora i powiedział mu szeptem na ucho: -
Nasz Teddy też tam był, dostał kulkę. Ale to nic poważnego. Teraz kuruje się
w domu.
     - Paskudna historia - wymamrotał Wiktor zmartwiony.
     Poczęstował  truskawkami  recepcjonistę,  wziNoł  klucz  i  poszedł  do
siebie.  Nie  rozbierajNoc  się wykręcił  numer  Teddyego.  Synowa  Teddyego
zakomunikowała, że na ogół nie jest Ÿle,  przestrzelili mu mięsień, leży  na
brzuchu, przeklina  i chla wódę. Ona zaœ wybiera się dzisiaj do Domu Spotkań
zobaczyć  syna.  Wiktor  poprosił,  żeby przekazała  Teddyemu  pozdrowienia,
obiecał, że wpadnie i odłożył słuchawkę. Powinien jeszcze zadzwonić do Loli,
ale  kiedy  wyobraził sobie tę rozmowę,  krzyki,  wyrzuty  - nie  zadzwonił.
ZdjNoł płaszcz,  popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkę
œmietanki. Kiedy wrócił, w pokoju siedział Pawor.
     - Dzień dobry - powiedział Pawor z oœlepiajNocym uœmiechem.
     Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał œmietankNo,
posypał cukrem i usiadł.
     - No, dzień  dobry, dzień  dobry - odparł  ponuro.  - Ma pan mi  coœ do
powiedzenia?
     Nie miał ochoty patrzeć na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po
drugie okazuje się, że nie jest przyjemnie patrzeć na człowieka, którego się
zakapowało.  Nawet  jeżeli  to  kanalia  i nawet  jeżeli  zakapowałeœ  go  z
najszlachetniejszych pobudek.
     - Wiktorze, proszę mnie wysłuchać - odezwał się  Pawor.  - Jestem gotów
przeprosić  pana.  Obaj  zachowywaliœmy  się  idiotycznie  -  ale  ja  chyba
bardziej. To  wszystko  z  powodu  służbowych kłopotów.  Szczerze  proszę  o
wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyœmy pogniewali się na siebie z
powodu takiego głupstwa.
     Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeœć.
     - Jak Boga kocham, ostatnio mi się  nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej
-  jestem  zły na cały œwiat. Nikt mi  nie  współczuje,  nikt nie pomaga, ta
œwinia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferę...
     - Panie Summan  -  powiedział  Wiktor. -  Niech  pan  nie udaje idioty.
NieŸle pan  potrafi  udawać,  ale ja  na  szczęœcie  rozszyfrowałem  pana  i
studiowanie pana aktorskich talentów nie sprawia mi żadnej przyjemnoœci. Nie
chciałbym sobie psuć apetytu, więc może pan sobie pójdzie.
     - Wiktorze -  rzekł  Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteœmy doroœli. Nie
można przecież przywiNozywać takiej  wagi do gadania przy stole. Czyżby  pan
uwierzył,  że te  głupstwa,  które  wygadywałem, to moje  poglNody? Migrena,
przykroœci, katar... Czego można wymagać od człowieka w takiej sytuacji?
     - Można wymagać, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie -
wyjaœnił Wiktor.  - A jeżeli już bije  - różnie bywa na œwiecie - żeby potem
nie udawał przyjaciela.
     -  Ach  więc  o  to  chodzi  -  odparł  Pawor  z  zadumNo.  Jego  twarz
niespodziewanie jakby  zmizerniała.  -  Niech  pan posłucha,  wszystko  panu
wytłumaczę. To był czysty  przypadek. Nie miałem pojęcia, że  to pan. A poza
tym... Sam pan przecież powiedział, że różnie bywa.
     -  Panie Summan  -  oznajmił  Wiktor  oblizuj  Noc łyżkę.  - Nigdy  nie
przepadałem za ludŸmi pańskiej  profesji. Jednego nawet zastrzeliłem  -  był
bardzo odważny w sztabie, kiedy  oskarżał oficerów o nielojalnoœć, ale kiedy
go posłano na pierwszNo linię... Więc niech się pan wynosi.
     Jednakże Pawor nie wyniósł się. Zapalił papierosa, założył nogę na nogę
i  rozwalił się  w  fotelu. Jasne  - chłop jak dNob, na  pewno zna karate, w
kieszeni  ma  kastet... Dobrze byłoby  się rozzłoœcić...  Czego on, jak Boga
kocham, psuje mi apetyt...
     - Widzę, że  pan  dużo wie -  stwierdził Pawor. - To niedobrze.  Mam na
myœli - dla  pana. No, dobra. Jednego tylko  pan nie  wie, że  ja  osobiœcie
szczerze pana lubię i szanuję. Niech  się pan  nie wzdryga  i nie  udaje, że
zbiera  się  panu na  wymioty. Mówię serio.  Z  przyjemnoœciNo gotów  jestem
wyrazić ubolewanie z  powodu  incydentu  z  kastetem.  Przyznaję  nawet,  że
wiedziałem kogo biję, ale nie miałem innego wyjœcia.  Za  rogiem leży jedyny
œwiadek, atu  jeszcze  pan  nadszedł... No więc  jedyne co mogłem zrobić, to
uderzyć  pana  możliwie  delikatnie  i  tak  zresztNo  zrobiłem.  Za co  jak
najszczerzej przepraszam.
     Pawor  wykonał arystokratyczny gest.  Wiktor  patrzył na  niego nawet z
niejakiego  rodzaju ciekawoœciNo. W sytuacji tej było coœ nowego, coœ  czego
jeszcze nigdy nie doœwiadczył i co nawet trudno było sobie wyobrazić.
     -  Jednakże  przepraszać  za to,  że jestem funkcjonariuszem  wiadomego
departamentu -  mówił  dalej Pawor  - nie mogę i zresztNo  nie chcę, mówiNoc
szczerze.  Proszę  sobie  nie  wyobrażać,  że  tam  u  nas zebrali  się sami
dusiciele  wolnej   myœli  i   łajdaki  karierowicze.   Tak   -  pracuję   w
kontrwywiadzie. Tak -  wykonuję  brudnNo  robotę. Tylko że każda robota jest
brudna, czysta  robota nie  istnieje.  Pan w swoich  powieœciach przedstawia
podœwiadomoœć,  swoje  sławetne  libido,  no  a  ja  to  robię inaczej...  O
szczegółach panu nie  opowiem, bo  nie mogę, zresztNo,  sam  pan się  pewnie
wszystkiego  domyœla.  Tak,  œledzę  leprozorium,  nienawidzę  tych  mokrych
stworów, boję się ich - i nie tylko o siebie się boję, boję się o wszystkich
ludzi, którzy sNo coœ warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie
rozumie. Wolny artysta, człowiek  emocji, ach, och - i koniec  rozmowy. A tu
chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli -  o losy ludzkoœci. Nie podoba
się  panu  prezydent  -   dyktator,  tyran,  idiota...  Ale  nadciNoga  taka
dyktatura,  jaka  się  wam,  wolnym artystom,  nawet  nie œniła.  Wczoraj  w
restauracji  nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne  ziarno - człowiek
jest zwierzęciem  anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie
będzie wystarczajNoco mocny.  A więc  pańskie  ulubione  mokrzaki proponujNo
takNo dyktaturę, że dla zwykłego człowieka po prostu nie będzie już miejsca.
Pan  myœli, że jeœli  ktoœ cytuje  Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki
człowiek  patrzy  na pana  i widzi jedno wielkie gówno,  i wcale mu pana nie
żal,  dlatego że i według Hegla jest pan gównem i według Zurtzmansora  także
gównem.  Gównem zdefiniowanym.  A  to  co  się znajduje  poza  granicami tej
definicji - już go nie  interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego
ograniczenia - no, nawymyœla panu, no, w ostatecznym  wypadku każe posadzić,
ale  potem wypuœci z  okazji  œwięta  narodowego i  pełen najlepszych  uczuć
jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor  popatrzy na pana przez lupę
i  zakwalifikuje  - psie gówno nie nadajNoce się  do  niczego -  i wnikliwie
kierowany wielkim  intelektem, przemyœleniami œwiatowej filozofii, strzepnie
brudnNo œcierkNo do wiadra na œmiecie i zapomni, że pan kiedyœ istniał...
     Wiktor aż przestał jeœć. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor
denerwował się, wargi mu drżały, z  twarzy odpłynęła krew, nawet  oddychał z
trudem. WyraŸnie wierzył w to co mówił, w jego oczach zastygło przerażajNoce
widmo straszliwego œwiata. No, no powiedział do siebie Wiktor  ostrzegawczo.
To przecież wróg,  oprawca. To przecież aktor, próbuje cię kupić za  złamany
szelNog... Nagle zrozumiał,  że ze wszystkich  sił stara  odepchnNoć  się od
Pawora. To  przecież  urzędnik, nie zapominaj  o  tym. Z definicji  nie może
kierować się ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie.  KażNo
mu  bronić mokrzaków  - będzie ich bronić. Znam te œcierwa,  niejednego  już
widziałem...
     Pawor wziNoł się w garœć i uœmiechnNoł.
     - Wiem co pan myœli - powiedział. - Na pańskiej twarzy widać jak próbuj
e pan odgadnNoć - czego ten typ się przyczepił, czego ode  mnie chce. Proszę
więc sobie wyobrazić, że niczego od pana nie chcę. Po prostu szczerze pragnę
pana ostrzec, żeby  pan się zorientował  w  sytuacji i stanNoł po  właœciwej
stronie... -  boleœciwie wyszczerzył  zęby.  - Nie chcę,  żeby pan stał  się
zdrajcNo ludzkoœci. Potem ocknie się  pan  - i będzie za póŸno... Nie  mówię
już  o tym, że w  ogóle  powinien się pan stNod wynieœć i przyszedłem tu, by
pana do tego namówić.  NadchodzNo ciężkie czasy, zwierzchnoœć jest w stadium
służbowej  gorliwoœci,  niektórym  dano  do  zrozumienia,  że  niby  kiepsko
pracujecie, panowie, jakieœ  nieporzNodki... Ale  to jeszcze drobiazg, o tym
jeszcze porozmawiamy. Ja  chcę,  żeby pan zrozumiał  to, co najważniejsze. A
najważniejsze to nie to, co będzie jutro. Jutro oni jeszcze będNo siedzieć u
siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynów... - znowu wyszczerzył
zęby. - Ale za jakieœ dziesięć lat...
     Wiktor już nie dowiedział się, co będzie za dziesięć lat. Drzwi otwarły
się  bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor  od
razu wiedział co to za  jedni. Automatycznie œcisnęło go w  dołku i pokornie
wstał,  czujNoc  mdłoœci  i  bezsilnoœć.  Ale  powiedziano  mu:  "Siadać,  a
Faworowi": "Wstać".
     - Pawor Summan, jest pan aresztowany.
     Pawor, biały, nawet jakoœ niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał
i powiedział ochryple.
     - Nakaz.
     Pokazali mu jakiœ papierek i kiedy patrzył na ten œwistek niewidzNocymi
oczami, ujęli go pod łokcie, wyprowadzili i  zamknęli za sobNo drzwi. Wiktor
nadal  siedział  jakby wypuszczono  z  niego  powietrze, patrzył na  miskę z
truskawkami  i powtarzał  sobie: "niech się zagryzajNo wzajemnie,  niech się
zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk
drzwi, ale się nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może
tak  siedzieć,  czujNoc,  że  musi   z  kimœ  porozmawiać,  zapomnieć,  albo
ostatecznie napić  się  z  kimœ wódki, wyszedł  na  korytarz. InteresujNoce,
skNod wiedzieli,  że on jest u mnie. Nie, to wcale  nie  jest interesujNoce.
Nic  interesujNocego w  tym nie  ma... Na klatce  schodowej majaczył  wysoki
profesjonalista.  Było  tak  niezwyczajnie  widzieć  go  samego,  że  Wiktor
obejrzał się i rzeczywiœcie - w kNocie na kanapie siedział młody mężczyzna z
teczkNo i rozkładał gazetę.
     -  A,  otóż  i on  - powiedział  wysoki.  Młody mężczyzna  spojrzał  na
Wiktora, wstał i zaczai składać gazetę.  - Właœnie wybierałem  się do pana -
powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak  wyszło, chodŸmy  do nas, tam będzie
spokojniej.
     Wiktorowi było wszystko jedno dokNod pójdzie, więc pokornie powlókł się
na drugie piętro. Wysoki
     dłuższNo chwilę otwierał drzwi numer trzysta  dwanaœcie. Miał  cały pęk
kluczy  i  zdaje  się,  wypróbował je  wszystkie. Tymczasem  Wiktor  i młody
człowiek  w  okularach stali  obok  siebie,  i  młody  człowiek  miał bardzo
znudzony wyraz twarzy, Wiktor  zaœ zastanawiał  się,  co by się stało, gdyby
dać  mu  teraz w  łeb. wyrwać teczkę  i pobiec korytarzem.  Potem  weszli do
œrodka i młody  człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a
wysoki  powiedział do  Wiktora: "Chwileczkę" i oddalił się  do  sypialni  po
prawej stronie.  Wiktor usiadł przy  stole ze szlachetnego  drewna i zaczNoł
wodzić  palcem  po szorstkich  kółkach  pozostawionych  na  politurze  przez
szklanki i kieliszki. KrNożków  było mnóstwo, ze stołem nikt się nie cackał,
nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy
i  co najmniej raz strzNoœnięto atrament z  pióra. Potem ze swojej  sypialni
wyszedł  młody  człowiek  -  tym  razem bez  teczki i  marynarki, w domowych
kapciach,  z gazetNo  w  jednej ręce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł  w
swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej  sypialni pojawił się wysoki
z tacNo, którNo postawił  na stole. Na tacy stała zaczęta butelka szkockiej,
szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko.
     -  Najpierw  formalnoœci - powiedział wysoki.  -  Chociaż nie, najpierw
druga szklanka - rozejrzał się, wziNoł  z biurka szklany kubeczek na ołówki,
zajrzał  do niego, wytrzNosnNoł,  dmuchnNoł i postawił  na  tacy.  - A  więc
formalnoœci - powtórzył.
     Wyprostował  się, stanNoł w  postawie  zasadniczej i  surowo wybałuszył
oczy. Młody człowiek odłożył gazetę, wstał również, ze znudzeniem patrzNoc w
œcianę. Wtedy Wiktor podniósł się również.
     -  Wiktorze Baniew!  -  przemówił wysoki urzędowo  wzniosłym  tonem.  -
Szanowny  panie! W imieniu i na specjalne  polecenie  pana  prezydenta,  mam
zaszczyt wręczyć panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej  klasy" w nagrodę za
szczególne usługi okazane departamentowi, który mam honor tu reprezentować!
     Otworzył granatowe pudełko,  uroczyœcie wyjNoł z  niego medal na białej
wstNożeczce z mory  i zaczNoł przypinać go do piersi Wiktora. Młody człowiek
zareagował   grzecznymi   oklaskami.   Następnie  wysoki  wręczył  Wiktorowi
legitymację i pudełko, uœcisnNoł mu dłoń, cofnNoł się o krok, przez chwilę z
zachwytem  kontemplował  i  też  zaklaskał. Wiktor,  czujNoc się jak idiota,
również zaczNoł klaskać.
     - A teraz trzeba to oblać - oznajmił wysoki
     Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołówki.
     - Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział.
     Wszyscy ponownie wstali, wymienili uœmiechy,  wypili  i  znowu usiedli.
Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetę i zasłonił się niNo.
     - Trzeciej  klasy, zdaje  się, już pan ma  - rzekł wysoki.  Teraz tylko
jeszcze pierwsza i będzie  pan pełnym  kawalerem. Bezpłatne  przejazdy i tak
dalej. Za co panu dali ten pierwszy?
     - Nie pamiętam - odparł Wiktor. - Coœ tam było, pewnie zabiłem kogoœ...
A, przypomniałem sobie. To za kitchegański przyczółek.
     - O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem.
Nie zdNożyłem.
     -  Miał pan  szczęœcie -  stwierdził Wiktor.  Wypili. - MówiNoc  między
nami, nie mam pojęcia za co dostałem ten medal.
     - Przecież powiedziałem - za szczególne zasługi.
     - Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uœmiechajNoc się gorzko.
     -  Niech pan  przestanie! - rzekł wysoki.  -  Jest  pan przecież ważnNo
osobistoœciNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał  rękNo dookoła
ucha.
     - W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor.
     - Wiemy, wiemy!  - figlarnie zawołał wysoki.  - Wszyscy  wiemy. Generał
Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo.
     - Pierwszy raz słyszę - odparł Wiktor nerwowo.
     -  RozpoczNoł  sprawę  pułkownik.  Nikt,  jak  pan  sam  rozumie,   nie
protestował  -  ja  myœlę!  No,  a  potem  generał Pferd  był z  raportem  u
prezydenta i podsunNoł  mu  wniosek  na pana...  -  Wysoki rozeœmiał się.  -
Podobno  było niezłe  kino.  Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew?  Kuplecista? Za
nic!" Ale generał do niego,  tak surowo:  "Trzeba tak, wasza magnificencjo!"
Słowem udało się. Staruszek  nawet się wzruszył, dobra, powiada, przebaczam.
Co tam między wami zaszło?
     - Nic takiego  - niechętnie  odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliœmy się
na temat literatury.
     - Rzeczywiœcie pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki.
     - Tak. Jak pułkownik Lawrence.
     - I jak, przyzwoicie płacNo?
     - Też  będę  chyba  musiał spróbować -  oznajmił  wysoki. -  Tylko,  że
ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie...
     -  Tak, czasu brakuje  - zgodził  się Wiktor.  Przy każdym ruchu  medal
kiwał się i stukał po  żebrach. Wrażenie było takie, jak przy  kataplazmach.
Że jak się zdejmie, od razu będzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już
sobie pójdę. Najwyższy czas. Najwyższy czas.
     Wysoki natychmiast się poderwał.
     - Do widzenia - powiedział.
     - Do widzenia.
     -  Mam honor pożegnać - skłonił się wysoki. Młody  człowiek w okularach
opuœcił gazetę i skłonił się.
     Wiktor  wyszedł na korytarz i natychmiast  zdarł  z  siebie medal. Miał
okropnNo ochotę  wrzucić  go do  kosza na  œmiecie, ale  się  powstrzymał  i
wsadził go do kieszeni. Zszedł  na  dół  do kuchni, wziNoł  butelkę dżinu, a
kiedy wracał, recepcjonista oznajmił:
     - Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i
ja...
     - Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor.
     -  Prosił, żeby  pan  do niego  niezwłocznie  zadzwonił.  Idzie pan  do
siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...
     - Proszę mu powiedzieć, żeby  mnie pocałował w dupę -  odparł Wiktor. -
Teraz wyłNoczę u siebie telefon,  a jeżeli on zadzwoni proszę mu właœnie tak
powtórzyć: pan  Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan,
panie burmistrzu, pocałował go w dupę.
     ZamknNoł się w  swoim  pokoju,  wyłNoczył telefon i z  jakiegoœ  powodu
przykrył  go poduszkNo. Potem usiadł  przy swoim  stole, nalał  dżinu  i nie
rozwadniajNoc go, wypił  duszkiem  całNo szklankę.  Dżin  sparzył  gardło  i
przełyk.  Wtedy  złapał łyżkę  i zaczNoł zjadać truskawki  ze œmietankNo nie
wiedzNoc co robi. Mam dosyć,  mam dosyć, myœlał. Nic nie  chcę, ani orderów,
ani  honorariów, ani waszej  jałmużny, nie  potrzeba  mi  waszej opieki, ani
waszej  nienawiœci, ani waszej  miłoœci, zostawcie  mnie samego, mam po uszy
siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŒcisnNoł rękami głowę,
żeby nie widzieć przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i
bezlitosnych pysków  w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał
Buttock,  generał  Arschmann  razem  z  waszymi  uœciskami   i  orderami,  i
Zurtzmansor z  odklejonNo  twarzNo...  WciNoż  próbował  zrozumieć, co mu to
przypomina. Wypił jeszcze pół szklanki  i zrozumiał, że w  konwulsjach zwija
się na dnie okopu, a ziemia  wywraca  się pod nim, całe warstwy geologiczne,
gigantyczne masy granitu,  bazaltu, lawy wypierajNo się wzajemnie, jęczNoc z
wysiłku  wypuczajNo się, wybrzuszajNo i przy okazji,  nie zwracajNoc  uwagi,
wyciskajNo  go  na  górę,  coraz  wyżej, wyduszajNo z  okopu,  wznoszNo  nad
ziemiNo, a czasy sNo ciężkie,  władza ma atak służbowej gorliwoœci, zwrócono
uwagę,  że kiepsko pracujecie, a on tu na  widoku,  goluteńki zasłania  oczy
rękami, wypchnięty  z  okopu. Opaœć by na dno, myœlał. Opaœć by na samo dno,
żeby  nikt  nie słyszał  i nie widział. Opaœć by na dno jak łódŸ podwodna  i
ktoœ mu podpowiedział: uciec  radarom. Tak,  tak. Opaœć by na  dno jak  łódŸ
podwodna, uciec radarom. I nikomu nie dać znać o sobie. Nie ma mnie, nie ma.
Milczę. Sami się wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposób nie mogę zostać
cynikiem? Opaœć  by na dno  jak  łódŸ podwodna, uciec radarom, leżeć i spać.
Opaœć by  na dno jak łódŸ podwodna, powtarzał, swoich  sygnałów  nigdzie nie
słać. Poczuł już  rytm, i  od razu  przyszło:  doœć  mam po uszy, po  czubek
głowy.  Wszystko  mi  zbrzydło.  Zbrzydło  mi  do dna... Nadal sobie dżinu i
wypił. Wódka, gitara,  muzyka,  pieœń,  opaœć by na dno jak łódŸ podwodna...
Gdzie  jest banjo,  pomyœlał.  Gdzie ja  podziałem banjo? Wlazł pod łóżko  i
wyciNognNoł banjo.  Mam  was wszystkich  gdzieœ,  pomyœlał. Och, do  jakiego
stopnia mam was  gdzieœ! Opaœć by  na dno jak łódŸ podwodna, uciec  radarom.
Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo  stół, a następnie
cały œwiat  zaczai przytupywać i poruszać ramionami.  Wszyscy  generałowie i
pułkownicy,  wszyscy  mokrzy  ludzie  z  odpadajNocymi  twarzami,  wszystkie
departamenty  bezpieczeństwa,  wszyscy  prezydenci  i Pawor Summan,  któremu
wykręcano ręce i bito  po mordzie... Doœć mam po uszy, po czubek głowy, Boże
jak ja mam serdecznie doœć, wódka, gitara, muzyka, pieœń. Opaœć by  na  dno,
opaœć by na  dno... Uciec radarom, leżeć  i spać... ŁódŸ podwodna... i wypić
do dna i do ostatka... łagier nie matka.

     *

     Do drzwi  już  od  dawna ktoœ pukał  coraz głoœniej i głoœniej i Wiktor
wreszcie usłyszał,  ale się  nie przestraszył,  dlatego że  to nie  było  TO
pukanie. Zwyczajne,  cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka,  który się
złoœci, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem.
     - Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano.
     -  Wiem,  wiem  -  odpowiedział  wesoło Wiktor.  -  Niech  pan siada  i
słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaœpiewał:
     Doœć mam po  uszy,  po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie  doœć,
Opaœć by na dno, jak łódŸ podwodna, Wszystkim radarom uciec na złoœć.
     - Dalej  jeszcze nie  mam. - krzyknNoł. - Dalej  będzie kac, spać, pić,
nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha:
     Kurwa, czy wódka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po  wódce kac.  Opaœć
by na dno jak łódŸ podwodna, Uciec radarom, leżeć i spać.
     Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wódka, gitara, muzyka, pieœń.
Opaœć by na dno jak łódŸ podwodna, Opaœć by na dno i mieć to gdzieœ.
     - Koniec! - krzyknNoł i  rzucił  banjo na  łóżko. Poczuł ogromnNo ulgę,
jak gdyby coœ się zmieniło, jakby  nagle stał się bardzo potrzebny, tam  nad
okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na
szare,  brudne  pole, na  zardzewiały  drut kolczasty, szare  toboły,  które
niedawno  były  ludŸmi,  niemrawNo,  monotonnNo  krzNotaninę, którNo  kiedyœ
nazywano życiem  i ze wszystkich stron  ludzie zaczęli wstawać z okopu, ktoœ
cofnNoł palec ze spustu...
     - Zazdroszczę panu - powiedział  Golem. - Ale czy  nie czas usiNoœć  do
artykułu?
     - Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam
ich  wszystkich gdzieœ.  I  niech pan wreszcie  usiNodzie do diabła!  Jestem
pijany, i, i  niech się pan też napije. Proszę się rozebrać... Niech się pan
rozbiera, do kogo mówię! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan
pije!  Nic pan  nie rozumie, chociaż  jest  pan prorokiem.  A ja  na to  nie
pozwolę. Nie rozumieć  -  to moja  prerogatywa. Na tym œwiecie wszyscy  zbyt
dobrze wszystko rozumiejNo - co być powinno, co jest i co będzie, i ogromnie
brakuje ludzi, którzy  nie rozumiejNo. Zastanawiał  się pan kiedyœ,  na czym
polega moja wartoœć? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo
olœniewajNoce perspektywy  - ale  ja mówię, nie,  nic z  tego nie  rozumiem.
OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do  granic możliwoœci - ale ja mówię,
nie, nadal nic nie rozumiem... Właœnie dlatego jestem  potrzebny... Chce pan
truskawek?  Chociaż  zdaje się,  że  już  wszystkie zjadłem. W  takim  razie
zapalimy sobie...
     Wstał  i  przespacerował  się  po pokoju. Golem  ze  szklankNo  w  ręku
obserwował go nie odwracajNoc głowy.
     -   To  zdumiewajNocy  paradoks,  Golem.  Były  czasy,  kiedy  wszystko
rozumiałem. Miałem szesnaœcie lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem
absolutnie wszystko i na nic  nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejœ bijatyce
rozwalono mi głowę, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło  swojNo
kolejNo  - Legia  zwycięsko  maszerowała  naprzód  beze  mnie, pan prezydent
nieubłaganie  stawał  się  panem  prezydentem  -  także beze  mnie.  Wszyscy
œwietnie obchodzili się beze mnie. Potem to samo powtórzyło się  na  wojnie.
Byłem  oficerem,   dostawałem  ordery  i   naturalnie  wszystko  rozumiałem.
Przestrzelono  mi   pierœ,  trafiłem  do  szpitala  -  no  i  co,  czy  ktoœ
zainteresował  się,  gdzie jest Baniew, co się  stało z  Baniewem, gdzie się
podział nasz  odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to
kiedy przestałem rozumieć  cokolwiek  -  o,  wtedy  wszystko  się  zmieniło.
Wszystkie  gazety mnie  zauważyły.  Wszystkie  departamenty.  Pan  prezydent
osobiœcie zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkoœć - człowiek,
który nie rozumie! Wszyscy go  znajNo, troszczNo  się o niego generałowie  i
pokój... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny  mokrzakom, uważa się,
że to jest ktoœ, koszmar! Dlaczego?  A dlatego, panowie, że nic nie rozumie.
- Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał.
     - Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan mówi dalej.
     Wiktor rozłożył ręce.
     - To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem się... Może
zaœpiewać panu?
     - Niech pan œpiewa - zgodził się Golem.
     Wiktor wziNoł  banjo i  zaczai  œpiewać.  Zaœpiewał "Piosenkę dzielnych
żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, któremu  byk wybił
jedno oko i który dlatego  poszedł  na zielonNo  państwowNo  granicę", potem
"Doœć mam po uszy", potem "Miasto obojętnych", potem o prawdzie i kłamstwie,
potem znowu "Doœć mam po  uszy", potem hymn państwowy na melodię "Ach, co za
nóżki", ale zapomniał słów, pomylił zwrotki i odłożył banjo.
     - Znowu wyczerpałem się -  oznajmił ze smutkiem. - Więc powiada pan, że
aresztowano Pawora?  A ja o tym  wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan
siedzi...  Czy pan wie, co on chciał powiedzieć,  tylko  nie  zdNożył? Że za
dziesięć lat mokrzaki opanujNo kulę ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A
co pan sadzi?
     - Raczej wNotpię - powiedział Golem. - ZresztNo, po  co nas likwidować?
Sami się wzajemnie zlikwidujemy.
     - A mokrzaki?
     - Być może nie pozwolNo nam się zlikwidować... Trudno powiedzieć.
     - A  być może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim  uœmiechem.  -
Przecież  my  nawet zabijać nie  umiemy. Dziesięć tysięcy lat wybijamy się i
rezultaty wciNoż  sNo  nie najlepsze... Proszę  posłuchać,  Golem, po co pan
mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale  nie  sNo chorzy,  sNo
zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żółci...
     - Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma  pan takie  informacje? Nic o tym nie
wiem.
     - Dobra,  dobra,  więcej mnie  pan nie oszuka. Rozmawiałem  z Żur,.,  z
Zu...  Zurtzmansorem.  Wszystko mi opowiedział - tajny  instytut... założyli
opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie,
że mogNo manipulować generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdę
- to sNo kacyki na  piętnaœcie  minut. Generał zeżre ich razem z  opaskami i
rękawiczkami, kiedy się przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany -
wszystko płynie...
     Trochę jednak  udawał. WyraŸnie  widział  przed  sobNo grubo  ciosanNo,
szarawNo twarz i maleńkie, niezwykle czujne oczka.
     - I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy?
     - Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiętam... Raczej chyba nie...
Ale i tak przecież widać. Golem poskrobał podbródek krawędziNo szklanki.
     - Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam
dzisiaj nastrój. Chce pan, żebym  opowiedział wszystko czego się domyœlam  i
co wiem o mokrzakach?
     -  Niech  pan mówi  -  zgodził  się  Wiktor.  - Tylko proszę więcej nie
kłamać.
     - Choroba okularnicza  - powiedział  Golem  -  to  bardzo interesujNoca
rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł.  - Nie, nic panu  nie
opowiem.
     - E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł.
     -  Jestem głupi,  dlatego  zaczNołem -  stwierdził Golem.  Spojrzał  na
Wiktora i uœmiechnNoł się. - Proszę o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania
będNo głupie,  z przyjemnoœciNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo się
znowu rozmyœlę.
     Ktoœ zapukał do drzwi.
     - Wynosić się do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajęty!
     - Przepraszam panie Baniew - odezwał się nieœmiały  głos recepcjonisty.
- Ale dzwoni pańska małżonka.
     - Kłamstwo!  Nie  mam żadnej  małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem.
Dobra, zaraz do niej zadzwonię, dziękuję - złapał szklankę, nalał po brzegi,
wręczył Goleniowi i rzekł - Proszę pić i nie myœleć o niczym. Ja zaraz.
     WłNoczył telefon i nakręcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho  -
daruj, że ci  przeszkadzam,  ale mam zamiar  jechać  do Irmy,  może będziesz
łaskaw się przyłNoczyć.
     - Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie będę łaskaw. Jestem zajęty.
     -  Pomimo wszystko ona jest  również twojNo  córkNo!  Czyżbyœ upadł tak
nisko..
     - Jestem zajęty! - ryknNoł Wiktor.
     - Nie wzruszajNo cię losy twojej, córki?
     - Przestań udawać idiotkę - powiedział Wiktor. - Zdaje się, że chciałaœ
pozbyć się Irmy. Pozbyłaœ się. Czego ci jeszcze trzeba?
     Lola zaczęła płakać.
     - Przestań  -  rzekł  Wiktor krzywiNoc się.  -  Irmie  jest tam dobrze.
Lepiej niż na najlepszej pensji. JedŸ i sama się przekonaj.
     -  Ordynarna,  bezduszna,  egoistyczna  œwinia  -  oœwiadczyła  Lola  i
odłożyła słuchawkę. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrócił
do stołu.
     -  Niech pan posłucha, Golem  - powiedział. - Co  wy tam wyprawiacie  z
moimi dziećmi? Jeœli przygotowujecie sobie zmianę, to ja się nie zgadzam.
     - JakNo zmianę?
     - No, jakNo... Właœnie pytam pana - jakNo?
     - O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone.
     -  To  nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one
tam robiNo?
     - Kto?
     - Dzieci.
     - A czy one panu nie powiedziały?
     - Jak mi mogły cokolwiek powiedzieć, jeżeli ja jestem tu, a one tam?
     - One budujNo nowy œwiat - rzekł Golem.
     - A... Tak, to mi powiedziały. Ale  to przecież tylko tak, filozofia...
Znowu mnie  pan  okłamuje,  Golem  !  Jaki  może  być nowy  œwiat za  drutem
kolczastym? Nowy  œwiat  pod  komendNo generała  Pferda!  A jeżeli  one  się
zarażNo?
     - Czym? - zapytał Golem.
     - ChorobNo okularniczNo, oczywiœcie!
     -  Po  raz  szósty  powtarzam  panu,  że  choroby  genetyczne  nie  sNo
zaraŸliwe!
     - Szósty, szósty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to  w
ogóle takiego  ta  choroba okularnicza?  Co  przy  niej  boli?  Może  to też
tajemnica?
     - Nie, to było wszędzie publikowane.
     -  No  to  niech  pan  opowie  -  zaproponował  Wiktor.  -  Tylko   bez
terminologii.
     -  W  pierwszym  okresie  -  zmiany  na   skórze.  Pryszcze,  pęcherze,
szczególnie na rękach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody...
     - Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogóle jest ważne?
     - W jakim sensie?
     - Dla istoty rzeczy.
     - Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myœlałem, że to interesujNoce.
     - Ja chcę zrozumieć istotę! - oœwiadczył Wiktor dociekliwie.
     - Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos.
     - Dlaczego?
     - Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany...
     - To jeszcze nie powód - rzekł Wiktor.
     - A po drugie dlatego, że tego w ogóle nie da się wytłumaczyć.
     - Tak nigdy nie jest  - oœwiadczył Wiktor. - Pan mi  po prostu nie chce
powiedzieć.  Ale   nie  mam  żalu.  Tajemnica  służbowa,  rozpowszechnianie,
trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali...  Bóg  z  panem. Tylko nie
rozumiem, dlaczego dziecko ma budować nowy œwiat w leprozorium. Czy nie było
innego miejsca?
     -  Nie było -  odparł  Golem.  - W leprozorium mieszkajNo architekci. I
kierownicy robót.
     - Z  automatami -  stwierdził  Wiktor.  - Widziałem.  Nic nie rozumiem.
Któryœ z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor.
     - Oczywiœcie, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo.
     - A być może kłamiecie  obydwaj. Ale ja wierzę wam obu, dlatego, że coœ
w  was  jest...  Niech  pan  mi  tylko powie, Golem,  czego  oni  chcNo? Ale
uczciwie.
     - Szczęœcia - powiedział Golem.
     - Dla kogo? Dla siebie?
     - Nie tylko.
     - A czyim kosztem?
     - Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem
trawy, kosztem obłoków, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd.
     - Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor.
     - No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej.
     - Dlaczego? My też...
     - Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawę, rozpraszamy obłoki, spiętrzamy
wodę... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia.
     - Nie rozumiem - odrzekł Wiktor.
     - Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale się domyœlam.
     - A czy jest ktoœ, kto rozumie?
     -  Nie  wiem. Raczej  wNotpię. Być może dzieci... Ale  nawet one jeżeli
rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu.
     Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny.  Palce się  nie słuchały. Położył
banjo na stole.
     -  Golem  - rzekł.  -  Jest pan  komunistNo. Co  u  diabła  robi pan  w
leprozorium?  Dlaczego pan nie jest  na barykadzie? Dlaczego nie  na  wiecu?
Moskwa nie będzie z pana zadowolona.
     - Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem.
     - Jaki tam z pana architekt, jeœli  pan  ni cholery nie  rozumie?  I  w
ogóle  niech  mi  pan przestanie robić wodę z mózgu.  Przez  godzinę  bijemy
pianę, a co mi pan powiedział? Pije pan mój dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd,
Golem. I do tego kłamie pan jak najęty.
     - Że jak  najęty,  to  przesada -  odpowiedział  Golem.  - Chociaż  nie
powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodów.
     - Niech pan mi odda szklankę - zażNodał Wiktor. -  Już pan się napił  -
nalał sobie  z butelki  i wypił.  -  Diabli pana  wiedzNo, Golem.  Po co  to
wszystko? Dlaczego pan  kręci?  Jeœli może  pan  opowiedzieć,  to  niech pan
opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynać?
     -  Wyjaœnienie  jest bardzo  proste  -  oznajmił  niefrasobliwie  Golem
wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A
wszyscy prorocy  sNo w takiej samej sytuacji  - i dużo  wiedzNo, i chcieliby
opowiedzieć,  podzielić się informacjNo w miłym towarzystwie, pochwalić się,
żeby  przydać  sobie  powagi.  Ale kiedy  zaczynajNo opowiadać, pojawia  się
dziwne uczucie niewygody,  niezręcznoœci... Więc zaczynajNo wibrować tak jak
Pan Bóg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.
     -  Jak  pan sobie życzy - powiedział Wiktor.  - Pojadę do leprozorium i
wszystkiego dowiem się bez pana. No, proszę mi coœ podpowiedzieć...
     Obserwował z ciekawoœciNo  jak traci władzę w rękach i nogach i myœlał,
że dobrze byłoby wypić jeszcze jednNo szklankę do kompletu, uwalić się spać,
a potem  obudzić się i  pojechać do Diany. Wszystko  właœciwie zapowiada się
nie najgorzej. W ogóle  nie  jest najgorzej. Wyobraził  sobie,  jak zaœpiewa
Dianie  o  łodzi  podwodnej i zrobiło  mu  się zupełnie dobrze. WziNoł mokre
wiosło, które leżało  na  rufie, odepchnNoł się  od brzegu i  łódkNo od razu
zakołysało.  Nie było  żadnego  deszczu, czerwono  zachodziło  słońce,  więc
popłynNoł  prosto ku słońcu, a wiosła odskakiwały od grzbietów fal. Opaœć by
na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoœ głupio, dlatego, że  nad uchem
leniwie buczał głos Golenia:
     - .. .Oni  sNo bardzo młodzi,  wszystko przed nimi,  a przed nami tylko
oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechœwiat, ale nie będzie to rumiany
- , umięœniony atleta, i oczywiœcie człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale
najpierw przemieni  siebie.  Natura nie oszukuje,  dotrzyma swoich obietnic,
ale nie tak jak myœleliœmy, i często nie tak jak byœmy chcieli.
     Zurtzmansor, który  siedział na dziobie łodzi, odwrócił głowę, a  wtedy
okazało się, że w ogóle nie ma twarzy, twarz trzymał w ręku i twarz patrzyła
na  Wiktora - sympatyczna  twarz,  uczciwa, ale  robiło się niedobrze na jej
widok, a Golem się nie odczepiał, wciNoż buczał...
     - Niech  pan się kładzie spać - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc się  na
dnie łodzi. Wręgi  wciskały mu się w boki, było bardzo niewygodnie, ale  tak
okropnie chciało mu się spać. - Niech pan się kładzie spać, Golem...
     Kiedy się obudził, stwierdził,  że leży w łóżku. Było ciemno, a w szyby
bębnił  drobny  deszcz.  Wiktor z trudem  wyciNognNoł rękę  w  stronę nocnej
lampki, ale palce trafiły  na zimnNo,  gładkNo œcianę.  Dziwne,  pomyœlał. A
gdzie  Diana?  Czyżby  nie był  w sanatorium? Spróbował  oblizać wargi,  ale
gruby, chropawy język nie usłuchał go.  Strasznie chciało mu się  palić, ale
palić nie wolno było w  żadnym wypadku... Aha, właœciwie to chce mi się pić.
"Diana!" -  zawołał. Prawda, to  nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po
prawej, a  tu  po prawej œciana... Ależ to mój pokój w hotelu! - pomyœlał  z
entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w  samej bieliŸnie. Jakoœ
nie pamiętam,  żebym się rozbierał,  pomyœlał. Ktoœ  mnie rozebrał. Chociaż,
może  jednak rozebrałem się sam. Jeœli  mam  buty, to rozbierałem się sam...
potarł nogNo o  nogę.  Aha, jestem  bosy. O do diabła, ręce  swędzNo, jakieœ
bNoble, zapluskwiony hotel. Wyprowadzę się. A dokNod płynNołem łódkNo?... A,
to ten Pawor napuœcił  pluskiew... Nagle przypomniał sobie  Pawora i usiadł,
zemdliło  go  i  znowu  położył się  na  wznak.  Jednak  dawno się  tak  nie
uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił
się i  zaczNoł drapać się w  lewNo rękę. Co teraz jest - rano, czy  wieczór?
Zapewne rano... A może wieczór? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognęliœmy z
Golemem całNo butelkę. Dżinu bez wody. A przedtem pół butelki z tym wysokim.
A przedtem  jeszcze gdzieœ piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no,  a
co  teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstać, napić  się i te de...
Nie, pomyœlał uparcie. Najpierw muszę się w tym wszystkim zorientować.
     Coœ  mi Golem ciekawego opowiadał, myœlał,  że jestem pijany i nic  nie
rozumiem,  więc można mówić ze mnNo otwarcie.  ZresztNo, rzeczywiœcie  byłem
pijany, ale  o ile pamiętam,  wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wœciekle
potarł tylnNo stronę dłoni o wełniany koc. NadchodzNo  ciężkie czasy... Nie,
to Pawor. .. Aha, oto i Golem  - oni majNo wszystko przed sobNo, a  my  mamy
przed  sobNo tylko  ich. I  choroba genetyczna... A  co, zupełnie możliwe. W
końcu  kiedyœ  to  się  musiało wydarzyć. Być  może  trwa  to  już od dawna.
WewnNotrz  gatunku  rodzi  się  nowy  gatunek,  a my  nazywamy  to  chorobNo
genetycznNo.  Stary  gatunek dla jednych warunków, nowy gatunek dla  innych.
Dawniej  były  potrzebne  silne mięœnie,  płodnoœć, wytrzymałoœć  na  mrozy,
agresywnoœć  i  jeżeli można tak  powiedzieć, zaradnoœć. Powiedzmy, że teraz
też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji.  Przy pewnej zaradnoœci
można zatłuc milion ludzi i nic szczególnie ważnego się nie stanie. To  jest
zupełnie  pewne  i  wielokrotnie wypróbowane. Ktoœ  powiedział, że  gdyby  z
historii usunNoć  kilkudziesięciu, no dobrze, niech  będzie, kilkuset ludzi,
to momentalnie  okazalibyœmy  się w wieku  kamienia łupanego.  A nawet kilka
tysięcy... Co to za ludzie? To, mój drogi zupełnie inni ludzie.
     Całkiem możliwe,  że Newton, Einstein, Arystoteles -  to mutanci. Rzecz
jasna œrodowisko było niezbyt sprzyjajNoce  i  niewykluczone, że masa takich
mutantów zginęła, nie zdNożywszy się ujawnić, jak ten chłopiec z opowiadania
†apka.  Oczywiœcie,  byli niezwykłymi ludŸmi - nie byli zaradni,  nie  mieli
normalnych ludzkich potrzeb...  Albo  może tylko  tak  się wydaje? Po prostu
duchowo  byli tak  nadnaturalnie  rozwinięci,  że  cała  reszta zostawała  w
cieniu. No, tu przesadziłeœ, powiedział. Einstein  mówił,  że najlepiej jest
być latarnikiem - to samo w sobie dobrze  brzmi... A  w ogóle ciekawe byłoby
wyobrazić sobie jak w naszych czasach rodzi się homo super. Fabuła ekstra...
Do diabła, jak strasznie swędzNo ręce... Gdyby tak  napisać  utopię w  duchu
Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie  wyobrazić takiego homo
super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki  i nóżki, impotent  - same
banały.  Ale właœciwie to  powinno  być coœ w  tym  rodzaju. W  każdym razie
przesunięcie potrzeb.  Wódka  niepotrzebna, jakieœ  szczególnie wyrafinowane
żarcie  również, żadnych  luksusów, zresztNo i  kobiety - o tyle o ile,  dla
większego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji  - dać
mu  oddzielny   gabinet,  biurko,  papier,  kupę   ksiNożek...  alejkę   dla
perypatetycznych rozmyœlań, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego
żadna  utopia  - zabiorNo  go  sobie  wojskowi,  oto  cała utopia.  StworzNo
utajniony  instytut,  zwiozNo  tam  tych  wszystkich  homo super,  postawiNo
wartownika i koniec...
     Wiktor wstał postękujNoc,  człapiNoc bosymi stopami po zimnej  podłodze
wszedł  do  łazienki,  odkręcił  kran i  z  rozkoszNo  napił  się  wody  nie
zapalajNoc œwiatła. Sama  myœl - żeby zapalić  œwiatło - była przerażajNoca.
Potem wrócił do łóżka i przez czas jakiœ  drapał się, przeklinajNoc pluskwy.
W  ogóle, dla  potrzeb  fabuły  wyglNoda  to nawet dobrze -  tajny instytut,
wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za
taniocha. Trudnoœć polega na tym, żeby  wyobrazić sobie  ich pracę, pomysły,
możliwoœci  -  gdzie mi tam... To w  ogóle niemożliwe.  Szympans nie potrafi
napisać  powieœci o ludziach. Jak ja mogę napisać powieœć o człowieku, który
nie ma żadnych potrzeb  poza  duchowymi? Oczywiœcie, coœ niecoœ  można sobie
wyobrazić.  Atmosferę.  Stan nieustannej twórczej ekstazy.  Poczucie własnej
wszechmocy, niezależnoœci... brak kompleksów, absolutny brak strachu... Tak,
żeby  napisać  takNo  ksiNożkę, trzeba  się nażreć LSD. W  ogóle emocjonalna
sfera homo super, z  punktu  widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak
patologia. Choroba... Życie - to choroba  materii, myœlenie - choroba życia.
Choroba okularnicza, pomyœlał.
     I nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu. A więc to o to mu szło!
- pomyœlał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... Więc
co z  tego wynika? Z tego  wynika, że oni już nie sNo ludŸmi. Zurtzmansor po
prostu  mydlił mi oczy.  To znaczy, że się  zaczęło... Nic się nie da ukryć,
pomyœlał z  satysfakcjNo. A  czegoœ takiego  tym  bardziej. Pójdę do Golema,
niech  nie udaje proroka. Zapewne  oni dużo  mu powiedzieli.. Do  diabła, to
przecież przyszłoœć, ta sama przyszłoœć, która zapuszcza swoje macki w serce
dnia  dzisiejszego!  Przed  nami sNo  tylko  oni... Ogarnęło go  gorNoczkowe
wzburzenie. Każda sekunda  była historyczna, i  szkoda że nie wiedział o tym
wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i  tydzień temu  każda  sekunda
też była historyczna...
     Zerwał  się z  łóżka, zapalił  œwiatło  i mrużNoc  oczy  przed blaskiem
bijNocym  w oczy,  zaczai  po omacku  szukać ubrania. Ubrania  nie było, ale
potem oczy przywykły do œwiatła, złapał  spodnie wiszNoce na poręczy łóżka i
nagle zobaczył  swojNo rękę. Ręka pokryta  była  czerwonNo wysypkNo i trupio
białymi  gruzełkami. Niektóre rozdrapane  gruzełki krwawiły. Na drugiej ręce
było to samo. Co  u  diabła, pomyœlał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co
to jest. Przypomniał  sobie -  zmiany  na skórze, wysypka, pęcherze, czasami
ropiejNoce  wrzody... RopiejNocych  wrzodów na razie nie było, ale oblał  go
zimny pot.  Upuœcił spodnie i  siadł na  łóżku. To  niemożliwe, pomyœlał. Ja
też.  Czyżby  ja  też?  Ostrożnie  pogładził  dłoniNo  gruzełkowatNo  skórę,
zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał się w siebie. DŸwięcznie i powoli
uderzało  serce, w uszach cienko dzwoniła krew,  głowa wydawała się ogromna,
pusta, nic nie bolało,  mózg nie był  już ciężki i wypchany  watNo. Głupcze,
pomyœlał uœmiechajNoc się. Co  chcesz zaobserwować? To musi być jak œmierć -
chwilę  temu byłeœ człowiekiem,  mignNoł  kwant czasu - i jesteœ już Bogiem,
ale  nie wiesz o  tym  i nigdy się nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie,  że
jest  głupcem, jak mędrzec - jeżeli rzeczywiœcie jest mędrcem - nie  wie, że
jest mNodry... Prawdopodobnie stało się to kiedy spałem. W każdym  razie  do
momentu,  w którym zasnNołem,  istota  mokrzaków pozostawała dla mnie  nader
mglista, ale teraz  widzę jaz  bezgranicznNo  jasnoœciNo i doszedłem do tego
wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy...
     Zaœmiał  się ze  szczęœcia,  stanNoł na podłodze,  przeciNognNoł się  i
podszedł do okna. Mój œwiat, pomyœlał, patrzNoc przez szybę zalanNo wodNo, i
szyba znikła, gdzieœ daleko w dole utonęło w deszczu  zamarłe  w przerażeniu
miasto  i ogromny, przemoknięty  kraj,  potem zaœ  wszystko przesunęło  się,
odpłynęło, pozostała tylko maleńka, błękitna kula z długim, błękitnym ogonem
i zobaczył  gigantycznNo soczewicę  galaktyki, martwNo i ukoœnie wiszNocNo w
migotliwej otchłani, strzępy œwietlistej materii, skręcone siłowymi polami i
bezdennNo  pustkę tam, gdzie nie  było  œwiatła,  więc  wyciNognNoł  rękę  i
zanurzył  jNo  w  pulchnym  białym  jNodrze, poczuł lekkie ciepło,  a  kiedy
zacisnNoł  dłoń, materia  przeszła przez palce  jak mydlana piana. Znowu się
rozeœmiał, prztyknNoł  w  nos  swoje  odbicie  w  szybie  i czule  pogłaskał
gruzełki na spuchniętej skórze.
     - Trzeba to koniecznie oblać! - powiedział głoœno.
     W  butelce zostało jeszcze trochę  dżinu, biedny stary Golem nie zdołał
wypić wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że
jego  przepowiednie  sNo   nieprawdziwe,  ale  dlatego,  że  jest   zaledwie
gadajNocNo  marionetkNo. Zawsze  będę  cię  lubił,  Golem, pomyœlał  Wiktor,
jesteœ wspaniałym człowiekiem, jesteœ mNodry - ale jesteœ tylko człowiekiem.
Wlał resztkę do szklanki  i wprawnym  ruchem wlał alkohol do  gardła - nawet
jeszcze nie zdNożył go przełknNoć, kiedy  pobiegł do  łazienki. Zwymiotował.
Do  diabła, pomyœlał. Co za paskudztwo.  W lustrze zobaczył  swojNo twarz  -
wymiętNo,  jakby  nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych
oczach. No i koniec, pomyœlał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek.
Nie będziesz już więcej pil, nie będziesz  ryczał piosenek, nie będziesz się
œmiał  z  głupstw, nie  będziesz  opowiadać  wesołych bredni  sztywniejNocym
językiem, nie będziesz  się bić, awanturować, szaleć, straszyć przechodniów,
zadzierać z policjNo, kłócić z  panem prezydentem, wpadać do nocnych barów z
hałaœliwNo watahNo młodych wielbicieli... Wrócił do łóżka.  Nie  miał ochoty
na papierosa.  Na  nic nie miał ochoty,  od  wszystkiego mdliło, posmutniał.
Poczucie  utraty,  najpierw   słabe,  ledwie  dostrzegalne,  jak  dotknięcie
pajęczyny, rozrastało się, posępne rzędy  drutu kolczastego rozciNogały  się
między  nim a  tym œwiatem, który  tak kochał.  Za wszystko  trzeba  płacić,
myœlał, nic nie dostaje  się  za  darmo, i im więcej otrzymałeœ, tym  więcej
trzeba zapłacić,  za nowe życie  trzeba zapłacić  starym życiem...  Wœciekle
drapał ręce, aż do krwi i nawet nie czuł tego.
     Diana  weszła bez pukania, zrzuciła  płaszcz,  stanęła przed  Wiktorem,
uœmiechnięta, uwodzicielska i uniosła ręce poprawiajNoc włosy.
     - Zmarzłam - powiedziała. - Można się tu ogrzać?
     - Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co mówi.
     Diana zgasiła  œwiatło,  teraz  jej nie  widział, tylko  słyszał  klucz
przekręcany  w  zamku,  trzask  rozpinanych  zatrzasków, szelest  ubrania  i
pantofle  spadajNoce na podłogę, a potem Diana znalazła  się blisko, ciepła,
gładka, pachnNoca, on zaœ wciNoż myœlał, że teraz wszystko się skończyło - i
tylko  wieczny  deszcz,  ponure  domy z  dachami jak sito,  obcy, nieznajomi
ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i
oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rękawiczki, zdejmujNo  twarze, odkładajNo je
do specjalnych szafek, ich ręce sNo  pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek,
przerażenie,  samotnoœć...  Diana  przytuliła  się  do  niego  i  objNoł jNo
automatycznym gestem.  Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już
nie mógł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne.
     - Co  z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo  wypiłeœ?
Ostrożnie  zdjNoł  jej   ręce   ze  swojej  szyi.   Ogarnęło  go  ostateczne
przerażenie.
     - Poczekaj - rzekł. - Poczekaj.
     Wstał,  wymacał  kontakt,  zapalił œwiatło, kilka  sekund stał do  niej
plecami, zanim zdecydował  się odwrócić, ale jednak się odwrócił. Nie, Diana
była przepiękna. Była  chyba piękniejsza niż zwykle, zawsze była piękniejsza
niż  zwykle, ale to było  jak  obraz. Budziło dumę z człowieka, zachwyt  nad
jego doskonałoœciNo, ale niczego więcej nie budziło. Diana patrzyła na niego
ze  zdziwieniem  unoszNoc brwi, ale  potem  widocznie przestraszyła  się, bo
usiadła nagle  i zobaczył,  że jej wargi  się  poruszajNo. Coœ  mówiła,  ale
Wiktor tego nie słyszał.
     - Poczekaj - powtórzył. - To niemożliwe. Poczekaj.
     Ubierał się z  gorNoczkowym poœpiechem  i wciNoż  powtarzał - poczekaj,
poczekaj, ale już myœlał nie o niej,  chodziło nie tylko o niNo.  Wybiegł na
korytarz, znalazł  się  przed  numerem Golema;  drzwi były zamknięte, nie od
razu  zorientował   się  co  teraz,  następnie  pędem  pobiegł   na  dół  do
restauracji. Nie chcę, powtarzał, nie chcę, ja o to nie prosiłem.
     Dzięki Bogu Golem był na swoim  zwykłym miejscu.  Siedział, odrzuciwszy
rękę za oparcie  fotela  i  oglNodał pod  œwiatło kieliszek z  koniakiem.  A
doktor R. Kwadryga  był czerwony, agresywny  i widzNoc  Wiktora  oznajmił na
całNo salę.
     - Te mokrzaki. Œcierwa. Precz.
     Wiktor opadł na swój fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku.
     - Golem - rzekł Wiktor. - Ja się zaraziłem.
     - Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie również.
     - Niech  się  pan napije koniaku, Wiktorze -  zaproponował Golem. - Nie
trzeba się tak denerwować.
     -  Niech pan idzie  do diabła  -  odparł  Wiktor patrzNoc  na  niego ze
zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robić?
     - Dobrze, dobrze  - odrzekł Golem. - Pomimo to niech się  pan napije. -
Uniósł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.
     - Golem -  powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie  rozumie. Janie
mogę.   Zachorowałem,  mówię  panu!  Zaraziłem  się!  To  nieuczciwe...  Nie
chciałem... Pan przecież mówił, że to nie jest zaraŸliwe...
     Przeraził się  na myœl, że mówi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie,
sNodzi,  że  Wiktor jest  pijany.  I wtedy podsunNoł Golemowi pod  nos swoje
ręce. Kieliszek przewrócił się, potoczył po obrusie i spadł na podłogę.
     Golem najpierw  cofnNoł się,  potem  spojrzał  uważniej, pochylił  się,
ujNoł  dłonie  Wiktora za  koniuszki palców i  zaczai  oglNodać rozdrapanNo,
gruzełowatNo skórę. Palce miał zimne i  twarde.  No,  to już  koniec, myœlał
Wiktor,  oto  pierwsze  badanie  lekarskie, potem będNo następne  badania  i
kłamliwe  obietnice,  że  jest jeszcze  nadzieja, uspokajajNoce mikstury,  a
potem przywyknie,  nie będzie już żadnych badań, zawiozNo go do leprozorium,
zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko będzie skończone.
     - Jadł pan poziomki? - zapytał Golem.
     - Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki.
     - Musiał pan zeżreć co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem.
     - Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc ręce. - Niech pan
coœ z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za póŸno. Dopiero się zaczęło...
     -  Niech pan  przestanie  wrzeszczeć.  To jest pokrzywka.  Alergia. Nie
wolno panu żreć truskawek w takich iloœciach.
     Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swój e ręce mamrotał: "Sam pan
mówił... pęcherze... wysypka..."
     -  Pęcherzy  można dostać  i  od pluskiew - pouczył go  Golem. - Ma pan
idiosynkrazję na pewne produkty. I wyobraŸnię  nieproporcjonalnNo do rozumu.
Jak większoœć pisarzy. Też mi mokrzak...
     Wiktor  poczuł, że  odżywa. Udało  się, stukało mu w głowie. Chyba  się
udało. Jeżeli się udało, to nie wiem co zrobię. Rzucę palenie...
     - Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uœmiechnNoł się.
     - Niech pan wypije  koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno pić
koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałoœnie.
     Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic!  Trochę  mdli,
ale to, należy  przypuszczać,  z  powodu  kaca. Zaraz przejdzie.  I wszystko
przeszło.
     -  Drogi  pisarzu  -  oznajmił Golem. -  Zęby zostać architektem,  same
bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo.
Wiktor  głęboko  i  swobodnie   westchnNoł,  wciNognNoł  w  płuca   znajome,
restauracyjne   powietrze,  poczuł   cudowny   zapach  dyma   z  papierosów,
marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego mięsa. Życie wróciło.
     - Przyjacielu - zwrócił się do kelnera. - Butelkę dżinu, sok z cytryn i
cztery  porcje minogów do dwieœcie szesnastego. Tylko  prędko!  Alkoholicy -
powiedział do  Golema i R. Kwadrygi. - SczeŸnijcie tu z kretesem, a ja pójdę
do Diany! - był gotów ich ucałować.
     Golem  odezwał  się, nie zwracajNoc się  do nikogo:  / - Biedne, piękne
kaczNotko!
     Przez chwilę Wiktor poczuł żal. Wypłynęło i znikło  wspomnienie jakichœ
ogromnych, utraconych możliwoœci. Ale  tylko się rozeœmiał, odepchnNoł fotel
i ruszył do wyjœcia.

     *

     Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany.
Przypięto mu medal "Wiktoria", wręczono miesięczny żołd  i tekturowe pudełko
z  upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego  sznapsa, dwie puszki
strasburskiego pasztetu, dwa  pęta  wędzonej  kiełbasy i  również  zdobyczne
jedwabne  gacie  w  celu  zorganizowania  życia rodzinnego.  Powróciwszy  do
stolicy  porucznik nie zwiesza nosa na kwintę.  Jest  dobrym  mechanikiem, w
każdej chwili przyjmNo go do  pracy  w warsztatach przy uniwersytecie, skNod
zaciNognNoł się na  ochotnika, ale porucznik się nie œpieszy - odnawia stare
znajomoœci,  nawiNozuje  nowe.   a  w  przerwach  popija  œwiństwo  odebrane
nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejœ prywatce poznaje dziewczynę,
której  na  imię  Nora,  bardzo podobnNo  do  Diany.  Opis prywatki: zrypane
przedwojenne  płyty,  oczyszczany  domowym  sposobem denaturat,  amerykańska
mielonka, jedwabne bluzki  na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie
możliwe  sposoby.  Porucznik  dzwoniNoc   medalami,  błyskawicznie  rozpędza
rozmaitych cywilów  nieustannie  częstujNocych  Norę  gotowanNo marchewkNo i
rozpoczyna  oblężenie według  wszelkich prawideł sztuki. Nora  zachowuje się
dziwnie.  Z jednej strony najwyraŸniej jest  skłonna, ale  z drugiej  strony
daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeństwem. Jednakże
rozpalony  denaturatem  eks-porucznik  nie  chce  o  niczym wiedzieć.  Oboje
wychodzNo z  prywatki i  idNo  do  Nory.  Powojenna stolica nocNo: nieliczne
latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny,  niewykończony cyrk, w którym
gnije szeœć  tysięcy  -  jeńców pod strażNo  dwóch  inwalidów, w  absolutnie
ciemnym zaułku  kogoœ  grabiNo. Nora  mieszka  w bardzo starym, dwupiętrowym
domu,  schody  zapaskudzone,  na  jednych drzwiach napis kredNo  "tu mieszka
niemiecka  dziwka". W zawalonym różnymi  gratami długim korytarzu kryjNo się
po  kNotach smętne postacie. Nora szczękajNoc niezliczonymi kluczami otwiera
swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lœniNocNo skórNo. W przedpokoju ostrzega
raz jeszcze, ale B.  sNodzNoc,  że  chodzi  o  jakichœ bandziorów  odpowiada
tylko,  że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej
epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa.  Nora patrzy na porucznika jakby
z  żalem,  nie  na  długo  wychodzi  i  wraca  ubrana  w  najwyższym stopniu
zachęcajNoco. Okazuje się, że  majNo  do dyspozycji zaledwie pół godziny. Po
upływie pół godziny zadowolony  porucznik  wychodzi z nadziejNo na  następne
spotkanie. Na końcu korytarza już na niego czekajNo - dwie smętne postacie z
cienia. Nieprzyjemnie  uœmiechnięci  zagradzajNo drogę  i proponujNo, aby  z
nimi pogadał. Porucznik  bez zbędnych  słów  bierze się do  bicia i  osiNoga
zdumiewajNoco  łatwe  zwycięstwo. Zbici  z  nóg,  smętni ludzie  płaczNoc  i
chichoczNoc wyjaœniajNo porucznikowi  B. jego sytuację. Eks -  porucznik bił
swoich. Oni wszyscy  sNo teraz  swoi.  Nora  nie  jest  zwyczajnNo  ponętnNo
kobietNo, Nora  jest królowNo  stołecznych  pluskiew. Koniec teraz z  panem,
panie oficerze, spotkamy się w "Atakanie", wszyscy się tam spotykamy, każdej
nocy. Może pan iœć  do domu,  ale  kiedy już nie będzie pan  mógł wytrzymać,
proszę przyjœć, u nas otwarte do rana...
     Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok  fabryki
chemicznej  mieszka  wielodzietny  radca  tytularny  B. Celowo szczegółowy i
celowo  nudny opis sytuacji  bohatera:  trzy  pokoiki, kuchnia,  przedpokój,
mocno zużyta  żona,  pięcioro zielonkawych dzieci,  krzepka stara  teœciowa,
która przeprowadziła  się ze  wsi. Chemiczna fabryka œmierdzi, dniem i nocNo
stojNo  nad niNo słupy różnokolorowego dymu, od  jadowitego smrodu umierajNo
drzewa, żółknie trawa, a wœród much  zachodzNo  dzikie i niepojęte  mutacje.
Przez  kilka  lat radca tytularny prowadzi  walkę  o  poskromienie  fabryki:
gniewne  żNodania  pod  adresem  administracji, łzawe petycje do  wszystkich
instancji,  pogromowe  felietony  do  wszystkich   gazet,  bezowocne   próby
zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak  bastion.
Na wybrzeżu  przed fabrykNo  padajNo trupem  zatruci posterunkowi, zdychajNo
domowe zwierzęta, całe rodziny  porzucajNo mieszkania i  zostajNo bezdomnymi
włóczęgami, w gazetach ukazuje się nekrolog przedwczeœnie zmarłego dyrektora
fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po  kolei zaczynajNo chorować
na  astmę. Pewnego wieczora tytularny  radca  schodzi do piwnicy po drzewo i
znajduje tam zachowane jeszcze z czasów Ruchu Oporu ogromne zapasy pocisków.
Tej  samej nocy przenosi  to wszystko na  strych, otwiera  okienko w  połaci
dachu. Fabryka  leży  przed nim jak  na dłoni: w ostrym œwietle  reflektorów
biegajNo  robotnicy,   jeżdżNo  wagoniki,  płynNo  żółte   i  zielone  kłęby
jadowitego dymu. "Zabiję cię", szepcze radca tytularny i otwiera ogień. Tego
dnia nie idzie do pracy, następnego również. Nie je, nie œpi, siedzi w kucki
przed  œwietlikiem  i  strzela.  Od czasu  do czasu robi przerwę,  żeby mógł
ostygnNoć  miotacz  min.  Ogłuchł  od wystrzałów,  oœlepł od prochu i  dymu.
Czasem wydaje  mu się, że  chemiczny  smród słabnie i  wtedy  uœmiecha  się,
oblizuje wargi  i  szepcze: "zabiję  cię".  Potem pada bez  sił i zasypia, a
kiedy  się  budzi, widzi, że amunicja  się  skończyła,  zostały jeszcze trzy
pociski.  Wystrzeliwuje  je  i wyglNoda  przez okno.  Ogromny teren  fabryki
pokryty jest lejami, okna ziejNo  wybitymi szybami, na bokach  gigantycznych
gazociNogów    ciemniejNo   wgniecenia,    dziedziniec   jest   poprzecinany
skomplikowanym  systemem  okopów,  okopami krótkimi  zygzakami  przebiegajNo
robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarów osłonięci sNo
arkuszami blachy, a  kiedy wiatr zwiewa  kłęby jadowitego dymu,  na ceglanym
murze budynku administracji fabryki widać œwieży napis:
     UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...
     Wiktor  odczytał  ostatniNo  stronę,   zapalił  i  spojrzał  na  kartkę
wkręconNo  w  maszynę.  Było na niej tylko  półtorej  linijki: WychodzNoc  z
redakcji, dziennikarz B. w  pierwszej  chwili  chciał wziNoć  taksówkę,  ale
rozmyœlił  się i skręcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie  wiedział, co
się potem stało z  dziennikarzem B.,  ale  nie  mógł już  dłużej  pisać.  Na
zegarku  była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i  otworzył okno.  Na  ulicy
panowały  ciemnoœci  i  w  tej  czerni  połyskiwał  deszcz.  Wiktor  dopalił
papierosa przy oknie, -  wyrzucił niedopałek  w  mokrNo  noc i zadzwonił  do
recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziœ  dzień
tygodnia. Nieznajomy głos  po krótkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy
noc  z piNotku na  sobotę.  Wiktor  zamrugał  oczami,  odłożył  słuchawkę  i
zdecydowanym ruchem wyrwał kartkę z maszyny.  Starczy. Dwie doby  pod rzNod,
nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc,  z nikim nie rozmawiajNoc, przy
wyłNoczonym telefonie,  nie  odzywajNoc  się  na  pukanie,  bez  Diany,  bez
alkoholu, zdaje się, że nawet  bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc
się na  łóżko,  żeby  zobaczyć we  œnie królowNo pluskiew,  która  siedzi na
framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na
peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadać". Nic mu nie będzie.  A
ja  na  razie coœ  przegryzę,  zasłużyłem sobie, jak  Boga kocham...  Wiktor
zdjNoł  maszynę,  schował do  szuflady maszynopis, przeszukał  pusty  barek.
Potem gryzł  czerstwNo  bułkę  z  dżemem,  robił  sobie gorzkie  wyrzuty, że
wczoraj, by uniknNoć pokusy,  wylał do umywalki pół butelki brandy i cieszył
się, że  cykl "Za  kulisami  wielkiego  miasta",  pomimo wszystko  udało się
zaczNoć, i to zaczNoć całkiem  nieŸle, a szczerze  mówiNoc œwietnie. Chociaż
prawdopodobnie  trzeba   będzie  wszystko  przepisać  na  nowo.  To  dziwne,
pomyœlał, dlaczego  te opowiada - , niNo  piszę właœnie teraz?  Dlaczego nie
rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyœliłem?  Teraz powinienem pisać o
przygłupie, który wyobraził sobie, że jest supermenem, właœnie tak. Przecież
od tego zaczynałem.  ZresztNo  zdarza mi się to nie pierwszy  raz. Ale gdyby
tak  się  zastanowić  i  dobrze poszukać w  pamięci,  to tak  bywa zawsze. I
właœnie dlatego nie sposób jest pisać na zamówienie. Zaczynasz pisać powieœć
o młodzieńczych latach  pana prezydenta, a wychodzi o  bezludnej  wyspie, na
której żyjNo  dziwaczne małpy, które żywiNo się  nie bananami, tylko myœlami
rozbitków... No,  tu powiedzmy skojarzenie leży na  powierzchni. E  tam, tak
jest zawsze. Trzeba  tylko  dobrze poszukać,  ale  komu się chce  szukać  po
dwudniowym poœcie. Zejdę sobie teraz na dół,  recepcjonista zawsze ma jakNoœ
flaszkę. Tylko zjem i zaraz zejdę...
     Wiktor drgnNoł  i przestał jeœć. Z  czarnej pustki  za  oknem  doleciał
poprzez plusk deszczu dŸwięk jakby uderzenia  młotkiem po desce. StrzelajNo,
ze zdziwieniem pomyœlał Wiktor. Czas jakiœ wsłuchiwał się z napięciem.
     ... No dobrze, a co autor chciał powiedzieć przez swoje utwory? W jakim
celu wskrzesił ciężkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały
się pluskwy i  lekkomyœlne kobiety? Być może autor chciał ukazać bohaterstwo
i wytrwałoœć  stolicy, która  pod przewodem jego magnificencji... Ten  numer
nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuœcimy! Cały œwiat  wie, że w rezultacie
osobistej  decyzji  pana prezydenta,  na  właœcicieli  zakładów  chemicznych
zanieczyszczajNocych  powietrze,  w  samej  tylko   stolicy   nałożono  kary
pieniężne w  wysokoœci...  Że dzięki  osobistej i  nieustannej  trosce  pana
prezydenta, ponad sto tysięcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na  obozy
letnie... że zgodnie z dekretem  o rangach,  urzędnicy  poniżej radców dworu
nie maj No. prawa zbierać podpisów pod petycjami...
     W tym  momencie zgasło  œwiatło.  "Ehe!" - powiedział Wiktor na  głos i
lampa zapaliła  się  znowu, ale  na pół mocy.  "A to co znowu?" - powiedział
Wiktor,  ale  jaœniej  się  od  tego  nie zrobiło.  Wiktor  odczekał chwilę,
następnie zadzwonił  do recepcji. Nikt się nie odezwał.  Można  zadzwonić do
elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleŸć ksiNożkę  telefonicznNo, ale gdzie
jej  szukać,  i  tak najwyższy  czas  iœć spać. - Tylko  najpierw trzeba się
napić. Wiktor  wstał  i nagle  usłyszał jakiœ  szelest.  Ktoœ  przesuwał  po
drzwiach rękami.  Potem  zaczNoł się pchać  na  drzwi. "Kto  tam?" - zapytał
Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychać jak coœ się pcha  i sapie.
Wiktora ogarnęła groza. Oœwietlone  czerwonawym œwiatłem œciany wydawały się
obce  i niezwykłe, w kNotach gęstniało zbyt wiele cienia,  za  drzwiami  zaœ
krzNotał się jakiœ ogromny stwór, tępy i  bezmyœlny.  Czym by go załatwić? -
pomyœlał  rozglNodajNoc  się  Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoœ odezwał się
ochrypłym szeptem "Baniew,  ej  Baniew - jesteœ  tam?"  Idiota  - powiedział
Wiktor  półgłosem, wyszedł  do przedpokoju  i  przekręcił klucz.  Do  numeru
wtoczył  się  R.  Kwadryga.  Był  w  szlafroku,  włosy  miał  zmierzwione  i
rozbiegane oczy.
     - Bogu dzięki, chociaż ty jesteœ na  miejscu - rzekł na  wstępie.  -  O
mało nie  zwariowałem  ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba  stNod  wiać...
ChodŸmy,  co?  ChodŸmy  stNod,  Baniew...  -  złapał Wiktora  za  koszulę  i
pociNognNoł do korytarza. - ChodŸmy, dłużej już nie można...
     - Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc się. -  IdŸ spać ramolu.  Jest
trzecia w nocy.
     Ale R. Kwadryga znowu zręcznie złapał go za koszulę i Wiktor stwierdził
ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest  absolutnie  trzeŸwy, nawet  nie
czuć go alkoholem.
     -  Nie wolno  spać  -  oznajmił  Kwadryga.  -  Trzeba  uciekać  z  tego
przeklętego domu. Widzisz, co ze œwiatłem? My tu zginiemy.... W ogóle trzeba
uciekać z miasta. Mam  wwilli samochód.  ChodŸmy. Ja bym wyjechał sam, tylko
boję się wyjœć.
     - Poczekaj,  nie szarp mnie  - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokój
się.
     WciNognNoł  Kwadrygę  do pokoju, posadził w  fotelu,  a sam  poszedł do
łazienki po szklankę  wody. Kwadryga natychmiast  poderwał się i pobiegł  za
nim.
     - Jesteœmy  tu  sami,  nikt nie  został - powiedział. - Golema  nie ma,
portiera  nie  ma, dyrektora też... Wiktor  odkręcił kran. W  rurach zawyło,
wyleciało kilka kropli.
     - Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? ChodŸmy, mam całNo
butelkę, Tylko szybko. I razem.
     Wiktor  potrzNosnNoł  kranem. Wyleciało  jeszcze kilka kropli  i  wycie
ustało.
     - O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. -  Wojna? Kwadryga machnNoł
rękNo.
     - Jaka tam wojna... Trzeba wiać, póki nie jest za póŸno, aon - wojna...
     - Po co wiać?
     - Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyńsko zachichotał.
     Wiktor  odsunNoł go  łokciem,  wyszedł  z  numeru  i zbiegł na  dół  do
recepcji. Kwadryga dreptał za nim.
     -  Posłuchaj -  mamrotał.  -  Lepiej tylnym wyjœciem... Żeby tylko  się
wydostać...  mam  samochód.  Zatankowany, załadowany... Jak  bym przeczuł...
Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wódki...
     W korytarzu słabo jak  czerwone  karły  œwieciły  ample, na  schodach w
ogóle nie  było œwiatła, w hallu  również,  tylko  nad  kontuarem tliła  się
żarówka. Tam siedział ktoœ, ale nie był to recepcjonista.
     - ChodŸmy,  chodŸmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora
do wyjœcia. - Nie trzeba tam iœć, tam niedobrze...
     Wiktor wyrwał się i podszedł do kontuaru.
     -  Co to  za  skandal...  -  zaczai i  umilkł.  Za  kontuarem  siedział
Zurtzmansor.
     Zurtzmansor siedział  na  miejscu  recepcjonisty i szybko  pisał  coœ w
brulionie.
     -  Baniew  -  oznajmił  nie  podnoszNoc  głowy.  -  No  i  wszystko się
skończyło, Baniew. Pożegnajmy się. I niech pan pamięta Q naszej rozmowie.
     -  Nie mam  zamiaru  wyjeżdżać  -  zaprotestował  Wiktor.  Głos mu  się
załamał. - Zamierzam dowiedzieć  się, co jest ze  œwiatłem i wodNo. To wasza
robota?
     Zurtzmansor uniósł żółtNo twarz.
     - Nie  - powiedział.  -  My już nic nie  robimy.  Musimy się  pożegnać,
Baniew  -  wyciNognNoł  nad  kontuarem  dłoń  w  czarnej  rękawiczce. Wiktor
machinalnie  ujNoł tę dłoń, poczuł uœcisk i odpowiedział uœciskiem. -  Takie
jest  życie  - powiedział  Zurtzmansor.  - Tworzysz przyszłoœć,  ale nie dla
siebie. Pan  z pewnoœciNo  już to zrozumiał.  Albo niebawem  zrozumie.  Pana
dotyczy to w większym stopniu niż nas. Żegnam.
     KiwnNoł głowNo i znowu zabrał się do pisania.
     - ChodŸmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga.
     - Nic nie rozumiem - głoœno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu się
dzieje?
     Nie  życzył sobie, żeby w hallu  panowała cisza.  Nie życzył sobie  być
człowiekiem postronnym. Nie on tu jest  postronny i właœciwie z jakiej racji
Zurtzmansor siedzi o trzeciej w  nocy  za kontuarem recepcjonisty.  Mnie nie
uda się  .wam zastraszyć,  ja nie jestem  Kwadryga... Ale  Zurtzmansor  rjie
usłyszał, albo nie chciał usłyszeć. Wówczas  Wiktor demonstracyjnie wzruszył
ramionami, odwrócił się i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł.
     W  sali słabo œwieciły  stojNoce  lampy, słabo œwiecił żyrandol,  słabo
œwieciły kinkiety  na  œcianach i  sala  była  przepełniona.  Przy stolikach
siedziały  mokrzaki.  Wszyscy byli  identyczni,  tylko  siedzieli w  różnych
pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze  inni, i było ich bardzo wielu,
nieruchomo patrzyli  przed siebie niczym skamieliny. Jaœniały  łyse czaszki,
pachniało wilgociNo i lekarstwami.  Okna były otwarte, na podłodze ciemniały
kałuże. Nie było słychać żadnego dŸwięku, tylko za oknem pluskała woda.
     Potem  przed Wiktorem pojawił się  Golem  - zatroskany, spięty i bardzo
stary.
     - Dlaczego pan  tu  jeszcze jest? -  zapytał półgłosem. - Proszę  stNod
wyjœć, tu panu nie wolno być.
     - Co to znaczy  -  nie wolno? - odpowiedział  pytaniem Wiktor, ponownie
rozdrażniony. - Ja chcę się napić.
     - Ciszej - powiedział - Golem. - Myœlałem, że pan już wyjechał. Pukałem
do pana. Gdzie pan chce teraz iœć?
     - Do swojego pokoju. Wezmę butelkę i pójdę do siebie.
     - Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem.
     Wiktor w milczeniu wskazał  palcem  na  bar,  gdzie matowo lœniły rzędy
butelek. Golem obejrzał się.
     - Nie - powiedział. - Niestety.
     - Chcę coœ wypić! - uparcie powtórzył Wiktor.
     Tak naprawdę nie miał ochoty  się  upierać.  Udawał  chojraka. Mokrzaki
patrzyły na  niego.  CzytajNocy  opuœcili  ksiNożki,  zastygli  w  bezruchu,
odwrócili głowy i tylko œpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu,
jakby zawieszonych w czerwonawym półmroku, patrzyły na Wiktora.
     - Niech  pan nie  wraca do numeru -  oznajmił Golem. - Proszę  wyjœć  z
hotelu.  Niech  pan idzie do  LoIi..  Albo  do  willi  doktora... Tylko chcę
wiedzieć, gdzie pan  będzie. Przyjadę  po pana.  Proszę posłuchać, Wiktorze,
niech  pan  się  nie stawia,  tylko słucha.  Teraz nie mam czasu  wyjaœniać,
zresztNo  byłoby  to  nie  na  miejscu. Szkoda,  że  nie  ma Diany,  ona  by
potwierdziła...
     - A gdzie jest Diana?
     Golem znowu się rozejrzał i spojrzał na zegarek.
     - O  czwartej...  Albo  o piNotej... będzie na stacji  benzynowej  przy
Słonecznej Bramie.
     - A gdzie jest teraz?
     - Teraz jest zajęta.
     - Tak - powiedział Wiktor  i również spojrzał na zegarek. - O czwartej,
albo  o piNotej przy  Słonecznej Bramie  -  miał  okropnNo ochotę  iœć sobie
stNod. To  było nie do zniesienia - stać tak skupiajNoc na sobie uwagę  tego
milczNocego zgromadzenia.
     - Być może o szóstej - rzekł Golem.
     - Przy Słonecznej Bramie... -  powtórzył Wiktor.  -  To tam gdzie  jest
willa naszego doktora.
     - Właœnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.
     -  Moim zdaniem, pan  po  prostu chce  mnie stNod  wyprosić -  oznajmił
Wiktor.
     - Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi
w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty się stNod wynieœć?
     - Mam ochotę się przespać -  niedbale odparł  Wiktor. - Dwie  noce  nie
spałem  - złapał  Golema za  guzik, wyprowadził  go do hallu. - Dobra, zaraz
sobie pójdę - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?
     - Tak - odpowiedział Golem.
     - Czy może zaczęliœcie powstanie?
     - Tak - powiedział Golem.
     - A może zaczęła się wojna?
     - Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech się pan stNod wynosi.
     - Dobrze  -  oznajmił  Wiktor. Odwrócił  się,  żeby  odejœć, ale  nagle
przystanNoł. - A Diana? - zapytał.
     - Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie również. Nikomu z nas nic
nie grozi. W każdym razie do godziny szóstej. Być może do siódmej.
     - Odpowiada pan  za Dianę - stwierdził Wiktor cicho.  Golem wyciNognNoł
chustkę do nosa i wytarł szyję.
     - Ja odpowiadam za wszystko - powiedział.
     - Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za Dianę.
     - Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak  rai pan obrzydł, piękne
kaczNotko.  Diana jest z  dziećmi. Dianie  absolutnie nic nie grozi. I niech
pan już sobie idzie. Mam dużo pracy.
     Wiktor  odwrócił  się i  poszedł  w kierunku schodów.  Zurtzmansora  za
kontuarem nie było, tylko żarówka tliła się nad brulionem oprawnym w ceratę.
     -  Baniew -  odezwał  się z  jakiegoœ ciemnego kNota R. Kwadryga. -  Ty
dokNod? Idziemy!
     - Przecież nie mogę łazić  po  deszczu w  kapciach! - odrzekł  gniewnie
Wiktor nie odwracajNoc głowy. Przepędzili,  myœlał. Wypędzili nas z  hotelu.
Być  może z ratusza też nas przepędzili. A może i z miasta... I co dalej?  W
swoim pokoju przebrał się szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstępował
go i plNotał się pod nogami.
     - Masz zamiar iœć w, szlafroku? - zapytał Wiktor.
     - On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.
     - IdŸ się ubierz, bałwanie.
     - Nie pójdę - kategorycznie odmówił Kwadryga.
     - ChodŸmy razem - zaproponował Wiktor.
     -  Nie.  Razem  też  nie  trzeba.  Ty się  nie bój,  ja  tak...  Jestem
przyzwyczajony...
     Kwadryga zachowywał się jak pudel domagajNocy się spaceru. Podskakiwał,
zaglNodał w oczy, głoœno dyszał, ciNognNoł za  ubranie, podbiegał do drzwi i
zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swój stary płaszcz
i zamyœlił się. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po
kieszeniach,  zamknNoł okno i  zgasił œwiatło. Następnie  zdał się  na łaskę
Kwadrygi.
     Doktor  honoris  causa  pochylił  głowę, pędem  powlókł go  korytarzem;
kuchennymi  schodami, obok ciemnej,  zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na
ulewny deszcz, w egipskie ciemnoœci i wybiegł w œlad za Wiktorem.
     - Wydostaliœmy się dzięki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy!
     Ale biegać nie umiał. Męczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że
trzeba  było właœciwie iœć po  omacku, trzymajNoc  się œcian.  Na  podstawie
œwiecNocych  na pół mocy ulicznych latarni i  sNoczNocego się  gdzieniegdzie
przez  zasłony  czerwonawego œwiatła  można  było odgadnNoć  zaledwie ogólny
kierunek.  Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie  były  całkiem
bezludne.  Gdzieœ   rozmawiano  półgłosem,  płakało  niemowlę,   parokrotnie
przejeżdżały ciężarówki,  jakaœ  furmanka  minęła  ich  z  hukiem  żelaznych
obręczy  na  kołach.  "Wszyscy  uciekajNo  -  mamrotał  Kwadryga. -  Wszyscy
uciekajNo. Tylko my się  wleczemy..."  Wiktor milczał. Pod  nogami chlupało,
pantofle przemokły, po  twarzy  spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał się
jak  kleszcz,  wszystko to  było głupie, w złym guœcie, trzeba było się wlec
przez  całe  miasto  i  nie  było   temu  końca.  Wiktor   wpadł  na  rynnę,
zachrzęœciło, Kwadryga puœcił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na  całe
miasto:  "Baniew!  Gdzie  jesteœ?".  Kiedy  tak   błNokali  się   w  mokrych
ciemnoœciach  szukajNoc jeden  drugiego,  nad  głowami  stuknęło  okienko  i
zduszony  głos   zainteresował  się:  "No  i  co  słychać?"  "Ciemno  jak  u
murzyna..." - odpowiedział Wiktor.  "Zgadza się! - z  entuzjazmem podchwycił
głos. - I wody  nie ma...  Dobrze,  że zdNożyliœmy  nałapać do balii" "A  co
będzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc Kwadrygę wyrywajNocego się naprzód.
Po chwili milczenia głos odparł:  "ZarzNodzNo ewakuację, nie inaczej... Ech,
życie!!"  i okienko  zatrzasnęło się. Powędrowali dalej.  Kwadrygu wczepiony
oburNocz w Wiktora  zaczai  niejasno opowiadać,  jak się przerażony obudził,
zszedł na dół i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciężarówkę,  po
omacku wyminęli jNo i wpadli na człowieka z jakimœ ładunkiem. Kwadryga znowu
wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wœciekłoœciNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym
tonem  zawiadomił go Kwadryga. - Prosto  w wNotrobę.  Pudłem". Chodniki były
zastawione  samochodami, lodówkami, kredensami,  całymi  dżunglami  roœlin w
doniczkach.  Kwadrygę  zarzuciło  i  trafił  do  otwartej  szafy  z lustrem,
następnie  wplNotał  się  w  rower. Wiktor powoli  wpadał w furię.  W jakimœ
miejscu  zatrzymano  ich i  zaœwiecono  w  oczy  latarkNo.  Błysnęły  mokre,
wojskowe hełmy i ordynarny głos  z  południowym akcentem  oznajmił:  "Patrol
wojskowy. Proszę q dokumenty". Kwadryga  rzecz jasna żadnych  dokumentów nie
miał,  więc  natychmiast  zaczNoł  wrzeszczeć,  że  jest  doktorem, że  jest
laureatem,  że  zna  osobiœcie...  Ordynarny  głos  powiedział  pogardliwie:
"Frajerzy.  Przepuœcić". Minęli plac  miejski.  Przed  komend policji  stały
stłoczone  samochody  z  zapalonymi  reflektorami. Bezmyœlnie  miotali  się.
mężczyŸni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmów,
rozlegały  się  dŸwięczne,  niewyraŸne komendy.  Widać  było, że  tu właœnie
znajduje się centrum paniki. Odbłyski reflektorów  jeszcze  przez czas jakiœ
oœwietlały drogę, następnie znowu zrobiło się ciemno.
     Kwadryga  już  nie  mamrotał,  tylko  spał  i  pojękiwał.  Kilkakrotnie
przewracał  się pociNogajNoc  za sobNo  Wiktora.  Utytłali się  jak  œwinie.
Wiktor  otępiał  doszczętnie,  już  więcej nie  przeklinał,  zasłona  apatii
spętała  mu mózg, trzeba było  iœć, iœć, dzisiaj iœć,  jutro  iœć,  odpychać
napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosić  Kwadrygę
za kołnierz namokłego szlafroka,  tylko nie  wolno było  się zatrzymać, i  w
żadnym  wypadku  nie  wolno było zawrócić.  Coœ mu się przypomniało,  coœ co
zdarzyło się  dawno -  haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne,  ale  wtedy była
łuna i  ludzka  kasza na  ulicach, w oddali zaœ trzaskało i łomotało, za nim
było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w
twarz  leciał  popiół i woń spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi  z
ogromnNo   flagNo   narodowNo  wyszedł   wysoki   pułkownik  we   wspaniałym
lejb-huzarskim  mundurze,  zdjNoł  czapkę  i  strzelił  sobie  w  łeb,  a my
oberwani, zakrwawieni,  wierni i  zdradzeni, również w huzarskich mundurach,
ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczęliœmy gwizdać, rechotać,
niektórzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli...
     - Ano, stój - szeptem powiedział ktoœ  w ciemnoœci i o pierœ oparło się
coœ bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniósł ręce.
     - Jak pan œmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora.
     - Cicho! - rozkazał głos.
     - Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga.
     -  Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - Poddaję się, poddaję -
rzekł w ciemnoœć, tam  skNod  pochodziła  lufa  automatu, i  skNod  dobiegał
ciężki oddech.
     - Będę strzelać! - uprzedził przestraszony głos.
     - Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież się poddajemy.  - W gardle, mu
zaschło.
     - No, rozbierać się! - polecił głos.
     - To znaczy, że co?
     - Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie...
     - Po co?
     - Szybko, szybko! - wysyczał głos.
     Wiktor dobrze się przypatrzył, opuœcił  ręce, odstNopił na  bok, złapał
za automat i zadarł lufę do góry. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł się, ale nie
wiadomo  dlaczego  nie wystrzelił. Obaj sapali z  wysiłkiem wyrywajNoc sobie
automat. "Baniew! Gdzie jesteœ?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc
z zapachu i  po  dotyku  człowiek z  automatem był  żołnierzem.  Czas  jakiœ
jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy.
     - Koniec -  oznajmił Wiktor przez  zęby. - Koniec.  Nie wyrywaj się, bo
jeszcze dostaniesz po mordzie.
     - Niech mnie pan puœci! - syczał żołnierz broniNoc się słabo.
     - Po co ci moje spodnie? Gadaj, coœ ty za jeden?
     Żołnierz tylko sapał.  "Wiktor!"  -  wrzeszczał  Kwadryga  już gdzieœ z
oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochód, na moment oœwietlił reflektorami
znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły.
     - Ee, ja przecież  ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na
ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał
broń.
     -  Więc po  co ci  moje  spodnie? -  zapytał  Wiktor. -  Dezerterujesz?
Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk...
     - No, dlaczego nic nie mówisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc.
     - Mnie teraz tak czy inaczej... -  wymamrotał. -  Tak  czy inaczej mnie
rozstrzelajNo.  Uciekłem z  posterunku.  Odszedłem,  porzuciłem  posterunek,
gdzie  się  teraz  podzieję.... Niech  mnie pan  puœci, co? Ja  przecież nie
chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje...
     Chlipał,  pociNogał  nosem i w ciemnoœci zapewne  wycierał nos  rękawem
munduru  -  żałosny jak  każdy dezerter,  przerażony jak wszyscy dezerterzy,
gotowy na wszystko.
     -  Dobra  - stwierdzi!  Wiktor.  - Pójdziesz z  nami.  Nie  wydamy cię.
Ubranie też się znajdzie. Idziemy, tylko się nie zgub.
     KierujNoc się na psie  wycie  znaleŸli Kwadrygę. Teraz na  szyi Wiktora
wisiał  automat,  za  lewNo  rękę  konwulsyjnie  trzymał  go   pochlipujNocy
żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga.  Zupełny obłęd. Można oczywiœcie
oddać  rozładowany  automat  temu  chłopcu i dać  smarkaczowi kopniaka. Nie,
jakoœ szkoda. I smarkacza szkoda,  i automatu, jeszcze się  może  przydać...
Myœmy  tu  się  naradzili  ze  społeczeństwem  i  przeważył  poglNod,  że na
rozbrojenie  jest jeszcze za wczeœnie.  Automat  może się  jeszcze przydać w
przyszłoœci...
     - Przestańcie obaj wyć - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy.
     Ucichli,  a  po  pięciu minutach,  kiedy  zaœwieciły  przed nimi matowe
œwiatła stacji benzynowej. Kwadryga  pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc
radoœnie: "Przyszliœmy, dzięki Bogu przyszliœmy..."
     Klucz  do furtki  Kwadryga  oczywiœcie  zapomniał  w  hotelu  razem  ze
spodniami. PieklNoc się przeleŸli przez płot, klnNoc błNokali się przez czas
jakiœ w  krzakach bzu,  omal  nie wpadli do fontanny,  wreszcie  trafili  do
wejœcia,  wyważyli drzwi i znaleŸli  się w hallu. PstryknNoł  kontakt i hali
rozjaœniło słabe, czerwone œwiatło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w
poszukiwaniu ręczników i suchego ubrania, żołnierz rozebrał się do bielizny,
zwinNoł  mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapę. Wtedy uspokoił się nieco i
przestał  pochlipywać.  Potem  wrócił  Kwadryga  i  wszyscy długo,  zaciekle
wycierali się ręcznikami i przebierali.
     W  hallu  panował  chaos.   Wszystko  było  poprzewracane,  rozrzucone,
zabłocone.  KsiNożki poniewierały  się  przemieszane  z  brudnymi  łachami i
zrolowanymi  obrazami.  Pod  nogami chrzęœciło szkło  i tubki z  zaschniętNo
farbNo,  telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stół zastawiony był
brudnymi naczyniami z cuchnNocymi  resztkami jedzenia. ZresztNo,  czego  tam
nie  było po  kNotach,  a  raczej  co tam było,  nie mógł  się zorientować w
ciemnoœciach. Zaduch w  domu był  taki, że Wiktor  nie wytrzymał  i otworzył
okno.
     Kwadryga zabrał się do robienia  porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu,
przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogę. Następnie wytarł blat
mokrym szlafrokiem,  pobiegł gdzieœ, przyniósł trzy  kryształowe  kieliszki,
zabytkowe   i  piękne   oraz   dwie  kwadratowe   butelki.   PopiskujNoc   z
niecierpliwoœci wyciNognNoł korki i napełnił pucharki.
     -  Na  zdrowie...  - wymamrotał  niewyraŸnie,  złapał  swój  kieliszek,
przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy.
     Wiktor ugniatajNoc  wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym
uœmiechem. Na  twarzy  Kwadrygi  pojawiło  się  nagle  nieopisane  zdumienie
przemieszane z zawodem.
     - I tu też... - powiedział z obrzydzeniem.
     - Co takiego? - zapytał Wiktor.
     - Woda - nieœmiało odezwał się żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.
     Wiktor  odpił ze swojego kieliszka.  Tak, to  była woda, czysta, zimna,
być może nawet destylowana.
     - Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał.
     Kwadryga  bez słowa złapał drugNo butelkę i wypił  łyk. Twarz wykrzywił
mu  grymas.  SplunNoł i powiedział: "O mój Boże!", pochylił się i na palcach
wyszedł  z  pokoju,  żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor  obejrzał etykietki na
butelkach  - rum, whisky.  Znowu  spróbował  -  woda.  Zapachniało normalnym
diabelstwem,  same z  siebie  zaskrzypiały gdzieœ  deski podłogi,  skóra  na
plecach œcierpła pod uważnym spojrzeniem czyichœ oczu. Żołnierzyk wciNognNoł
głowę w kołnierz  ogromnego swetra  R.  Kwadrygi  i głęboko wsunNoł  ręce  w
rękawy. Oczy miał okrNogłe i nie spuszczał  wzroku z Wiktora. Wiktor zapytał
ochryple:
     - No, czego się gapisz?
     - A pan czego? - szeptem spytał żołnierz.
     - Ja dla niczego, a ty po co wybałuszasz gały?
     - Ja tak, a pan... Jakoœ straszno.... Lepiej nie...
     Spokój, powiedział  do siebie Wiktor.  To  nic strasznego. To  przecież
homo super. Oni nie takie rzeczy potrafiNo.  Oni, bracie,  wszystko umiejNo.
Wodę  w  wino i  wino w  wodę. SiedzNo  sobie w restauracji i przemieniajNo.
NiszczNo epokę. Kamień węgielny. Abstynenci, ich mać...
     - Stchórzyłeœ? - zapytał żołnierza. - Gówniarz.
     - Bo to straszne! - powiedział  żołnierz ożywiajNoc się. - Panu to nic,
ale  ile ja się wycierpiałem... Stoisz w nocy na posterunku,  a on  wylatuje
zza drutów, spojrzy na ciebie z góry i dalej... Jeden  nasz kapral to  nawet
zrobił w portki... Kapitan  ciNogle mówił, przyzwyczaicie się, że służba, że
przysięga. Ni cholery nie można się przyzwyczaić. Niedawno jeden przyleciał,
usiadł na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy  ma  nie jak człowiek,
czerwone,  œwieca, siarkNo  od niego zalatuje... -  żołnierz  wyjNoł ręce  z
rękawów i przeżegnał się.
     Z  głębin willi wychynNoł  Kwadryga  wciNoż  tak  samo  pochylony  i na
palcach.
     -  Sama  woda  -  oznajmił.  -  Wiktor, wiejmy  stNod.  W  garażu  stoi
zatankowany samochód, siadamy i czeœć! No?
     - Bez paniki - odparł Wiktor.  - Zwiać zawsze zdNożymy. A zresztNo, jak
chcesz. Ja teraz nie pojadę, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabrać chłopaka.
     - Nie - stwierdził Kwadryga. - Bez ciebie nie pojadę.
     - W takim razie  przestań dygotać  i przynieœ coœ do  żarcia  - polecił
Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemienił się w kamień?
     Chleb  w   kamień  się  nie   przemienił.  Konserwy  również  pozostały
konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli,  a żołnierz  opowiadał,  ile  się
najadł strachu przez ostatnie  dwa dni, o latajNocych mokrzakach, o  inwazji
dżdżownic, o dzieciach, które w ciNogu dwóch dni stały się dorosłymi ludŸmi,
o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewiętnastoletnim chłopcu, który
ze  strachu  sam  się  postrzelił...  i  jeszcze  o  tym  jak  na  wartownię
przyniesiono obiad,  postawiono  na kuchni, żeby się  ogrzał, jak obiad stał
dwie  godziny na ogniu, w ogóle się nie zagrzał  i jedli zimny... A  dzisiaj
objNołem  wartę o ósmej wieczorem,  deszcz jak  z cebra, razem z gradem, nad
obozem pozaregulaminowe œwiatła, muzyka jakaœ  nieludzka i jakiœ głos wciNoż
mówi i mówi, mówi, mówi, a co mówi nie wiadomo, słowa nie można zrozumieć. A
potem ze stepu wyszły wirujNoce słupy i prosto  do obozu. Ledwie weszły, jak
otwarła się brama i wylatuje za bramę  pan kapitan na swoim samochodzie. Nie
zdNożyłem nawet stanNoć na  bacznoœć,  widzę tylko, że pan kapitan na tylnym
siedzeniu bez  czapki,  bez płaszcza -  bije  kierowcę po karku i wrzeszczy:
"Prędzej  sukinsynu. Prędzej!"  Coœ  mnie  œcisnęło w œrodku,  jakby mi ktoœ
powiedział  - uciekaj,  pryskaj stNod, bo  inaczej  zostanie z ciebie  mokra
plama.  No,  to zwiałem.  I  nie  drogNo,  tylko prosto, przez  step,  przez
wNowozy,  mato w moczarach  nie  ugrzNozłem, pelerynę  gdzieœ tam  zgubiłem,
wczoraj nowNo  pobrałem, ale trafiłem do  miasta, a w mieœcie patrole..  Raz
ledwie im  uciekłem, drugi raz  ledwie im uciekłem,  dotarłem tu  do  stacji
benzynowej, patrzę  - ludzie uciekajNo, cywilów puszczajNo  bez gadania, ale
naszych - figę, żNodajNo przepustek. No to się zdecydowałem.
     Opowiedziawszy  swojNo  historię,  żołnierz  zwinNoł  się  w  fotelu  i
natychmiast  zasnNoł. Męczeńsko  trzeŸwy Kwadryga znowu zaczai powtarzać, że
trzeba  uciekać  i  to natychmiast.  "Ten  tu na przykład -  mówi  w  kółko,
wskazujNoc  widelcem na œpiNocego żołnierza. -  Nawet ten  rozumie... Ale ty
jesteœ okropnie tępy, Baniew, tępy jak głNob. Że też  nie czujesz, ja mam po
prostu fizyczne uczucie, jak z  północy coœ mnie naciska.  ..  Uwierz mi....
wiem,  że mi nie wierzysz,  ale teraz  uwierz, przecież dawno  wam wszystkim
mówiłem - nie  wolno tu  siedzieć... Golem ci w głowie  zawrócił,  pijaczyna
nosaty... Zrozum, teraz  jeszcze  jest  wolna droga, wszyscy czekajNo aż się
rozwidni, potem wszystkie mosty będNo  zatłoczone tak jak w czterdziestym...
Jesteœ uparty jak kozioł, Baniew, zawsze taki byłeœ, jeszcze w gimnazjum..."
Wiktor kazał  mu iœć spać albo  wynosić  się do  diabła. Kwadryga nabzdyczył
się, dojadł konserwy i wlazł na kanapę owinNowszy się  w moherowy pled. Czas
jakiœ kręcił się, chrzNokał, mamrotał apokaliptyczne  przepowiednie, a potem
ucichł. Była godzina czwarta.
     O  czwartej  dziesięć   œwiatło  mignęło  i  zgasło  zupełnie.   Wiktor
wyciNognNoł  się  w  fotelu, przykrył  jakimiœ  suchymi szmatami i spokojnie
leżał  patrzNoc  w   ciemne   okno  i  nadsłuchujNoc.  Pojękiwał  przez  sen
żołnierzyk, pochrapywał umęczony doktor  honoris causa. Gdzieœ - zapewne  na
stacji benzynowej - ryczały  silniki,  niewyraŸnie  wykrzykiwały coœ  jakieœ
głosy. Wiktor  spróbował  zorientować się  w tym co się dzieje i  doszedł do
wniosku, że mokrzaki jednak pokłóciły się z generałem Pferdem, pogoniły go z
leprozorium, przeniosły swojNo rezydencję do  miasta i wyobrażajNo sobie, że
jeżeli umiejNo przemienić wino w wodę i  sprowadzać na ludzi upiorny strach,
to będNo umieli  przeciwstawić się  współczesnemu  wojsku... - co tam, nawet
współczesnej policji. Idioci. ZburzNo miasto i sami  zginNo, zostawiNo ludzi
bez dachu nad  głowNo. I dzieci... Dzieci zmarnujNo, dranie! I po co?  Czego
oni  chcNo?  Czyżby  znowu  walka o  władzę?  Ech  wy, homo  super! MNodrzy,
utalentowani... tacy sami dranie  jak  i my.  Jeszcze jeden nowy ład, a czym
ład nowszy tym gorszy  - to  dobrze wiadomo.  Irma... Diana... Poderwał się,
namacał  telefon, zdjNoł  słuchawkę.  Telefon milczał.  Znowu  czegoœ między
sobNo nie podzielili, a my, którzy nie  chcemy być ani z tymi ani z tamtymi,
chcemy tylko, żeby nas  zostawiono w spokoju, znowu  musimy  ruszać w drogę,
depczNoc  się  wzajemnie ratować się,  uciekać,  albo  co gorsza  - wybierać
czyjNoœ stronę niczego nie rozumiejNoc, nic  nie wiedzNoc, wierzyć na słowo,
nawet nie na słowo, ale diabli wiedzNo  na co... Strzelać do siebie, szarpać
zębami....
     Znane myœli płynNo  znanym  korytem.  Już  tysiNoce  razy tak myœlałem.
Przyuczeni jesteœmy. Przyuczeni od dziecka.  Albo hurra,  hurra, albo idŸcie
wszyscy do diabła, nikomu nie wierzę. Myœleć pan nie urnie, panie Baniew, ot
co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na  poczNotek próbuje pan go uproœcić. WiarNo,  albo
niewiarNo.   A  jeżeli   pan   już   wierzy,  to  do   utraty   zmysłów,  do
najwierniejszego szczenięcego skowytu. A jeœli pan nie wierzy to z luboœciNo
rzyga pan  zatrutNo  żółciNo  na wszystkie  ideały - i na fałszywe, i na  te
najprawdziwsze. Perry Mason mawiał - nie należy się bać dowodów rzeczowych -
trzeba się bać interpretacji. To samo z politykNo. Bandyci interpretujNo tak
jak  im  jest wygodnie,  a  my prostaczkowie  łykamy gotowNo  interpretację.
Dlatego,  że  nie umiemy,  nie możemy  i nie chcemy  sami  pomyœleć. A kiedy
prostaczek Baniew,  który nigdy  niczego  oprócz  politycznych bandziorów  w
życiu nie widział, próbuje  samodzielnej interpretacji, to  natychmiast daje
plamę, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu, myœlenia nikt go nie nauczył,
więc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprócz bandyckich interpretować
nie  jest  zdolny. Nowy œwiat, stary œwiat... i od razu  skojarzenia -  nowy
ład,  stary ład... No dobrze,  ale przecież prostaczek  Baniew istnieje  nie
pierwszy dzień, coœ niecoœ już widział,  tego i owego  się nauczył. Przecież
nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego
muszę  wierzyć faszyœcie Faworowi,  albo  temu  smarkatemu  kmiotkowi,  albo
trzeŸwemu Kwadrydze?  Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnój i błoto? Mokrzaki
wystNopiły  przeciwko  Pferdowi? Znakomicie!  Pogonić  go  w  cholerę. Dawno
pora... A dzieci  nie  pozwolNo skrzywdzić, to  do  nich  niepodobne...  nie
rozdzierajNo na sobie koszul, nie nawołujNo, żeby się narodowo samookreœlić,
nie grajNo na jaskiniowych instynktach...  To, co  najbardziej naturalne, to
najmniej przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteœ...  I
całkiem  możliwe,  że to nowy œwiat bez nowego ładu. Strach? Obcoœć? Ale tak
właœnie powinno być. Tworzysz przyszłoœć, ale  nie dla siebie. Ależ  ja  się
miotałem jak goły w  pokrzywach, kiedy sparzyła mnie  przyszłoœć! Jak bardzo
chciałem  zawrócić,  znaleŸć  się  tam  gdzie moje minogi i  wódka...  Nawet
wspomnieć  przykro,  ale przecież tak  właœnie  być powinno. Tak, nienawidzę
starego œwiata. Nienawidzę jego głupoty, jego obskurantyzmu, jego faszystów.
Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To  mój chleb  i  moja woda. Oczyœćcie
œwiat  wokół  mnie,  sprawcie, żeby  stał się takim jakim  chcę  go widzieć,
wówczas nastNopi mój koniec. Wychwalać nie umiem, nienawidzę  wychwalania, a
wymyœlać  nie  będę  miał  komu, nie będę miał kogo  nienawidzieć  - smutek,
œmierć...  Nowy œ wiat  - suro wy, sprawiedliwy, mNodry, sterylnie  czysty -
nie jestem mu  potrzebny, jestem dla niego  zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego...  ale  jeœli  ja  mu  nie  jestem potrzebny to  i  on mi
niepotrzebny,  ale jeżeli jest mi niepotrzebny, to  dlaczego walczę o niego?
Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddać życie za zbudowanie
nowego œwiata, ale umrzeć w starym. Akceleracja, wszędzie akceleracja... Ale
nie sposób  walczyć przeciw, nie  walczNoc za!  No  cóż to znaczy, że  kiedy
rNobiesz las, najmocniej podcinasz właœnie tę gałNoŸ, na której siedzisz.
     ...  Gdzieœ w ogromnym, pustym œwiecie płakała dziewczynka powtarzajNoc
żałoœnie:  nie chcę, nie  chcę,  to niesprawiedliwe, co z  tego,  że  będzie
lepiej,  jeżeli tak ma  być, to niech nie będzie lepiej, niech oni zostanNo,
niech  oni będNo, czy  naprawdę nie można nic zrobić,  żeby zostali  z nami,
jakie to  głupie,  jakie bezsensowne...  Przecież to  Irma, pomyœlał Wiktor.
"Irma!" - krzyknNoł i obudził się.
     Chrapał  Kwadryga. Deszcz  za oknem  ustał i jakby przejaœniało. Wiktor
podniósł  do  oczu  zegarek.  ŒwiecNoce  wskazówki  pokazywały  za  kwadrans
piNotNo.  CiNognęło przenikliwym chłodem, należałoby wstać i  zamknNoć okno,
ale już się zagrzał i nie chciało mu się ruszać, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni  to we  œnie,  ni  to na jawie,  gdzieœ  w pobliżu  przejeżdżały
samochody,   jeden  za  drugim  jechały  samochody,   samochody  wlokły  się
błotnistNo drogNo po  wybojach,  przez bezkresne,  bagniste pole pod  szarym
brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupów telegraficznych, z których zwisały
zerwane druty,  obok rozbitego działa z lufNo zadartNo do góry, obok resztek
osmalonego komina, na którym siedziały najedzone wrony i przejmujNoca wilgoć
przenikała  pod brezent, pod płaszcz, strasznie chciało  się  spać, ale spać
nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżać Diana, a furtka zamknięta, w
oknach  ciemno, pomyœlała,  że  mnie  tu  nie  ma  i pojechała  dalej, a  on
wyskoczył przez okno i ze wszystkich sił rzucił się w pogoń  za samochodem i
krzyczał tak, że omal żyły nie popękały  mu w skroniach, okazało się jednak,
że obok z łoskotem i szczękiem jadNo  czołgi, więc nie  słyszał nawet samego
siebie, a Diana pojechała tam, w  stronę przeprawy, gdzie  wszystko płonęło,
gdzie jNo zabijNo i on  zostanie sam, w tym momencie rozległ się przenikliwy
œwist bomby,  prosto  w głowę, w mózg... Wiktor wskoczył  do rowu  i spadł z
fotela.
     Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i
kwiczał jak  baba,  było  widno,  ale  nie było  to  dzienne  œwiatło  -  na
uœwinionej podłodze leżały równe jasne prostokNoty. Wiktor podbiegł  do okna
i  wyjrzał. To był księżyc  - lodowaty, maleńki, oœlepiajNoco  jasny. Było w
nim coœ niewypowiedzianie przerażajNocego, do Wiktora nie od razu dotarło co
mianowicie takiego.  Niebo nadal zasnuwały chmury, ale  w tych chmurach ktoœ
starannie wykroił równiutki kwadrat i w centrum tego kwadratu był księżyc.
     Kwadryga już nie kwiczał.  ZatchnNoł się krzykiem i  wydawał  z  siebie
tylko słabe, skrzypliwe dŸwięki.  Wiktor z trudem nabrał powietrza w płuca i
nagle poczuł  złoœć. Co oni tu urzNodzajNo - cyrk, czy co? Za kogo  oni mnie
biorNo? Kwadryga wciNoż skrzypiał.
     - Przestań! - ryknNoł Wiktor z  nienawiœciNo. -  Co ty,  kwadratów  nie
widziałeœ? Artysta gówniany! Fagas!
     Złapał Kwadrygę  za moherowy pled i potrzNosnNoł z całej siły. Kwadryga
upadł na podłogę i zamarł.
     - No więc - powiedział  nagle nieoczekiwanie jasno i wyraŸnie. - Ja mam
dosyć.
     Wstał na czworaki  i wprost z tej pozycji wystartował  niczym sprinter.
Wiktor znowu wyjrzał  przez  okno. W głębi  duszy  miał nadzieję,  że mu się
przewidziało, ale nic  się nie zmieniło  i nawet wypatrzył  w prawym  dolnym
kNocie kwadratu  gwiazdkę,  nieomal  zatopionNo w  księżycowym  blasku. Było
œwietnie widać mokre krzaki bzu,  nieczynnNo fontannę i  alegorycznNo rybę z
marmuru,  bogato zdobionNo bramę, a za bramNo - czarnNo wstęgę szosy. Wiktor
usiadł  na  parapecie  i  pilnujNoc,  żeby  nie  drżały  mu  palce,  zapalił
papierosa.  KNotem oka zauważył, że żołnierza nie ma w  hallu - może uciekł,
może schował się pod kanapę i umarł ze strachu. W każdym razie automat leżał
na  dawnym  miejscu,  i  Wiktor  histerycznie  zachichotał  porównujNoc  ten
nieszczęsny kawałek żelaza z  siłami, które  wykonały  kwadratowNo studnię w
chmurach. Sztukmistrze,  żeby ich. Nie  -  e,  jeżeli  nawet  ten nowy œwiat
polegnie, to i stary nieŸle dostanie po uszach... Ale to dobrze, że jest pod
rękNo  automat. Głupio,  ale jakoœ  z nim spokojniej.  ZresztNo,  jeœli po -
myœleć,  wcale  nie  głupio.  Jasne  jak słońce,  że  szykuje się przesławne
wianie,  to  wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie  wianie,  zawsze  lepiej
trzymać się na uboczu i mieć przy sobie automat.
     Na   dziedzińcu   zaryczał   silnik,   zza   rogu  wyleciała   ogromna,
nieskończenie długa  limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za
bezinteresownNo służbę wiernym pędzlem) i nie wybierajNoc drogi pomknęła  do
bramy, wywaliła jNo, wyjechała na szosę, skręciła i znikła.
     - A jednak zwiał, bydlak  -  wymamrotał Wiktor nie bez zawiœci. Zlazł z
parapetu,  zawiesił   na  ramieniu  automat,  narzucił   płaszcz  i  zawołał
żołnierza.  Żołnierz nie  odezwał się. Wiktor zajrzał pod kanapę, ale  leżał
tam  tylko  szary tłumok  z  umundurowaniem. Wiktor zapalił  jeszcze jednego
papierosa  i wyszedł na  dwór. W  krzakach bzu, obok rozbitej bramy  znalazł
ławkę dziwacznego kształtu, ale bardzo wygodnNo, a co najważniejsze z dobrym
widokiem na szosę, usiadł, założył  nogę na  nogę i szczelniej zakutał się w
płaszcz. PoczNotkowo na szosie było pusto, ale  potem  przejechał  samochód,
drugi, trzeci i Wiktor zrozumiał, że wianie się rozpoczęło.
     Miasto pękło jak wezbrany wrzód. Na czele uciekali wybrani, magistrat i
policja, uciekał przemysł i handel, uciekał sNod i akcyza, finanse i oœwiata
ludowa,  poczta  i telegraf, uciekały złote  koszule -  wszyscy, wszyscy,  w
kłębach   benzynowego  smrodu,  w  trzasku  rur  wydechowych,  rozczochrani,
agresywni, rozwœcieczeni  i tępi. Kombinatorzy,  dorobkiewicze, słudzy ludu,
ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym  jęku klaksonów
- szosa ryczała,  gigantyczny furunkuł  wciNoż  wyciekał i wyciekał, a kiedy
spłynęła  ropa,  popłynęła krew  -  ludzie na zatłoczonych  ciężarówkach,  w
przeciNożonych autobusach, w załadowanych małolitrażówkach, na  motocyklach,
na   rowerach,  na  wózkach,   na   piechotę  przygięci   ciężarem  tobołów,
popychajNocy  ręczne wózki,  pieszo,  z  pustymi rękami, posępni, milczNocy,
zagubieni,  zostawiajNoc  swoje  domy,  swoje   pluskwy,   swoje  niewielkie
szczęœcie, ułożone  życie,  swojNo przeszłoœć i swojNo przyszłoœć. Za ludŸmi
postępowało  wojsko.  Powoli  przejechał  łazik   z  oficerami,  transporter
opancerzony, dwie  ciężarówki  z żołnierzami  i nasze najlepsze  na  œwiecie
polowe  kuchnie,  a ostatnia  jechała pancerka  na gNosienicach z karabinami
maszynowymi skierowanymi do tyłu.
     Œwitało,  księżyc  pobladł, straszny  kwadrat  rozpłynNoł  się,  chmury
topniały,  nadciNogał  œwit. Wiktor  poczekał  około kwadransa,  nikogo  się
więcej nie doczekał i wyszedł za bramę.  Na asfalcie poniewierały się brudne
szmaty, czyjaœ rozwalona walizka - w bardzo  dobrym  gatunku, od razu widać,
że jakaœ władza  jNo zgubiła,  koło od furmanki, a nie opodal,  na poboczu -
sama furmanka  ze  starNo  dziurawNo  kanapNo  i  fikusem.  Poœrodku  szosy,
dokładnie  naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dookoła  było  pusto.  Wiktor
spojrzał w stronę stacji benzynowej. Nie było tam już ani jednego samochodu,
ani jednego człowieka.  W ogrodach zaczęły  œpiewać ptaki, wstawało  słońce,
którego Wiktor nie widział już ze dwa  tygodnie,  a miasto  - kilka lat. Ale
teraz nie było komu patrzeć na słońce. Znowu rozległ się warkot motoru i zza
zakrętu wynurzył się autobus. Wiktor  zszedł na pobocze.  To  byli "Bracia w
sapiencji"  -  przepłynęli  obok  jednakowo odwracajNoc obojętne,  bezmyœlne
twarze. Otóż i koniec, pomyœlał Wiktor. Dobrze byłoby się napić. Gdzież jest
Diana?
     Wolno ruszył na powrót do miasta.

     *

     Słońce było po prawej  stronie,  to skrywało się  za dachami domków, to
bryzgało ciepłym œwiatłem  poprzez gałęzie na  wpół  zgniłych  drzew. Chmury
znikły i niebo było zdumiewajNoco czyste. Ziemia parowała  lekkNo  mgiełkNo.
Było  idealnie cicho  i  Wiktor  zwrócił uwagę na dziwne, ledwie dosłyszalne
dŸwięki, dobiegajNoce jakby  spod  ziemi -  słabe  potrzaskiwanie, szuranie,
szelest.  Ale  potem przywykł  i zapomniał o tym.  Ogarnęło go zdumiewajNoce
poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Szedł jak pijany i prawie przez cały czas
patrzył w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzymał się obok niego jeep.
     - Niech pan wsiada - powiedział Golem.
     Golem  był  szary  ze  zmęczenia  i  jakiœ przygnębiony,  a obok  niego
siedziała Diana,  również zmęczona, ale  i tak przeœliczna, najpiękniejsza z
wszystkich zmęczonych kobiet.
     -  Słońce - rzekł  Wiktor uœmiechajNoc się do niej. -  Spójrzcie  jakie
słońce.
     - On nie pojedzie - stwierdziła Diana. - Uprzedzałam pana, Golem.
     - Dlaczego nie pojadę? - zdziwił się Wiktor.  - Pojadę. Tylko po co mam
się œpieszyć?
     Nie wytrzymał  i znowu  popatrzył na niebo.  Potem za siebie, na pustNo
ulicę.   Wszystko  było  zalane  słońcem.  Gdzieœ   tam  polem   wlekli  się
uciekinierzy, z  łoskotem cofała się armia,  wiała  władza, tam były  korki,
latały  przekleństwa,  bezmyœlne  komendy  i  groŸby,  z  północy  na miasto
ciNognęli  zwycięzcy, a  tu był  pusty  pas spokoju i bezpieczeństwa,  kilka
kilometrów pustki, w tej pustce zaœ samochód i troje ludzi.
     - Golem, czy to idzie nowy œwiat?
     - Tak -  oznajmił  Golem. Wpatrywał się  w  Wiktora  spod  opuchniętych
powiek.
     - A gdzie sNo pańskie mokrzaki? IdNo na piechotę?
     - Mokrzaków nie ma - odpowiedział Golem.
     - Jak to - nie ma? - zapytał Wiktor. Spojrzał na Dianę. Diana odwróciła
się w milczeniu.
     - Mokrzaków nie ma  - powtórzył Golem.  Glos miał  zduszony i Wiktorowi
nagle się wydało, że za chwilę zapłacze. - Może pan uważać, że ich nie było.
I nie będzie.
     - Znakomicie - powiedział Wiktor. - No to chodŸmy na spacer.
     - Jedzie pan, czy nie? - ospale zapytał Golem.
     - Ja bym pojechał - odparł z uœmiechem Wiktor - ale muszę jeszcze wpaœć
do  hotelu, zabrać  maszynopisy i w ogóle  rozejrzeć się...  Wie pan, Golem,
mnie się tu podoba.
     - Ja też zostaję -  oznajmiła nagle Diana i wysiadła z  samochodu. - Co
ja tam będę robić?
     - A co pani będzie tu robić? - zapytał Golem.
     - Nie wiem - odpowiedziała Diana. - Ale nie mam teraz na œwiecie nikogo
oprócz tego człowieka.
     - No dobrze - rzekł Golem. - On nie rozumie. Ale pani...
     -  Przecież on musi  zobaczyć -  zaprotestowała  Diana.  - On  nie może
wyjechać zanim nie zobaczy...
     -  O właœnie - podchwycił Wiktor. - Po jakiego diabła jestem potrzebny,
jeżeli nie zobaczę? Przecież to moja specjalnoœć - patrzeć.
     -  Posłuchajcie,  dzieci - powiedział Golem.  - Czy wy  zdajecie  sobie
sprawę, na co się decydujecie? Wiktor, przecież mówiłem - niech pan zostanie
po swojej stronie, jeœli ma być z pana jakiœ pożytek. Po swojej!
     - Ja całe życie jestem po swojej stronie - odrzekł Wiktor.
     - Tutaj będzie to niemożliwe.
     - Zobaczymy - stwierdził Wiktor.
     -  O  Boże - westchnNoł Golem - jakbym  ja nie  miał ochoty zostać! Ale
trzeba przecież choć trochę ruszyć głowNo! Trzeba rozumieć, do diabla, na co
ma się  ochotę i co się musi... - jakby przekonywał  siebie  samego.  - Ech,
wy... No  cóż,  zostawajcie.  Życzę przyjemnego  spędzenia  czasu. - Wrzucił
bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj.  Zabieram go  ze sobNo. Pani nie
będzie potrzebny.
     - Tak - potwierdziła Diana. - On tego właœnie chciał.
     - Golem - zapytał Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecież  ten  œwiat
jest tym, czego pan chciał.
     - Ja nie uciekam - surowo oznajmił Golem. - Ja  jadę.  StNod, gdzie już
więcej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak
wy. Żegnajcie.
     I odjechał. Diana  i Wiktor  wzięli się  za  ręce i  poszli w górę Alei
Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwycięzców. Nie rozmawiali, pełnNo
piersiNo wdychali nieznane, czyste powietrze,  mrużyli oczy od  słońca i nie
bali się niczego. Miasto  patrzyło  na  nich pustymi oknami i było to miasto
zadziwiajNoce  - pokryte  pleœniNo, oœlizgłe, próchniejNoce, całe  w jakichœ
złowieszczych plamach,  jakby przeżarte egzemNo, jakby od wielu lat gniło na
dnie  morza i oto wreszcie  wyciNognięto  je na  powierzchnię na poœmiewisko
słońcu i słońce uœmiawszy się do woli zaczęło to miasto niszczyć.
     Topniały, parowały  dachy, blacha i  dachówki rdzawo dymiły i znikały w
oczach. W  murach  otwierały się  szczeliny,  rosły,  obnażajNoc  obszarpane
tapety,  obdrapane  łóżka,  kulawe meble  i  wypłowiałe  fotografie.  Miękko
podłamujNoc się tajały uliczne latarnie, rozpuszczały się w powietrzu kioski
i  słupy ogłoszeniowe  - wszystko  wokół  potrzaskiwało,  syczało  cichutko,
szeleœciło, stawało się gNobczaste, przezroczyste, przeistaczało się w grudy
błota  i znikało. Daleka wieża ratusza zmieniła  sylwetkę, stała się  lekka,
niewyraŸna i znikła w niebieskoœci  nieba. Przez chwilę, zupełnie oddzielnie
wisiał na niebie staroœwiecki zegar, ale potem również zniknNoł...
     Przepadł  mój maszynopis,  wesoło  pomyœlał  Wiktor.  Dookoła nie  było
miasta - gdzieniegdzie  sterczały suchotnicze krzaczki,  zostały  schorowane
drzewa  i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za  mgłNo można było domyœleć
się jakichœ budynków, resztek  budynków,  upiorów domów, a  nie opodal byłej
jezdni,  na  ceglanym  ganku,  który  prowadził   donikNod  siedział  Teddy,
wyciNognNowszy przed siebie chorNo nogę. Obok leżały drewniane kule.
     - Czołem Teddy - powiedział Wiktor. - Zostałeœ?
     - Aha - odparł Teddy.
     - Czemu?
     - A tam - rzekł Teddy. - Napchali się jak œledzie do beczki, nawet nogi
nie  miałem  gdzie  wyciNognNoć,  mówię do synowej  -  no, po co  ci idiotko
serwantka? A ona na mnie z pyskiem. PlunNołem na nich i zostałem.
     - Chcesz iœć z nami?
     - Co to,  to  nie - odpowiedział Teddy. - Ja lepiej  sobie tu posiedzę.
Teraz ze mnie żaden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...
     I  poszli  dalej.  Robiło  się  gorNoco  i  Wiktor  zrzucił  na  ziemię
niepotrzebny  płaszcz, strzNosnNoł  z  siebie zardzewiałe resztki automatu i
rozeœmiał  się z  ulgNo. Diana pocałowała go i  powiedziała  "Dobrze!".  Nie
zaprzeczał  . Szli i szli  pod  błękitnym niebem,  pod gorNocym słońcem,  po
ziemi, która już zazieleniła się młodNo trawNo  i przyszli na  miejsce gdzie
był hotel. Hotel wcale nie znikł. Stał nadal  -  ogromny,  szary  szeœcian z
szorstkiego betonu i Wiktor  pomyœlał, że to  jest  pomnik,  a być może słup
graniczny  między starym i nowym œwiatem.  Ledwie  to  pomyœlał,  zza  bryły
betonu bezdŸwięcznie  wystrzelił  odrzutowy myœliwiec  z emblematem Legii na
kadłubie,  bezdŸwięcznie  œmignNoł nad  głowami,  skręcił w pobliżu  słońca,
znikł i dopiero wtedy nadleciał piekielny, œwiszczNocy ryk,  uderzył w uszy,
w twarz, w duszę, ale naprzeciw już  szedł Bol-Kunac z wypłowiałym wNosikiem
na  opalonej twarzy, a opodal szła Irma też prawie dorosła, bosa, w lekkiej,
prostej sukience z  witkNo w ręku.  Popatrzyła w œlad za  myœliwcem, uniosła
witkę jakby brała go na cel i powiedziała "Kch - ch!"
     Diana rozeœmiała  się. Wiktor spojrzał na niNo  i zobaczył, że  jest to
jeszcze  jedna  Diana,  zupełnie nowa, taka  jakiej do tej pory jeszcze  nie
znał, nie przypuszczał  nawet, że taka Diana jest w  ogóle możliwa  -  Diana
Szczęœliwa.  Wtedy  pogroził sobie  palcem i  pomyœlał:  wszystko to  bardzo
pięknie, ale  żebym tylko nie zapomniał  wrócić,  żebym tylko  nie zapomniał
wrócić...

     KONIEC






                             [ P R E Z E N T U J E ]

                        A. i B. Strugaccy - Pora deszczow

  čěěęěěęěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěęěěęěěť
  şąąş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛şąąş
  şąąş˛˛ş     Zeskanowal   : S&C          ł   Format   : RTF           ş˛˛şąąş
  şąąş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛şąąş
  şąąş˛˛ş     Data         : 16.4.2002    ł   Numer    : 381           ş˛˛şąąş
  şąąş˛˛ş                                 ł                            ş˛˛şąąş
  őěěéěěéěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěéěěéěěź

                  [ D O D A T K O W E    I N F O R M A C J E ]

   Panstwo schylkowej dyktatury. Wiktor Baniew, slawny i tolerowany przez
   wladze pisarz, powraca do miasta swych urodzin. Miasto opanowane jest
   przez mokrzaki - ludzi u ktorych specyficzna choroba genetyczna spowodowala
   calkowita odmiennosc, zarowno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.
   Baniew dostaje sie w sam srodek walki politycznej. Niektorzy staraja sie
   wykorzystac - do swoich celow - fenomenalne talenty mokrzakow; niektorzy
   zas - zniszczyc ich calkowicie majac jako bron nienawisc tlumu.
   Tymczasem mokrzaki przygotowuja rozumiana na swoj sposob rewolucje.
   Pewnego dnia z miasta znikaja wszystkie dzieci...

                       ‡‡ěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěě쇇

                          [ D O L A C Z   D O   N A S  ]

   Wciaz szukamy nowych czlonkow ! Jesli chcialbys dolaczyc do Scan-dal
   i miec dostep do wszystkich ksiazek zeskanowanych przez grupe,odwiedz
   nasza strone - www.scan-dal.prv.pl lub forum - www.bwforum.prv.pl aby
                          dowiedziec sie jak to zrobic.

                       ‡‡ěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěě쇇

                     [ T O   C O   W Y P U S C I L I S M Y ]

   1. Zecharia Sitchin - Dwunasta Planeta
   2. James Tiptree jr. - Houdson, Houdson, Do You Read ?
   3. Philip K. Dick - Pani od ciasteczek
   4. Tadeusz Boy - Zelenski - Slowka
   5. Tomasz Kolodziejczak - Wstan i idz
   6. Alistair MacLean - Athabaska
   7. Robert Silverberg - W dol, do ziemi
   8. Philip K. Dick - Za drzwiami
   9. Patrick Suskind - Pachnidlo
   10. Norbert Kilen - Programowanie Kart Dzwiekowych w TP
   11. Adam Blaszczyk - Wirusy
   12. Barbara Rosiek - Bylam Schizofreniczka
   13. Michal Blazejewski - J.R.R. Tolkien, Powiernik Piesni
   14. Andrzej J. Sarwa - Historie dziwne, straszliwe i przerazajace
   15. Gajus Swetoniusz Trankvillus - Zywoty Cezarow
   16. Krzysztof Borun - Male, zielone ludziki
   17. Andre Norton - Rok jednorozca
   18. Arkadiusz Jakubowski - Podstawy SQL
   19. Glen Cook - Cien w ukryciu
   20. Terry Pratchett - Eryk
   21. Fredric Brown - Maz opatrznosciowy
   22. William Tenn- Ludzki punkt widzenia
   23. Janusz A. Zajdel - Paradyzja
   24. Andre Norton - Swit 2250
   25. Mikolaj Marchocki - Historia Wojny Moskiewskiej
   26. Terry Pratchett - Blask Fantastyczny
   27. Andrzej Sapkowski - Czas Pogardy
   28. Feliks W. Kres - Polnocna Granica
   29. Stephen W. Hawking - Krotka Historia Czasu
   30. George Orwell - Folwark Zwierzecy
   31. Alistair Maclean - Szatanski Wirus
   32. Janusz A. Zajdel - Cala Prawda O Planecie Ksi
   33. Gene Wolfe - Piesn Lowcow
   34. Edgar Rice Burroughs - Ksiezniczka Marsa
   35. Joe Haldeman - Wieczna Wojna
   36. Andrzej Sapkowski - Krew Elfow
   37. Graham Masterton - Kostnica
   38. Walter Schellenberg - Wspomnienia
   39. Glen Cook - Ponure Lata
   40. Harry Harrison - Planeta Smierci 2
   41. Terry Pratchett - Czarodzicielstwo
   42. Andrzej Sapkowski - Chrzest Ognia
   43. Dawid Weber - Placowka Basilisk
   44. Philip K. Dick - Pelzacze
   45. Philip K. Dick - Ubik
   46. Robert Sheckley - Planeta Zla
   47. Janusz A. Zajdel - Limes Inferior
   48. Nina Drej - Za drzwiami mlodosci
   49. Terry Pratchett - Straz! Straz!
   50. Andrzej Sapkowski - Wieza Jaskolki
   51. Joanna Chmielewska - Lesio
   52. Prokopiusz z Cezarei - Historia Sekretna
   53. Gajusz Juliusz Cezar - O Wojnie Domowej
   54. Alistair Maclean - Wyscig ku smierci
   55. Alistair Maclean - Lalka na lancuchu
   56. Jeffrey Archer - Co do grosza
   57. Andrzej Pilipiuk - 15 opowiadan
   58. Roger Zelazny - Pan Swiatla
   59. Agata Christie - Spotkanie w Bagdadzie
   60. Alistair Maclean - Tabor
   61. Janet Evanovich - Wytropic Milion
   62. Janet Evanovich - Przybic Piatke
   63. Terry Pratchett - Pomniejsze Bostwa
   64. Terry Pratchett - Trolowy Most
   65. Harry Harrison - Oblicza Ziemii
   66. Harry Harrison - Wygnanie
   67. Harry Harrison - Gwiezdny Dom
   68. James Morrow - Miasto Prawdy
   69. Vonda McIntyre - Opiekun Snu
   70. Issac Asimov - Fundacja
   71. Issac Asimov - Nastanie nocy
   72. Issac Asimov - Nemesis
   73. Ursula K. Le Guin - Grobowce Atuanu
   74. Leszek Adamczewski - Zlowieszcze Gory
   75. David Morrell - Piata Profesja
   76. Janusz A. Zajdel - Cylinder van Troffa
   77. Andrzej Ziemianski - Bomba Heisenberga
   78. Stephen King - Siostrzyczki z Elurii
   79. Stanislaw Esden-Tempski - Kundel
   80. Karl Treumund - Saga o Nibelungach
   81. Krzysztof Borun - Toccata
   82. Krzysztof Borun - Czlowiek z mgly
   83. Roger Zelazny - Dziewieciu Ksiazat Amberu
   84. Roger Zelazny - Karabiny Avalonu
   85. Roger Zelazny - Znak Jednorozca
   86. Roger Zelazny - Reka Oberona
   87. Roger Zelazny - Dworce Chaosu
   88. Roger Zelazny - Atuty Zguby
   89. Roger Zelazny - Krew Amberu
   90. Roger Zelazny - Znak Chaosu
   91. Roger Zelazny - Rycerz Cieni
   92. Roger Zelazny - Ksiaze Chaosu
   93. Antoni Pawlak - Ksiazeczka Wojskowa
   94. Jacek Pankiewicz - F. Schubert idzie do czubkow
   95. Jacek Wilczur - Ksiestwo SS
   96. Dave Wolverton - Lowy Na Weze Morskie
   97. Artur Szrejter - Mitologia Germanska
   98. Michael Moorcock - Klejnot w czasce
   99. Ciza Zyke - Goraczka
   100. Clive Barker - 5 opowiadan
   101. Walerian Lukasinski - Pamietnik
   102. Philip K. Dick - Labirynt Smierci
   103. Clive Barker - Ksiega Krwi II
   104. Cizia Zyke - Sahara
   105. A. i B. Strugaccy - Piknik na skraju drogi
   106. Janko z Czarnkowa - Kroniki
   107. Thomas Harris - Milczenie owiec
   108. Stephen King - Skazani na Shawshank
   109. Waldemar Lysiak - Dobry
   110. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.1
   111. Andrzej Zbych - Stawka Wieksza Niz Zycie t.2
   112. William Tenn - Wyzwolenie Ziemi
   113. Kurt Vonnegut - Tabakiera z Bagombo
   114. Brian Aldiss - Non Stop
   115. Jean M. Auel - Dolina Koni
   116. Anne McCaffrey - Jezdzcy smokow
   117. Adam Wisniewski-Snerg - Robot
   118. Jeff Noon - Wurt
   119. Terry Pratchett - Kolor Magii
   120. Ursula K. Le Guin - Najdalszy brzeg
   121. Ursula K. Le Guin - Swiat Rocannona
   122. Harry Harrison - Planeta Smierci
   123. Magazyn Science Fiction nr 1
   124. J.S. Russell - Miasto Aniolow
   125. Orson Scott Card - Doradca inwestycyjny
   126. Anne McCaffrey - W pogoni za smokiem
   127. Anne McCaffrey - Bialy Smok
   128. Dan Simmons - Zaglada Hyperiona
   129. Anna Brzezinska - Zbojecki Gosciniec
   130. Brian W. Aldiss - Cieplarnia
   131. Ursula K. Le Guin - Lewa Reka Ciemnosci
   132. Poul Anderson - Trzy serca i trzy lwy
   133. Jonathan Carroll - Kraina chichow
   134. C. J. Cherryh - Przybysz
   135. A. Cole i C. Bunch - Sten
   136. Harry Harrison - Planeta Smierci 4
   137. Harry Harrison - Planeta Przekletych
   138. Harry Harrison - Planeta bez powrotu
   139. Harry Harrison - Przestrzeni! Przestrzeni!
   140. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki
   141. Harry Harrison - Bill, Bohater Galaktyki 3
   142. Harry Harrison - Filmowy wehikul czasu
   143. Harry Harrison - 24 opowiadania
   144. Henry Kuttner - 30 opowiadan
   145. Jean M. Auel - Lowcy Mamutow
   146. Terry Pratchett - Piramidy
   147. Zbior opowiadan - Stalo sie jutro
   148. Frederic Pohl - Gateway Brama Do Gwiazd
   149. Frederic Pohl - Za blekitnym horyzontem zdarzen - Wan
   150. Frederic Pohl - Spotkanie Z Heechami
   151. Frederick Pohl - Dajmy szanse mrowkom
   152. Poul Anderson - Nie bedzie rozejmu z wladcami
   153. William Gibson - Mona Liza Turbo
   154. Ira Levin - Zony ze Stepford
   155. Jan Chryzostom Pasek - Pamietniki
   156. Larry Niven - Pierscien
   157. Arthur C. Clarke - 17 opowiadan
   158. Glen Cook - Woda Spi
   159. Orson Scot Card - Cien Endera
   160. Alan Dean Foster - Sojusznicy
   161. Alan Dean Foster - Krzywe Zwierciadlo
   162. Alan Dean Foster - Wojenne Lupy
   163. Siergiej Sniegow - Ludzie jak bogowie
   164. Konrad Fialkowski - 19 opowiadan
   165. Janusz A. Zajdel - 49 opowiadan
   166. Gene Wolfe - Cien Kata
   167. Larry Niven - 6 opowiadan
   168. Gene Wolfe - 10 opowiadan
   169. Roland Topor - Najpiekniejsza para piersi na swiecie
   170. Jonathan Carroll - Czarny koktail i inne opowiadania
   171. Janusz L. Wisniewski - Samotnosc w sieci
   172. Terry Pratchett - Trzy wiedzmy
   173. Clive Barker - Ksiega Krwi III
   174. Stephen King - Carrie
   175. Thomas Harris - Hannibal
   176. Zbigniew Nienacki - Raz w roku w Skirolawkach
   177. Philip Jose Farmer - Gdzie wasze ciala porzucone
   178. Robert Sheckley - 50 opowiadan
   179. Kate Wilhelm - Gdzie dawniej spiewal ptak
   180. Desmond Bagley - Zloty kil
   181. Stephen King - Strefa smierci
   182. Ursula K. Le Guin - Planeta Wygnania
   183. Michael Moorcock - Amulet Szalonego Boga
   184. Terry Brooks - Kamienie Elfow
   185. Joanna Chmielewska - Hazard
   186. Alistair MacLean - Pociag Smierci
   187. Clive Barker - Ksiega Krwi I
   188. Wes Craven - Stowarzyszenie Fontanna
   189. Clifford Simak - Czas jest najprostsza rzecza
   190. Richard Bachman (Stephen King) - Wielki Marsz
   191. Karl Michael Armer - 10 opowiadan
   192. Ewa Bialolecka - 7 opowiadan
   193. L. Spraque de Camp - Jankes w Rzymie
   194. Jeremiej Parnow - Zbudz sie w Famaguscie
   195. J.C. Pollock - Lista Goringa
   196. Philip K. Dick - Galaktyczny Druciarz
   197. Robert Sheckley - Niesmiertelnosc na zamowienie
   198. J.R.R. Tolkien - Przygody Toma Bombadila
   199. Ross Thomas - Voodoo
   200. Glen Cook - Srebrny Grot
   201. Robert Silverberg - Umierajac Zyjemy
   202. Jacek Inglot - 10 opowiadan
   203. Dymitr Bilenkin - 9 opowiadan
   204. Frederik Pohl - 10 opowiadan
   205. Krzysztof Borun - Prog Niesmiertelnosci
   206. Kiryl J. Yeskov - Ostatni Wladca Pierscienia
   207. Isaac Asimov - Fundacja i Ziemia
   208. Emma Popik - Bramy Strachu
   209. Desmond Bagley - Odwet
   210. Winston Groom - Forrest Gump
   211. L. Ron Hubbard - Pole bitewne, Ziemia
   212. Terry Pratchett - Dysk
   213. Clive Barker - Cabal nocne plemie
   214. Terry Pratchett - Rownoumagicznienie
   215. Anna Brzezinska - Zmijowa Harfa
   216. Ursula K. Le Guin - Tehanu
   217. Michael Moorcock - Rune Stuff Tom III
   218. C.J. Cherryh - Ludzie z Gwiazdy Pella
   219. Kazimierz Slawinski - Przygody kanoniera Dolasa
   220. Greg Bear - Koncert Nieskonczonosci
   221. Siddhattha Gotama - Dhammapada
   222. Tybetanska Ksiega Umarlych
   223. Roland Topor - Chmieryczny lokator
   224. Colin Capp - Formy Chaosu
   225. Dean R. Koontz - Odwieczny Wrog
   226. John Fisher - Okiem Psa
   227. J. K. Rowling - Harry Potter i wiezien Azkabanu
   228. J. K. Rowling - Harry Potter i Kamien Filozoficzny
   229. Janusz A. Zajdel - Prawo do powrotu
   230. Alistair MacLean - Przelecz zlamanego serca
   231. Alistair MacLean - Stacja arktyczna "Zebra"
   232. J.R.R. Tolkien - Silmarillion
   233. Roland Topor - Portret Suzanne
   234. William Gibson - Swiatlo Wirtualne
   235. Octavia E. Butler - Przypowiesc o siewcy
   236. J. K. Rowling - Harry Potter i komnata tajemnic
   237. Michal Psellos - Kronika...
   238. Zbigniew Nienacki - Dagome Iudex t.3
   239. John Grisham - Testament
   240. Terry Pratchett - Wyprawa Czarownic
   241. Barbara Rosiek - Kokaina
   242. Clifford D. Simak  - Pierscien wokol slonca
   243. H.P. Lovecraft - Dagon
   244. Jean M. Auel - Klan Niedzwiedzia Jaskiniowego
   245. Don Wollheim proponuje - 1987 - Antologia
   246. Don Wollheim proponuje - 1988 - Antologia
   247. Don Wollheim proponuje - 1989 - Antologia
   248. Robin Hobb - Uczen Skrytobojcy
   249. Ursula K. Le Guin - Miasto zludzen
   250. Antologia "Kroki w nieznane t.1"
   251. Ray Bradbury - Kroniki Marsjanskie
   252. Roland Topor - Dziennik paniczny
   253. Robert Ludlum - Klatwa Prometeusza
   254. Antologia "Dawka Milosci"
   255. Marion Zimmer Bradley - Dom swiatow
   256. David Weber - Krotka Zwycieska Wojenka
   257. Anne McCaffrey - Spiew Smokow
   258. J.T. McIntosh - Dziesiate podejscie
   259. Terry Pratchett - Dywan
   260. Alistair MacLean - Mroczny Krzyzowiec
   261. Terry Pratchett - Mort
   262. Terry Pratchett - Panowie i damy
   263. Richard A. Knaak - WarCraft - Dzien Smoka
   264. Terry Pratchett, Neil Gaiman - Dobry Omen
   265. William S. Burroughs - Nagi Lunch
   266. Mark Twain - Pamietniki Adama i Ewy
   267. Fryderyk Nietzsche - Poza Dobrem i Zlem
   268. Mark Twain - Listy z Ziemi
   269. H.P. Lovecraft - Szepczacy w ciemnosci
   270. Robert A. Haasler - Tajne sprawy papiezy
   271. Robert A. Haasler - Zbrodnie w imieniu Chrystusa
   272. Grzegorz Babula - A To Mistyka
   273. Wiktor Suworow - Akwarium
   274. Wojciech Eichelberger - Kobieta bez winy i wstydu
   275. Terry Pratchett - Ruchome obrazki
   276. James P. Hogan - Najazd z przeszlosci
   277. Neil Gaiman - Gwiezdny Pyl
   278. Anne McCaffrey - Piesn krysztalu
   279. Rudyard Kipling - Ksiega Dzungli
   280. Rudyard Kipling - Druga Ksiega Dzungli
   281. Thor Heyerdahl - Wyprawa Kon-Tiki
   282. J.J.Sempe, R. Goscinny - Wakacje Mikolajka
   283. Gottfried A Burger - Przygody Munchausena
   284. Jozef Flawiusz - Wojna Zydowska
   285. Terry Pratchett - Ciemna Strona Slonca
   286. Joseph Heller - Paragraf 22
   287. Piers Anthony - Zrodla Magii
   288. Michail Bulhakow - Mistrz i Malgorzata
   289. Terry Pratchett - Kosiarz
   290. J.M. Bochenski - Wspolczesne metody myslenia
   291. Andrzej Krzepkowski - Obojetne planety
   292. Arthur C. Clarke - Spotkanie z Rama
   293. Abe Kobo - Kobieta z Wydm
   294. John Grisham - Firma
   295. G.G. Marquez - Kronika Zapowiedzianej Smierci
   296. Jose Saramago - Miasto Slepcow
   297. Terry Pratchett - Johnny i Bomba
   298. A.A. Milne - Kubus Puchatek
   299. Anne McCaffrey - Sassinak
   300. Nicholas Negroponte - Cyfrowe Zycie
   301. Roger Zelazny - Aleja Potepienia
   302. Elaine Cunningham - Obrzed Krwi
   303. William Saroyan - Tracy i jego tygrys
   304. Arthur Bloch - Prawa Murphy'ego
   305. Harry Harrison - Stalowy Szczur Spiewa Blesa
   306. M. Heindel - Astrologia
   307. Harry Harrison - Na zachod od Edenu
   308. Krystyna Siesicka - Zapalka na zakrecie
   309. Stephen King - Zielona Mila
   310. Glen Cook - Biala Roza
   311. Harry Harrison - Zima w edenie
   312. Neil Gaiman - Dym i lustra
   313. Kazimierz Sejda - CK Dezerterzy
   314. David Brin - Listonosz
   315. Harry Harrison - Powrot do Edenu
   316. Clive Cussler - Podniesc Tytanica
   317. Krystyna Siesicka - Pejzaz Sentymentalny
   318. Arnold Mindell - Praca nad samym soba
   319. Albert Speer - Wspomnienia
   320. M.Dyakowski - Dyaryusz wiedenskiej okazyji
   321. Maciej Zerdzinski - Opuscic Los Raques
   322. Fenix 0'90
   323. Robert A. Heinlein - Daleki Patrol
   324. J.J.Sempe, R. Goscinny - Joachim ma klopoty
   325. J.J.Sempe, R. Goscinny - Rekreacje Mikolajka
   326. Marcin Wolski - Tragedia Nimfy 8
   327. John Gray - Mezczyzni sa z Marsa a kobiety z Wenus
   328. Ignacy Radziejowski - Pamietnik powstancca 1831 roku
   329. Stanislaw Lem - Fiasko
   330. Tomasz Olszakowski - Pan Samochodzik i Arka Noego
   331. Sharon Shinn - Zona Zminennoksztaltnego
   332. Feliks W Kres - Krol Bezmiarow
   333. Maria Niklewiczowa - Bajarka opowiada
   334. Stanislaw Lem - Pokoj na Ziemi
   335. Stanislaw Lem - Eden
   336. Stanislaw Lem - Katar
   337. Robert Harris - Vaterland
   338. Raymond E. Feist - Ksiaze Krwi
   339. Arthur C. Clarke - Rama II
   340. Anne McCaffrey - Krysztalowa Wiez
   341. Anne McCaffrey - Sen jak smierc
   342. Krystyna Siesicka - Zapach Rumianku
   343. Neil Gaiman - Nigdziebadz
   344. Alvin i Heidi Toffler - Budowa Nowej Cywilizacji
   345. J.R.R. Tolkien - Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
   346. Martin Gray - Wszystkim, ktorych kochalem
   347. A.A. Milne - Chatka Puchatka
   348. Tom Clancy - Oblezenie
   349. Herodian - Historia Cesarstwa Rzymskiego
   350. Connie Willis - Przewodnik Stada
   351. Robert A. Heinlein - Drzwi do lata
   352. Stanislaw Lem - Doskonala Proznia
   353. Jack L. Chalker - Charon
   354. Demond Bagley - List Vivero
   355. Alistair MacLean - HMS Ulisses
   356. Feliks W. Kres - Pieklo i szpada
   357. Ken Kesey - Lot nad kukulczym gniazdem
   358. H.P. Lovecraft - Cos na progu
   359. Marek Holynski - E-mailem z Doliny Krzemowej
   360. Witold Jablonski - Dzieci Nocy
   361. Graham Masterton - Czternascie obliczy strachu
   362. Herodot - Dzieje
   363. Jozef Pilsudski - Moje pierwsze boje
   364. Robert Spector - Amazon.com
   365. Robert Ludlum - Krucjata Bourne'a
   366. Tadeusz Markowski - Umrzec, aby nie zginac
   367. Joanna Chmielewska - Wszystko czerwone
   368. Tony Buzan - Podrecznik szybkiego czytania
   369. Stanislaw Lem - Glos Pana
   370. William Gibson - Neuromancer
   371. Pawel Jasienica - Rozwazania o wojnie domowej
   372. Alfred Szklarski - Tomek u zrodel Amazonki
   373. Alfred Szklarski - Tomek wsrod lowcow glow
   374. Philip K. Dick - Paszcza Wieloryba
   375. Lloyd Biggle, Jr - Pomnik
   376. G. G. Marquez - Sto lat samotnosci
   377. Herrmann Hors - Jan Pawel II zlapany za slowo
   378. Anne McCaffrey - Pokolenie wojownikow
   379. John Grisham - Raport Pelikana
   380. Robert E. Howard - Conan Najemnik
   381. A. i B. Strugaccy - Pora deszczow

   [ Zawsze aktualna liste zeskanowanych przez nas ksiazek znajdziesz pod ]
   [             adresem http://www.s-d.releases.prv.pl                   ]


                       ‡‡ěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěěě쇇

                                [ K O N T A K T ]

                             WWW : www.scan-dal.prv.pl

			   FORUM : www.bwforum.prv.pl

                          e-mail : ScanHQ@wp.pl

Last-modified: Thu, 13 Mar 2003 10:50:12 GMT
Žöĺíčňĺ ýňîň ňĺęńň: