kiedy zachwycałem się ich kretyńską mapą? - Teraz mała naprzód - mówię do Kiryła. - A co to było? - Diabeł go tam wie! Było i nie ma, i Bogu dzięki. A ty się zamknij, jeżeli cię mogę o coś prosić. Teraz nie jesteś człowiekiem, rozumiesz? Teraz jesteś maszyną, moim sterem... Tu się tropnąłem, że i u mnie chyba zaczyna się słowny katar. - Dosyć tego - mówię. - Ani słowa więcej. Królestwo za jeden łyk. Do chrzanu te wszystkie skafandry, tyle wam powiem. Bez skafandra dzięki Bogu, parę lat przeżyłem i mam nadzieję przeżyć drugie tyle, a bez solidnego łyku czegoś mocniejszego w takiej chwili... No, trudno! Wietrzyk jakby ucichł, nic podejrzanego nie słychać, tylko silnik huczy tak monotonnie, spokojnie. A dookoła słonce, a dookoła upał... odblaski światła... wszystko jakby szło normalnie, słupki na dole przepływają jeden za drugim. Tender milczy, Kirył milczy, wyrabiają się chłopcy, nie martwcie się, kochani, w Strefie też można żyć przy odrobinie wprawy. A oto i słupek z numerem dwadzieścia siedem - żelazny pręt, a na nim czerwone koło z dwójką i siódemką. Kirył spojrzał na mnie, skinąłem mu glową i nasz "kalosz" stanął. Wszystko do tej pory to było małe piwo. Teraz nic, tylko spokój. Śpieszyć się nie mamy dokąd, wiatru nie ma, widoczność dobra, wszystko jak na dłoni. Widać wykop, w którym Zgnilec znalazł zasłużony spoczynek - coś kolorowego jakby tam leży, może to jego łachy. Parszywy był typ. Panie, zmiłuj się nad jego grzeszną duszą, chciwy, głupi, niechlujny, tylko takich Ścierwnik Barbridge widzi na kilometr i zgarnia pod swoje skrzydła... a w ogóle to Strefa nie pyta, dobry jesteś czy zly, i wychodzi na to, że trzeba ci podziękować, Zgnilec, głupi byłeś, nawet twego prawdziwego imienia nikt nie pamięta, a mądrym ludziom pokazałeś drogę... Tak. Oczywiście najlepiej byłoby teraz dotrzeć do asfaltu. Asfalt jest równy, gładki, wszystko na nim widać i tam jest ta znajoma szczelina. Tylko że bardzo mi się nie podobają te pagóreczki! Odyby lecieć prosto nad asfaltem, trzeba by przejść jak raz nad nimi. Widzisz je, stoją, zapraszają. Nie, moje drogie, między wami ja nie przejdę. Drugie przykazanie stalkera - albo z lewej, albo z prawej musi być czysto co najmniej na sto kroków. A nad tym lewym pagóreczkiem przelecieć można... Co prawda nie wiem, co tam za nim się kryje. Na ich planie, jak sobie przypominam, niczego nie było. Ale kto wierzy planom? - Słuchaj, Red - szepcze Kirył. - Może skoczymy, co? Na dwadzieścia metrów w górę, potem od razu w dół i już jesteśmy nad garażem, no? - Milcz, durniu - mówię. - Nie przeszkadzaj, siedź cicho. W górę mu się zachciało. A jak ci przysunie tam na wysokości dwudziestu metrów? Mokra plama zostanie. Albo nagle objawi się "łysica" - wtedy nawet plamy nikt z mikroskopem nie wypatrzy. Och, ci ryzykanci, niecierpliwią się, widzicie, skakać mu się zachciało... Jednym słowem, jak iść do pagórka - wiadomo, a przy nim zatrzymamy się i zobaczymy, co dalej. Wsadziłem rękę do kieszeni, wyciągnąlem garść muterek. Pokazałem je Kiryłowi i mówię: - Pamiętasz bajkę o Tomciu Paluchu? Czytałeś ją w szkole? No to teraz wszystko będzie na odwrót. Patrz! - rzuciłem pierwszą muterkę, niedaleko rzuciłem, jak należy, mniej więcej na dziesięć metrów. Muterka poleciała normalnie. - Widziałeś? - No? - mówi. - Nie "no", tylko pytam, czy widziałeś? - Widziałem. - Teraz najwolniej jak potrafisz, prowadź "kalosz" prosto do muterki i na dwa kroki przed nią zatrzymaj się. Zrozumiałeś? - Zrozumiałem. Szukasz stref wzmożonej grawitacji? - Czego trzeba, tego szukam. Poczekaj, rzucę jeszcze jedną. Patrz, gdzie upadnie, i oczu z niej więcej nie spuszczaj. Rzuciłem jeszcze jedną mutrę. Oczywiście też poleciała normalnie i upadła obok pierwszej. - Jedziemy - powiedziałem. "Kalosz" ruszył. Twarz Kiryła stała się spokojna i jasna. Widocznie już zrozumiał. Ci okularnicy wszyscy są tacy sami. Dla nich najważniejsze - wymyśleć nazwę. Póki nazwy nie wymyśli, aż litość bierze patrzeć na takiego, wygląda jak kto głupi. no a jak wymyśli! Jakąś tam wzmożoną grawitację - od razu spływa na niego spokój i zaraz lżej mu żyć na świecie. Przelecieliśmy nad pierwszą mutrą, nad drugą i trzecią. Tender wzdycha, przestępuje z nogi na nogę i co chwila ziewa ze zdenerwowania, z takim psim skomleniem - kiepsko się czuje, biedak. Nie szkodzi, to mu tylko na zdrowie wyjdzie. Pięć kilo co najmniej dzisiaj zrzuci, to lepsze od najlepszej diety... Rzuciłem czwartą mutrę. Jakoś nie tak poleciała. Nie umiem wytłumaczyć, na czym to polega, ale czuję, że coś tu nie tak, i natychmiast łaps Kiryła za rękę. - Stój - powiadam - i ani kroku dalej. A sam wziąłem piątą i rzuciłem ją wyżej i dalej. Jest zaraza! Oto ona, "łysica" I Mutra w górę poleciała normalnie, w dół też prawie normalnie, ale w połowie drogi jakby ją ktoś w bok szarpnął, i to tak szarpnął, że wbiła się w glinę i znikła nam z oczu. - Widziałeś? - pytam szeptem. - Tylko w kinie widziałem - mówi Kirył i tak się wychylił do przodu, że tylko patrzeć, jak z "kalosza" wypadnie. - Rzuć jeszcze jedną, co? Ręce mi opadły. Jedną? Czy tu jedna wystarczy? Ech, ci uczeni!... No dobra, rzuciłem jeszcze osiem muterek, póki "łysicy" nie oznaczyłem. Uczciwie mówiąc starczyłoby i siedem, ale jedną specjalnie dla Kiryła rzuciłem, w sam środek - niech się napatrzy na swoją grawitację. Plasnęła mutra w glinę, jakby to nie była mutra tylko stukilowy odważnik. Plasnęła i tylko dziurka w glinie po niej została. Kirył aż cmoknął ze szczęścia. - No dobrze - mówię - zabawiliśmy się i wystarczy. Teraz patrz. Rzucam tam, gdzie będziemy lecieć, i nie spuszaj z niej oczu. Krótko mówiąc objechaliśmy "łysicę" i znaleźliśmy się nad pagórkiem. Właściwie pagórek był mały, jakby kot napaskudził, i do dzisiaj w ogóle go nie zauważałem. Tak... Wisimy nad pagórkiem, do asfaltu jak ręką sięgnąć, ze dwadzieścia kroków. Miejsce czyściutkie, każdą trawkę widać, każde pęknięcie. Wydawałoby się, o co chodzi? Rzucaj mutrę i z Bogiem. Nie mogę rzucić mutry. Sam nie rozumiem, co się ze mną dzieje, ale w żaden sposób nie mogę się zdecydować, żeby ją rzucić. - Co z tobą? - pyta Kirył. - Dlaczego stoimy? - Poczekaj - mówię. - I zamknij twarz, na miłość boską. Zaraz, myślę, zaraz rzucę muterkę, przelecimy sobie spokojnie, jak po maśle przejdziemy, nawet trawka nie drgnie - pół minuty i jesteśmy nad asfaltem... I nagle spociłem się jak ruda mysz! Aż mi oczy zalało i już wiem, żadnej mutry tam nie rzucę. Na lewo, proszę bardzo, choćby dwie. Chociaż tamtędy dalej jakieś kamyki widać niezbyt przyjemne, ale tam mogę rzucać mutrę, a prosto przed siebie - za nic. I rzuciłem muterkę w lewo. Kirył nic nie powiedzial, podprowadził "kalosz" do mutry i dopiero wtedy popatrzył na mnie. Wyglądałem chyba paskudnie, bo zaraz odwrócił oczy. - To nic - mówię do niego - prosta droga nie zawsze prowadzi do celu. - I rzuciłem na asfalt ostatnią mutrę. Dalej już było łatwiej. Znalazłem swoją szczelinę. Była czyściutka, żadnym dranstwem nie zarosła, moja najmilsza, koloru nie zmieniła. Patrzyłem na nią i promieniałem ze szczęścia. I doprowadziła nas ta szczelina do bramy garażu lepiej niż wszelkie znaki. Poleciłem Kiryłowi, żeby zszedł na wysokość półtora metra, położyłem się na brzuchu i zacząłem patrzyć w otwartą bramę garażu. Na początku, ze słońca, nic nie było widać - ciemno choć oko wykol, potem wzrok przywykł i widzę, że w garażu od tamtego czasu jakby się nic nie zmieniło. Wywrotka jak stała na kanale, tak stoi, caluteńka, bez dziur, bez plamki i na cementowej podłodze też wszystko jak przedtem, pewnie dlatego, że w kanale mało zebrało się "czarciego puddingu" i od tamtej pory ani razu nie wykipiał. Jedno mi się tylko nie spodobało - w samym końcu garażu, tam gdzie stoją kanistry, coś się srebrzy. Poprzednim razem tego nie było. No, trudno, srebrzy się, to się srebrzy, nie będziemy przecież z tego powodu wracać! A i srebrzy się, nie tak, żeby mocno, tylko odrobinkę i tak spokojnie, powiedziałbym, nawet sympatycznie... Wstałem, otrzepałem skafander i rozejrzałem się dookoła. Tam na parkingu stoją ciężarówki, rzeczywiście jak nowe - od tamtego czasu, kiedy tu byłem ostatni raz według mnie zrobiły się jeszcze nowsze, za to cysterna zupełnie biedaczka zardzewiała, niedługo się rozsypie. A tam leży opona, ta, którą widać na ich planie... Nie spodobała mi się ta opona. Cień rzuca, jakiś taki nienormalny. Słońce nam świeci w plecy, a cień pada w naszą stronę. No dobra, do opony daleko. Właściwie wygląda wszystko nieźle, można pracować. Tylko co się tam srebrzy? A może mi się tylko zwidziało? Teraz warto by zapalić, usiąść na chwilę, pomyśleć spokojnie - dlaczego właściwie srebrzy się tylko nad kanistrami, a dalej już się nie srebrzy... dlaczego taki dziwny cień od tej opony... Ścierwnik Barbridge coś opowiadał o cieniach, coś cudacznego, ale niegroźnego... Z cieniami tu różnie bywa. Ale co się tam tak srebrzy? No wypisz, wymaluj, jak pajęczyna na drzewach w lesie. Jakiż to pająk ją uprządł? Och, ani razu jeszcze nie widzialem w Strefie pajączków, czy innych bożych krówek. I co najgorsze, "pustak" leży jak raz tam, dwa kroki od kanistrów. Powinienem od razu wtedy go zabrać, nie miałbym teraz kłopotów. Ale to ścierwo jest okropnie ciężkie - udźwignąć go mogłem, ale potem targać toto na plecach i to jeszcze po nocy, i jeszcze na czworakach... a kto "pustaków" nigdy nie dźwigał, niech spróbuje. Równie wygodnie można pud wody nieść bez wiader... A więc iść, czy co? Golnąłbym sobie teraz... Odwróciłem się do Tendera i mówię: - Teraz my z Kiryłem pójdziemy do garażu. Ty zostaniesz tu jako kierowca. Steru bez mojego rozkazu nie waż się tknąć, cokolwiek by się działo, nawet gdyby ziemia się pod tobą rozstąpiła. Jeżeli stchórzysz - na tamtym świecie cię odnajdę. Poważnie skinął mi głową - za nic, znaczy, nie stchórzę. Nos ma jak pomidor, zdrowo mu przysunąłem... no cóż, spuściłem ostrożnie awaryjne liny, popatrzyłem jeszcze raz na to srebrne migotanie, machnąłem ręką Kiryłowi i zacząłem schodzić. Stanąłem na asfalcie i czekam, póki Kirył nie zejdzie z drugiej strony. - Spokojnie. - mówię - nie spiesz się. Bez zbędnego zamieszania. Stoimy na asfalcie. "Kalosz" kołysze się obok nas, liny szurają pod stopniami. Tender wychylił łeb przez poręcze, patrzy na nas, a w oczach ma rozpacz. Trzeba iść. Mówię do Kiryła: - Masz iść za mną, krok w krok, dwa kroki z tyłu, patrz mi w plecy i uważaj. I ruszyłem. Stanąłem w progu, rozejrzałem się. A jednak o ileż łatwiej pracować w dzień niż w nocy! Pamiętam, jak leżałem na tym samym progu. Ciemno jak w brzuchu u Murzyna, z kanału "czarci pudding" wysuwa języki, błękitne jak płomyki spirytusu, i jak na złość niczego nie rozjaśnia, jeszcze ciemniej się wydaje od tych języków. A teraz - żyć nie umierać! Oczy przywykłe do mroku, wszystko jak na dłoni, nawet kurz widać w najciemniejszych kątach. I rzeczywiście coś tam błyszczy, jakieś srebrzyste nici ciągną się od kanistrów do sufitu - bardzo podobne do pajęczyny. Może to zresztą pajęczyna, ale lepiej się trzymać od niej z daleka. I wtedy sknociłem sprawę. Powinienem Kiryła postawić obok siebie, poczekać aż jego oczy przywykną do ciemności i pokazać mu tę pajęczynę, palcem pokazać. A ja przywykłem pracować samotnie - sam już oswoiłem się z mrokiem, a o Kiryle nie pomyślałem. Przekroczyłem próg i prosto do kanistrów. Przykucnąłem nad "pustakiem", pajęczyny na nim jakby nie widać. Wziąłem za jeden koniec i mówię do Kiryła: - Bierz, tylko nie upuść, ciężki jak cholera. Podniosłem oczy i aż mi dech zaparło - słowa nie mogę wydusić. Chcę krzyknąć: stój, ani kroku! - i nie mogę. Chyba zresztą i tak bym nie zdążył, zbyt szybko to wszystko poszło. Kirył przeskakuje przez "pustaka", odwraca się tyłem do kanistrów i całymi plecami w te srebrne nici. Ja tylko oczy zamknąłem. Wszystko we mnie zamarło, nic nie słyszę, słyszę tylko, jak rwie się ta pajęczyna. Z takim słabym cichym trzaskiem, jakby pękała zwyczajna pajęczyna, tylko oczywiście głośniej. Siedzę w kucki z zamkniętymi oczami, ani rąk, ani nóg nie czuję, a Kirył mówi: - No co, bierzemy go? - Bierzemy - mówię. Podnieśliśmy "pustaka" i niesiemy do wyjścia, bokiem idziemy. Ciężkie ścierwo, nawet we dwóch niełatwo go targać. Wyszliśmy na słoneczko i stoimy przy "kaloszu". Tender już do nas łapy wyciąga. - No - mówi Kirył - raz, dwa... - Nie - mówię - poczekaj. Na początek go postawimy. Postawiliśmy. - Odwróć się - mówię - plecami. Odwrócił się bez słowa. Ja patrzę - na plecach nic nie ma. Z tej i z tamtej strony go oglądam - nic nie widzę. Wtedy odwracam się i patrzę na kanistry. Tam też niczego nie ma. - Słuchaj - mówię do Kiryła, ale patrzę ciągle na kanistry. - Widziałeś tę pajęczynę? - Jaką pajęczynę? Gdzie? - Dobra - mówię. - Żebyśmy tylko zdrowi byli. A sam myślę: to się dopiero okaże. - No co - mówię. - Ładujemy? Władowaliśmy "pustaka" do "kalosza", postawiliśmy go na sztorc, żeby się nie turlał, stoi teraz sobie jak aniołeczek, czyściutki, nowiutki, w miedzi słoneczko się odbija i niebieskawe pasma mgliście bełtają się między dyskami. I teraz widać, że to nie "pustak", a coś w rodzaju naczynia, szklanego słoika z niebieskim syropem. Podziwialiśmy go przez chwilę, potem wdrapaliśmy się do "kalosza" i bez zbędnych słów - w powrotną drogę. Dobrze tym uczonym! Po pierwsze, pracują w dzień. A po drugie, ciężko im tylko wtedy, kiedy idą do Strefy, a ze Strefy "kalosz" sam wraca - jest na nim zainstalowana taka aparatura, kursograf, czy jak mu tam, który prowadzi "kalosz" dokładnie tym samym kursem, jakim szedł poprzednio. Płyniemy z powrotem i powtarzamy wszystkie manewry, przystajemy, powisimy chwilę - i dalej nad wszystkimi moimi mutrami przechodzimy, moglibyśmy zbierać je z powrotem do woreczka. Moi chłopcy oczywiście od razu odzyskali humor. Kręcą głowami na cały regulator, prawie wszystek strach z nich wyparował - została tylko ciekawość i radość, że wszystko tak dobrze się skończyło. Zaczęli gadać. Tender macha rękami i grozi, że jak tylko zje obiad, natychmiast wraca do Strefy znakować drogę do garażu, a Kirył wziął mnie za rękaw i zaczął mi coś opowiadać o tej swojej wzmożonej grawitacji, to znaczy o "łysicy". No, nie od razu co prawda, ale jednak ich usadziłem. Tak spokojniutko opowiedziałem im, ilu idiotów skończyło fatalnie w powrotnej drodze na skutek własnej głupoty. Milczcie, mówię, i uważnie rozglądajcie się dookoła, bo inaczej stanie się z wami to, co się stało z Lyndonem - Kruszynką. Poskutkowało. Mawet, nie zapytali, co się właściwie stało z Lyndonem - Kruszynką. Płyniemy w ciszy, a ja myślę tylko o jednym: jak będę odkręcać manierkę, na różne sposoby wyobrażam sobie pierwszy łyk, a przed oczyma coraz to mi błyska srebrna pąjęczynka. Krótko mówiąc, wydostaliśmy się ze Strefy, zapędzili nas razem z "kaloszem" do odwszalni, czyli, wyrażając się naukowym językiem, do hangaru sanitarnego. Szorowali nas do upojenia, napromieniowywali jakimś paskudztwem, obsypywali czymś i znowu płukali, potem wysuszyli i powiedzieli: jesteście wolni, koledzy! Tender z Kiryłem wytaszczyli "pustaka". Zleciały się nieprzebrane tłumy, żeby się napatrzeć, i co charakterystyczne - wszyscy tylko patrzą, wydają z siebie entuzjastyczne okrzyki, ale żeby pomóc zmęczonym ludziom dźwigać - na to nie było odważnych... Dobra, mnie to wszystko nie obchodzi. Mnie już teraz nic nie obchodzi... Ściągnąłem z siebie skafander, rzuciłem na podłogę - sierżanci sprzątną - a sam prosto pod prysznic, bo cały mokry byłem od stóp do głów. Zamknąłem się w kabinie, wyciągnąłem manierkę, odkręciłem i przyssałem się do niej jak pijawka. Siedzę na ławeczce, w kolanach miękko, w głowie pusto i ciągnę gorzałkę. Jak wodę. Żyję. Zlitowała się Strefa. Wypuściła, wiedźma. Zaraza najmilsza. Podła. Żyję. Te żółtodzioby nigdy tego nie zrozumieją, nikt prócz stalkera tego nie zrozumie. I łzy spływają mi po twarzy ni to od wody, ni to sam nie wiem od czego. Wydoiłem manierkę do dna, sam jestem mokry, a manierka sucha. Oczywiście jak zwykle zabrakło jeszcze jednego ostatniego łyczka. To nic, to jest do naprawienia. Teraz wszystko jest do naprawienia. Żyję. Zapaliłem papierosa, siedzę. Czuję, jak powoli się uspokajam. Przypomniałem sobie o premii. W naszym instytucie zorganizowano to na sto dwa. Choćby w tej chwili mogę iść po swoją kopertę. A może sami przyniosą, prosto tutaj. Powolutku zacząłem się rozbierać. Zdjąłem zegarek, patrzę: byliśmy w Strefie pięć godzin z minutami, moi państwo! Pięć godzin. Aż mi się słabo zrobiło. Koledzy, w Strefie czas nie istnieje. Pięć godzin... A właściwie, jeżeli się dobrze zastanowić, to co to jest dla stalkera pięć godzin? nawet mówić nie warto. A dwanaście godzin nie łaska? A dwie doby nie łaska? Nie zdążyłeś przez noc, leżysz cały dzień w Strefie z mordą przy ziemi i nawet już się nie modlisz, tylko majaczysz i sam nie wiesz, żyjesz jeszcze czy już jesteś trupem. A następnej nocy zrobisz co do ciebie należy, jesteś z towarem na granicy, a tam czekają patrole z karabinami maszynowymi, ścierwa, które cię nienawidzą, wcale nie chcą clę aresztować, to dla nich żaden interes, boją się śmiertelnie, że jesteś skażony, chcą cię za wszelką cenę rozwalić i mają wszystkie atuty, możesz potem długo udowadniać, że cię bezprawnie zastrzelili. A to znaczy, że znowu z mordą przy ziemi modlisz się do świtu, a potem do zmierzchu, a towar leży obok ciebie i nawet nie wiesz, czy zwyczajnie sobie leży, czy cię powoli zabija. Albo jak Kosmaty Icchok - utknął o świcie w pustym polu miedzy dwoma wykopami - ani w prawo, ani w lewo. Dwie godziny udawał nieboszczyka. Bogu dzięki uwierzyli i wreszcie zostawili go w spokoju. Widziałem Icchoka potem, nie ten sam człowiek, nawet go nie poznałem... Wytarłem łzy i puściłem wodę. Myłem się długo. Gorącą, potem zimną, potem znowu gorącą. Cały kawał mydła wymydliłem. W końcu mi zbrzydło. Zamknąłem prysznic, i słyszę - ktoś się dobija do drzwi i głosem Kiryła wrzeszczy wesoło: - Ej, stalker, wyłaź! Forsa ante portas! O forsie zawsze miło słyszeć. Otworzyłem drzwi, Kirył stoi goły, w samych kąpielówkach, wesoły, bez śladu melancholii i podaje mi kopertę. - Trzymaj - mówi - to od wdzięcznej ludzkości. - Kicham na twoją ludzkość! Ile tu jest? - W drodze wyjątku, za bohaterską postawę w obliczu niebezpieczeństwa - dwie pensje! Tak. Można wytrzymać. Gdyby mi tu za każdego "pustaka" płacili po dwie pensje, dawno posłałbym Ernesta do wszystkich diabłów. - No i co, jesteś zadowolony? - pyta Kirył, a promienieje jaśniej słońca. - Owszem - mówię. - A ty? Kir nie odpowiedział. Objął mnie za szyję, przycisnął do swojej spoconej piersi, odepchnął i zniknął w swojej kabinie. - Ej! - krzyczę za Kiryłem. - A co z Tenderem? Gacie pierze? - Chyba żartujesz! Tendera opadli korespondenci. Żebyś zobaczył, jaki jest nadęty... Teraz im kompetentnie referuje... - Jak - powiadam - referuje? - Kompetentnie. - Dobra - mówię - sir. następnym razem zaopatrzę się w słownik wyrazów obcych, sir. - I w tym momencie jakby mnie prąd poraził. - Poczekaj. Kirył - mówię. - Wyjdź no na chwilę. - Kiedy jestem już goły odpowiada. - Nie szkodzi, nie jestem babą. No więc wyszedł. Wziąłem go za ramiona, odwróciłem plecami, do siebie, nie, przywidziało mi się. Plecy ma czyste. Tylko zaschnięte strużki potu, a skóra jak skóra. - Czego ty chcesz od moich pleców? - pyta Kirył. Dałem mu lekkiego kopniaka, uciekłem do swojej kabiny, zamknąłem się. Nerwy, cholera by je wzięła. Tam mi się zwidywało, tu mi się zwiduje... Miech to jasny piorun spali!... Spiję się dzisiaj jak świnia, nieźle byłoby oskubać Richarda. To jest myśli gra, ścierwo, jak stary... Z najlepszą kartą nic mu nie można zrobić. Już nawet karty znaczyłem i na inne różne sposoby próbowałem, no i ucho... - Kirył! - krzyczę. - Będziesz dzisiaj w "Barge" - Nie w "Barge", a w "Barszczu", ile razy mam ci powtarzać? - Przestań! napisane jest "Barge", to ma być "Barge". Lepiej nie wprowadzaj u nas swoich porządków. Więc przyjdziesz, czy nie? nieźle byłoby ograć Richarda... - Och, nie wiem. Red, jak to będzie. Ty przecież nie masz najmniejszego pojęcia, cośmy przywieźli... - A ty masz pojęcie? - Też nie mam. Co prawda, to prawda. Ale teraz po pierwsze, wiadomo, do czego te "pustaki" służyły. A po drugie, jeśli potwierdzi się jedna moja teoria... napiszę artykuł i poświęcę go tobie osobiście - Redowi Shoehartowi, honorowemu stalkerowi, z wyrazami wdzięczności i uwielbienia. - I wtedy mnie wsadzą do pudła. Minimum dwa lata. - Za to wejdziesz do historii nauki. Tę sztuczkę tak właśnie nazwiemy: "puszka Shoeharta". To brzmi dumnie, prawda? Tak sobie gadaliśmy, a ja się tymczasem ubrałem, wsadziłem pustą manierkę do kieszeni, przeliczyłem gotówkę i poszedłem sobie. - Wszystkiego najlepszego, nadziejo światowej nauki... Nie odpowiedział. Bardzo głośno szumiała woda. Patrzę, a w korytarzu pan Tender we własnej postaci, czerwony i nadęty niczym ropucha. Wokół niego - tłumy, i pracownicy, i korespondenci, i nawet dwaj sierżanci się przyplątali (prosto z obiadu, jeszcze w zębach dłubią), a Tender nic, tylko gada. "Ta technika, którą dysponujemy - truje - daje prawie stuprocentową gwarancję bezpieczeństwa i osiągnięcia zaplanowanych rezultatów..." W tym momencie zobaczył mnie i nieco przywiądł - uśmiecha się macha do mnie ręką. No, myślę, trzeba wiać. Wystartowałem, ale niestety za późno. Słyszę, gonią mnie. - Panie Shoehart! Panie Shoehart! Dwa słowa o garażu! - Odmawiam komentarza - mówię i przechodzę w kłus. Ale diabła tam uciekniesz przed nimi. Jeden z mikrofonem zabiega drogę z lewej, drugi z aparatem fotograficznym - z prawej. - Dosłownie jedno zdanie! Czy zauważył pan w garażu coś niezwykłego? - Nie mam nic do powiedzenia! - mówię i staram się kłusować plecami do obiektywu. - Garaż jak garaż... - Dziękuję panu. Co pan sądzi o turboplatformach? - Są cudowne - mówię i ostrożnie przymierzam się do toalety. - Co pan myśli o celach Lądowania? - Miech się pan zwróci do uczonych - mówię i już jestem za drzwiami. Pukają. Wtedy mówię przez drzwi: - Dobrze panom radzę, zapytajcie pana Tendera, dlaczego ma nos jak pomidor. Pan Tender milczy z wrodzonej skromności, a to była nasza najwspanialsza przygoda. Ależ zrobili stumetrówkę korytarzem! Złoty medal gwarantowany. Jak Boga kocham. Poczekałem minutę - cicho. Wyjrzałem - nie ma nikogo. No i poszedłem sobie, pogwizdując. Zszedłem do portierni, pokazałem tyczkowatemu przepustkę, patrzę, a on mi salutuje. Jako bohaterowi dnia, rzecz jasna. - Spocznij - mówię. - Jestem z was zadowolony, sierżancie. Wyszczerzył zęby, jakby mu sam generał pożyczył stówę. - Brawo, Rudy - mówi. - Jestem dumny - mówi - że mam takich znajomych. - Co - mówię - będziesz teraz miał o czym opowiadać dziewczynom w swojej Szwecji? - Pytanie! - mówi. - Żadna mi się nie oprze! Jak się mu przyjrzeć, to zupełnie przyzwoity chłopak. Jeśli mam być szczery, nie lubię takich rumianych i rosłych facetów. Dziewczyny latają za nimi jak wściekłe, właściwie dlaczego? nie o wzrost przecież chodzi. Słońce świeci, na ulicy bezludnie. I nagle zapragnąłem teraz, natychmiast, zobaczyć Gutę. Po prostu. Popatrzeć na nią, potrzymać za rękę. Po Strefie tylko to jedno pozostaje człowiekowi - potrzymać dziewczynę za rękę. Szczególnie kiedy sobie przypomnę te wszystkie plotki o dzieciach stalkerów - te dzieci wyglądają... Tak, co tu myśleć o Gucie, teraz na początek przydałaby się butelka czegoś mocniejszego, i to jako program minimum, a dalej się zobaczy. Minąłem parking i już niedaleko granica Strefy. Stoją dwa samochody patrolowe. Stoją w całej swej krasie, żółte, rozłożyste, z reflektorami i karabinami maszynowymi, dranie, no i rzecz jasna obok bohaterowie w błękitnych hełmach, całą ulicę zakorkowali, przepchnąć się nie można. Idę, oczy spuściłem, lepiej, żebym teraz ich nie widział, lepiej, żebym w ogóle na nich nie patrzył, zwłaszcza w dzień - są tam między nimi dwa, trzy typki i boję się, że mi się teraz napatoczą, straszna chryja wyniknie, jeśli mi się napatoczą. Mieli szczęście, przysięgam na Boga, że Kirył mnie ściągnął do instytutu, bo tych drani wtedy właśnie szukałem i ręka by mi nie zadrżała. Przedzieram się przez ten tłum bokiem, już się prawie przedarłem, kiedy nagle słyszę: "Ej, stalker!" No, mnie to nie dotyczy, idę sobie dalej, wyciągam z paczki papierosa. Ktoś mnie dogania z tyłu i łapie za rękaw. Strzasnąłem tę rękę z siebie, odwracam głowę i bardzo grzecznie pytam: - Po kiego diabła pan się czepiasz? - Poczekaj, stalker - mówi tamten. - Dwa pytania. Podniosłem oczy - kapitan Quarterblood. Stary znajomy. Wysechł na wiór, zżółkł. - A - mówię - wszystkiego najlepszego, panie kapitanie. Jak tam wątroba? - Ty mnie nie zagaduj - mówi kapitan gniewnie i świdruje mnie spojrzeniem na wylot. - Lepiej mi powiedz, dlaczego nie zatrzymujesz się, kiedy cię wołają? I już dwa błękitne hełmy stoją za jego plecami, łapy na kaburach, oczu nie widać tylko szczęki chodzą pod hełmami. I gdzie w tej ich Kanadzie takich wygrzebują? Na zarybek ich do nas przysyłają, czy co? W dzień w ogóle się nie boję patroli, ale zrewidować kanalie mogą, a to mi bardzo nie na rękę w tej chwili. - A czy to mnie pan wolał, panie kapitanie? - mówię. - Słyszałem, że jakiegoś stalkera. - A ty, jak się okazuje, już nie jesteś stalkerem? - Od czasu, jak z pańskiej lekkiej ręki odsiedziałem swoje - skończyłem z tym. Na amen. Dzięki panu, panie kapitanie, otworzyły mi się wtedy oczy. Gdyby nie pan... - Co robiłeś koło Strefy? - Jak to co? Przecież pracuję w instytucie. Już ze dwa lata. I żeby zakończyć tę niemiłą rozmowę, wyjmuję swoją legitymację i okazuję ją kapitanowi. Quarterblood wziął moją legitymację, przekartkował, każdy stempelek, każdą stroniczkę dosłownie obwąchał, omal nie oblizał. Zwraca mi legitymację, zadowolony niewypowiedzianie, oczy mu płoną, nawet poróżowiał. - Przepraszam cię - mówi - Shoehart. Tego się nie spodziewałem. To znaczy, że nienadaremnie słuchałeś moich rad. No cóż, bardzo się cieszę. Chcesz, możesz mi wierzyć lub nie, ale już wtedy przypuszczałem, że jeszcze będą z ciebie ludzie. Nie mogłem dopuścić do siebie myśli, że taki chłopak jak ty... I zaczęło się. No, myślę sobie, wyleczyłem jeszcze jednego melancholika na swoje nieszczęście, a sam oczywiście słucham, oczy spuściłem, potakuję, rozkładam ręce i nawet, o ile pamiętam, tak nieśmiało, noskiem buta rysuję esy floresy na trotuarze. Bojówkarze za plecami kapitana posłuchali czas jakiś, zemdliło ich widać, bo patrzę, pomaszerowali w weselsze miejsce. A kapitan teraz mi o radosnych perspektywach opowiada - nauka to wielka rzecz, na naukę, okazuje się, nigdy nie jest za późno. Pan Bóg powiada, lubi i ceni uczciwą pracę - no i w ogóle drętwa mowa w najlepszym gatunku, ta sama, którą nas co niedziela raczył w więzieniu nasz ojciec duchowny. A ja mam taką ochotę wypić, że aż mnie skręca. To nic, myślę. Red, to nic, bracie, i to też musisz znieść. Cierp, Red, tak trzeba! Długo on tego tempa nie wytrzyma, już dostał zadyszki... wtedy na moje szczęście zaczął trąbić jeden z samochodów patrolowych. Kapitan Quarterblood obejrzał się, odkaszlnął z niezadowoleniem i wyciąga do mnie rękę. - No cóż - mówi - cieszę się, że poznałem uczciwego człowieka. Reda Shoeharta. Z przyjemnością wypiłbym z tobą butelczynę na cześć naszej nowej znajomości. Wódki wprawdzie nie mogę pić, lekarz mi zakazał, ale na piwo chętnie bym z tobą poszedł. Tylko sam widzisz - służba! Ale nic straconego - mówi - na pewno się jeszcze spotkamy. Nie daj Boże, myślę. Ale rękę mu ściskam, nadal się czerwienię i szuram nóżką - wszystko jak pan kapitan lubi. Potem Quarterblood poszedł sobie nareszcie, a ja lotem strzały do "Barge". W "Barge" o tej porze jest pusto. Ernest stoi za ladą baru, przeciera kieliszki i ogląda je pod światło. To zdumiewające, nawiasem mówiąc, zjawisko - gdzie i kiedy byś nie przyszedł, wiecznie ci barmani przecierają kieliszki, jakby akurat od tego zależało zbawienie ich duszy. Tak właśnie będzie stał choćby cały dzień - weźmie kieliszek, przymróży oczy, spojrzy pod światło, chuchnie na szkło i zaczyna trzeć. Wyciera, wyciera, znowu spojrzy, tym razem dla odmiany od spodu, i znowu... - Cześć Ernie! - mówię. - Nie męcz go dłużej, bo przetrzesz na wylot! Spojrzał na mnie przez kieliszek, wymamrotał coś głosem brzuchomówcy i bez zbędnych słów nalał mi na cztery palce. Wdrapałem się na stołek pociągnąłem, zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową i powtórzyłem zabieg. Mruczy lodówka, szafa grającą trilka cichutko. Ernest posapuje w kolejny kieliszek - cisza, spokój... Dopiłem, postawiłem szklaneczkę na ladzie i Ernest w mgnieniu oka nalewa mi ponownie. - Ho co, już cl lepiej? - burczy. - Przyszedłeś do siebie? - Ty lepiej pilnuj swoich kieliszków - mówię. - A wiesz był jeden taki, też tak tarł, tarł i wywołał złego ducha. Potem żył sobie jak pączek w maśle. - Znałeś go? - pyta Ernie z niedowierzaniem. - A był tu jeden taki barman - opowiadam. - Jeszcze przed tobą. - No i co? - Ano nic. Jak myślisz, dlaczego oni tu przylecieli? Wszystko dlatego, że tamten bez przerwy tarł i tarł... Jak sądzisz, kto do nas przyleciał? - A idź ty - mówi Ernie z uznaniem. Potem poszedł do kuchni i wrócił z talerzem - przyniósł opiekane parówki. Postawił przede mną talerz, podsunął keczup, a sam ponownie zabrał się do kieliszków. Ernest zna się na swojej robocie. Ma bezbłędne wyczucie, od razu widzi, że stalker wrócił ze Strefy, że towar będzie i Ernie wie, czego stalkerowi w takiej chwili potrzeba. To swój chłop ten Ernie! Dobroczyńca. Zjadłem parówki, zapaliłem i zacząłem obliczać, ile też Ernie na nas zarabia. Jakie ceny płacą za towar w Europie tego nie wiem, ale tak kątem ucha słyszałem, że na przykład za "pustaka" dają tam około dwa i pół tysiąca, a Ernie płaci wszystkiego czterysta. Za "bateryjkę" można tam wyciągnąć co najmniej setkę, a my dostajemy w najlepszym razie dwie dychy. Da pewno z całą resztą sprawa wygląda podobnie. Co prawda przeszmuglowanie towaru do Europy również coś niecoś musi kosztować. Temu w łapę, tamtemu w łapę, komendant stacji też jest na pewno na ich utrzymaniu... Tak że jeśli się zastanowić, Ernest nie tak wiele wyciąga - około pięćdziesięciu procent, nie więcej, jeżeli wpadnie, to dziesięć lat katorgi ma jak w banku... W tym momencie moje bogobojne rozważania przerywa jakiś ugrzeczniony typek, nawet nie usłyszałem, kiedy wszedł. Wykwitł obok mojego prawego łokcia i pyta: - Czy można? - Co za pytanie! - mówię. - Oczywiście! Taki nieduży, szczuplutki, z zadartym noskiem i w czarnej muszce. Jakbym go gdzieś widział, ale gdzie - pojęcia nie mam. Włazi na stołek obok mnie i mówi do Ernesta: - Poproszę whisky! - I od razu do mnie: - Przepraszam, ale my się chyba znamy. Pan pracuje w Instytucie Międzynarodowym, prawda? - Tak - mówię - A pan? Typek zręcznie wyciąga z kieszeni wizytówkę i kładzie przede mną. Czytam: "Alois Machno, agent Biura Emigracyjnego". Oczywiście, że go znam. Czepia się ludzi, żeby wyjeżdżali z miasta. Widzicie ich, nas i tak ledwie połowa została w Harmont, a oni chcą, żebyśmy wszyscy się wynieśli. Odsunąłem wizytówkę paznokciem. - Nie - mówię - serdeczne dzięki. To nie dla mnie. Marzę, wie pan, żeby moje kości spoczęły w ojczystej ziemi. - A dlaczego? - pyta z ożywieniem. - Proszę mi wybaczyć niedyskrecję, ale co pana tu trzyma? Już się rozpędziłem, żeby mu powiedzieć, co mnie tu trzyma. - Głupie pytanie! - odpowiadam. Słodkie wspomnienia dzieciństwa. Pierwszy pocałunek w miejskim parku. Tatuś, mamusia. Jak pierwszy raz urżnąłem się w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji... - Tu wyjmuję z kieszeni zasmarkaną chusteczkę i ocieram oczy - nie - mówię. - Za nic! Alois pośmiał się, wypił łyczek whisky i z zadumą powiada: - Nie mogę zrozumieć was, mieszkańców Harmont. Życie w mieście jest bardzo ciężkie. Władza należy do armii. Zaopatrzenie paskudne. Pod bokiem Strefa, żyjecie jak na wulkanie. W każdej chwili może wybuchnąć epidemia albo coś jeszcze gorszego. Jeszcze rozumiem starszych ludzi. Na stare lata trudno się ruszyć z miejsca. Ale pan... Ile pan ma lat? Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, nie więcej... niechże pan zrozumie, że nasze biuro jest organizacją filantropijną, nasza działalność nie przynosi nam żadnego zysku. Po prostu chcemy, żeby ludzie opuścili to przeklęte miasto i zaczęli żyć normalnie. Przecież dajemy pewną sumę na początek, zapewniamy pracę na nowym miejscu... młodym, takim jak pan, umożliwiamy naukę... Nie, nie rozumiem! - A co? - pytam - nikt nie chce wyjeżdżać? - Nie tak znowu, żeby nikt... niektórzy dają się namówić, zwłaszcza jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy... No co was trzyma w Harmont? To przecież dziura, prowincja... Teraz pokazalem mu na co mnie stać. - Panie Machnol - mówię. - Ma pan świętą rację. Nasze miasteczko to dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie - mówię - to dziura w przyszłość. Przez tę dziurę my napompujemy wasz parszywy świat takimi rzeczami, że wszystko się zmieni. Życie stanie się inne, lepsze, i każdy będzie miał wszystko, czego mu trzeba. Podoba się panu taka dziura? Przez tę dziurę płynie wiedza. A kiedy już będziemy wiedzieli, co należy i wszyscy będą bogaci, polecimy do gwiazd i gdzie tylko zechcemy. Teraz już pan wie, co to za dziura... W tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem, że Ernest patrzy na mnie z ogromnym zdumieniem, i zrobiło mi się głupio. W ogóle nie lubię powtarzać cudzych słów, nawet jeżeli dajmy na to podobają mi się. Tym bardziej, że wychodzi mi to jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek słucha z otwartą gębą. A ja niby mówię to samo, a efekt jest zupełnie inny. Może dlatego, że Kirył nigdy Ernestowi na ladę towaru nie wykładał. No i dobrze... Tu mój Ernest połapał się i szybko nalał mi tak na sześć palców od razu - opamiętaj się chłopcze, co się z tobą dzisiaj dzieje? A ostronosy pan Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i mówi: - Tak, oczywiście... Wieczne akumulatory, "błękitne panaceum"... Ale czy pan naprawdę wierzy, że stanie się tak, jak pan powiedział? - To nie pański interes, w co ja wierzę naprawdę a w co na niby - mówię. - Mówiłem panu o mieszkańcach miasta. A o sobie powiem tak: czego ja mam szukać w tej waszej Europie? Waszej śmiertelnej nudy? Cały dzień mam orać jak głupi, a wieczorem patrzeć w telewizor? - No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy... - A tam - mówię - wszędzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku zimno. I co najdziwniejsze: mówiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem w to, co mówię. I nasza Strefa, wiedźma przeklęta, zaraza morowa, w tym momencie była mi sto razy milsza niż ich wszystkie Europy i Afryki. A przecież nawet jeszcze nie byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez sekundę, jak wracam z pracy doszczętnie wypompowany, w tłumie podobnych mi kretynów, jak w tym ich metro gniotą mnie, depczą mi po nogach, jak mi wszystko obrzydło i jak już nic mi się nie chce. - A co pan na to? - zwraca się ostronosy do Ernesta. - Ja mam swój byznes - wyniośle odpowiada Brnie. - nie jestem byle kim! Ja wszystkie swoje pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami nawet sam komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżać? Pan Alois Machno zaczął mu coś wyjaśniać przy pomocy liczb, ale ja już nie słuchałem. Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem z kieszeni garść bilonu, zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafę. Jest tam taka jedna piosenka "Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien". Bardzo dobrze na mnie wpływa po Strefie... No więc szafa grzmi i zawodzi, a ja zabrałem swoją szklaneczkę i poszedłem w kąt, wyrównać stare rachunki z "jednorękim bandytą", no i czas jak ptak poleciał... Przepuszczam ostatni bilon, a tu pojawiają się pod gościnnym dachem baru Richard Nunnun z Szuwaksem. Szuwaks już chodzi na rzęsach, przewraca oczami i szuka, komu by dać w mordę. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramię i odwraca jego uwagę dowcipami. Piękna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kędzierzawy, łapy do kolan, a Dick maleńki, zażywny i różowy, wcielenie bogobojności, brak mu tylko aureoli. - O! - krzyczy Dick na mój widok. - I Red tu jestl Chodź do nas. Red! - Słusznie! - ryczy Szuwaks. - W całym tym mieście jest tylko dwóch ludzi: Red i ja! Wszyscy inni to wieprze, dzieci szatana. Red! Ty też służysz szatanowi, ale jednak jesteś człowiekiem... Podchodzę do nich ze swoja szklanką. Szuwaks łapie mnie za kurtkę, sadza przy stoliku i mówi: - Siadaj, Rudy! Siadaj, sługo szatana! Kocham cię. Będziemy opłakiwać grzechy ludzkości. Gorzko opłakiwać! - Zapłaczemy - mówię. - Łykniemy sobie grzesznych łez. - Zaprawdę powiadam wam - prorokuje Szuwaks. - Zaprawdę osiodłany już jest koń blady, a jeździec jego już trzyma nogę na strzemieniu. I daremne są modły tych, co się zaprzedali szatanowi. Ostaną się tylko ci, którzy wydali mu wojnę. Wy, synowie człowieczy, skuszeni przez szatana, szatańskimi igrający cackami, szatańskich skarbów złaknieni - do was mówię, o ślepi! Opamiętajcie się, bydlaki, póki czas! Podepczcie błyskotki szatańskie! - Tu zamilkł nagle, jakby zapomniał, co ma być dalej. - A czy mi tu dadzą wreszcie czegoś do picia? - zapytał nagle zupełnie innym głosem. - Cudzie ja właściwie jestem?... Wiesz, Rudy, znowu mnie pogonili z roboty. Od agitatorów mnie wyzwali. Ja im tłumaczę - opamiętajcie się ślepcy, sami lecicie w przepaść i innych ślepców ciągnięcie za sobą! Śmieją się. No więc dałem w mordę kierownikowi i poszedłem sobie. Teraz mnie posadzą. I za co? Wrócił Dick, postawił na stoliku butelkę. - Dzisiaj ja płacę! - krzyknąłem do Ernesta. Dick spojrzał na mnie zezem. - Wszystko legalnie - mówię. - Będziemy moją premię przepijać. - Byliście w Strefie? - pyta Dick. - Przynieśliście coś ciekawego? - Pełnego "pustaka" - mówię. - Złożyliśmy go na ołtarzu nauki, nalejesz nam wreszcie, czy nie? - "Pustaka" - buczy z goryczą Szuwaks. - Dla jakiegoś "pustaka" ryzykowałeś życiem! Uszedłeś z życiem, ale przez ciebie pojawił się na świecie jeszcze jeden diabelski przedmiot... A skąd możesz wiedzieć. Rudy, ile grzechów i nieszczęść... - Przymknij się. Szuwaks - mówię do niego surowo. - Pij i raduj się, że wróciłem żywy. Za mój fart, chłopcy! Dobrze nam się piło za mój fart. Szuwaks całkiem się rozkleił, siedzi i płacze, z oczu mu kapie jak z zepsutego kranu. To nic, znam go dobrze. Musi przejść przez takie stadium - zalewa się łzami i wrzeszczy, że Strefa to dzieło szatana i że nic z niej nie wolno wynosić, a co już wyniesiono, trzeba odnieść z powrotem i żyć tak, jakby Strefy w ogóle nie było. Że niby co szatańskie - szatanowi. Bardzo lubię Szuwaksa. W ogóle lubię dziwaków. Kiedy Szuwaks jest przy forsie, skupuje od wszystkich towar, nie targuje się, płaci, ile żądają, a potem w nocy targa wszystko z powrotem do Strefy i tam zakopuje... Ależ szlocha. Boże kochany! Ale to nic, on jeszcze pokaże, co potrafi. - A jak wygląda taki pełny "pustak"? - pyta Dick. - Zwyczajne "pustaki" widziałem, ale pełne? Co to właściwie takiego? Pierwszy raz słyszę. Wytłumaczyłem, Dick pokiwał g