- Dobra - powiedział Golem i spojrzał na Wiktora. - Niech go pan podniesie. Wiktor wziNoł mokrzaka na ręce i zaniósł go do jeepa. Golem wyprzedził go, otworzył drzwi i wsiadł do środka. - Niech pan go daj e tutaj - powiedział z ciemności. - Nie, nogami do przodu... Śmielej... Przytrzymać za ramiona... Sapał i krzNotał się w samochodzie. Mokrzak znowu krzyknNoł i Golem powiedział coś niezrozumiałego, coś w rodzaju "Sześć kNotów na szyi..." Potem zatrzasnNoł drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapytał Dianę: - Dzwoniłaś do nich? - Nie - powiedziała Diana. - Zadzwonić? - Teraz już nie warto - powiedział Golem - bo inaczej wszystko zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszył, objechał klomb i odjechał alejNo. - No, to idziemy - powiedziała Diana. - Płyniemy - poprawił jNo Wiktor. Teraz, kiedy wszystko się skończyło, nie czuł nic oprócz irytacji. W holu Diana wzięła go pod rękę. - To nic - powiedziała - zaraz przebierzesz się w suche ubranie, strzelisz sobie kielicha i wszystko będzie dobrze. - Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskarżył się Wiktor. - A poza tym, może wreszcie wytłumaczysz mi, co się tu stało? Diana westchnęła ze znużeniem. - Nic szczególnego się nie stało. Nie trzeba było zapominać latarki. - A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym? - Burmistrz je stawia, kanalia... Weszli na pierwsze piętro i szli teraz korytarzem. - Zwariował? - zapytał Wiktor. - To przecież kryminalna sprawa. Czy może naprawdę oszalał? - Nie. To zwykła kanalia i nienawidzi mokrzaków. Jak zresztNo całe miasto. - To już zauważyłem. My ich też nie lubimy, ale potrzaski... A co im mokrzaki zrobiły? - Przecież trzeba kogoś nienawidzić - powiedziała Diana. - W jednych miejscach nienawidzNo Żydów, gdzie indziej - Murzynów, a u nas - mokrzaków. Zatrzymali się przed drzwiami, Diana przekręciła klucz, weszła i zapaliła światło. - Poczekaj - powiedział Wiktor rozglNodajNoc się. - Gdzieś ty mnie przyprowadziła? - To laboratorium - odpowiedziała Diana. - Ja zaraz... Wiktor został w drzwiach i patrzył jak Diana chodzi po ogromnym pokoju i zamyka okna. Pod oknami ciemniały kałuże. - A co on tam robił w nocy? - zapytał Wiktor. - Gdzie? - zapytała Diana nie odwracajNoc się. - Na ścieżce... Przecież wiedziałaś, że on tu jest? - No, bo wiesz - powiedziała - w leprozorium jest nie najlepiej z lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo... Zamknęła ostatnie okno, przespacerowała się po laboratorium oglNodajNoc stoły zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami. - Wszystko to jest obrzydliwe - powiedział Wiktor. - Co to za kraj! Gdzie się człowiek ruszy - wszędzie jakieś świństwa... Chodßmy, bo zmarzłem. - Zaraz - powiedziała Diana. Zdjęła ze stołu jakieś ciemne męskie ubranie i potrzNosnęła nim. Był to ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesiła go w szafie na ubrania robocze. SkNod tu garnitur? - pomyślał Wiktor. I do tego taki znajomy garnitur... - No tak - powiedziała Diana - ty jak chcesz, ale ja zaraz włażę do gorNocej wanny. - Posłuchaj Diano - powiedział ostrożnie Wiktor. - Kto to był ten... z takim nosem... żółty na twarzy? Z którym tańczyłaś... Diana wzięła go za rękę. - Widzisz - odpowiedziała po chwili milczenia - to mój mNoż, ...Mój były mNoż. * Dawno nie widziałem pana w mieście - powiedział Pawor zakatarzonym głosem. Nie tak znowu dawno - powiedział Wiktor - wszystkiego dwa dni temu. Można się do was przysiNość, czy wolicie być sami? - .zapytał Pawor. - Niech pan siada - powiedziała uprzejmie Diana. Pawor usiadł naprzeciw niej i krzyknNoł: "Kelner, podwójny koniak!" Zmierzchało się, portier zaciNogał story na oknach. Wiktor zapalił stojNocNo lampę. - Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrócił się do Diany - żyć w takim klimacie i zachować tak wspaniałNo cerę... - kichnNoł. - Przepraszam. Te deszcze mnie wykończa... - Jak się pracuje? - zapytał Wiktora. - Kiepsko. Nie mogę pracować, kiedy jest pochmurno - wciNoż mam ochotę czegoś się napić. - Co za skandal wywołał pan u policmajstra? - zapytał Pawor. - A tam, głupstwo - odpowiedział Wiktor. - Szukałem sprawiedliwości. - Ale co się stało? - Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzaków. Jeden się złapał, zmiażdżyło mu nogę. Zabrałem ten potrzask, poszedłem na policję i zażNodałem dochodzenia. - Tak - powiedział Pawor. - I co dalej? - W tym mieście sNo dziwne prawa. Ponieważ nie było wniosku poszkodowanego, uważa się, że nie było także przestępstwa, tylko nieszczęśliwy wypadek, któremu nikt nie jest winien z wyjNotkiem poszkodowanego. Powiedziałem policmajstrowi, że przyjmę to do wiadomości i wtedy on oznajmił mi, że jest to großba i na tym się rozstaliśmy. t - A gdzie to się stało? - zapytał Pawor. - Niedaleko sanatorium. - Niedaleko sanatorium? Czego szukał mokrzak koło sanatorium? - To nikogo nie powinno obchodzić - ostro powiedziała Diana. - Oczywiście - odparł Pawor. - Ja się tylko zdziwiłem - skrzywił się, zmrużył oczy i dßwięcznie kichnNoł. - O do diabła - rzekł. - Przepraszam. Wsadził rękę do kieszeni i wyciNognNoł ogromnNo chustkę do nosa. Coś z hałasem upadk) na podłogę. Wiktor nachylił się. To był kastet. Wiktor podniósł go i podał Faworowi. - I po co pan to nosi przy sobie? - zapytał. Pawor z twarzNo ukrytNo w chustce do nosa patrzył na kastet zaczerwienionymi oczami. - To wszystko przez pana - powiedział zduszonym głosem i wydmuchał nos. - To pan mnie przestraszył swojNo opowieściNo... A tak przy okazji, ludzie powiadajNo, że grasuje tu jakaś miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to chuligani. A ja, wie pan, nie lubię, kiedy mnie bijNo. - A często pana bijNo? - zapytała Diana. Wiktor spojrzał na niNo. Siedziała w fotelu założywszy nogę na nogę i paliła papierosa nie patrzNoc na nikogo. Biedny Pawor, pomyślał Wiktor. Zaraz coś usłyszy... WyciNognNoł rękę i obciNognNoł spódnicę na jej kolanach. - Mnie? - zapytał Pawor. - Czyżbym wyglNodał na człowieka, którego często bijNo? To trzeba poprawić. Kelner, jeszcze raz podwójny koniak! Tak, a więc następnego dnia poszedłem do warsztatu ślusarskiego i raz dwa zrobili mi tę zabawkę... - z zadowoleniem obejrzał kastet. - Niezła rzecz, nawet Golemowi się spodobała... - Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapytał Wiktor. - Nie. Nie wpuszczajNo i jak należy sNodzić, nie wpuszczNo. W każdym razie już w to nie wierzę. Napisałem skargi do trzech departamentów, a teraz siedzę i piszę sprawozdanie. Na jakNo sumę leprozorium otrzymało w minionym roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mężczyzn. Diabelnie pasjonujNoce. - Niech pan napisze, że im brakuje lekarstw - poradził Wiktor. Pawor ze zdziwieniem uniósł brwi, a Diana powiedziała leniwie. - Lepiej niech pan zostawi tę swojNo pisaninę i zamiast tego napije się grzanego wina i położy do łóżka. - Zrozumiałem aluzję - powiedział Pawor z westchnieniem. - Trzeba będzie iść... Czy pan wie, w którym numerze mieszkam? - zapytał Wiktora. - Wpadłby pan kiedyś. - W dwieście dwudziestym trzecim - powiedział Wiktor. - Z całNo pewnościNo. - Do widzenia - powiedział Pawor wstajNoc. - Życzę przyjemnego wieczoru. Oboje patrzyli jak podszedł do baru, wziNoł butelkę czerwonego wina i skierował się do wyjścia. - Masz za długi język - powiedziała Diana. - Tak - zgodził się Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi się w jakiś sposób podoba. - A mnie nie - powiedziała Diana. - I doktorowi R. Kwadrydze - też nie. Ciekawe dlaczego? - Ma wstrętny pysk - odpowiedziała Diana. - Blond bestia. Znam ten gatunek. Prawdziwi mężczyßni. Bez czci i wiary. Atamani głupców. - Masz ci los - zdziwił się Wiktor. - A ja myślałem, że tacy mężczyßni powinni ci się podobać. - Teraz już nie ma mężczyzn - zaprzeczyła Diana. - Teraz sNo albo faszyści, albo baby. - A ja? - zapytał Wiktor z zaciekawieniem. - Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocześnie - sprawiedliwość. - Racja. Ale moim zdaniem to całkiem nießle. - Nie najgorzej. Ale gdybyś musiał wybierać, wybrałbyś minogi, a to już niedobrze. Poszczęściło ci się, że masz talent. - Coś ty dzisiaj taka zła? - zapytał Wiktor. - A ja w ogóle jestem zła. Ty masz talent, a ja - złość. Jeżeli tobie odebrać talent, a mnie złość to pozostanNo dwa kopulujNoce ze sobNo zera. - Zero zeru nierówne - zauważył Wiktor. - Ty nawet jako zero wyglNodałabyś nießle - przystojne, świetnie zbudowane zero. A poza tym, gdyby ci odebrać twojNo złość, staniesz się dobra, co w końcu też nie jest najgorsze... - Jeśli odebrać mi złość, to stanę się meduzNo. Żebym stała się dobra, należałoby zastNopić złość dobrociNo. - Zabawne - powiedział Wiktor - przeważnie kobiety nie lubiNo dyskutować. Ale kiedy już zaczynajNo, stajNo się zdumiewajNoco kategoryczne. SkNod ci się właściwie wzięło, że jesteś wyłNocznie zła i ani trochę dobra. Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobroć, tylko że jej nie widać spoza złości. W każdym człowieku jest wszystkiego po trochu, a życie z tej mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto... Na salę wtoczyło się towarzystwo młodych ludzi jod razu zrobiło się głośniej. Młodzi ludzie zachowywali się dość swobodnie - nawymyślali kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odległym kNocie, zaczęli głośno rozmawiać i śmiać się na całe gardło. Ogromny drab o grubych wargach i rumianych policzkach pstrykajNoc palcami skierował się tanecznym krokiem do baru. Teddy coś mu podał i drab odstawiajNoc mały palec ujNoł dwoma palcami kieliszek, odwrócił się plecami do lady, oparł się o niNo łokciami, skrzyżował nogi i zwycięsko rozejrzał się po pustej sali. "Witam Dianę! - wrzasnNoł. - Co słychać?" Diana uśmiechnęła się do niego obojętnie. - Co to za cudo? - zapytał Wiktor. - Niejaki Flamen Juventa - odpowiedziała Dina. - Bratanek policmajstra. - Gdzieś go już widziałem - powiedział Wiktor. - Do diabła z nim - niecierpliwie powiedziała Diana. - Wszyscy ludzie to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiajNo się prawdziwi, tacy którzy majNo coś własnego - dobroć, talent, złość... ale jeśli im to zabrać, nic z nich nie pozostanie, zostanNo meduzami jak wszyscy. Ty, mam wrażenie wyobraziłeś sobie, że podoba mi się twoje umiłowanie minóg i sprawiedliwości? Zawracanie głowy! Masz talent, masz swoje ksiNożki, masz sławę, ale jeśli chodzi o resztę, to jesteś taki sam jaskiniowy niedorajda jak wszyscy. - To, co teraz mówisz - oznajmił Wiktor - jest tak bardzo niesłuszne, że nawet nie czuję się urażony. Ale mów dalej, bardzo interesujNoco zmienia ci się wyraz twarzy, kiedy mówisz - zapalił papierosa i podał jej. - Mów dalej. - Meduzy - powiedziała Diana gorzko. - Oślizgłe, głupie meduzy. KotłujNo się, pełzajNo, strzelajNo, same nie wiedzNo czego chcNo, nic nie umiejNo, niczego naprawdę nie kochajNo... jak robaki w wychodku... - To nieprzyzwoite - powiedział Wiktor. Obraz niewNotpliwie jest wypukły, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w ogóle to sNo banały, Diano, moja najmilsza, nie jesteś myślicielem. W ubiegłym wieku, gdzieś na prowincji może by to nießle wyglNodało... w każdym razie towarzystwo byłoby rozkosznie zaszokowane, a bladzi młodzieńcy o gorejNocych oczach łaziliby za tobNo jak psy. Ale dzisiaj to sNo rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedzNo, czym jest człowiek. Co z tym człowiekiem robić - oto na czym polega problem. ZresztNo też przewałkowany do znudzenia. - A co robiNo z meduzami? - Kto? Meduzy? - My. - O ile wiem - nic. Zdaje się, że robiNo z nich konserwy. - No i bardzo dobrze - powiedziała Diana. - Czy ty coś zdziałałeś przez ten czas? - No a jak! Napisałem potwornie wzruszajNocy list do swojego przyjaciela Roc-Tusowa. Jeśli po tym liście nie załatwi pensji dla Irmy, to znaczy, że jestem już do niczego! - I to wszystko? - Tak - powiedział Wiktor. - CałNo resztę wyrzuciłem. - O Boże - powiedziała Diana. - A ja opiekowałam się tobNo, starałam się nie przeszkadzać, odganiałam Roschepera... - KNopałaś mnie w wannie - przypomniał Wiktor. - KNopałam w wannie, poiłam kawNo... - Poczekaj - powiedział Wiktor - ale przecież ja też kNopałem cię w wannie... - Wszystko jedno. - Jak to wszystko jedno? Myślisz, że łatwo pracować, kiedy się ciebie kNopie w wannie? Opisałem sześć wariantów tego procesu, wszystkie sNo do niczego. - Daj przeczytać. - Tylko dla mężczyzn - powiedział Wiktor. - Poza tym wyrzuciłem je, czy ci nie powiedziałem? I w ogóle było w nich tak mało patriotyzmu i świadomości narodowej, że tak czy inaczej nikomu nie można byłoby ich pokazać. - Powiedz, jak ty to robisz - najpierw piszesz, a dopiero potem wstawiasz świadomość narodowNo? - Nie - odpowiedział Wiktor. - Na poczNotek nasiNokam świadomościNo narodowNo do głębi duszy: czytam przemówienie pana prezydenta, wykuwam na pamięć eposy bohaterskie, uczęszczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy zaczynam rzygać - kiedy już mnie nie mdli, tylko rzygam - biorę się do dzieła... Wiesz, porozmawiajmy lepiej o czymś innym. Na przykład o tym, co będziemy robili jutro. - Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami. - To pójdzie szybko. A potem? Diana nie odpowiedziała. Patrzyła na niego. Wiktor odwrócił się. Zbliżał się do nich mokrzak - w całej swojej krasie - czarny, mokry, z przepaskNo na twarzy. - Dzień dobry - przywitał się z DianNo. - Golem jeszcze nie wrócił? Twarz Diany wstrzNosnęła Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na portrecie - na ikonie. Dziwna nieruchomość rysów, i już nie wiesz - czy to zamysł mistrza czy bezradność rzezimieszka. Diana nie odpowiedziała. Milczała i mokrzak również patrzył na niNo w milczeniu, i nie było w tym milczeniu żadnej niezręczności - oni po prostu byli razem, a Wiktor i wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo się to nie podobało. - Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedział głośno. - Tak - powiedziała Diana. - Proszę, niech pan usiNodzie i zaczeka. Jej głos był zwyczajny i uśmiechała się do mokrzaka obojętnym uśmiechem. Wszystko było jak zwykle - Wiktor był z DianNo, a wszyscy pozostali byli osobno. - Proszę - wesoło powiedział Wiktor wskazujNoc na fotel doktora R. Kwadrygi. Mokrzak usiadł, położył na kolanach obie dłonie w czarnych rękawiczkach. Wiktor nalał mu koniaku. Mokrzak wprawnym i niedbałym gestem wziNoł kieliszek, zakołysał nim jakby sprawdzajNoc wagę i odstawił na stół. - Mam nadzieję, że pani nie zapomniała? - powiedział do Diany. - Tak - powiedziała Diana. - Tak. Zaraz przyniosę. Wiktorze, daj mi klucz do pokoju, za chwilę wrócę. Wzięła klucz i szybko poszła do wyjścia. Wiktor zapalił papierosa. Co z tobNo przyjacielu, powiedział do siebie. Jakoś za dużo ci się zwiduje w ostatnich czasach. Jakiś taki przeczulony się zrobiłeś i nadwrażliwy... Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to w ogóle nie dotyczy - ci wszyscy byli mężowie, te wszystkie dziwne znajomości... Diana - to Diana, a ty - to ty. Roscheper jest impotentem? Impotentem. I to ci powinno wystarczyć... Wiedział, że to wszystko nie jest takie proste, że już połknNoł truciznę, ale powiedział sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwilę - i udało mu się przekonać siebie, że naprawdę wystarczy. Naprzeciw siedział mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. CiNognęło od niego wilgociNo i jeszcze czymś jakby medycznym. Czy mogłem sobie wyobrazić, że będę kiedyś siedział z mokrzakiem w knajpie przy jednym stoliku? Jednak postęp, chłopcy, następuje powoli. Albo też my staliśmy się tacy wszystko - żerni i wreszcie do nas dotarło, że wszyscy ludzie sNo braćmi? Ludzkości, moja przyjaciółko, jestem z ciebie dumny... A czy pan, mój drogi, wydałby swojNo córkę za mokrzaka?... - Nazywam się Baniew - przedstawił się Wiktor i zapytał. - Jak zdrowie tego... rannego? Tego, który wpadł w potrzask? Mokrzak szybko odwrócił ku niemu twarz. Patrzy jak z okopu, pomyślał Wiktor. - ZadowalajNoco - odpowiedział sucho mokrzak. - Na jego miejscu zawiadomiłbym policję. - To nie ma sensu - powiedział mokrzak. - A dlaczego? - zapytał Wiktor. - Niekoniecznie musi zgłaszać na miejscowej policji, można zwrócić się do okręgowej... - Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszył ramionami. - Każde przestępstwo, które pozostaje bezkarne, rodzi nowe przestępstwo. - Tak. Ale nas to nie interesuje. Przez chwilę obaj milczeli. Potem mokrzak powiedział: - Moje nazwisko - Zurtzmansor. - Słynne nazwisko - uprzejmie powiedział Wiktor. - Czy nie jest pan krewnym Pawła Zurtzmansora, tego socjologa? Mokrzak zmrużył oczy. - Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedział. - Powiedziano mi, Baniew, że jutro ma pan spotkanie w gimnazjum... Wiktor nie zdNożył odpowiedzieć. Za jego plecami ktoś przesunNoł fotel i dziarski baryton powiedział: - Ano, zjeżdżaj stNod zarazo! Wiktor odwrócił się. Wznosił się nad nim grubowargi Flamenco Juventa, czy jak mu tam, słowem - bratanek. Wiktor patrzył na niego dłużej niż sekundę, ale to wystarczyło, żeby poczuł wyjNotkowNo irytację. - Do kogo pan mówi, młody człowieku? - zainteresował się. - Do pańskiego przyjaciela - grzecznie wyjaśnił mu Flamenco Juventa i ponownie wrzasnNoł. - Do kogo mówię, ty mokra szmato! - Chwileczkę - powiedział Wiktor i wstał. Flamenco Juventa z uśmieszkiem patrzył na niego z góry. Taki młody Goliat w sportowej kurtce błyskajNocej niezliczonymi emblematami, nasz prosty, ojczysty sturmfuerer, opoka narodu z gumowNo pałkNo w tylnej kieszeni spodni, postrach prawicowców, lewicowców i umiarkowanych. Wiktor sięgnNoł rękNo do jego krawata i zapytał z troskNo i zainteresowaniem "Co pan tu ma?". I kiedy młody Goliat automatycznie pochylił głowę, żeby zobaczyć co tam ma, Wiktor mocno złapał go za nos dużym i wskazujNocym palcem. "E!" - krzyknNoł młody Goliat kompletnie oszołomiony i spróbował się wyrwać, ale Wiktor go nie wypuścił i przez jakiś czas bardzo starannie, z lodowatNo zawziętościNo zakręcał i obracał ten bezczelny, mocny nos przygadujNoc "Następnym razem zachowuj się przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy bojówkarzu, chamski sukinsynu..." Pozycja była wyjNotkowo korzystna - młody Goliat rozpaczliwie wierzgał, ale między nimi stał fotel i młody Goliat pięściami ubijał powietrze, za to Wiktor miał dłuższe ręce i ciNogle wykręcał, rozgniatał, obracał i wyciNogał do chwili, kiedy nad głowNo przeleciała mu butelka. Wtedy obejrzał się - odsuwajNoc stoliki i przewracajNoc fotele pędziła na niego cała pięcioosobowa banda, dwóch w niej było wyjNotkowo rosłych. Na mgnienie oka wszystko zastygło jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakujNocy przez ladę baru, Diana z białym pakunkiem na środku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, wNosata twarz portiera, i tuż obok wściekłe pyski z rozwartymi paszczękami. Następnie skończyła się fotografia i zaczęło się kino. . . Pierwszego dryblasa Wiktor nadzwyczaj fartownie powalił ciosem w policzek. Ten przepadł i przez jakiś czas się nie pojawił. Ale drugi dryblas trafił Wiktora w ucho. Ktoś inny uderzył go kantem dłoni w policzek - chybił, widocznie celował w gardło. A jeszcze ktoś - wyzwolony Goliat? - skoczył mu na plecy. To były brutalne uliczne łobuzy, opoka narodu - tylko jeden z nich znał boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczyć, ile okaleczyć - wyłupić oko, rozerwać usta, kopnNoć w pachwinę. Gdyby Wiktor nie był sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od tyłu zaatakował ich Teddy, który święcie przestrzegał złotej zasady wszystkich wikidajłów - tłumić każdNo bójkę w zarodku, z flanki zaś pojawiła się Diana, Diana Wścieklica, z zębami wyszczerzonymi z nienawiści, niepodobna do siebie, już bez białego pakunku, tylko z ciężkim oplatanym gNosiorem w ręku, nadciNognNoł też portier - niemłody już mężczyzna, ale sNodzNoc po metodach walki, były żołnierz - walczył pękiem kluczy, jakby to był pas z bagnetem w pochwie. Kiedy więc z kuchni przybiegło dwóch kelnerów, nie mieli już nic do roboty. Bratanek zwiał, nawet zapomniał na stoliku swój tranzystor. Jeden z chłopaczków leżał pod stołem - był to ten, którego Diana powaliła oplecionym gNosiorem, pozostałych zaś czterech Wiktor z Teddym dosłownie wynieśli na pięściach z sali, przepędzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe. Z rozpędu sami też wylecieli na ulicę i dopiero tam, na deszczu uświadomili sobie całkowite zwycięstwo i trochę się uspokoili. - Parszywi smarkacze - powiedział Teddy, zapalajNoc jednocześnie dwa papierosy, dla siebie i dla Wiktora. - Przyzwyczaili się, co czwartek rozróba. Zeszłym razem zagapiłem się i połamali dwa fotele. A kto potem płaci? Ja! Wiktor macał puchnNoce ucho. - Bratanek uciekł - powiedział z żalem. - Nie dobrałem się do niego, niestety. - To dobrze - powiedział rzeczowo Teddy. - Od niego lepiej się trzymać z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zresztNo i on sam... Opoka Ojczyzny i PorzNodku, czy jak tam oni się nazywajNo... A ty, panie pisarzu, jak widzę nauczyłeś się bić. Pamiętam kiedyś byłeś taki smarkacz, słaby jak mucha - bywało przyłożNo ci - a ty pod stół. Zuch. - Taki mam zawód - westchnNoł Wiktor. - Produkt walki o byt. U nas przecież tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich. - I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwił się Teddy. - No a jak myślisz! NapiszNo na ciebie pochwalny artykuł, że jesteś przepełniony świadomościNo narodowNo, idziesz szukać krytyka, a on już w towarzystwie - wszyscy młodzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta... - Coś podobnego - powiedział Teddy. - I co dalej? - Różnie. Bywa i tak, i nie tak. Pod wejście podjechał jeep, drzwi się otworzyły i na deszcz wysiadł młody człowiek w okularach i z teczkNo oraz jego wysoki współtowarzysz. Zza kierownicy wygrzebał się Golem. Wysoki z intensywnym, można powiedzieć zawodowym zainteresowaniem patrzył, jak portier wykopuje przez obrotowe drzwi ostatniego awanturnika, który jeszcze nie całkiem przyszedł do siebie. "Szkoda, że tego z nami nie było - szeptem powiedział Teddy wskazujNoc oczami na wysokiego. - To jest specjalista z klasNo! Nie to, co ty. Zawodowiec, rozumiesz? "Rozumiem" - również szeptem odpowiedział Wiktor. Młody człowiek z teczkNo oraz wysoki kłusem przebiegli obok i dali nura w drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszył za nimi niespiesznie, już z daleka uśmiechajNoc się do Wiktora, ale zastNopił mu drogę pan Zurtzmansor z białNo paczkNo pod pachNo. Powiedział coś półgłosem, a wtedy Golem przestał się uśmiechać i wrócił do samochodu. Zurtzmansor wgramolił się na tylne siedzenie i jeep odjechał. - Ech - powiedział Teddy - biliśmy nie tych co trzeba, panie Baniew. Ludzie za niego krew przelewajNo, a ten wsiada do cudzego samochodu i odjeżdża. - Chyba nie masz racji - powiedział Wiktor. - Chory, nieszczęśliwy człowiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tobNo zaraz pójdziemy się napić, a jego zawießli do leprozorium. - Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieubłaganie powiedział Teddy. - Nic nie rozumiesz z naszego życia, pisarzu. - Oderwałem się od narodu? - Od narodu, nie od narodu, ale życia nie znasz. Pomieszkaj no u nas - który to już rok tylko deszcze i deszcze, na polach wszystko wygniło, z dziećmi nie można dojść do ładu... ZresztNo, co tu gadać - w całym mieście nie ma ani jednego kota, myszy niedługo nas zagryzNo... E - ech! - powiedział i machnNoł rękNo. - No, to chodßmy. Wrócili do holu i Teddy zapytał portiera, który już wrócił na swój posterunek: - No i jak? Dużo połamali? - E, nie - odpowiedział portier. - Można powiedzieć, że wyszliśmy bez szwanku. JednNo lampę pokaleczyli, ścianę uświnili, ale pieniNodze to ja temu... ostatniemu odebrałem, masz, weß. Teddy skierował się do restauracji liczNoc po drodze pieniNodze. Wiktor poszedł za nim. Na sali znowu zapanował spokój. Młody mężczyzna w okularach i wysoki już nudzili się nad butelkNo mineralnej, przeżuwajNoc melancholijnie firmowNo kolację. Diana siedziała na dawnym miejscu, prześliczna, ogromnie ożywiona i nawet uśmiechała się do siedzNocego już w swoim fotelu doktora R. Kwadrygi, którego zwykle nie tolerowała. Przed R. KwadrygNo stała butelka rumu, ale doktor był jeszcze trzeßwy i dlatego wyglNodał, dziwnie. - Gratuluję! - ponuro przywitał Wiktora. - Żałuję, że nie byłem obecny, choćby jako szeregowiec. Wiktor opadł n& fotel. - Jakie piękne ucho - powiedział R. KwadrygNo. - Gdzieś ty takie dostał? Jak koguci grzebień. - Koriiak! - zażNodał Wiktor. Diana nalała mu koniaku. - Jej i tylko jej zawdzięczani Wiktorię swNo - powiedział wskazujNoc na Dianę. - Zapłaciłaś za gNosior? - GNosior wcale się nie stłukł - powiedziała Diana. - Za kogo ty mnie bierzesz? Ach, jak on upadł! Mój Boże, jak on cudownie się zwalił! Żeby oni tak wszyscy.... - Zaczynamy - ponuro powiedział R. KwadrygNo i nalał sobie pełnNo szklankę rumu. - Potoczył się jak manekin - powiedziała Diana. - Jak kręgle. Wiktor, wszystko masz w porzNodku? Widziałam jak cię kopali. - To, co najważniejsze - w porzNodku - powiedział Wiktor. - Specjalnie broniłem. Doktor R. KwadrygNo z .bulgotem wyssał ze szklanki ostatnie krople rumu, dokładnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po myciu naczyń. Oczy mu z miejsca zmętniały. - My się znamy - spiesznie powiedział Wiktor. - Ty jesteś doktor Rem KwadrygNo, a ja - pisarz Banie w. - Przestań - powiedział R. KwadrygNo. - Jestem absolutnie trzeßwy. Ale się spiję. To jedyne, czego jestem teraz pewny. Nie uwierzycie mi, ale przyjechałem tu pół roku temu jako zupełnie niepijNocy człowiek. Mam chorNo wNotrobę, katar kiszek i jeszcze coś tam z żołNodkiem. Absolutnie nie wolno mi pić, a piję przez dwadzieścia cztery godziny na dobę... Jestem kompletnie nikomu niepotrzebny. Nigdy w życiu coś takiego mi się nie wydarzyło. Nawet listów nie dostaję, dlatego że starzy przyjaciele siedzNo bez prawa korespondencji, a nowi sNo niepiśmienni... - Nie chcę słyszeć żadnych tajemnic państwowych - powiedział Wiktor. - Jestem nieprawomyślny. R. KwadrygNo znowu napełnił szklankę i zaczNoł popijać rum małymi łykami jak wystygłNo herbatę. - Tak prędzej podziała - oznajmił. - Próbuj, Baniew. Przyda się... I nie ma co się na mnie gapić! - znienacka powiedział do Diany z wściekłościNo. - Proszę nie ujawniać swoich uczuć! A jeżeli się wam nie podoba... - Cicho, cicho - powiedział Wiktor i R. KwadrygNo skisł. - Oni ni cholery mnie nie rozumiejNo - powiedział żałośnie. - Nikt. Tylko ty mnie troszeczkę rozumiesz. Zawsze mnie rozumiałeś. Tyle, że jesteś bardzo ordynarny, Baniew, i zawsze raniłeś moje uczucia. Cały jestem poraniony... Oni teraz bojNo się urnie zjeżdżać, teraz tylko mnie chwalNo. Jak mnie jakieś ścierwo pochwali - rana. Następne ścierwo pochwali - następna rana. Ale teraz już to wszystko jest za mnNo. Oni jeszcze nie wiedzNo... Słuchaj, Baniew! Masz takNo wspaniałNo dziewczynę... Proszę cię... Poproś jNo, żeby przyszła do mojego studia... Ależ nie, idioto! Modelka! Ty nic nie rozumiesz, a ja takiej modelki szukam już dziesięć lat... - Portret - alegoria - wyjaśnił Dianie Wiktor. - "Prezydent i Wiecznie Młody Naród". - Dureń - smutnie powiedział doktor R. Kwadryga. - Wszyscy myślicie, że się sprzedałem... No i słusznie, tak było! Ale ja już więcej nie maluję prezydentów... Autoportret! Rozumiesz? - Nie - przyznał się Wiktor - nie rozumiem. Chcesz malować autoportret z DianNo jako modelkNo? - Dureń - powiedział R. Kwadryga. - To będzie twarz artysty. - Mój tyłek - wyjaśniła Diana Wiktorowi. - Twarz artysty! - powtórzył R. Kwadryga. - Przecież ty też jesteś artystNo... I wszyscy, którzy siedzNo bez prawa korespondencji... i wszyscy, którzy mieszkajNo w moim domu... to znaczy nie mieszkajNo... Ty wiesz, Baniew, ja się boję. Przecież cię prosiłem - przyjdß, pomieszkaj u mnie chociaż trochę. Mam willę, fontannę... A ogrodnik uciekł. Tchórz... Nie mogę sam tam mieszkać, lepiej w hotelu... Myślisz, że piję, bo się sprzedałem? Zawracanie głowy, to nie nowomodna powieść... Pomieszkasz u mnie trochę i sam się zorientujesz.. Może nawet rozpoznasz ich. Możliwe, że to w ogóle nie sNo moi znajomi, tylko twoi. Wtedy zrozumiałbym, dlaczego oni mnie nie poznajNo... ChodzNo na bosaka... śmiejNo się... - nagle jego oczy napełniły się łzami. - Panowie! - powiedział. - Co za szczęście, że nie ma z nami tego Pawora! Wasze zdrowie. - I twoje - powiedział Wiktor i wymienił spojrzenia z DianNo. Diana patrzyła na R. Kwadrygę z odrazNo i lękiem. - Nikt tu nie lubi Pawora - powiedział. - Tylko ja jeden, nieszczęsny odmieniec. - StojNoca woda - oświadczył R. Kwadryga. - I skaczNoca żaba. Gaduła. Zawsze milczy. - Po prostu on już jest gotów - powiedział Wiktor do Diany. - Nic strasznego... - Panowie! - powiedział doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uważam za swój obowiNozek przedstawić się! Rem Kwadryga, doktor honoris causa... Wiktor przyszedł do gimnazjum na pół godziny przed wyznaczonym czasem, ale Bol-Kunac już na niego czekał. ZresztNo był on chłopcem taktownym, poinformował więc Wiktora, że spotkanie odbędzie się w auli i poszedł sobie powołujNoc się na jakieś nie cierpiNoce zwłoki sprawy... Zostawszy sam, Wiktor powędrował korytarzami, zaglNodajNoc do pustych klas, wdychał zapomniany zapach atramentu, kredy, wiecznie wiszNocego w powietrzu kurzu, zapachy bójek "do pierwszej krwi", wyniszczajNocych przesłuchań przy tablicy, zapachy więzienia, bezprawia, kłamstwa podniesionego do rangi przykazania. WciNoż miał nadzieję wywołać w pamięci jakieś słodkie wspomnienia dzieciństwa i młodości, rycerstwa, koleżeństwa, pierwszej czystej miłości, ale nic z tego nie wychodziło, chociaż tak bardzo się starał, gotów rozczulić się przy pierwszej stosownej okazji. Wszystko tu było jak dawniej - i jasne, zatęchłe klasy, podrapane tablice, ławki pocięte zamalowanymi monogramami a także apokryficznymi sentencjami o żonie, prawej ręce i ściany jak w kazamatach pomalowane do połowy wysokości wesołNo, zielonNo farbNo i tynk obtłuczony na krawędziach ścian - wszystko było jak dawniej, znienawidzone, ohydne, budziło wściekłość i beznadziejność. Znalazł swojNo klasę, chociaż nie od razu. Znalazł swoje miejsce przy oknie, ale ławka była inna, tylko na parapecie ciNogle jeszcze było widać głęboko wycięty emblemat Legii Wolności i Wiktor bardzo wyraßnie przypomniał sobie odurzajNocy entuzjazm tamtych czasów, czerwono - białe opaski, blaszane skarbonki na "fundusz Legii", krwawe bójki z czerwonymi i portrety we wszystkich gazetach, we wszystkich podręcznikach, na wszystkich murach - twarz, która wtedy wydawała się piękna i niezwykła, a teraz stała się tępa, obwisła, podobna do świńskiego ryja z ogromnNo, zębatNo, bryzgajNocNo ślinNo paszczNo. Tacy młodzi, tacy bezbarwni, tacy jednakowi... I głupi. A ta głupota teraz już nie cieszy, nie cieszysz się, że zmNodrzałeś, czujesz tylko palNocy wstyd za siebie, za tamtego, bezbarwnego, rzeczowego żółtodzioba, który wyobrażał sobie, że jest niezastNopiony, nietuzinkowy i niezwykły... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed dziewczynNo, o której już tyle naopowiadałem, że już w żaden sposób nie mogłem się wycofać, a następnego dnia - dziki gniew ojca, płonNoce uszy, i to wszystko nazywa się najszczęśliwszym czasem - bezbarwność i pragnienia, entuzjazm. Kiepska sprawa, pomyślał. Ą jeżeli nagle, za piętnaście lat okaże się, że ja dzisiejszy, jestem równie przeciętny i zniewolony jak w dzieciństwie, może nawet bardziej, ponieważ teraz uważam się za dorosłego, który wie dostatecznie dużo i wystarczajNoco dużo przeżył więc ma prawo do zadowolenia z siebie i osNodzania innych. Skromność i tylko skromność do pokory włNocznie... i tylko prawda, nigdy nie okłamuj, przynajmniej samego siebie, ale to okropne - być pokornym, kiedy dookoła tylu idiotów, rozpustników, interesownych kłamców, kiedy nawet najlepsi też sNo splamieni niczym trędowaci... Czy chcesz znowu być młodym? Nie. A czy chcesz pożyć jeszcze z piętnaście lat? Tak. Ponieważ życie jest dobrem samym w sobie. Nawet kiedy otrzymujesz cios za ciosem. Żeby tylko można było oddać uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy się tego, że prawdziwe życie jest sposobem istnienia pozwalajNocym oddawać ciosy, A teraz pójdziemy i zobaczymy, co z nich wyrosło... Na sali było dosyć dużo dzieci i panował normalny hałas, który ucichł, kiedy Bol-Kunac wprowadził Wiktora na scenę i usadowił pod ogromnym portretem prezydenta - darem doktora R. Kwadrygi - za stołem przykrytym czerwono - białym obrusem. Potem Bol-Kunac wyszedł na brzeg sceny i powiedział: - Dziś będzie z nami rozmawiać znany pisarz Wiktor Baniew, który urodził się w naszym mieście. - Odwrócił się do Wiktora. - Jak pan woli, panie Baniew, żeby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach? - Wszystko mi jedno - powiedział Wiktor lekkomyślnie. - Żeby tylko było ich dużo. - W takim razie, proszę. Bol-Kunac zeskoczył ze sceny i usiadł w pierwszym rzędzie. Wiktor poskrobał brew oglNodajNoc salę. Było ich około pięćdziesięciu - dziewczNot i chłopców w wieku od dziesięciu do czternastu lat - patrzyli na niego spokojnie i wyczekujNoco. Zdaje się, że tu sNo same wunderkindy, pomyślał mimochodem. W drugim rzędzie z prawej zauważył Irmę i uśmiechnNoł się do niej. Irma odpowiedziała uśmiechem. - Uczyłem się w tym samym gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej samej scenie wypadło mi kiedyś grać Ozryka. Roli nie umiałem, więc musiałem jNo wymyślić w trakcie przedstawienia. To był pierwszy wypadek w moim życiu, kiedy musiałem wymyślić coś nie pod großbNo dwójki. Podobno teraz trudniej się uczyć niż w moich czasach. Podobno macie teraz nowe przedmioty i to, co my przerabialiśmy w trzy lata, musicie przerabiać w ciNogu roku. A wy zapewne nawet nie zauważacie, że jest wam trudniej. Uczeni przypuszczajNo, że ludzki mózg jest w stanie pomieścić znacznie więcej informacji, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka przeciętnemu człowiekowi. Trzeba tylko umieć te informacje wtłoczyć... - Aha, pomyślał, zaraz im opowiem o hypnopedii. Ale w tym momencie Bol-Kunac przekazał mu karteczkę: Prosimy nie opowiadać nam o osiNognięciach nauki. Proszę rozmawiać z nami jak z równymi. Walerians kl. 6 - Tak - powiedział Wiktor. - Tu niejaki Walerians z szóstej klasy proponuje mi, żebym rozmawiał z wami jak z równymi, i ostrzega mnie przed referowaniem wam osiNognięć nauki... Muszę się przyznać, Walerians, że istotnie zamierzałem porozmawiać z wami o osiNognięciach hypnopedii. Jednakże chętnie zrezygnuję ze swojego zamierzenia, chociaż uważam za swój obowiNozek poinformować cię, że większość równych mi, dorosłych ludzi ma nadzwyczaj umiarkowane wyobrażenie o hypnopedii. - Poczuł, że jest mu niewygodnie mówić na siedzNoco, wstał i przespacerował się po scenie. - Muszę się wam zwierzyć, moi drodzy, że niespecjalnie lubię spotkania z czytelnikami. Z reguły nie sposób zrozumieć, z jakim czytelnikiem ma się do czynienia, czego on chce od ciebie i co go właściwie interesuje. Dlatego każde swoje wystNopienia staram się zmienić w wieczór pytań i odpowiedzi. Czasami wychodzi dosyć zabawnie. Wiecie co, może na poczNotek ja zacznę zadawać pytania. A więc... Czy wszyscy obecni czytali moje ksiNożki? - Tak - rozległy się dziecięce głosy. - Czytaliśmy... Wszyscy... - Świetnie - powiedział Wiktor zakłopotany. - Jestem mile zaskoczony i nieco zdumiony. No dobrze, jedßmy dalej... Czy zebrani życzNo sobie usłyszeć historię napisania jakiejś mojej powieści? NastNopiło niedługie milczenie, następnie ze środka sali wstał chudy, pryszczaty chłopiec, rzekł: "Nie" i usiadł. - To świetnie - stwierdził Wiktor. - Tym bardziej świetnie, że wbrew szeroko rozpowszechnionym poglNodom w takich historiach nie ma na ogół nic ciekawego. Idßmy jeszcze dalej... Czy szanowni słuchacze życzNo sobie usłyszeć o moich planach twórczych? Bol-Kunac wstał i oznajmił grzecznie: - Widzi pan, panie Baniew, problemy zwiNozane bezpośrednio z technikNo pańskiej twórczości lepiej byłoby przedyskutować pod koniec rozmowy, kiedy ogólny obraz będzie bardziej jasny. Usiadł. Wiktor wsadził ręce w kieszenie i znowu przespacerował się po estradzie. Robiło się interesujNoco, a w każdym razie niecodziennie. - A może interesujNo was anegdoty literackie? - zapytał podstępnie. - Jak polowałem z Hemingway - em. Jak Erenburg podarował mi rosyjski samowar. Albo, co też mi powiedział Zurtzmansor, kiedy razem jechaliśmy tramwajem... - Naprawdę znał pan Zurtzmansora? - padło pytanie z sali. - Nie, to był żart - powiedział Wiktor. - Co więc będzie z literackimi anegdotami? - Czy można zadać pytanie? - rzekł, unoszNoc się z miejsca pryszczaty chłopiec. - Tak, oczywiście. - Jakimi chciałby pan nas widzieć w przyszłości? Bez pryszczy, przeleciało przez głowę Wiktorowi, ale odgonił tę myśl, ponieważ zrozumiał - robi się gorNoco. Pytanie było dobre. Bardzo bym chciał, żeby ktokolwiek mi powiedział, jak chcę widzieć siebie w teraßniejszości, pomyślał. Jednak trzeba było odpowiadać. - Żebyście byli mNodrzy - powiedział na chybił trafił. - Uczciwi. Dobrzy. Chciałbym, żebyście lubili swojNo pracę... i pracowali tylko dla szczęścia innych ludzi... (Truję, pomyślał. Ale jak tu nie truć?) Mniej więcej tak... Sala cichutko zaszumiała, potem ktoś zapytał nie wstajNoc z miejsca: - Czy rzeczywiście pan uważa, że żołnierz jest ważniejszy od fizyka? - Ja?! - oburzył się Wiktor. - Tak zrozumiałem pańskNo ksiNożkę "Nieszczęście przychodzi nocNo". - Był to jasnowłosy skrzat, mniej więcej dziesięcioletni. Wiktor odchrzNoknNoł. "Nieszczęście" mogło być dobrNo ksiNożkNo, mogło być złNo ksiNożkNo, ale w żadnym przypadku nie mogło być ksiNożkNo dla dzieci. Do takiego stopnia nie była ksiNożkNo dla dzieci, że nie zdołał jej zrozumieć ani jeden krytyk: wszyscy uznali, że jest to pornograficzne, deprawatorskie czytadło obrażajNoce świadomość narodowNo. A co najstraszniejsze, jasnowłosy skrzat miał pewne podstawy przypuszczać, że autor "Nieszczęścia" uważa żołnierza za ważniejszego od fizyka - w każdym razie w niektórych aspektach. - Chodzi o to - powiedział Wiktor sugestywnie - że... jak by ci tu powiedzieć... Różnie bywa, - Wcale nie mam na myśli fizjologii - zaprotestował jasnowłosy skrzat. - Mówię o ogólnej koncepcji ksiNożki, być może "ważniejszy" nie jest odpowiednim słowem... - Ja też nie mam na myśli fizjologii - odparł Wiktor. - Chcę powiedzieć, że bywajNo sytuacje, w których poziom erudycji nie ma znaczenia. Bol-Kunac przyjNoł z sali i przekazał dwie karteczki. Czy człowiek, który pracuje dla wojny może się uważać za uczciwego? i Co to takiego człowiek mNodry? Wiktor zaczNoł od drugiego pytania, było łatwiejsze. - MNodry człowiek - rzekł - to taki człowiek, który uświadamia sobie własnNo niedoskonałość, ograniczoność swojej wiedzy, stara się je uzupełnić i osiNoga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie się ze mnNo? - Nie - powiedziała prześliczna dziewczynka wstajNo