c. - A o co chodzi? - Pańska definicja jest niefunkcjonalna. Każdy głupiec wykorzystujNoc tę definicję może uważać się za mNodrego. Szczególnie, jeżeli utwierdza go w tym otoczenie. Tak, pomyślał Wiktor. Ogarnęła go lekka panika. To zupełnie nie pogawędka z kolegami pisarzami. - W jakimś sensie masz rację - powiedział. - Ale chodzi o to, że w ogóle "mNodry" i "głupi" - to pojęcia historyczne i chyba raczej subiektywne. - To znaczy, że pan sam nie podejmuje się odróżnić głupca od człowieka mNodrego? - zapytało z tylnych rzędów prześliczne stworzenie o przepięknych, biblijnych oczach, ogolone na zero. - Nie, dlaczego - odpowiedział Wiktor. - Podejmuję się. Ale nie jestem pewien, czy zawsze się ze mnNo zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - głupiec, to ten, który myśli inaczej... - zwykle to porzekadło wywoływało śmiech słuchaczy, ale teraz sala w milczeniu oczekiwała dalszego ciNogu. - Albo inaczej czuje - dodał Wiktor. Ostro odczuwał rozczarowanie sali, ale nie wiedział, co by tu jeszcze powiedzieć. Kontaktu nie było. Audytorium z reguły łatwo przechodzi na stronę tego, kto występuje, zgadza się z jego sNodami i dla wszystkich staje się jasne, kto to sNo ci głupcy, przy czym rozumie się samo przez się, że tu, na tej sali głupców nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadzało się, ogarniał je wrogi nastrój, ale i wtedy było łatwo, dlatego, że pozostała możliwość sarkastycznego ośmieszania, a jednemu nie sprawia trudności dyskutowanie z wieloma, ponieważ przeciwnicy zawsze przeczNo sobie nawzajem i zawsze znajdzie się wśród nich jeden najhałaśliwszy i najgłupszy, po którym można się przejechać ku ogólnemu zadowoleniu. - Ja niezupełnie rozumiem - powiedziała prześliczna dziewczynka. - Chce pan, żebyśmy byli mNodrzy, to znaczy zgodnie z pańskim aforyzmem myśleli i czuli dokładnie tak jak pan. Ale przeczytałam wszystkie pańskie ksiNożki i znalazłam w nich wyłNocznie negację. Żadnego pozytywnego programu. Z drugiej strony chciałby pan, abyśmy pracowali dla dobra innych ludzi. To znaczy faktycznie dla dobra tych brudnych i antypatycznych facetów, którymi przepełnione sNo pańskie ksiNożki. A pan przecież przedstawia rzeczywistość, prawda? Wiktorowi wydało się, że wreszcie odnalazł dno pod stopami. - Widzicie - rzekł - przez pracę dla dobra ludzi rozumiem właśnie przekształcanie ich w czystych i sympatycznych. I to moje życzenie nijak się nie ma do mojej twórczości. W ksiNożkach próbuję pokazać wszystko tak jak jest naprawdę i nie próbuję uczyć, czy też pokazywać, co należy robić. W najlepszym razie wskazuję punkt przyłożenia siły, zwracam uwagę na to, z czym trzeba walczyć. Ja nie wiem, jak należy zmieniać ludzi, a gdybym wiedział, to nie byłbym modnym pisarzem, tylko wielkim pedagogiem albo sławnym psychosocjologiem. Dla literatury pięknej w ogóle jest przeciwwskazane pouczać, przewodzić, proponować konkretne drogi wyjścia, albo tworzyć konkretnNo metodologię. Można to zobaczyć na przykładzie największych pisarzy. Chylę czoło przed Lwem Tołstojem, ale tylko dopóty, dopóki jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym jeśli chodzi o siłę talentu zwierciadłem rzeczywistości. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczyć chodzenia boso czy też podstawiania drugiego policzka, ogarnia mnie litość i trwoga... Pisarz - to instrument ukazujNocy stan społeczeństwa i tylko w mizernym stopniu narzędzie do jego zmieniania. Historia poucza, że społeczeństwa zmienia się nie za pośrednictwem literatury, tylko za pomocNo karabinów maszynowych lub reform, a obecnie jeszcze i nauki. Literatura w najlepszym razie pokazuj e, do kogo należy strzelać lub też co wymaga zreformowania... zrobił pauzę, przypomniał sobie, że istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner. Ale póki zastanawiał się jakby tu coś wtrNocić na temat roli literatury przy poznawaniu wnętrza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go: - Daruje pan, ale to wszystko jest dosyć banalne. Przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, że przedstawiane przez pana obiekty wcale nie chcNo, żeby ktoś je zmieniał. A poza tym sNo tak antypatyczne, do takiego stopnia zapuszczone, tak beznadziejne, że nie ma się ochoty ich zmieniać. Rozumie pan, one nie sNo tego warte. Niechaj sobie gnijNo - przecież nie odgrywajNo żadnej roli. Więc dla czyjego dobra pańskim zdaniem powinniśmy pracować? - Ach, więc o to wam chodzi! - wolno powiedział Wiktor. Nagle dotarło do niego: mój Boże, przecież ci smarkacze poważnie myślNo, że piszę tylko o kanaliach, że wszystkich uważam za łajdaków, nic nie rozumiejNo, zresztNo skNod majNo rozumieć, to sNo dzieci, dziwaczne dzieci, chorobliwie mNodre dzieci, ale tylko dzieci, z dziecinnym doświadczeniem życiowym, z dziecinnNo znajomościNo ludzi plus stosami przeczytanych ksiNożek, z dziecinnym idealizmem i z dziecinnym dNożeniem do tego, aby wszystko poukładać w szufladkach z napisami "dobrze" i "ßle". Dokładnie jak koledzy literaci... - Wprowadziło mnie w błNod to, że mówicie jak dorośli - rzekł Wiktor. - I nawet zapomniałem, że jednak nie jesteście dorośli. Rozumiem, że niepedagogicznie jest tak mówić, ale niestety trzeba to powiedzieć, inaczej nigdy się nie wypłaczemy. Cała rzecz w tym, że wy najprawdopodobniej nie rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie pijany mężczyzna może być wspaniałym człowiekiem, którego nie sposób nie kochać, dla którego można mieć najwyższe uznanie i uważać za zaszczyt uściśnięcie jego ręki. Ponieważ przeszedł przez takie piekło, że strach pomyśleć, ale mimo wszystko pozostał człowiekiem. Wszystkich bohaterów moich ksiNożek uważacie za łajdaków, ale to dopiero połowa nieszczęścia. Uważacie jednak, że i ja traktuję ich tak samo jak i wy. A to już jest całe nieszczęście. Nieszczęście, które polega na tym, że w ten sposób nigdy nie zrozumiemy się nawzajem. Diabli wiedzNo jakiej reakcji oczekiwał w odpowiedzi na to niezmiernie poczciwe wystNopienie. Speszonych spojrzeń, twarzy rozjaśnionych nagłym zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak, że nieporozumienie zostało szczęśliwie wyjaśnione i teraz wszystko można zaczynać od poczNotku, na nowej, bardziej realistycznej podstawie... W każdym razie nic takiego nie zaszło. Z tylnych rzędów znowu wstał chłopiec o biblijnych oczach i zapytał: - Czy nie mógłby nam pan powiedzieć, czym jest postęp? Wiktor poczuł się obrażony. No oczywiście, pomyślał. A potem zapytajNo, czy maszyna może myśleć i czy istnieje życie na Marsie. Wszystko powraca na swoje miejsce. - Postęp - powiedział - jest to rozwój społeczeństwa w takim kierunku, którego cel stanowi doprowadzenie go do stanu, kiedy ludzie nie zabijajNo, nie depczNo i nie męczNo się nawzajem. - A czym się zajmujNo? - zapytał tęgi chłopiec siedzNocy po prawej stronie. - PopijajNo, zakNoszajNoc quantum satis - mruknNoł ktoś z lewej. - A dlaczego by nie? - spytał Wiktor. - Historia ludzkości nie zna znowu tak wiele epok, w których ludzie mogli sobie popijać i zakNoszać quantum satis. Dla mnie postęp - to dNożenie do stanu, w którym nie depczNo i nie zabijajNo. A czym się wtedy będNo ludzie zajmować - to moim zdaniem nie jest już tak bardzo istotne. Jeżeli chcecie - dla mnie najważniejsze sNo przede wszystkim konieczne warunki postępu, a wystarczajNoce - to rzecz nabyta... - Pan pozwoli - powiedział Bol-Kunac. - Spróbujemy rozpatrzeć następujNocy schemat. Załóżmy, że automatyzacja rozwija się w takim tempie jak obecnie. W takim razie za kilkadziesiNot lat przeważajNoca większość aktywnej ludzkości zostanie wyrzucona poza nawias procesów produkcyjnych i sfery usług ze względu na nieprzydatność. Będzie po prostu znakomicie - wszyscy sNo syci i nie ma powodu zadeptywać się nawzajem, nikt nikomu nie przeszkadza... i nikt nikogo nie potrzebuje. Jest oczywiście kilkaset tysięcy ludzi zabezpieczajNocych ciNogłość pracy starych maszyn i powstawanie maszyn nowych, ale pozostałe miliardy sNo sobie po prostu niepotrzebne. To dobrze? - Nie wiem - stwierdził Wiktor. - Właściwie, może nie całkiem dobrze... I w jakiś sposób przykre... Ale muszę wam powiedzieć, że pomimo wszystko lepsze niż to, co mamy teraz. Więc pewien postęp jest chyba oczywisty. - A czy pan sam chciałby żyć w takim świecie? Wiktor pomyślał. - Wiecie - rzekł -ja ten świat jakoś słabo sobie wyobrażam, ale szczerze mówiNoc, może warto byłoby spróbować. - A czy potrafi pan wyobrazić sobie człowieka, który kategorycznie odmawia życia w takim świecie? - Oczywiście, że potrafię. SNo ludzie, sam znam takich, którym byłoby tam okropnie nudno. Władza jest tam niepotrzebna, nie ma komu rozkazywać, rozpychać się, iść po trupach nie ma po co. Co prawda, tacy raczej nie odmówiNo-jednak to wyjNotkowa okazja, aby spróbować raj przerobić na chlew... albo na koszary. Z największNo przyjemnościNo zburzyliby taki świat... Tak, że chyba raczej nie potrafię. - A bohaterów pańskich ksiNożek, których pan tak kocha, urzNodziłaby taka przyszłość? - Tak, oczywiście. Znaleßliby wreszcie zasłużony spokój. Bol-Kunac usiadł, za to wstał pryszczaty nastolatek i kiwajNoc głowNo powiedział z goryczNo: - No i właśnie o to chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe życie, czy nie, lecz o to, że dla pana i pańskich bohaterów taka przyszłość jest całkowicie do przyjęcia, a dla nas - to trupiarnia. Koniec nadziei. Koniec ludzkości. Właściwie dlatego nie mamy ochoty marnować sił, żeby pracować dla dobra pańskich uświnionych od stóp do głów i marzNocych o spokoju facetów. Naładować ich energiNo, żeby mogli żyć, naprawdę już nie sposób. I jak tam pan sobie chce, panie Baniew, ale pokazał pan nam w swoich ksiNożkach - w ciekawych ksiNożkach, jestem całkowicie "za" - pokazał pan nam nie punkt przyłożenia siły ale to, że punkty przyłożenia siły, jeżeli chodzi o ludzkość nie istniejNo, przynajmniej jeżeli mowa o pańskim pokoleniu... Proszę mi darować, ale zagryßliście się, roztrwoniliście się na wewnętrzne waśnie, na kłamstwa i na walkę z kłamstwem, którNo prowadzicie wymyślajNoc nowe kłamstwa... Jak w pańskiej piosence: Kłamstwo czy prawda to kwestia odcieni i prawda wczorajsza dziś w kłamstwo się zmieni. A kłamstwo wczorajsze przemienia się żywo dziś w prawdę powszedniNo i prawdę prawdziwNo Właśnie tak się miotacie od kłamstwa do kłamstwa. Po prostu, w żaden sposób nie możecie uwierzyć, że jesteście już martwi, że własnoręcznie zbudowaliście świat, który stał się dla was kamieniem nagrobnym. Gniliście w okopach, rzucaliście się z granatami pod czołgi, a komu od tego lepiej? Narzekaliście na rzNod, na panujNoce porzNodki, jakbyście nie wiedzieli, że na lepszy rzNod, na inne porzNodki wasze pokolenie... po prostu nie zasłużyło. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzaliście z uporem, że człowiek z natury jest dobry... albo co gorsza, że człowiek to brzmi dumnie. I kogo tylko nie nazywaliście człowiekiem!... Pryszczaty mówca machnNoł rękNo i usiadł. Zapanowało milczenie, następnie chłopiec znowu wstał i oznajmił: - Kiedy mówiłem "wy", nie miałem na myśli personalnie pana, panie Baniew. - Dziękuję - powiedział gniewnie Wiktor. Był zirytowany - pryszczaty smarkacz nie miał prawa mówić tak bezapelacyjnie, to bezczelność i brak wychowania... dać w łeb i wyprowadzić za ucho z sali. Czuł się głupio - wiele z tego, co powiedział chłopak było prawdNo, sam tak myślał, a teraz znalazł się w sytuacji człowieka, który musi bronić czegoś, czego nienawidzi, a poza tym - nie było całkiem jasne, jak się zachować dalej, jak kontynuować rozmowę i czy w ogóle warto jNo kontynuować... Rozejrzał się po sali i zobaczył, że czekajNo na jego odpowiedß, że Irma czeka na jego odpowiedß, że wszystkie te rumiane i piegowate potwory myślNo jednakowo, a pryszczaty arogant tylko wyraził wspólnNo opinię i wyraził jNo szczerze, z głębokim przekonaniem, a nie dlatego, że wczoraj przeczytał nielegalnNo broszurę. Że oni rzeczywiście nie czujNo nawet odrobiny wdzięczności albo chociażby elementarnego szacunku dla niego, Baniewa, za to, że na ochotnika zaciNognNoł się do ułanów i uczestniczył w szarżach kawalerii na "rheinmetale", że omal nie zdechł na dezynterię w okrNożeniu i zabił wartownika samodzielnie wykonanym nożem, a potem, już w cywilu, dał po mordzie oficerowi tajnej policji, który zaproponował mu podpisanie donosu, łaził bez pracy z dziurNo w płucach, spekulował owocami, chociaż proponowano mu bardzo wygodne posady... A właściwie, dlaczego oni powinni mnie szanować za to wszystko? Że szedłem z szablNo na czołgi? Przecież trzeba być idiotNo, żeby mieć rzNod, który doprowadził armię do takiego stanu... Aż się wzdrygnNoł, kiedy uzmysłowił sobie, jak ogromnNo pracę myśli musiały wykonać te dzieciaki, żeby dojść do wniosków, do których dorośli dochodzNo, kiedy duszę majNo już w strzępach, zrujnowane życie, nie tylko własne oraz przetrNocony grzbiet... zresztNo nawet i to dotyczy nie wszystkich, zaledwie nielicznych, zaś większość do tej pory uważa, że wszystko jest jak należy, bardzo fajnie i jeśli zajdzie potrzeba, gotowi sNo zaczNoć wszystko od poczNotku... Czyżby pomimo wszystko nastały nowe czasy? Patrzył na salę nieomal ze strachem. Zdaje się, że pomimo wszystko przyszłości udało się zapuścić macki w samo serce czasu teraßniejszego i ta przyszłość była zimna, pozbawiona litości i miała gdzieś wszystkie zasługi przeszłości - prawdziwe i domniemane. - Dzieci - powiedział Wiktor. - Zapewne sami tego nie widzicie, ale jesteście okrutne. Jesteście okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucieństwo - to zawsze okrucieństwo. I nie może przynieść nic oprócz nowego cierpienia, nowych łez i nowych podłości. Miejcie to na względzie. I nie wyobrażajcie sobie, że wymyśliłyście coś szczególnie nowego. Zburzyć stary świat i na jego kościach zbudować nowy - to bardzo stary pomysł. I jak dotychczas ani razu nie udało się osiNognNoć oczekiwanych rezultatów. To samo, co w starym świecie wywołuje pragnienie, aby burzyć bez najmniejszej litości, szczególnie łatwo przystosowuje się do procesu burzenia, do okrucieństwa, do bezwzględności, okazuje się dla tego procesu niezbędne, trwa nienaruszone, staje się gospodarzem nowego świata i w ostatecznym rachunku morduje śmiałych burzycieli. Kruk krukowi oka nie wykolę, okrucieństwa nie można zniszczyć okrucieństwem. Ironia i litość! Ironia i litość, dzieci! I nagle wszyscy wstali. Było to tak nieoczekiwane, że Wiktorowi przeleciała przez głowę szalona myśl, że udało mu się wreszcie powiedzieć coś takiego, co wstrzNosnęło wyobraßniNo słuchaczy. Ale już widział, że od drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cień i dzieci patrzNo na niego, i nie zwyczajnie patrzNo, tylko lgnNo do niego, a mokrzak powściNogliwie ukłonił się Wiktorowi, wymamrotał słowa przeprosin i usiadł na brzegu, obok Irmy, wszystkie dzieci również usiadły, a Wiktor patrzył na Irmę i widział, że jest szczęśliwa, że stara się tego nie okazać, ale po prostu promienieje radościNo i zadowoleniem. Zanim zdNożył się opamiętać, zabrał głos Bol-Kunac. - Obawiam się, że pan nas ßle zrozumiał, panie Baniew - oznajmił. - Wcale nie jesteśmy okrutni, a jeżeli z pańskiego punktu widzenia jesteśmy okrutni, to wyłNocznie teoretycznie. Przecież my wcale nie chcemy burzyć waszego starego świata, tylko zamierzamy zbudować nowy. To pan jest okrutny - nie wyobraża pan sobie budowania nowego świata bez zburzenia starego. A my wyobrażamy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomożemy pana pokoleniu stworzyć ten wasz raj, popijajcie i jedßcie na zdrowie. Budować, panie Baniew, tylko budować. Niczego nie burzyć, tylko budować. Wiktor oderwał wreszcie oczy od Inny i zebrał myśli. - Tak - powiedział. - Jasne. No, to budujcie. Jestem całkowicie po waszej stronie. Zaskoczyliście mnie dzisiaj, ale i tak jestem z wami... Jeżeli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnuję z kielicha i zakNoski... Tylko nie zapominajcie, że stare światy trzeba było burzyć właśnie dlatego, że przeszkadzały... przeszkadzały budować nowe, nie lubiły tego co nowe, hamowały... - Dzisiejszy stary świat - zagadkowo powiedział Bol-Kunac - nie będzie nam przeszkadzał. Będzie nam nawet pomagać. Poprzednia historia zakończyła swój bieg, nie trzeba się na niNo powoływać. - No cóż, tym lepiej - rzekł Wiktor ze znużeniem. - Jestem niezmiernie rad, że wszystko się wam tak szczęśliwie układa. Fajni chłopcy i dziewczęta, pomyślał. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich... wyrosnNo, będNo się zagryzać, rozmnażać i rozpocznie się praca na chleb nasz powszedni... Nie, pomyślał z rozpaczNo. Być może jakoś się uda... ZagarnNoł ze stołu karteczki. Zebrało się ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy można uważać za dobrego i uczciwego człowieka, który pracuje dla wojny? Dlaczego pan tak dużo pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?... - Przysłano mi kilka pytań - powiedział. - Tylko nie wiem, czy teraz warto... Wstał pryszczaty nihilista i oznajmił: - Widzi pan, panie Baniew, nie wiem, jakie tam sNo pytania, ale właściwie to nie jest takie ważne. Po prostu chcieliśmy poznać współczesnego, znanego pisarza. Każdy znany pisarz jest wyrazicielem ideologii społeczeństwa, czy też części społeczeństwa, a my powinniśmy znać ideologów współczesnego społeczeństwa. Teraz wiemy więcej, niż wiedzieliśmy przed spotkaniem z panem. Dziękujemy. Na sali zaczNoł się ruch, słychać było "Dziękujemy... Dziękujemy, panie Baniew" dzieci zaczęły wstawać, opuszczać swoje miejsca, a Wiktor stał zaciskajNoc w pięści karteczki, czuł się jak kretyn, wiedział, że jest purpurowy, że minę ma speszonNo i żałosnNo, ale wziNoł się w garść, kartki wsadził do kieszeni i zszedł ze sceny. Najgorsze było to, że nie zrozumiał w końcu jak ma traktować te dzieci. One były irrealne, były nieprawdopodobne, ich wypowiedzi, ich stosunek do tego, co Wiktor pisał i do tego, co mówił, nie miał żadnych punktów stycznych ze sterczNocymi warkoczykami, rozczochranymi czuprynami, niedomytymi szyjami, z gęsiNo skórkNo na chudych rękach, z piskliwym hałasem dookoła. Jakby nieznana siła dla zabawy zespoliła w przestrzeni przedszkole i dyskusję w instytucie naukowym. PołNoczyła niepołNoczalne. Zapewne tak czuł się doświadczalny kot, któremu dano kawałek ryby, podrapano za uchem i w tej samej chwili eksplodowano pod nosem ładunek, porażono prNodem i oślepiono reflektorem... Tak, ze współczuciem powiedział Wiktor do kota, którego stan wyobrażał sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku możemy nawet umrzeć... I w tym momencie uświadomił sobie, że ugrzNozł. ObstNopiono go i nie pozwalano przejść. Na sekundę ogarnęła go straszliwa panika. Nie zdziwiłby się, gdyby teraz spokojnie i w milczeniu powalono go na podłogę w celu przeprowadzenia sekcji na okoliczność przeanalizowania ideologii. Ale dzieci nie zamierzały go preparować. WyciNogały do niego otwarte ksiNożki, tanie notesy, kartki papieru. Szeptały: "Proszę o autograf!" Piszczały: "Tu, w tym miejscu!" Chrypiały łamliwym basem: "Pan będzie łaskaw!". I Wiktor wyjNoł wieczne pióro, zdjNoł nakrętkę, z zaciekawieniem postronnego człowieka przysłuchał się swoim odczuciom i wcale się nie zdziwił, czujNoc wzbierajNocNo dumę. To były upiory przyszłości i cieszyć się ich uznaniem było jednak przyjemnie. * W numerze hotelowym natychmiast otworzył barek, nalał sobie dżinu i wypił jednym haustem jak lekarstwo. Z włosów, po twarzy i za kołnierz spływała woda - okazało się, że zapomniał włożyć kaptur. Spodnie przemokły do kolan - prawdopodobnie szedł wprost po kałużach na nic nie zważajNoc. Straszliwie chciało mu się palić - zdaje się, że ani razu nie zapalił przez te dwie godziny z hakiem... Akceleracja, powtarzał sam sobie, kiedy zrzucił wprost na podłogę mokry płaszcz, przebierał się, wycierał głowę ręcznikiem. To tylko akceleracja, uspokajał się, zapalajNoc papierosa i zaciNogajNoc się chciwie. To jest właśnie akceleracja w praktyce, myślał z przerażeniem, wspominajNoc pewne siebie dziecięce głosy wypowiadajNoce niemożliwe teksty. Boże, ratuj dorosłych, Boże ratuj ich rodziców, oświeć ich, spraw, aby zmNodrzeli, to ostatni moment... Ze względu na Ciebie samego błagam cię, Boże, bo inaczej zbudujNo ci wieżę Babel, kamień nagrobny dla wszystkich głupców, których wypuściłeś na tę Ziemię, aby się płodzili i rozmnażali nie przemyślawszy jak należy skutków akceleracji... Okazałeś się prostaczkiem, bracie Boże... Wiktor wypluł niedopałek na dywan i zapalił nowego papierosa. A właściwie dlaczego tak się zdenerwowałem? - pomyślał. Rozhulała mi się wyobraßnia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwinięte ponad wiek. Co to, nie widziałem dzieci ponad wiek rozwiniętych? SkNod mi przyszło do głowy, że one same to wszystko wymyśliły? Napatrzyły się w mieście wszelakiego paskudztwa, naczytały się ksiNożek, wszystko uprościły i naturalnie doszły do wniosku, że należy zbudować nowy świat. I wcale nie wszystkie sNo takie. MajNo przywódców, krzykaczy - Bol-Kunac... ten pryszczaty... i jeszcze ta śliczna dziewczynka. Liderzy. A reszta - dzieci jak dzieci, siedziały, słuchały, nudziły się... Wiedział, że to nieprawda. No, powiedzmy, nie nudziły się, słuchały z ciekawościNo - to jednak prowincja, znany pisarz... Diabła tam, w ich wieku nie czytałbym moich ksiNożek. Diabła tam, w ich wieku poszedłbym gdzieś - tylko nie na film ze strzelaninNo albo do wędrownego cyrku - oglNodać gołe nogi tancerki na linie. Równo zwisał mi stary świat i nowy świat, nie miałem o tym zielonego pojęcia - piłka nożna do kompletnego wyczerpania, wykręcić gdzieś żarówkę i trzasnNoć niNo o ścianę, albo dorwać gdzieś jakiegoś eleganta i nakłaść mu po ryju... Wiktor rozwalił się w fotelu i wyciNognNoł nogi. Wszyscy wspominamy z rozczuleniem szczęśliwe dzieciństwo i jesteśmy przekonani, że od czasów Tomka Sawyera tak było, jest i będzie. Powinno być. A jeśli tak nie jest, to znaczy, że dziecko nienormalne, budzi, jeśli popatrzeć na nie z boku, lekkNo litość a przy bezpośrednim zderzeniu - pedagogiczne oburzenie. A dziecko łagodnie patrzy na ciebie i myśli: ty oczywiście jesteś dorosły, duży, możesz mi przyłożyć, jednakże jak od najwcześniejszego dzieciństwa byłeś głuptakiem, tak głuptakiem pozostaniesz i głuptakiem umrzesz, ale nawet tego ci mało, jeszcze i ze mnie chcesz zrobić głuptaka... Wiktor nalał nowNo porcję dżinu i zaczNoł wspominać, jak to wszystko wyglNodało i musiał pośpiesznie sobie golnNoć, żeby nie zawyć ze wstydu. Jak przyszedł do tych dzieciaków zadowolony i pewny siebie, patrzNocy z góry, modny bęcwał, jak na dzień dobry uczęstował je szlachetnNo głupotNo, płaskimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie uspokoił się i nadal demonstrował swojNo ostrNo niewydolność intelektualnNo, jak uczciwie próbowano skierować go na właściwNo drogę i ostrzegano go, a on nadal plótł trywialne banały, wciNoż liczNoc, że jakoś wyjdzie na swoje, że co tam, nie ma co się przesadnie wysilać - a kiedy wreszcie straciwszy cierpliwość dali mu po mordzie, małodusznie zaczai szlochać i skarżyć się, że go ßle potraktowano... kiedy zaś z litości poproszono go o autografy, wpadł w takNo euforię, że aż wstyd pomyśleć... I Wiktor zaryczał, wiedzNoc, że o tym, co się dziś wydarzyło, bez względu na swojNo wysilonNo uczciwość nigdy nikomu nie ośmieli się opowiedzieć, że za jakieś pół godziny przekona sam siebie o konieczności zachowania równowagi duchowej i tak wszystko sprytnie poprzekłada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono, obróciło się w największy triumf jego życia albo ostatecznie w zwyczajne i niezbyt interesujNoce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami, które - a niby czego się po nich spodziewać? - sNo dziećmi i dlatego nie najlepiej orientujNo się w literaturze i w życiu... Należałoby posłać mnie do departamentu oświaty, pomyślał z nienawiściNo. Tacy zawsze sNo tam potrzebni... Mam tylko jednNo pociechę, pomyślał. Takich dzieci jest jeszcze bardzo mało i jeżeli akceleracja będzie się rozwijać w takim samym tempie, to do tego czasu kiedy będzie ich dużo, ja już dzięki Bogu szczęśliwie umrę. Jak to dobrze - umrzeć we właściwym czasie! Ktoś zapukał do drzwi. Wiktor krzyknNoł "Proszę!". Wszedł Pawor w podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchniętym nosem. - Nareszcie - powiedział zakatarzonym głosem, usiadł naprzeciwko, wydobył zza pazuchy wielkNo, mokrNo chustkę do nosa i zaczNoł smarkać i kichać. Było to żałosne widowisko - nic nie zostało z dawnego Pawora. - Co - nareszcie? - zapytał Wiktor. - Chce pan dżinu? - Och, nie wiem... - odparł Pawor siNokajNoc i pochlipujNoc. - To miasto mnie wykończy... R - r - rum - czż - ż - żach! Och... - Na zdrowie - powiedział Wiktor. Pawor popatrzył na niego załzawionymi oczami. - Gdzie się pan podziewał? - zapytał kapryśnie. - Trzy razy pukałem do pana, chciałem wziNoć coś do czytania. Ja tu przepadnę, jedyne moje zajęcie - to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma żywego ducha, poszedłem do portiera, to ten stary idiota zaproponował mi ksiNożkę telefonicznNo i jakieś prospekty sprzed lat... "Witamy w naszym słonecznym mieście". Ma pan coś do czytania? - Raczej wNotpię - rzekł Wiktor. - Co u diabła, przecież jest pan pisarzem! No, rozumiem, kolegów pan nie czyta, ale siebie chyba pan od czasu do czasu przeglNoda... Wszyscy dookoła wciNoż powtarzajNo: Baniew, Baniew... Jak to tam u pana się nazywa? "Śmierć po południu"? "Północ po śmierci"? Nie pamiętam... - "Nieszczęście przychodzi o północy" - powiedział Wiktor. - O to to. Niech pan da poczytać. - Nie dam. Nie mam - kategorycznie odparł Wiktor. - A gdybym miał, to i tak bym nie dał. Zasmarkałby mi pan ksiNożkę. I do tego nic nie zrozumiał. - A to dlaczego - nie zrozumiałbym? - zainteresował się Pawor z oburzeniem. - podobno to coś z życia homoseksualistów, co tu można nie zrozumieć? - Sam pan... - powiedział Wiktor. - Lepiej napijmy się dżinu. Z wodNo? Pawor kichnNoł, coś mruknNoł, rozpaczliwie rozejrzał się dookoła, odrzucił głowę do tyłu i znowu kichnNoł. - Głowa mi pęka - poskarżył się. - O w tym miejscu... A gdzie pan był? Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami? - Gorzej - powiedział Wiktor. - Miałem spotkanie z miejscowymi wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja? - Akceleracja? To coś, co jest zwiNozane z przedwczesnym dojrzewaniem. Słyszałem, jakiś czas temu było o tym bardzo głośno, ale potem w naszym departamencie powołano komisję i ta komisja udowodniła, że to rezultat osobistej troski pana prezydenta o dorastajNoce pokolenie lwów i marzycieli, tak że wszystko znalazło się na swoim miejscu. Aleja wiem, o czym pan mówi, bo widziałem tych miejscowych wunderkindów. Zachowaj nas Boże od takich lwów, ponieważ ich właściwe miejsce jest w gabinecie osobliwości. - A może to moje i pana miejsce jest w gabinecie osobliwości? - zaprotestował Wiktor. - Niewykluczone - zgodził się Pawor. - Tylko że akceleracja nie ma z tym nic wspólnego. Akceleracja - to problem biologiczny i fizjologiczny. Wzrost wagi noworodków, a one potem nieprzytomnie rosnNo, gdzieś do dwóch metrów, jak żyrafy, a kiedy majNo dwanaście lat, już potrafiNo się rozmnażać. A tutaj - dzieci sNo najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele... - Co - nauczyciele? Pawor kichnNoł. - Za to nauczyciele - niezwyczajni - powiedział przez nos. Wiktor przypomniał sobie dyrektora gimnazjum. - Co też niezwykłego jest w tutejszych nauczycielach? - zapytał - że zapominajNo rozpiNoć rozporka? - Jaki rozporek? - spytał Pawor ze zdumieniem gapiNoc się na Wiktora. - Oni w ogóle nie majNo rozporków. - I co jeszcze? - zapytał Wiktor. - W jakim sensie? - Co jeszcze jest w nich niezwykle? Pawor długo wycierał nos, a Wiktor popijał dżin i patrzył na niego z litościNo. - Jak widzę, nie ma pan o niczym pojęcia - rzekł Pawor oglNodajNoc zasmarkanNo chustkę. - Jak słusznie twierdzi pan prezydent, głównNo właściwościNo naszych pisarzy jest nieznajomość życia i oderwanie od interesów narodu... Jest pan już tu ponad tydzień. Czy był pan gdziekolwiek oprócz knajpy i sanatorium? Rozmawiał pan z kimś oprócz tego pijanego bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedzNo, za co bierze pieniNodze... - Dobra, dosyć tego - powiedział Wiktor. - WystarczNo mi gazety. Znalazł się usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka... - A - a - a, nie podoba się? - stwierdził Pawor z zadowoleniem. - Jeżeli tak, to już nie będę... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami. - Nie ma o czym opowiadać - odparł Wiktor. - Wunderkindy, jak wunderkindy... - A jednak? - No więc przyszedłem. Zadali mi kilka pytań. Ciekawe pytania, zupełnie dorosłe. .. - Wiktor umilkł. - No więc, jeśli mam być całkiem szczery, nießle mi dali popalić. - A jakie były pytania? - zapytał Pawor. Patrzył na Wiktora z prawdziwym zainteresowaniem i zdaje się ze współczuciem. - Nie chodzi o pytania - westchnNoł Wiktor. - Jeżeli mam mówić otwarcie, to najbardziej mnNo wstrzNosnęło, że te dzieci sNo jak dorośli, i to nie zwyczajni dorośli, ale jak dorośli najwyższej klasy... Jakaś choroba, piekielna dysproporcja... - Pawor ze współczuciem kiwał głowNo. - Słowem, ßle mi tam było - powiedział Wiktor. - Nie mam ochoty o tym mówić. - Rozumiem - oznajmił Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. Muszę panu powiedzieć, że rodzice dwunastoletniego dziecka - to zawsze istoty godne litości z tysiNocem kłopotów na głowie. Ale tutejsi rodzice to coś szczególnego. PrzypominajNo mi tyły armii okupacyjnej w rejonie aktywnych działań partyzantów... No więc, o co pana pytano? - No, na przykład, co to jest postęp. - Tak. Więc, ich zdaniem, co to takiego postęp? - Ich zdaniem, postęp to nadzwyczaj proste. Posłać nas wszystkich do rezerwatów, żebyśmy się nie plNotali pod nogami, a wówczas oni na wolności będNo mogli spokojnie studiować Zurtzmansora i Spenglera. Ja w każdym razie odniosłem takie wrażenie. - No cóż, to bardzo możliwe. - powiedział Pawor. - Jaki ksiNodz, taka i parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan, co na ten temat mówi naród? - Kto?! - Naród!... Naród mówi, że wszystkie nieszczęścia sNo przez mokrzaków. Dzieci ześwirowały - przez mokrzaków... - To dlatego, że w mieście nie ma Żydów - zauważył Wiktor. Potem przypomniał sobie mokrzaka, który wszedł na salę, jak dzieci wstały i jakNo twarz miała Irma. - Pan poważnie? - zapytał. - To nie ja - oznajmił Fawor. - To glos narodu. Vox populi. Koty uciekły z miasta, a dzieciaki uwielbiajNo mokrzaków, łażNo za nimi do leprozorium, siedzNo tam dniami i nocami, rodziców majNo za nic, nikogo nie słuchajNo. KradnNo w domu pieniNodze i kupujNo ksiNożki... Podobno na poczNotku rodzice bardzo się cieszyli, że dzieci zamiast drzeć spodnie na płotach, cicho siedzNo w domu i czytajNo ksiNożki. Tym bardziej że pogoda jakby nie najlepsza. Ale teraz już wszyscy widzNo, do czego to doprowadziło i kto to wszystko zaczNoł. Teraz już nikt się nie cieszy. Jednakże bojNo się mokrzaków jak dawniej i tylko warczNo im w ślad... Głos narodu, pomyślał Wiktor. Głos Loli i pana burmistrza. Słyszeliśmy ten głos... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrześcijańskich niemowlNot... - Nie rozumiem - powiedział - pan to serio czy z nudów? - To nie ja! - powtórzył Pawor z uczuciem. - Tak mówiNo w mieście. - Co mówiNo w mieście, jest dla mnie jasne - rzekł Wiktor. - A co pan sam o tym myśli? Pawor wzruszył ramionami. - Życie płynie - powiedział mgliście. - Plotki pół na pół z prawdNo. - Popatrzył na Wiktora znad chustki. - Proszę mnie nie uważać za idiotę - powiedział. - Niech pan lepiej przypornni sobie te dzieci - gdzie jeszcze widział pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci? Fakt, pomyślał Wiktor, takie dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na sali - to już nie koty pół na pół z deszczem... Jest takie określenie - twarz rozświetlona od wewnNotrz. Właśnie takNo twarz miała Inna, a kiedy rozmawia ze mnNo, jej twarz oświetlona jest tylko z zewnNotrz. Z matkNo zaś w ogóle nie rozmawia - cedzi coś przez zęby z pobłażliwNo odrazNo... Ale jeżeli to tak, jeżeli to prawda, a nie wstrętne gadanie, to sprawa wyglNoda wyjNotkowo paskudnie. Czego oni chcNo od dzieci? To przecież chorzy ludzie, skazani... i w ogóle to świństwo podjudzać dzieci przeciwko rodzicom, nawet przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent - naród jest ważniejszy niż macierzyństwo i ojcostwo, Legia Wolności waszNo matkNo i ojcem, więc dzieciak biegnie do najbliższego sztabu i zawiadamia, że ojciec nazwał pana prezydenta dziwnym człowiekiem, a matka nazwała wyprawy Legii rujnujNocym przedsięwzięciem. A teraz jeszcze na domiar złego pojawia się czarny, mokry facet i nie owijajNoc w bawełnę oznajmia, że twój ojciec - to pijak i bezmózgie bydlę, a matka - kretynka i dziwka. Powiedzmy nawet, że tak jest naprawdę, ale to wszystko jedno świństwo, należy to robić inaczej, nie ich pieski interes, nie oni za to odpowiadajNo i nikt ich nie prosi, żeby zajmowali się tego rodzaju oświatNo... Patologia jakaś i tyle... Jeżeli to tylko oświata i nic poza tym. A jeśli coś gorszego? Dziecię zaczyna różanymi usteczkami szczebiotać o postępie, zaczyna mówić straszne, okrutne rzeczy, nie wiedzNoc co szczebiocze, ale już od pieluch przyucza się do intelektualnego okrucieństwa, najgorszego okrucieństwa, jakie można wymyślić, a tamci, zamotawszy czarnymi szmatami łuszczNoce się fizjonomie, stojNo za scenNo i pociNogajNo za sznurki... to zaś znaczy, że nie ma żadnego nowego pokolenia, za to jest stara i brudna zabawa w marionetki, a ja byłem podwójnym osłem, kiedy zamierałem dziś na tej scenie... Ależ to paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja... - ...kto ma oczy niechaj zobaczy - mówił Pawor. - Nie wpuszczajNo nas do leprozorium. Drut kolczasty, żołnierze, w porzNodku. Ale coś niecoś można zobaczyć i tutaj wmieście. Widziałem, jak mokrzaki rozmawiajNo z dziećmi i jak się przy tym zachowujNo te dzieci, jak zamieniajNo się nieomal w anioły, a zapytaj takiego jak się idzie do fabryki - wyleje na ciebie kubeł pogardy... Nie wpuszczajNo nas do leprozorium, myślał Wiktor. Drut kolczasty, a mokrzaki swobodnie spacerujNo sobie po mieście. Ale przecież nie Golem to wymyślił... Ojciec narodu. Co za ścierwo, pomyślał. Co za kanalia. Więc to jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Całkiem niewykluczone, to bardzo do niego podobne. A wie pan, panie prezydencie, na pańskim miejscu urozmaiciłbym, a przynajmniej próbowałbym urozmaicić swoje sztuczki. Zbyt łatwo odróżnić pański ogon od wszystkich innych ogonów. Drut kolczasty, żołnierze, przepustki - czyli pan prezydent, czyli bez najmniejszej wNotpliwości jakieś paskudztwo... - Na diabła tam drut kolczasty? - zapytał Wiktor. - A skNod ja mogę wiedzieć? - odparł Pawor. - Nigdy przedtem drutu kolczastego w tym miejscu nie było. - To znaczy, że pan tam już kiedyś był? - Dlaczego? Nie byłem. Ale nie jestem tu pierwszym inspektorem sanitarnym... zresztNo nie chodzi o drut kolczasty, czy to mało na świecie kolczastego drutu? Dzieci tam wpuszczajNo bez żadnych przeszkód, mokrzaków wypuszczajNo bez przeszkód, ale ani pana, ani mnie nie wpuszczajNo - i to jest dziwne. Nie, to chyba jednak nie prezydent, myślał Wiktor. Prezydent i czytanie Zurtzmansora, a może jeszcze i Baniewa - to nijak do siebie nie pasuje. Do tego ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja coś takiego napisał, chyba by mnie ukrzyżowali - Niepojęte, niezrozumiałe... Nieczysta sprawa... Trzeba będzie zapytać Irmy, pomyślał. Po prostu zapytam i zobaczę, co ona zrobi... ZresztNo chyba i Diana powinna coś niecoś wiedzieć. - Pan mnie nie słucha? - zapytał Pawor. - Przepraszam, zamyśliłem się. - Mówię, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby miasto zastosowało jakieś środki. ZresztNo, jak przystoi miastu, środki okrutne. - Ja też bym się nie zdziwił - wymamrotał Wiktor. - Nie zdziwię się, nawet jeśli ja sam zechcę zastosować jakieś środki. Pawor wstał i podszedł do okna. - Ale pogoda - powiedział zgnębiony. - Wyjechać by stNod jak najprędzej... Da mi pan ksiNożkę, czy nie? - Nie mam żadnych ksiNożek - powiedział Wiktor. - Wszystko co przywiozłem, jest w sanatorium... Niech pan posłucha, a po co mokrzakom nasze dzieci? Pawor wzruszył ramionami. - To przecież chorzy ludzie - odpowiedział. - SkNod możemy wiedzieć? My przecież jesteśmy zdrowi. Zapukano do drzwi i wszedł Golem - ciężki i mokry. - Zapytamy Golema - powiedział Pawor. - Golem, po co mokrzakom nasze dzieci? - Wasze dzieci? - zapytał Golem, uważnie oglNodajNoc etykietkę na butelce z dżinem. - A pan ma dzieci, Pawor? - Pawor twierdzi - odparł Wiktor - jakoby mokrzaki buntowały miej skie dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem? - Hm... mruknNoł Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki buntujNo dzieci? No cóż... Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. - Nie zdejmujNoc płaszcza opadł na kozetkę i powNochał dżin w szklance. - A niby dlaczego w naszych czasach nie buntować dzieci przeciwko rodzicom, jeżeli białych szczuje się na czarnych, żółtych na białych, a głupich szczujNo na mNodrych... Co pana właściwie dziwi? - Pawor twierdzi - powtórzył Wiktor - że pańscy pacjenci włóczNo się po mieście i uczNo dzieci różnych dziwnych rzeczy. Ja też zauważyłem coś podobnego, chociaż na razie jeszcze niczego nie twierdzę. Tak więc, niczemu się nie dziwię, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie? - O ile wiem - powiedział Golem odpijajNoc ze szklanki - mokrzaki od wieków mieli prawo chodzić po mieście. Nie wiem, co pan ma na myśli mówiNoc o uczeniu dziwnych rzeczy, ale niech mi będzie wolno zapytać pana jako tubylca - czy zna pan zabawkę, która nazywa się "zła fryga"? - No, oczywiście - odrzekł Wiktor. - Miał pan takNo zabawkę? - r Ja oczywiście nie miałem... ale koledzy, o ile pamiętam, chyba tak... - Wiktor zamilkł. - Tak, rzeczywiście - powiedział. - Chłopcy mówili, że tego bNoczka podarował im mokrzak. O to panu chodzi? - Tak, właśnie o to. I "pogodnik" - i "drewnianNo rękę"... - Pardon - wtrNocił Pawor. - Czy ja, przybysz ze stolicy, mógłbym się dowiedzieć, o czym rozmawiajNo tubylcy? - Nie mógłby pan - odparł Golem. - To nie leży w pańskiej kompetencji. - SkNod pan wie, co leży, a cc) nie leży w moich kompetencjach? - zapytał Pawor urażonym tonem. - Wiem - powiedział Golem. - Zgaduję, bo tak mi się podoba,... i niech pan przestanie łgać, przecież próbował pan kupić u Teddyego "pogodnik", więc świetnie pan wie, co to takiego. - Niech pan idzie do diabła - kapryśnie oznajmił Pawor. - Nie chodzi mi o "pogodnik"... - Chwileczkę, Pawor - niecierpliwie przerwał mu Wiktor. - Golem, nie odpowiedział pan na moje pytanie. - Czyżby? A mnie się wydawało, że odpowiedziałem... Widzi pan, Wiktorze, mokrzaki to ciężko i beznadziejnie chorzy ludzie. To straszna rzecz - choroba genetyczna. Ale pomimo wszystko zachowujNo dobroć i mNodrość, więc nie trzeba ich krzywdzić. - Kto ich krzywdzi? - Czyżby pan ich nie krzywdził? - Na razie nie. Na razie nawet wręcz przeciwnie. - No to w takim razie wszystko w porzNodku - stwierdził Golem i wstał. - W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczył oczy. - DokNod jedziemy? - Do sanatorium