nNoł się, nikt o nim nie pamięta, przestał brzdNokać... Wiktor zapłacił, poszedł do swojego numeru, włożył płaszcz i wyszedł na deszcz. Ni stNod ni zowNod nagle bardzo zapragnNoł znowu zobaczyć Irmę, porozmawiać z niNo o postępie, wyjaśnić dlaczego tak dużo pije (a rzeczywiście, dlaczego ja tak dużo piję?) i być może siedzi tam u niej Bol-Kunac, ale Loli z pewnościNo nie będzie... Ulice były mokre, szare, puste, w ogródkach spokojnie konały jabłonie. Wiktor po raz pierwszy zauważył, że niektóre domy majNo drzwi i okna zabite deskami. Jednak miasto bardzo się zmieniło - pochylone płoty, pod gzymsy zapełzła biała pleśń, wypłowiały kolory, a na ulicach niepodzielnie królował deszcz. Deszcz padał po prostu jak deszcz, deszcz kropił z dachów drobniutkim wodnym pyłem, deszcz zbierał się na wietrze w mgliste wirujNoce słupy wędrujNoce od ściany do ściany, deszcz rozlewał się po jezdni i pomykał po wyżłobionych między kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury powoli pełzły tuż nad dachami. Człowiek był nieproszonym gościem na ulicach i deszcz nie okazywał mu żadnych względów. Wiktor wyszedł na plac i zobaczył ludzi, którzy stali pod daszkiem przed wejściem na komendę policji - dwóch policjantów w mundurowych płaszczach i niziutki, umorusany chłopak w roboczym kombinezonie. Przed wejściem, lewymi kołami na trotuarze stał niezgrabny furgon z brezentowNo budNo. Jednym z policjantów był policmajster, patrzył w bok wysuwajNoc naprzód potężnNo szczękę, a chłopiec, rozpaczliwie gestykulujNoc, o czymś go przekonywał płaczliwym głosem. Drugi policjant również milczał z niezadowolonym wyrazem twarzy i palił papierosa. Wiktor zbliżył się do nich i kiedy pozostało mu jeszcze mniej więcej piętnaście kroków, zaczNoł słyszeć, co mówi chłopiec. Chłopiec krzyczał: - A co ja mam z tym wspólnego? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery mam w porzNodku? W porzNodku. Ładunek legalny, tu sNo faktury. Co, pierwszy raz tu przyjeżdżam, czy co? Policmajster zauważył Wiktora i na jego twarzy pojawił się wyjNotkowo nieprzyjemny grymas. Odwrócił się, i jakby w ogóle nie zauważajNoc kierowcy, powiedział do policjanta. - A więc zostajesz tutaj. Pilnuj, żeby wszystko było w porzNodku. Nie właß do kabiny, bo wszystko po - kradnNo. I nikomu nie wolno zbliżać się do samochodu. Jasne? - Jasne - odpowiedział policjant. Był wyjNotkowo niezadowolony. Szef policji zszedł ze schodków, wsiadł do swojego samochodu i odjechał. Umorusany chłopak splunNoł ze złościNo i odwołał się do Wiktora. - Niech chociaż pan powie, czy ja jestem winny, czy nie? - Wiktor przystanNoł i chłopca to zdopingowało. - Normalnie sobie jadę. Wiozę ksiNożki do obozu specjalnego. Woziłem już tysiNoce razy. A teraz, znaczy, zatrzymujNo mnie i każNo jechać na policję. Za co? Jechałem prawidłowo? Prawidłowo. Papiery mam w porzNodku? W porzNodku, tu jest faktura. Licencję mi zabrali, żebym nie uciekł. A dokNod mam uciekać? - Przestań już się wydzierać - powiedział policjant. Chłopiec żywo odwrócił się do niego. - Więc co ja takiego zrobiłem? Niech pan powie, czy przekroczyłem szybkość? Nie przekroczyłem. Przecież mi potrNocNo za przestój. I papiery mi zabraliście... - Wszystko się wyjaśni - oznajmił policjant. - Słowo daję, czego ty się denerwujesz? Idß, posiedß sobie w knajpie i radzę ci, pilnuj swego nosa. - Ech, władzuchna kochana! - zawołał chłopak i z rozmachem wcisnNoł kaszkiet na głowę. - Nie ma sprawiedliwości na świecie! Jeßdzisz na lewo - zatrzymujNo, na prawo jeßdzisz - też zatrzymujNo - zaczNoł schodzić ze stopni, ale przystanNoł i zwrócił się do policjanta. - Może mandat pan weßmie, albo jakoś inaczej? - Idß, już idß - powiedział policjant. - Bo mnie obiecali premię za pośpiech! CałNo noc jechałem. - Idß stNod, powiedziałem! - powtórzył milicjant. Chłopak ponownie splunNoł, podszedł do swojej furgonetki, dwa razy kopnNoł przednie koło, potem nagle przygarbił się, wsunNoł ręce do kieszeni i pobiegł przez plac. Policjant spojrzał na Wiktora, spojrzał na ciężarówkę, spojrzał na niebo, papieros mu zgasł, wypluł niedopałek i odrzucajNoc po drodze kaptur, wszedł do budynku komendy. Wiktor stał przez czas jakiś, następnie powoli obszedł ciężarówkę dookoła. Ciężarówka była ogromna, potężna, kiedyś na takich wożono piechotę zmotoryzowanNo. Wiktor rozejrzał się. Kilka metrów przed samochodem stał skręciwszy na bok przednie koło i moknNoł pod deszczem policyjny "Harley", i nic więcej w pobliżu nie było. Dogonić, to mnie dogoniNo, pomyślał Wiktor, ale diabła zjedzNo, jeśli mnie zatrzymajNo. Nagle zrobiło mu się wesoło. A co, pomyślał znany pisarz Baniew znowu się schlał i porwał w celach rozrywkowych cudzy samochód, na szczęście obeszło się bez ofiar... Wiedział, że sprawa wcale nie wyglNoda tak prosto, że nie będzie pierwszym, który dostarczy władzom eleganckiego pretekstu, aby przymknNoć niewygodnego człowieka, ale nie miał ochoty się zastanawiać, miał ochotę poddać się impulsowi. W ostatecznym razie napiszę tej kanalii artykuł, pomyślał mimochodem. Szybko otworzył drzwi do szoferki i usiadł przy kierownicy. Klucza w stacyjce nie było, musiał zerwać kable zapłonu i połNoczyć druty. Kiedy silnik zapalił, Wiktor zanim zatrzasnNoł drzwi, spojrzał za siebie na wejście do komendy. Stał tam ten sam policjant z tym samym wyrazem niezadowolenia na twarzy i z papierosem w kNociku warg. Było jasne, że jeszcze nic do niego nie dotarło. Wiktor zamknNoł drzwi, precyzyjnie zjechał na jezdnię, zmienił bieg i dał gazu w najbliższNo ulicę. To było bardzo przyjemne - pędzić po pustych ulicach wznoszNoc kołami wielkie wodospady z głębokich kałuż, obracać ciężkNo kierownicę napierajNoc na niNo całym ciałem - obok fabryki konserw, obok stadionu, na którym "Bracia w sapiencji" jak mokre mechanizmy wciNoż kopali swoje piłki i dalej szosNo, po wyrwach, podskakujNoc na siedzeniu i słyszNoc jak z tyłu, w skrzyni ciężarówki, za każdym razem ciężko opada ßle umocowany ładunek. W lusterku nie widać było pogoni, zresztNo trudno byłoby jNo zauważyć w takim deszczu. Wiktor czul się bardzo młody, bardzo komuś potrzebny i nawet trochę pijany. Z dachu szoferki mrugały do niego śliczne dziewczyny wycięte z ilustrowanych pism, w schowku znalazł paczkę papierosów i było mu tak dobrze, że omal nie przegapił skrzyżowania, ale w porę przyhamował i skręcił zgodnie z drogowskazem "Leprozorium - 6 km". I wtedy poczuł się jak odkrywca nieznanych dróg, ponieważ nigdy tędy nie jeßdził i nie chodził. A droga okazała się dobra, zupełnie inaczej niż magistracka szosa - poczNotkowo bardzo równy i zadbany asfalt, potem nawet beton i kiedy zobaczył betonowe płyty, od razu przypomniał sobie o żołnierzach i drucie kolczastym a po pięciu minutach to zobaczył. Ogrodzenie - jeden rzNod drutów - ciNognęło się po obu stronach betonowej drogi i znikało gdzieś w deszczu. Zamykała drogę wysoka brania z budkNo strażniczNo, drzwi budki były otwarte i na jej progu stał już żołnierz w hełmie, w długich butach i w wojskowej pelerynie, spod której wysuwała się lufa automatu. Jeszcze jeden żołnierz, bez hełmu, wyglNodał przez okienko. "Nigdy jeszcze nie siedziałem w łagrze - zanucił Wiktor - ale lepiej nie mówcie - podziękuj za to Bogu..." Zwolnił i zahamował przed samNo bramNo. Żołnierz wyszedł z budki i podszedł do ciężarówki - bardzo młody, piegowaty żołnierzyk, mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. - Dzień dobry - powiedział. - Czemu tak póßno? - Wynikły pewne okoliczności - odpowiedział Wiktor zdumiony takim liberalizmem. Żołnierz przyjrzał się Wiktorowi i nagle zesztywniał. - Pańskie dokumenty - rzekł sucho. - Jakie tam dokumenty - odparł wesoło Wiktor. - Mówię przecież - zaistniały okoliczności. Żołnierz zacisnNoł wargi. - Co pan przywiózł? - zapytał. - KsiNożki - oznajmił Wiktor. - A przepustkę pan ma? - Jasne, że nie mam. - Aha - powiedział żołnierz i jego twarz się rozjaśniła. - Ja też patrzę... W takim razie proszę poczekać. W takim razie trzeba będzie poczekać. - Niech pan weßmie pod uwagę - rzekł Wiktor unoszNoc wskazujNocy palec - że mogNo mnie ścigać. - Nie szkodzi, ja szybko - odpowiedział żołnierz i przytrzymujNoc automat na piersi załomotał buciorami do wartowni. Wiktor wysiadł z kabiny i stojNoc na stopniu obejrzał się za siebie. Przez deszcz nie było nic widać. Wobec tego wrócił za kierownicę i zapalił papierosa. Wszystko wyglNodało bardzo zabawnie. Przed nim, za drutami i za bramNo także wirował deszcz, można było domyśleć się, że stojNo tam jakieś ciemne budowle - ni to domy, ni to wieże, ale wypatrzyć cokolwiek konkretnego było nie sposób. Czyżby mieli mnie nie zaprosić do środka? - pomyślał Wiktor. To będzie świństwo, jeśli mnie nie zaproszNo. Można wprawdzie spróbować odwołać się do Golema, on na pewno gdzieś tu jest... Tak właśnie zrobię, pomyślał. Czyżbym nadaremnie okazał się bohaterem?... Żołnierz znowu wyszedł z wartowni, a za nim wybiegł stary znajomy, pryszczaty chłopiec nihilista w samych kNopielówkach, bardzo teraz wesoły i bez żadnych śladów wszechświatowego smutku. Wyprzedziwszy żołnierza wskoczył na stopień ciężarówki, zajrzał do szoferki, poznał, zdumiał się i roześmiał. - Dzień dobry, panie Baniew! To pan? Jak fajnie... Przywiózł pan ksiNożki, prawda? A my czekamy, czekamy... - No jak, wszystko w porzNodku? - zapytał zbliżywszy się żołnierz. - Tak, to nasz samochód. - Wobec tego wjeżdżaj - powiedział żołnierz. - A pan niestety będzie musiał wyjść i zaczekać. - Chciałbym zobaczyć się z doktorem Golemem - oznajmił Wiktor. - Można go wywołać tutaj - zaproponował żołnierz. - Hm - mruknNoł Wiktor i znaczNoco popatrzył na chłopca. Chłopiec rozłożył ręce ze skruchNo. - Nie ma pan przepustki - wyjaśnił. - A oni bez przepustki nikogo nie wpuszczajNo. My byśmy z radościNo.... Nie pozostało nic innego, jak wyleßć na deszcz. Wiktor zeskoczył na drogę, włożył kaptur i patrzył, jak rozwarła się brama, ciężarówka szarpnęła i podrygujNoc wpełzła za ogrodzenie. I brama zamknęła się. Czas jakiś jeszcze Wiktor słyszał wycie silnika i skowyt hamulców, a potem nie było słychać już nic oprócz plusku i szmeru. A więc tak, pomyślał Wiktor. A ja? Poczuł rozczarowanie. Dopiero teraz zrozumiał, że zdecydował się na bohaterstwo nie całkiem bezinteresownie, że miał nadzieję dużo zobaczyć i dużo zrozumieć... przeniknNoć, jeśli można tak powiedzieć, do epicentrum. No i diabli z wami, pomyślał. Popatrzył na drogę. Do skrzyżowania sześć kilometrów, od skrzyżowania do miasta kilometrów dwadzieścia. Można oczywiście od skrzyżowania do sanatorium - dwa kilometry. Niewdzięczne świnie... Na deszczu... W tym momencie zauważył, że deszcz osłabł. Dzięki Bogu choć za to, pomyślał. - Więc mam wywołać pana Golema? - zapytał żołnierz. - Golema? - Wiktor się ożywił. Właściwie dobrze by było przegonić tego starego grzyba pod deszczem tam i z powrotem, a poza tym Golem ma samochód. I flaszkę. - A tak, poproszę. - To jest do zrobienia - powiedział żołnierzyk. - Wywołamy go. Tylko, że on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, że jest zajęty. - To nic - odrzekł Wiktor. - Niech pan mu powie, że Baniew go prosi. - Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie przyjdzie. Ale dla mnie to żaden kłopot. Znaczy, Banie w... - i żołnierzyk odszedł, taki sympatyczny żołnierzyk, nic tylko same piegi pod hełmem. Wiktor zapalił papierosa i wtedy rozległ się trzask motocykla. Zza mgielnej zasłony z obłNokanNo szybkościNo wynurzył się "Harley" z przyczepNo, podjechał pod samNo bramę i zahamował. Na siodełku siedział ten sam policjant z niezadowolonNo twarzNo, drugi, zakutany w brezent po same oczy siedział w przyczepie. Zaraz się zacznie, pomyślał Wiktor naciNogajNoc głębiej kaptur. Ale nic mu to nie pomogło. Policjant z niezadowolonNo twarzNo zsiadł z motocykla podszedł do Wiktora i ryknNoł: - Gdzie ciężarówka? - Jaka ciężarówka? - ze zdumieniem zapytał Wiktor, żeby zyskać na czasie. - Niech pan nie udaje! - wrzasnNoł policjant. - Widziałem pana! SNod się panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu! - Proszę na mnie nie wrzeszczeć! - zaprotestował Wiktor z godnościNo. - Co to za chamstwo? Złożę na pana skargę. Drugi policjant wyplNotujNoc się po drodze z brezentowych pokrowców podszedł i zapytał: - Ten? - Jasne, że ten! - stwierdził policjant z niezadowolonNo twarzNo wyciNogajNoc z kieszeni kajdanki. - No - no! - powiedział Wiktor cofajNoc się o krok. - Co to za samowola? Jak pan śmie?! - Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji stawianiem oporu - poradził drugi policjant. - A ja nie poczuwam się do żadnej winy - bezczelnie oświadczył Wiktor i wsadził ręce do kieszeni. - Chyba mnie z kimś pomyliliście panowie. - Uprowadził pan ciężarówkę - powiedział drugi policjant. - JakNo ciężarówkę? - krzyknNoł Wiktor. - JakNo znowu ciężarówkę? Przyszedłem tu w gości do pana Golema, naczelnego lekarza. Zapytajcie wartowników. Co ma z tym wspólnego jakaś ciężarówka? - A może to nie ten? - zwNotpił drugi policjant. - Jak to nie ten? - zaprotestował policjant z niezadowolonNo minNo. TrzymajNoc w pogotowiu kajdanki ruszył na Wiktora. - No, dawać ręce! - polecił rzeczowym tonem. W tym momencie trzasnęły drzwi wartowni i wysoki, przeraßliwy głos zawołał: - Rozejść się! Wiktor i policjant wzdrygnęli się. Na progu wartowni stał piegowaty żołnierzyk wystawiajNoc spod peleryny automat. - Odejść od bramy! - krzyknNoł. - Ej, ty, spokojniej! - powiedział policjant z niezadowolonNo twarzNo. - Policja! - Gromadzenie się przed bramNo strefy specjalnej w ilości większej od jednego postronnego jest zabronione! Po trzykrotnym ostrzeżeniu będę strzelać! CofnNoć się od bramy! - Lepiej odejdßcie panowie - z zatroskaniem poradził Wiktor, lekko popychajNoc obu policjantów. Policjant z niezadowolonNo twarzNo popatrzył na niego strapiony, odsunNoł jego rękę i zrobił krok w kierunku żołnierza. - Czyś ty chłopcze oszalał? - zapytał. - Ten typ uprowadził ciężarówkę. - Żadnych ciężarówek! - przeciNogle i przeraßliwie wrzasnNoł sympatyczny i serdeczny żołnierzyk. - Ostatnie ostrzeżenie! Dwaj majNo odejść na sto metrów od bramy! - Słuchaj, Roch - powiedział drugi policjant. - Chodß, odejdziemy, niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie. Policjant z niezadowolonNo twarzNo, purpurowy z wściekłości nawet ponownie otworzył usta, ale wtedy w drzwiach pojawił się gruby sierżant z ogryzionNo kanapkNo w jednym ręku i ze szklankNo w drugiej. - Szeregowy Dżura - zapytał przeżuwajNoc. - Dlaczego nie otwieracie ognia? Na piegowatej twarzy pod hełmem pojawiło się zezwierzęcenie. Policjanci rzucili się do motocykla, osiodłali go, zawrócili obok Wiktora, który stanNoł w pozie regulujNocego ruch i odjechali. Purpurowy policjant coś do niego krzyknNoł, czego nie sposób było usłyszeć w trzeszczeniu silnika. Odjechali o pięćdziesiNot kroków i zatrzymali się. - Blisko - powiedział sierżant z - dezaprobatNo. - Na co ty czekasz? Przecież za blisko. - Dalej! - przeraßliwym głosem krzyknNoł żołnierzyk wymachujNoc automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu. - Nauczyli się postronni gromadzić pod bramNo - zawiadomił sierżant żołnierza patrzNoc na Wiktora. - No dobra - pełnij dalej służbę. - Wrócił na wartownię, a piegowaty żołnierzyk, uspokajajNoc się z wolna, kilkakrotnie przespacerował się tam i z powrotem przed bramNo. Odczekawszy kilka minut Wiktor zapytał ostrożnie. - Przepraszam bardzo, ale co słychać z doktorem Golemem. - Nie ma go - odburknNoł żołnierz. - Jaka szkoda - powiedział Wiktor. - W takim razie chyba sobie pójdę... - popatrzył na mgłę i deszcz, w której skryli się policjanci. - Jak to - pójdzie sobie pan? - zaniepokoił się żołnierz. - A co - nie można? - również niespokojnie zapytał Wiktor. - Dlaczego nie można? - odpowiedział żołnierz. - A co z ciężarówkNo? Pan odejdzie, a ciężarówka? Ciężarówki należy odprowadzać od bramy. - A co ja mam do tego? - zapytał Wiktor coraz bardziej zaniepokojony. - Jak to - co? Pan jNo przyprowadził, pan jNo... tego... Zawsze się tak robi, jakże inaczej? Do diabła, pomyślał Wiktor, co ja z nim zrobię. Z odległości stu metrów dobiegał trzask silnika motocykla pracujNocego na jałowym biegu. - Pan jNo naprawdę porwał? - zapytał żołnierzyk z ciekawościNo. - A tak! Policja zatrzymała kierowcę, a ja jak głupi postanowiłem wam pomóc... - Ta - aak... - współczujNoco powiedział żołnierz. - Naprawdę nie wiem, co panu poradzić. - A jeśli, powiedzmy, teraz sobie pójdę? - chytrze zapytał Wiktor. - Nie będzie pan strzelać? - Nie wiem - uczciwie przyznał żołnierz. - Tak jakby nie było rozkazu. Zapytać? , - Zapytać - przytaknNoł Wiktor zastanawiajNoc się, czy zdNoży uciec poza granicę widoczności czy nie. W tej samej chwili za bramNo odezwał się klakson. Brama otwarła się i ze strefy powoli wytoczyła się pechowa ciężarówka. Zatrzymała się obok Wiktora, drzwi się uchyliły i Wiktor zobaczył, że za kierownicNo siedzi już nie chłopiec, jak oczekiwał, lecz łysy, przygarbiony mokrzak i patrzy na niego. Wiktor nie ruszył się z miejsca, wtedy mokrzak zdjNoł z kierownicy rękę w czarnej rękawiczce i zapraszajNoco poklepał siedzenie obok siebie. Raczyli się zniżyć, gorzko pomyślał Wiktor. Żołnierzyk radośnie oznajmił: - No więc wszystko dobrze się skończyło, niech pan jedzie z Bogiem. Wiktorowi przeleciała przez głowę myśl, że jeśli już mokrzak sam zamierza odstawić samochód do miasta, czy gdzieś tam jeszcze, słowem, jeśli zamierza wdać się w konflikt z policjNo, to dobrze byłoby się natychmiast pożegnać i prosto przez pole dać nogę do sanatorium, omijajNoc zaczajonego w zasadzce "Harleya". - Tam na drodze czeka policja - powiedział do mokrzaka. - Nie szkodzi, niech pan siada - odparł mokrzak. - Rzecz polega na tym, że ja ukradłem tę ciężarówkę, chociaż była zatrzymana. - Wiem - cierpliwie wyjaśnił mokrzak. - Niech pan siada. Okazja była stracona. Wiktor uprzejmie i serdecznie pożegnał się z żołnierzem, wdrapał się na siedzenie i zatrzasnNoł drzwi. Ciężarówka ruszyła i po minucie zobaczyli "Harleya". "Harley" stał w poprzek szosy, obaj policjanci stali obok i gestami nakazywali zjechać na pobocze. Mokrzak zahamował, zgasił silnik, i wysuwajNoc się z szoferki powiedział: - Proszę zabrać motocykl, panowie zagrodziliście drogę. - Zjechać na pobocze! - rozkazał policjant o niezadowolonej twarzy. - I okazać dokumenty. - Jadę na komendę policji - powiedział mokrzak. - Być może tam sobie porozmawiamy? Policjant nieco się stropił i wymruczał coś w rodzaju "znamy was". Mokrzak spokojnie czekał. - Dobrze - powiedział wreszcie policjant. - Tylko ja poprowadzę samochód, a tamten niech się przesiNodzie do motocykla. - Proszę bardzo - zgodził się mokrzak. - Ale jeśli można, motocyklem pojadę ja. - Jeszcze lepiej - mruknNoł policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal się rozjaśnił. - Niech pan wysiada. Zamienili się miejscami. Policjant złowieszczo zezujNoc na Wiktora zaczai się kręcić i wiercić na siedzeniu poprawiajNoc płaszcz, a Wiktor zezujNoc na policjanta patrzył jak mokrzak, podobny z tyłu do wielkiej , chudej małpy, garbiNoc się jeszcze bardziej i człapiNoc idzie w stronę motocykla i usadawia się w przyczepie. Deszcz znowu lunNoł jak z cebra i policjant włNoczył wycieraczki. Kawalkada ruszyła. Chciałbym wiedzieć, czym to wszystko się skończy, z niejakNo niewygodNo psychicznNo pomyślał Wiktor. NiewyraßnNo nadzieję budził zamiar mokrzaka pojawienia się na policji. Jakieś rozwydrzone sNo te dzisiejsze mokrzaki... Ale grzywnę w każdym wypadku ze mnie zedrNo, tego nie uniknę. Nie ma takiej policji, która nie zedrze z człowieka grzywny, jeżeli tylko ma okazję... A tam, olewam ich, tak czy inaczej będę musiał zwijać żagle. Wszystko będzie dobrze. W ostateczności chociażby jest mi lżej na duszy... WyciNognNoł paczkę papierosów i poczęstował policjanta. Policjant chrzNoknNoł z oburzeniem, ale papierosa wziNoł. Zapalniczka mu się popsuła, więc musiał chrzNoknNoć po raz wtóry, kiedy Wiktor podał mu ogień. Właściwie można go było zrozumieć, tego niemłodego, gdzieś tak czterdziestopięcioletniego człowieka, który ciNogle jeszcze był młodszym policjantem, prawdopodobnie byłego kolaboranta, sadzał nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba właził w dupę, zresztNo, skNod taki może się znać na cudzych dupach - która właściwa, a któjra nie... Policjant palił papierosa i minę miał już mniej niezadowolonNo. Ech, gdybym miał przy sobie flaszkę, pomyślał Wiktor. Dałbym mu golnNoć, opowiedziałbym kilka irlandzkich kawałów, naurNogałbym władzy, co to wyłNocznie swoich protegowanych awansuje, studentom bym naubliżał i kto wie, może facet by się rozchmurzył. - Ależ leje, coś niebywałego - powiedział Wiktor. Policjant chrzNoknNoł w miarę neutralnie, bez złości. - Przecież jaki tu kiedyś był klimat - ciNognNoł Wiktor - i w tym momencie go olśniło. - A zauważył pan? U nich tam w leprozorium deszcz nie pada, a kiedy tylko podjeżdża się do miasta, od razu ulewa. - Szkoda słów - powiedział policjant. - Oni się tam w leprozorium nießle urzNodzili. Kontakt był coraz lepszy. Porozmawiali o pogodzie - jaka kiedyś była i jaka się, do wszystkich diabłów, zrobiła. Odkopali wspólnych znajomych w mieście. Pogadali o życiu w stolicy, o mini - spódniczkach, o trNodzie homoseksualizmu, o importowanej brandy i o narkotykach z przemytu. Naturalnie zgodzili się, że nie ma teraz prawdziwego porzNodku - nie to co przed wojnNo i zaraz po wojnie. Że policjant ma pieskie życie, chociaż piszNo w gazetach: szlachetni i surowi stróże porzNodku, niezastNopione koło napędowe państwowego mechanizmu. A tymczasem znowu podwyższyli wiek emerytalny, za to obniżyli emerytury, za zranienie przy pełnieniu obowiNozków służbowych dajNo grosze, i do tego odebrali teraz broń - komu w takich warunkach chce się wyłazić ze skóry... Słowem powstała taka sytuacja, że gdyby jeszcze parę dobrych łyków to policjant powiedziałby "Dobra chłopie, Bóg z tobNo, ja ciebie nie widziałem i ty mnie nie widziałeś". Jednakże paru łyków nie było, a chwila dla wręczenia stosownego banknotu nie dojrzała, tak że kiedy ciężarówka podjechała pod komendę, policjant znowu sponurzał i sucho przykazał Wiktorowi iść za sobNo i to szybko. Mokrzak odmówił udzielenia wyjaśnień dyżurnemu oficerowi i zażNodał, aby niezwłocznie zaprowadzono ich do komendanta. Dyżurny odpowiedział, że proszę bardzo, naczelnik z pewnościNo osobiście pana przyjmie, co zaś dotyczy tego tu pana, to jest on oskarżony o uprowadzenie samochodu, więc do naczelnika iść nie ma po co, natomiast należy go przesłuchać i sporzNodzić odpowiedni protokół. Nie, twardo i spokojnie powiedział mokrzak, nic z tych rzeczy, pan Baniew nie będzie musiał odpowiadać na żadne pytania, i żadnych protokółów pan Baniew nie będzie podpisywał, ponieważ istniejNo w tej sprawie okoliczności dotyczNoce wyłNocznie pana policmajstra. Dyżurny, któremu było dokładnie wszystko jedno, wzruszył ramionami i poszedł zameldować. W czasie, kiedy meldował, zjawił się kierowca w roboczym kombinezonie, który o niczym nie wiedział i był na niezłej bani, więc z miejsca zaczNoł krzyczeć o sprawiedliwości, niewinności i innych okropnych rzeczach. Mokrzak ostrożnie zabrał mu fakturę, którNo szofer wymachiwał, przysiadł na barierce i podpisał papier według wszelkich formalności. Szofer tak się zdumiał, że aż zamilkł, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do policmajstra. Policmajster przyjNoł ich surowo. Na mokrzaka patrzył z niezadowoleniem, a na Wiktora starał się nie patrzeć w ogóle. - Czego panowie sobie życzNo? - zapytał. - Pozwoli pan, że usiNodziemy? - poinformował się mokrzak. - Proszę - z przymusem powiedział policmajster po krótkiej pauzie. Wszyscy usiedli. - Panie policmajstrze - oznajmił mokrzak. - Jestem upoważniony do złożenia na pańskie ręce stanowczego protestu z powodu powtórnego, sprzecznego z prawem zatrzymania ładunków adresowanych do leprozorium. - Tak, słyszałem o tym - stwierdził policmajster. - Kierowca był pijany, i byliśmy zmuszeni zatrzymać go. Przypuszczam, że w najbliższych dniach Wszystko się wyjaśni. - Policja zatrzymała nie kierowcę, tylko ładunek - oświadczył mokrzak. - Jednakże nie jest to takie istotne. Dzięki uprzejmości pana Baniewa ładunek został dostarczony z niewielkim zaledwie opóßnienie i powinien pan być zobowiNozany obecnemu tu panu Baniewowi, ponieważ istotnie opóßnienie ładunku z pańskiej, panie policmajstrze, winy, mogłoby stać się przyczynNo poważnych nieprzyjemności dla pana osobiście. - To zabawne - powiedział policmajster. - Nie rozumiem i nie życzę sobie rozumieć, o czym pan mówi, ponieważ jako osoba oficjalna nie zamierzam słuchać pogróżek. Co zaś dotyczy pana Baniewa, to na tę okoliczność istniejNo określone artykuły kodeksu karnego, w których takie przypadki sNo przewidziane. - Wyraßnie unikał patrzenia na Wiktora. - Widzę, że pan naprawdę nie rozumie swojej sytuacji - oznajmił mokrzak. - Ale jestem upoważniony do zawiadomienia pana, że w przypadku kolejnego zatrzymania naszych ładunków będzie pan miał do czynienia z generałem Pferdem. Zapadło milczenie. Wiktor nie wiedział, kto to taki generał Pferd, natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej było dobrze znane. - Wydaje mi się, że to jest großba - stwierdził niepewnie. - Owszem - zgodził się mokrzak - i do tego großba więcej niż realna. Policmajster gwałtownie wstał. Wiktor i mokrzak również. - Przyjmuję do wiadomości wszystko, co dzisiaj usłyszałem - oznajmił policmajster. - Pański ton pozostawia wprawdzie sporo do życzenia, jednakże obiecuję osobom, które pana upoważniły, że zajmę się sprawNo i jeżeli znajdNo się winni, zostanNo ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to również pana Baniewa. - Panie Baniew - rzekł mokrzak. - Jeśli policja będzie panu robiła wstręty z powodu tego incydentu, proszę niezwłocznie zawiadomić doktora Golema. Do widzenia - powiedział do policmajstra. - Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten. O ósmej wieczorem Wiktor zszedł do restauracji i już zamierzał udać się do swojego stolika, przy którym rezydowało zwykłe towarzystwo, kiedy odwołał go Teddy. - Czołem Teddy - powiedział Wiktor opierajNoc się o ladę. - Co słychać - i w tym momencie przypomniał sobie. - A! Rachunek... Czy ja wczoraj bardzo? - Rachunek to głupstwo - wymruczał Teddy. - Nic poważnego, rozbiłeś lustro i wyrwałeś umywalkę. Ale czy pamiętasz policmajstra? - A co takiego? - zdziwił się Wiktor. - No tak, wiedziałem, że nie zapamiętasz. Oczy miałeś, bracie, niczym gotowany prosiak, nic nie kombinowałeś. A więc ty - wycelował w pierś Wiktora palec wskazujNocy - zamknNołeś biedaka w kiblu, podparłeś drzwi miotłNo i nie wypuszczałeś. A myśmy nie wiedzieli, kto tam siedzi, on dopiero co przyszedł, sNodziliśmy, że to Kwadryga. No to i dobrze, my ślimy, niech sobie posiedzi.... A potem go stamtNod wyciNognNołeś, zaczNołeś krzyczeć, ach, biedak, jak on się uświnił! - i wsadziłeś mu łeb do umywalki. Umywalka urwała się, a my ledwie cię odciNognęliśmy. - Serio? - zapytał Wiktor. - No, no. To już wiem, dlaczego on dzisiaj patrzy na mnie wilkiem. Teddy współczujNoco pokiwał głowNo. - O, do diabła - powiedział Wiktor. - Głupia historia. Chyba muszę go przeprosić... Ale jak mi się udało? Taki silny chłop... - Boję się, żeby cię nie wrobili - rzekł Teddy. - Dziś rano łaził tu jeden tajniak, spisywał zeznania... sześćdziesiNoty trzeci artykuł masz jak w banku - naruszenie godności osobistej w obciNożajNocych okolicznościach. A może być jeszcze gorzej. Akt terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja bym na twoim miejscu... - Teddy pokręcił głowNo. - Co? - zapytał Wiktor. - Podobno przychodził do ciebie burmistrz - oznajmił Teddy. - Tak. - No i co? - Głupstwo. Chce, żebym napisał artykuł. Przeciwko mokrzakom. - Aha! - powiedział Teddy i ożywił się. - No, to w takim razie rzeczywiście głupstwo. Napisz mu ten artykuł i wszystko będzie w porzNodku. Jeśli burmistrz będzie zadowolony, policmajster nie odważy się słowa pisnNoć, choćbyś go codziennie wpychał do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj... - Teddy pokazał ogromnNo kościstNo pięść. - Więc wszystko w porzNodku. Z tej okazji naleję ci na rachunek zakładu. Czystej? - Może być czysta - odparł Wiktor z zadumNo. Wizyta burmistrza objawiła mu się teraz w nowym świetle. Więc oni ze mnNo w ten sposób, pomyślał Wiktor. Ta - ak... Albo się wynoś, albo rób co ci każNo, albo cię wykończymy. Nawiasem mówiNoc, wynieść się też nie będzie łatwo. Akt terrorystyczny - będNo szukać i znajdNo. Jesteś, bracie, alkoholikiem, aż przykro patrzeć. I żeby chociaż byle kogo, ale policmajstra. MówiNoc szczerze, wymyślone i zrealizowane całkiem nießle. Nie pamiętał nic oprócz zalanych wodNo kafelków na podłodze, ale bardzo dobrze wyobrażał sobie tę scenę. Tak, kochany mój Wiktorze Baniew, mój ty gotowany prosiaku, kuchenny opozycjonisto, może nawet nie kuchenny tylko łazienkowy - pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszedł twój czas i pora, że tak powiem, się sprzedać... Roc-Tusow, człowiek doświadczony, ma swoje zdanie na ten temat: sprzedawać należy się łatwo i drogo - im uczciwsze jest twoje pióro, tym drożej za nie zapłacNo dzierżNocy władzę, więc nawet sprzedajNoc się przynosisz straty przeciwnikowi i należy starać się, aby straty te były maksymalne... Wychylił kieliszek czystej, nie czujNoc najmniejszej satysfakcji. - Dobra, Teddy - powiedział. - Dziękuję. Daj rachunek. Dużo tam tego? - Twoja kieszeń wytrzyma - uśmiechnNoł się Teddy. WyjNoł z kasy kartkę. - Należy się od ciebie: za lustro w toalecie - siedemdziesiNot siedem, za umywalkę, porcelanowNo, dużNo - sześćdziesiNot cztery, razem, jak sam rozumiesz, sto czterdzieści jeden. A lampę zapisaliśmy na tamtNo awanturę. Jednego tylko nie rozumiem - ciNognNoł, patrzNoc, jak Wiktor odlicza pieniNodze - czym to lustro rozbiłeś? Wielka tafla gruba na dwa palce. GłowNo w nie tłukłeś, czy co? - CzyjNo? - ponuro zapytał Wiktor. - Dobra, nie przejmuj się - rzekł Teddy biorNoc pieniNodze. - Napiszesz artykuł, zrehabilitujesz się, jeszcze honorarium podłapiesz i wyjdziesz na swoje. Jeszcze jednNo? - Nie trzeba, póßniej... Przyjdę, jak zjem kolację - odparł Wiktor i poszedł na swoje miejsce. W restauracji wszystko było jak zwykle - półmrok, zapachy, dßwięk naczyń w kuchni; młody mężczyzna z teczkNo i swoim nieodłNocznym towarzyszem nad butelkNo wody mineralnej; zgarbiony doktor R. Kwadryga; wyprostowany, elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewajNocy się w fotelu Golem z gNobczastym nosem rozpitego proroka. Kelner. - Minogi - rzucił Wiktor. - Butelkę piwa. I jakieś mięso. - No i doigrał się pan - powiedział Pawor z wyrzutem. - Mówiłem, żeby pan przestał pić. . - Kiedy mi pan to mówił? Bo jakoś nie pamiętam. - A czego się doigrałeś? - zainteresował się doktor R. Kwadryga. - Nareszcie zamordowałeś kogoś? - A ty nic nie pamiętasz? - zapytał Wiktor. - Pytasz o wczoraj? - Tak, o wczoraj... Spiłem się jak pszczoła - wyjaśnił Wiktor Golemowi - zapędziłem pana policmajstra do klozetu... - A - a - a! - stwierdził R. Kwadryga. - To wszystko kłamstwo. Tak właśnie powiedziałem śledczemu. Dziś rano przyszedł do mnie śledczy. Rozumiecie panowie, straszliwa zgaga, głowa pęka, siedzę, wyglNodam przez okno i wtedy pojawia się ten wał i zaczyna wrabiać człowieka, fastrygować przestępstwo... - Jak pan powiedział? - zapytał Golem. - Fastrygować? - No tak, fastrygować - oznajmił R. Kwadryga przekłuwajNoc wyobrażonNo igłNo wyobrażony materiał. - Tylko nie spodnie, a przestępstwo... Powiedziałem mu wprost: wszystko lipa, wczoraj cały wieczór przesiedziałem w restauracji, było cicho, przyzwoicie jak zawsze, żadnych skandali, jednym słowem okropna nuda... Będzie dobrze - pocieszał Wiktora. - Nie przejmuj się... A dlaczego to zrobiłeś? Nie lubisz go? - Może nie mówmy już o tym - zaproponował Wiktor. - To o czym mamy mówić? - zapytał urażony R. Kwadryga. - Ci dwaj bez przerwy się spierajNo, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak już raz na sto lat wydarzyło się coś ciekawego - to od razu - nie mówmy. Wiktor odgryzł połowę minogi, zjadł jNo, odpił łyk piwa i zapytał: - Kto to jest generał Pferd? - Koń - odpowiedział R. Kwadryga. - Koń. Der Pferd. Albo das. - A jednak - rzekł Wiktor - czy któryś z panów zna takiego generała? - Kiedy służyłem w wojsku - powiedział doktor R. Kwadryga - naszNo dywizjNo dowodził jego ekscelencja generał od infanterii Arschmann. - No i co z tego? - zapytał Wiktor. - Arsch po niemiecku dupa - oznajmił milczNocy do tej chwili Golem. - Doktor żartuje. - A gdzie pan usłyszał o generale Pferdzie? - zapytał Pawor. - W gabinecie policmajstra - odparł Wiktor. - No i co dalej? - Nic. Więc nikt nie wie? I bardzo dobrze. Ja tylko tak sobie zapytałem. - A feldfebel nazywał się Buttock - oznajmił R. Kwadryga. - Feldfebel Buttock. - Angielski też pan zna? - zapytał Golem. - Lepiej napijmy się - zaproponował Wiktor. - Kelner, butelkę koniaku! - Po co butelkę? - zapytał Pawor. - Żeby starczyło dla wszystkich. - Znowu wywoła pan jakiś skandal. - Niech pan przestanie, Pawor - powiedział Wiktor. - Abstynent się znalazł. - Nie jestem abstynentem - zaprotestował Pawor. - Lubię wypić i nigdy nie przepuszczam okazji, żeby wypić, jak zresztNo przystało na prawdziwego mężczyznę. Ale nie rozumiem, po co się upijać. A już zupełnie nie rozumiem, po co upijać się co wieczór. - On tu znowu jest - oznajmił z rozpaczNo R. Kwadryga. - I kiedy tylko zdNożył? - Nie będziemy się upijać - odparł Wiktor rozlewajNoc wszystkim koniak. - Po prostu wypijemy. Jak to robi w tej chwili połowa narodu. Druga połowa upija się, no i Bóg z niNo, a my po prostu sobie wypijemy. - I na tym właśnie wszystko polega - stwierdził Pawor. - Kiedy kraj tonie w wódzie, i to nie tylko kraj, ale cały świat, każdy przyzwoity człowiek powinien zachować zdrowy rozsNodek. - Pan uważa nas za przyzwoitych ludzi? - zapytał Golem. - W każdym razie za kulturalnych. - Moim zdaniem - rzekł Wiktor - kulturalni ludzie majNo znacznie więcej powodów, żeby się upijać niż niekulturalni. - Możliwe - zgodził się Pawor. - Jednakże człowiek kulturalny jest obowiNozany trzymać się w ryzach. Kultura zobowiNozuje... My tu na przykład siedzimy każdego wieczora, rozmawiamy, pijemy, gramy w kości. A czy ktoś z nas przez cały ten czas powiedział coś jeżeli nawet nie mNodrego, to chociażby na serio? Śmiechy, żarciki - ... wyłNocznie żarty i śmiechy. - A po co - serio? - zapytał Golem. - A po to, że wszystko leci w przepaść, a my się śmiejemy i żartujemy. Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd. - No dobrze, Pawor - stwierdził ugodowo Wiktor. - Niech pan powie coś serio. Może nie być mNodre, ale chociażby na serio. - Nie życzę sobie niczego na serio - zakomunikował R. Kwadryga. - Pijawki. Sępy. Tfu! - Cicho - powiedział mu Wiktor. - Śpij jak ci dobrze... Słusznie, Golem, porozmawiajmy chociaż raz o czymś poważnym. Pawor, niech pan zaczyna i opowie nam o przepaści. - Znowu pan żartuje? - zapytał Pawor z goryczNo. - Nie - odparł Wiktor. - Słowo honoru, nie żartuję. Być może jestem ironiczny. Ale to dlatego, że przez całe swoje życie słucham gadania o przepaściach. Wszyscy powtarzajNo, że ludzkość stoi nad przepaściNo, ale udowodnić tego nikt nie potrafi. A kiedy przychodzi do konkretów, okazuje się, że ten cały filozoficzny pesymizm jest wynikiem kłopotów rodzinnych, lub braku środków finansowych... - Nie - powiedział Pawor. - Nie... Ludzkość stoi nad przepaściNo, ponieważ ludzkość zbankrutowała. - Brak środków finansowych - wymamrotał Golem. Pawor zignorował go. Pochylił głowę i mówił patrzNoc spode łba zwracajNoc się wyłNocznie do Wiktora. - Ludzkość zbankrutowała biologicznie - wskaßnik urodzeń jest coraz niższy, wzrasta częstotliwość raka, niedorozwój, nerwice, ludzie stajNo się narkomanami. PołykajNo setki hektolitrów alkoholu, nikotyny, po prostu narkotyków, poczNowszy od haszyszu i kokainy, a skończywszy na LSD. Po prostu degenerujemy się. NaturalnNo przyrodę zniszczyliśmy, a sztuczna zniszczy nas. Dalej. Zbankrutowaliśmy ideologicznie - roztrzNosaliśmy wszystkie systemy filozoficzne, i wszystkie zdyskredytowaliśmy, wypróbowaliśmy wszystkie możliwe rodzaje moralności i etyki, ale pozostaliśmy tak samo amoralnymi bydlakami jak troglodyci. Ale najstraszniejsze jest to, że cała ta szara ludzka masa w naszych czasach jest równie łajdacka, jak zawsze była. Nieustannie pragnie i domaga się bogów, wodzów i porzNodku, i za każdym razem, kiedy otrzymuje bogów, wodzów i porzNodek, jest niezadowolona, ponieważ tak naprawdę niczego jej nie trzeba ani bogów, ani porzNodku, tylko chaosu, anarchii, chleba i igrzysk. Teraz spętana jest żelaznNo koniecznościNo otrzymywania co tydzień koperty z wypłatNo, ale ta konieczność jest jej wstrętna, więc ucieka od niej każdego wieczora w alkohol i narkotyki. ZresztNo diabli z niNo, z tNo kupNo gnijNocego gówna, które cuchnie już dziewięć tysięcy lat i do niczego innego się nie nadaje - może tylko śmierdzieć i cuchnNoć. Straszne jest co innego - rozkład ogarnia i nas, ludzi z dużej litery, prawdziwe osobowości. Widzimy ten rozkład i wydaje się nam, że nas on nie dotyczy, ale przecież i nas zatruwa beznadziejnościNo, osłabia naszNo wolę, powoli wchłania... A do tego nowe przekleństwo - demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite, wszyscy ludzie sNo braćmi, wszyscy ulepieni z tej samej gliny... Nieustannie utożsamiamy się z motłochem, i mamy do siebie pretensję, jeśli przypadkiem odkrywamy, że jesteśmy od niego mNodrzejsi, że mamy inne potrzeby, inne cele w życiu. Pora to zrozumieć i wyciNognNoć wnioski - pora się ratować. - Pora się napić - oznajmił Wiktor. Już żałował, że zgodził się na poważnNo rozmowę z inspektorem sanitarnym. Na Pawora nieprzyjemnie było patrzeć. Za bardzo się gorNoczkował, zaczNoł nawet zezować. Wypadł z roli, a jak wszyscy apologeci przepaści mówił straszliwe banały. Aż prosiło się, żeby mu powiedzieć - niech się pan przestanie kompromitować, Pawor, lepiej niech pan się ustawi profilem i ironicznie uśmiechnie. - To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapytał Pawor. - Mogę jeszcze dać panu radę. Więcej ironii, Pawor. Niech się pan tak nie gorNoczkuje. I tak nic pan nie może zrobić. A nawet gdyby pan mógł, to nie wiedziałby pan co mianowicie. Power uśmiechnNoł się ironicznie. - A właśnie, że akurat wiem - powiedział. - No? - Jest tylko jeden sposób, żeby powstrzymać rozkład. - Wiemy, wiemy - lekkomyślnie powiedział Wiktor - włożyć wszystkim idiotom złote koszule i kazać im maszerować. Cała Europa pod stopami. To już było. - Nie - powiedział Pawor. - To tylko odroczenie. A wyjście jest jedno - zlikwidować masę. - Jest pan dzisiaj w wyśmienitym nastroju - powiedział Wiktor. - Zlikwidować dziewięćdziesiNot procent ludności - ciNognNoł Pawor. - Być może nawet dziewięćdziesiNot pięć. Masy wypełniły swoje przeznac