zenie - zrodziły kwiat ludzkości, twórców cywilizacji. Teraz sNo martwe jak zgniła bulwa kartofla, która dała życie roślinie. A kiedy trup zaczyna gnić, to znaczy, że pora go pogrzebać. - O Boże - powiedział Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego, że nie dajNo panu przepustki do leprozorium? Albo może kłopoty rodzinne? - Niech pan nie udaje głupiego - powiedział Pawor. - Dlaczego nie chce pan zastanowić się nad sprawami, o których panu świetnie wiadomo? Z jakiego powodu ulegajNo degeneracji najwspanialsze idee? Z powodu tępoty mas. Z jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne obrzydliwości? Z powodu tępoty mas, które wybierajNo rzNody godne siebie. Z jakiego powodu Złoty Wiek jest równie odległy jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu mas. W zasadzie Hitler miał słuszność, podświadomNo słuszność, czuł, że na świecie jest wielu zbytecznych. Ale był z krwi i kości motłochu, więc wszystko zepsuł. Głupie było likwidowanie według przynależności rasowej. A poza tym nie miał w dyspozycji odpowiednich środków masowej zagłady. - A według jakich cech pan zamierza przeprowadzić selekcję? - zapytał Wiktor. - Według nijakości - odparł Pawor. - Jeśli człowiek jest przeciętny, nijaki, to znaczy że go należy zlikwidować. - A kto będzie decydować, czy człowiek jest przeciętny, czy nie? - Niech pan się nie martwi, to sNo szczegóły. Ja panu formułuję zasadę, a kto, co i jak - to sNo szczegóły. - A po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapytał Wiktor, którego Pawor znudził. - To znaczy? - Na diabła panu ten proces? Rozmienia się pan na drobne, Pawor! Zawsze tak kończycie, wy, nadludzie. Zamierzacie przebudować świat, nie zgadzacie się na mniej niż trzy miliardy trupów, a tymczasem albo martwicie się o stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie marnym kanciarzom załatwiać ich ciemne sprawy. - Może jednak trochę ostrożniej na zakrętach - powiedział Pawor. Widać było, że jest straszliwie wściekły. - Przecież pan sam jest tylko pijakiem i nierobem... - Ale przynajmniej nie organizuję dętych procesów politycznych i nie zamierzam przebudować świata. - Tak - oznajmił Pawor. - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew. Pan to przecież zaledwie bohema, czyli krótko mówiNoc, łajdak, tani opozycjonista, wichrzyciel i gówno. Sam pan nie wie czego chce, i robi pan tylko to, czego chcNo od pana. DogadzajNoc gustom łajdaków podobnych sobie, wyobraża pan sobie, że jest wolnym artystNo, co to rusza z posad świat, a nie po prostu obrzydliwym wierszokletNo z tych, co to piszNo na ścianach publicznych szaletów. - To prawda - zgodził się Wiktor. - Szkoda tylko, że nie powiedział pan tego wcześniej. Musiałem pana obrazić, żeby to usłyszeć. No i wynika z tego, że jest pan nikczemnym typkiem, Pawor. Jednym z wielu. I jeśli będNo likwidować, to pana też zlikwidujNo. Na podstawie przeciętności. FilozofujNocy inspektor sanitarny? Do pieca z nim! Ciekawe, jak my wyglNodamy z boku, pomyślał. Pawor jest odrażajNocy. Co za uśmieszek! Co mu się dzisiaj stało? Kwadrygaśpi, co mu tam kłótnie, masy i cała ta filozofia... A Golem rozwalił się w fotelu niczym w teatrze, kieliszek w palcach, ręka za oparciem, czeka, kto mu przyłoży. Jakoś Pawor trochę za długo milczy. Argumentów szuka, czy co? - No dobrze - rzekł w końcu Pawor. - Porozmawialiśmy i wystarczy. Uśmieszek znikł mu z twarzy, i oczy miał znowu jak sturmbahnfuhrer. Rzucił banknot na stół, dopił koniak i odszedł bez pożegnania. Wiktor poczuł przyjemne rozczarowanie. - Jednak jak na pisarza fatalnie zna się pan na ludziach - oznajmił Golem. - To nie moja rzecz - lekko powiedział Wiktor. - Niech na ludziach znajNo się psychologowie i departament bezpieczeństwa. Moja rzecz, to wychwytywanie tendencji zaostrzonNo wrażliwościNo artysty... A w zwiNozku z czym pan to powiedział? Znowu: "Wiktor, niech pan przestanie brzdNokać"? - Uprzedzałem - niech pan nie zaczepia Pawora. - Co u diabła? - zaprotestował Wiktor - po pierwsze, wcale go nie zaczepiałem, tylko on mnie zaczepił. A po drugie to świnia. Czy pan wie, że Pawor pomaga burmistrzowi, który chce pana przymknNoć? - Domyślam się. - I nie jest pan zaniepokojony? - Nie. MajNo za krótkie ręce. To znaczy burmistrz ma za krótkie ręce. I sNod. - A Pawor? - A Pawor ma ręce długie - powiedział Golem. - I dlatego niech pan przestanie przy nim brzdNokać. Widzi pan przecież, że ja przy nim nie brzdNokam. - Ciekawe, przy kim pan brzdNoka? - mruknNoł Wiktor. - Czasami brzdNokam przy panu. Mam do pana słabość. Proszę mi nalać koniaku. - Z przyjemnościNo - Wiktor nalał. - Może obudzimy Kwadrygę? Co on sobie myśli, nawet nie bronił mnie przed Faworem. - Nie, nie trzeba go budzić. Lepiej porozmawiajmy. Po co pan się w to miesza? Kto pana prosił o porywanie ciężarówki? - Tak mi się spodobało - oznajmił Wiktor - To świństwo, żeby aresztować ksiNożki. A oprócz tego zdenerwował mnie burmistrz. To był zamach na mojNo wolność. Zawsze, kiedy ktoś próbuje dokonać zamachu na mojNo wolność, zmieniam się w chuligana... A nawiasem mówiNoc, Golem, czy generał Pferd wstawi się za mnNo u burmistrza? - Generał Pferd kicha na pana razem z burmistrzem - odparł Golem. - Ma większe zmartwienia. - No to proszę mu powiedzieć, żeby się za mnNo wstawił. Bo inaczej napiszę pogromowy artykuł przeciwko waszemu leprozorium: o tym jak wykorzystujecie krew chrześcijańskich niemowlNot w celu leczenia okularniczej choroby. Myśli pan, że nie wiem, po co mokrzaki zwabiajNo dzieci? Oni, po pierwsze, wysysajNo z nich krew, a po drugie, deprawujNo je. Okryję was hańbNo przed całym światem. Krwiopijca i zboczeniec pod maskNo lekarza. - Wiktor stuknNoł się z Goleniem i wypił. - Bez żartów, mówię poważnie. Burmistrz zmusza mnie do napisania takiego artykułu. Pan, oczywiście, również o tym wie. - Nie - stwierdził Golem. - Ale to nieważne. - Jak widzę, dla pana wszystko jest nieważne - powiedział Wiktor. - Całe miasto jest przeciwko panu - nieważne. ChcNo pana oddać pod sNod - nieważne. Inspektora sanitarnego Pawora irytuje pańskie zachowanie - nieważne. A może generał Pferd to pseudonim pana Prezydenta? A propos, czy ten wszechpotężny generał wie, że pan jest komunistNo? - A dlaczego irytuje się pisarz Baniew? - spokojnie zapytał Golem. - Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy się oglNoda. - Teddy to nasz człowiek - wyjaśnił Wiktor. - On zresztNo też jest zirytowany - myszy mu żyć nie dajNo. - Wiktor zmarszczył brwi i zapalił papierosa. - Chwileczkę, o co mnie pan pytał?... A, tak. Jestem zirytowany dlatego, że nie wpuścił mnie pan do leprozorium. A ja przecież zachowałem się bardzo szlachetnie. Powiedzmy nawet, że głupio, ale każdy szlachetny uczynek jest głupi. A jeszcze przed tym niosłem mokrzaka na plecach. - I bił się pan w jego obronie - dodał Golem. - O właśnie. Biłem się. - Z faszystami - powiedział Golem. - Właśnie z faszystami. - A przepustkę pan ma? - zapytał Golem. - Przepustkę... Pawora też nie wpuszczacie i on na moich oczach przemienił się w demofoba. - Tak, Faworowi tu się nie wiedzie - przytaknNoł Golem. - Właściwie jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. WciNoż czekam, kiedy wreszcie zacznie popełniać głupstwa. Zdaje się, że już zaczyna. Doktor R. Kwadryga podniósł rozkudłanNo głowę i rzekł: - Mocno. Wejdę tam, a potem się zobaczy. Dach wybiję - Jego głowa znowu ze stukiem upadła na stół. - Między nami, Golem - zapytał Wiktor zniżajNoc głos. - To prawda, że jest pan komunistNo? - O ile pamiętam, partia komunistyczna jest u nas zakazana - zauważył Golem. - O Boże - powiedział Wiktor. - A jaka partia u nas nie jest zakazana? Przecież nie o partię pytam, tylko o pana... - Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmił Golem. - ZresztNo, jak pan sobie chce - stwierdził Wiktor. - Mnie tam wszystko jedno. Ale burmistrz... ZresztNo, burmistrza ma pan gdzieś. Ale jeżeli to dojdzie do generała Pferda... - Ale my mu przecież nie powiemy - konfidencjonalnie szepnNoł Golem. - Po co generałowi zawracać głowę drobiazgami? Generał wie, że jest leprozorium, a w leprozorium jakiś Golem, jakieś mokrzaki - no i wystarczy. - Dziwny generał - rzekł z zadumNo Wiktor. - Generał od leprozorium. A nawiasem mówiNoc, z powodu mokrzaków już niedługo czekajNo go spore nieprzyjemności, Czuję to nadwrażliwym instynktem artysty. W naszym mieście mokrzaki stały się po prostu pępkiem świata. - Gdyby tylko w mieście - powiedział Golem. - A co chodzi? Przecież to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje się, nie sNo zaraßliwi. - Niech pan nie będzie taki chytry. Wiktor. Świetnie pan wie, że to nie sNo zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zaraßliwi nie sNo tak zwyczajnie. - To znaczy? - To znaczy, że na przykład Teddy nie może się od nich zarazić. I burmistrz nie może, nie mówiNoc już o policmajstrze. A ktoś inny - może. - Na przykład pan. - Ja też nie mogę. Już. - A ja? - Nie wiem. ZresztNo, to tylko moja hipoteza. Niech pan nie zwraca uwagi. - Nie zwracam - smutnie powiedział Wiktor. - A co jeszcze jest w nich niezwykłego? - Co jest w nich niezwykłego - powtórzył Golem. - Sam pan mógł zauważyć, że wszyscy ludzie dzielNo się na trzy wielkie grupy. Dokładniej, na dwie duże i jednNo małNo.... SNo ludzie, którzy nie mogNo żyć bez przeszłości, cali sNo w przeszłości mniej lub bardziej odległej. ŻyjNo tradycjNo, obyczajem, przykazaniami, czerpiNo z przeszłości radość i przykład. Powiedzmy jak pan prezydent. Co by on poczNoł, gdybyśmy nie mieli naszej wielkiej przeszłości? Do czego by się odwoływał i w ogóle skNod by się wziNoł? Następnie sNo ludzie, którzy żyjNo teraßniejszościNo, i nawet słyszeć nie chcNo ani o przeszłości ani o przyszłości, i nic ich nie obchodzi ani przeszłość, ani przyszłość. Jak na przykład pan. Wszystkie wyobrażenia o przeszłości zepsuł panu prezydent, w jakNokolwiek przeszłość by pan zajrzał, zawsze zobaczy pan wyłNocznie prezydenta. Jeżeli zaś chodzi o przyszłość, to nie ma pan o niej zielonego wyobrażenia, i na moje oko boi się pan mieć... No i wreszcie sNo ludzie, którzy żyjNo przyszłościNo. Po przeszłości nie oczekujNo, i zupełnie słusznie, niczego dobrego, a teraßniejszość to dla nich wyłNocznie materiał, z którego budujNo przyszłość, surowiec. .. ZresztNo tak naprawdę, oni już żyjNo w przyszłości... na wysepkach przyszłości, które powstajNo dokoła nich w czasie teraßniejszym... - Golem uśmiechajNoc się jakoś dziwnie, wzniósł oczy do sufitu. - Oni sNo mNodrzy - powiedział z czułościNo. - SNo diabelnie mNodrzy w odróżnieniu od większości ludzi. Wszyscy co do jednego utalentowani, Wiktorze. Ich pragnienia sNo dziwne, a zwyczajnych pragnień w ogóle nie majNo. - Zwyczajne pragnienia - to na przykład kobiety... - W pewnym sensie - tak... - Wódka, igrzyska? - Bez wNotpienia. - Straszna choroba - stwierdził Wiktor - ja nie chcę... ZresztNo dalej nie rozumiem... Nic nie rozumiem. No, to że mNodrych ludzi wsadza się za druty kolczaste - to oczywiście rozumiem. Ale dlaczego ich się wypuszcza, a do nich nie wpuszcza... - A może to nie oni siedzNo za drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor uśmiechnNoł się. - Chwileczkę - powiedział. - To jeszcze nie wszystko, czego nie rozumiem. Co tu na przykład robi Pawor? Mnie się nie wpuszcza - zgoda, jestem człowiekiem postronnym. Ale przecież ktoś musi sprawdzić stan bielizny pościelowej i wychodków? Może macie tam antysanitarne warunki? - A jeżeli interesujNo go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor popatrzył na Golema. - Znowu pan żartuje? - zapytał. - Znowu nie - odpowiedział Golem. - Więc kto to jest według pana - szpieg? - Szpieg to zbyt ogólnikowe pojęcie - zaprotestował Golem. - Chwileczkę - rzekł Wiktor. - Proszę mówić wprost. Kto otoczył leprozorium drutem i postawił żołnierzy. - Och, ten drut kolczasty - westchnNoł Golem. - Ile ubrań na nim porwano, a żołnierze bez przerwy chorujNo na biegunkę. Wie pan, jakie jest najlepsze lekarstwo na biegunkę? Tytoń z portweinem, a raczej portwein z tytoniem. - Dobra - powiedział Wiktor. - To znaczy generał Pferd. Aha... - powiedział - i ten młody człowiek z teczkNo... A więc to tak! To znaczy, że to jest normalny wojskowy instytut naukowy. Jasne... A Pawor, znaczy się, nie jest wojskowym. Z innego, znaczy się, resortu. Albo być może, to nie nasz szpieg, tylko zagraniczny? - Niech Bóg broni! - zaprotestował Golem ze zgrozNo. - Tego nam jeszcze brakowało! - Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczkNo? - Myślę, że tak - stwierdził Golem. - A ten facet wie, kim jest Pawor? - Myślę, że nie - stwierdził Golem. - Pan mu nic nie powiedział? - A co mnie to obchodzi? - I generałowi też pan nie powiedział? - Nawet mi do głowy nie przyszło. - To niesprawiedliwe - oznajmił Wiktor. - Trzeba powiedzieć. - Niech pan posłucha, Wiktor - powiedział Golem. - Tylko dlatego pozwoliłem panu gadać na ten temat, żeby pan się przestraszył i przestał pchać palce w cudze drzwi. Nie jest to do niczego potrzebne. I tak jest pan już namierzony, mogNo pana uciszyć i to tak, że nawet nie zdNoży się pan zdziwić. - Mnie akurat jest łatwo wystraszyć - rzekł Wiktor z westchnieniem. - Jestem wystraszony od dziecka. Ale pomimo wszystko nie mogę zrozumieć - czego oni wszyscy chcNo od mokrzaków? - Jacy - oni? - zmęczonym głosem zapytał z wyrzutem Golem. - Pawor. Pferd. Facet z teczkNo. Te wszystkie krokodyle. - Boże - odparł Golem. - No, czego w naszych czasach mogNo chcieć krokodyle od mNodrych i utalentowanych ludzi? Za to ja nie rozumiem, czego pan od nich chce. Po co pan się wtrNoca w to wszystko? Mało panu własnych kłopotów? Mało panu prezydenta? - Dużo - odpowiedział Wiktor. - PotNod. - No i świetnie. Niech pan jedzie do sanatorium, weßmie ze sobNo ryzę papieru... Mogę panu podarować maszynę do pisania, chce pan? - Ja piszę starym systemem - odrzekł Wiktor. - Jak Hemingway. - No i świetnie. Podaruję panu ogryzek ołówka. Proszę pracować, kochać Dianę. Może jeszcze dać panu fabułę? Może pan się już wypisał? - Fabuły rodzNo się z tematu - dostojnie oznajmił Wiktor. - A ja studiuję życie. - Proszę bardzo - powiedział Golem. - Niech pan studiuje życie, ile dusza zamarzy. Tylko niech się pan nie wtrNoca do procesów. - To niemożliwe - oświadczył Wiktor. - PrzyrzNod w nieunikniony sposób wpływa na obraz eksperymentu. Czyżby pan zapomniał o prawach fizyki? Przecież my obserwujemy nie świat jako taki, tylko świat plus wpływ obserwatora. - Już raz dostał pan kastetem po głowie, a następnym razem mogNo pana zwyczajnie zastrzelić. - No - powiedział Wiktor. - Po pierwsze, być może wcale nie kastetem, tylko cegłNo. A po drugie - czy mało jest miejsc, w których można dostać po głowie? W każdej chwili mogNo mnie wrobić, więc co - mam nie wychodzić z pokoju? Goleni przygryzł dolnNo wargę. Miał żółte, końskie zęby. - Niech pan posłucha, przyrzNodzie - oznajmił. - WtrNocił się pan wtedy w eksperyment najzupełniej przypadkowo - i z miejsca dostał pan po głowie. Jeśli teraz wtrNoci się pan świadomie... - Nie wtrNocałem się w żaden eksperyment - zaprzeczył Wiktor. - Szedłem sobie spokojnie do Loli i nagle widzę... - Idiota - stwierdził Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba było przejść na drugNo stronę, wymóżdżona gapo! - Dlaczego ni stNod ni zowNod miałbym przechodzić na drugNo stronę? - A dlatego, że jeden pański dobry znajomy zajmował się akurat wypełnianiem swoich bezpośrednich obowiNozków, a pan tam wlazł jak baran. Wiktor wyprostował się. - Jaki znowu mój dobry znajomy? Tam nie było ani jednego znajomego. - Znajomy znalazł się z tyłu, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami? Wiktor jednym haustem dopił swój koniak. Ze zdumiewajNocNo wyrazistościNo przypomniał sobie - Pawor, z czerwonym zagrypionym nosem, wyjmuje z kieszeni chusteczkę i kastet ze stukiem spada na podłogę - ciężki, matowy, poręczny. - Wykluczone - zaprotestował Wiktor i odkaszlnNol. - Zawracanie głowy. Pawor nie mógł... - Nie wymieniałem żadnych nazwisk - zastrzegł się Golem. Wiktor położył ręce na stole i popatrzył na swoje zaciśnięte pięści. - Co majNo z tym wspólnego jego bezpośrednie obowiNozki? - zapytał. - Najwidoczniej komuś potrzebny był żywy mokrzak. Kidnaping. - A ja w tym przeszkodziłem? - Próbował pan przeszkodzić. - To znaczy, że oni go jednak porwali? - I wywießli. Może pan dziękować Bogu, że nie zabrali i pana - w celu uniknięcia przecieków informacji. Ich przecież nie interesujNo losy literatury. - To znaczy, że Pawor... - wolno powiedział Wiktor. - Żadnych nazwisk - surowo przypomniał Golem. - Sukinsyn - stwierdził Wiktor. - Dobra, jeszcze zobaczymy... A po co był im potrzebny mokrzak? - Jak to - po co? Informacja... SkNod wziNoć informację? Sam pan wie - druty kolczaste, żołnierze, generał Pferd... - To znaczy, że teraz go przesłuchujNo? - zapytał Wiktor. Golem długo milczał. Potem rzekł: - On nie żyje. - Zatłukli go? - Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilkł. - To bałwany. Nie pozwalali mu czytać, więc umarł z głodu. Wiktor szybko popatrzył na niego. Golem uśmiechał się smutnie. Albo płakał. Wiktor poczuł nagłe przerażenie i żałość, duszNocNo żałość. Przygasło światło stojNocej lampy. Było to podobne do ataku serca. Wiktorowi zabrakło powietrza i z trudem rozlußnił węzeł krawata. Boże mój, pomyślał, jakaż to kanalia, co za szubrawiec, bandyta, zimny morderca.. a po tym wszystkim, po godzinie, umył ręce, uperfumował się, wstępnie obliczył, ile będzie warta wdzięczność zwierzchników, siedział obok, pił ze mnNo jak z kolegNo, łajdak, łgał, śmiał się ze mnie w kułak, szydził, a kiedy się odwracałem, sam do siebie puszczał oko, potem zaś współczujNoco pytał jak tam moja głowa... Niby przez czarnNo mgłę Wiktor widział, jak doktor R. Kwadryga powoli podniósł głowę, rozciNogał w bezgłośnym krzyku spierzchłe wargi i zaczNoł konwulsyjnie macać drżNocymi rękami po obrusie jak ślepy. Oczy miał jak ślepiec, kiedy potrzNosał głowNo i wciNoż krzyczał, i krzyczał, a Wiktor nic nie słyszał... Dobrze mi tak, sam jestem gówno, nikomu niepotrzebny, mały człowiek, po mordzie mnie, butem, trzymajNoc przy tym za ręce, nie pozwalać mi się obetrzeć, na jakiego diabła jestem komuś potrzebny, trzeba było bić jeszcze mocniej, żebym już nie wstał. a ja jak przez sen, pięści z waty, i Boże mój, po jakiego diabła ja w ogóle żyję, po jakiego diabła żyjNo wszyscy, przecież to takie proste, podejść z tyłu i rNobnNoć w głowę żelazem, i nic się nie zmieni, nic na świecie się nie zmieni, tysiNoc kilometrów stNod, w tej samej sekundzie, urodził się taki sam szubrawiec... Tłusta twarz Golema obrzmiała jeszcze bardziej i poczerwieniała do ciemnej szczeciny, oczy mu zapłonęły. Leżał nieruchomo w fotelu jak bukłak ze zjełczałNo oliwNo, poruszały się tylko palce, kiedy powoli brał kieliszek za kieliszkiem, bezdßwięcznie odłamywał nóżkę, wypuszczał i znowu brał, znowu łamał i wypuszczał... Nikogo nie kocham, nie mogę pokochać Diany, mało z kim sypiam, spać wszyscy umiejNo, ale czy można kochać kobietę, która ciebie nie kocha, a kobieta nie może kochać, kiedy ty jej nie kochasz, i tak wszystko się kręci w przeklętym, nieludzkim kole, tak jak kręci się żmija, jak goni za swoim własnym ogonem, jak zwierzęta kopulujNo i uciekajNo od siebie, tylko że zwierzęta nie wymyślajNo słów i nie układajNo wierszy, tylko po prostu kopulujNo i uciekajNo od siebie... A Teddy płakał oparty łokciami o ladę baru, oparł kościsty podbródek na kościstych pięściach, jego łysa głowa szafranowe lśniła pod lampNo, a po zapadniętych policzkach nieustannie płynęły łzy i też lśniły pod lampNo... A wszystko dlatego, że jestem gównem, a nie pisarzem, jaki ze mnie u diabła pisarz, jeśli nienawidzę pisania, jeśli pisanie to dla mnie męka, wstydliwe, nieprzyjemne zajęcie, coś w rodzaju bolesnego fizjologicznego wypróżnienia, coś w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidzę, strach pomyśleć, że będę musiał to robić przez całe życie, że już jestem skazany, że teraz już mnie nie zwolniNo, tylko wciNoż będNo się domagać - daj, daj i ja będę dawać, ale teraz nie mogę, nawet myśleć o tym nie mogę, bo zwymiotuję. .. Bol-Kunac stał za plecami R. Kwadrygi i patrzył na zegarek, smukły, mokry, z mokrNo, świeżNo twarzNo o przepięknych ciemnych oczach i wiało od niego, rozrywajNoc gęstNo gorNocNo duchotę, rześkim zapachem - zapachem trawy i ßródlanej wody, zapachem lilii, słońca i koników polnych nad jeziorem... I świat powrócił. Tylko jakieś niejasne wspomnienie, albo odczucie, czy może wspomnienie odczucia znikało za zakrętem - czyjś rozpaczliwy, zamilkły nagle krzyk, niepojęty zgrzyt, brzęk, chrzęst szkła... Wiktor oblizał wargi i sięgnNoł po butelkę. Doktor R. Kwadryga leżNoc głowNo na obrusie chrypiał i mamrotał: "Nic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech ich..." Zatroskany Golem zmiatał ze stołu kawałki szkła. Bol-Kunac powiedział: - Przepraszam bardzo, ale przyniosłem panu list - położył przed Golemem kopertę i znowu spojrzał na zegarek. - Dzień dobry panu, panie Baniew - rzekł. - Dobry wieczór - odpowiedział Wiktor nalewajNoc sobie koniaku. Golem uważnie czytał list. Teddy za ladNo hałaśliwie wycierał nos wielkNo, kraciastNo chustkNo. - Posłuchaj, Bol-Kunac - powiedział Wiktor. - Czy widziałeś, kto mnie wtedy uderzył? - Nie - odparł Bol-Kunac, patrzNoc mu w oczy. - Jak to - nie? - zapytał Wiktor i zachmurzył się. - Stał do mnie plecami - wyjaśnił Bol-Kunac. - Ty go znasz - stwierdził Wiktor. - Kto to był? Golem wydał z siebie nieokreślony dßwięk. Wiktor obejrzał się szybko. Golem, nie zwracajNoc na nikogo uwagi, z zadumNo rwał list na drobne kawałki. Strzępy schował do kieszeni. - Jest pan w błędzie - powiedział Bol-Kunac. - Nie znam go. - Baniew - mamrotał R. Kwadryga. - Proszę cię... Ja tam nie mogę sam jeden. Jedß ze mnNo... Bardzo okropnie... Golem wstał, pogrzebał palcem w kieszonce marynarki, a potem krzyknNoł: - Teddy! Proszę zapisać na mój rachunek... i pamiętaj, że stłukłem cztery kieliszki... No, to ja idę - rzekł do Wiktora. - Niech pan się zastanowi i radzę podjNoć rozsNodnNo decyzję. Być może lepiej będzie, jeśli pan stNod wyjedzie. - Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedział Bol-Kunac. Wiktorowi wydało się, że chłopiec ledwie dostrzegalnie pokręcił przeczNoco głowNo. - Do widzenia, Bol-Kunac - odparł. - Do widzenia. Tamci wyszli. Wiktor w zadumie dopił koniak. Podszedł kelner, twarz miał opuchniętNo, w czerwonych plamach. ZaczNoł sprzNotać ze stołu i jego ruchy były zaskakujNoco niezręczne i niepewne. - Pan tu jest niedawno? - zapytał Wiktor. - Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana. - A co z Peterem? Zachorował? - Nie, proszę pana. Peter wyjechał. Nie wytrzymał. Ja pewnie też wyjadę... Wiktor spojrzał na R. Kwadrygę. - Proszę go póßniej odprowadzić do pokoju. - Tak, oczywiście, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedział kelner. Wiktor zapłacił, pomachał Teddyemu na pożegnanie i wyszedł do hallu. Wszedł na pierwsze piętro, znalazł drzwi Pawora, podniósł rękę, żeby zapukać, stał tak przez chwilę i nie zapukawszy, ponownie zszedł na dół. Recepcjonista za swoim kantorem oglNodał ze zdumieniem własne dłonie. Dłonie miał mokre, oblepione kosmykami włosów, a na twarzy, na obu policzkach nabrzmiewały świeże zadrapania. Spojrzał na Wiktora - w oczach miał szaleństwo. Ale teraz nie wolno było dostrzegać tych niepojętych rzeczy, to byłoby nietaktowne i okrutne, i tym bardziej nie wolno było o tym mówić, koniecznie należało udawać, że nic się nie stało, wszystko trzeba odłożyć na póßniej, na jutro, albo być może nawet na pojutrze. Wiktor zapytał: - Gdzie zatrzymał się ten... - wie pan, młody facet w okularach, ten co zawsze chodzi z teczkNo. Recepcjonista nieco się spłoszył. Jakby w poszukiwaniu wyjścia popatrzył na tablicę z kluczami, potem jednak powiedział: - W trzysta szesnastym, panie Baniew. - Dziękuję - rzekł Wiktor kładNoc na kantorze monetę. - Tylko oni nie lubiNo, żeby im przeszkadzać. - Wiem - odparł Wiktor. - Nie mam zamiaru im przeszkadzać. Po prostu, tak sobie zapytałem... chciałem, wie pan, powróżyć sobie - jeśli w parzystym, to wszystko będzie dobrze. Recepcjonista uśmiechnNoł się blado. - Ależ jakie może pan mieć kłopoty, panie Baniew - powiedział uprzejmie. - Rozmaite - westchnNoł Wiktor. - I większe, i mniejsze. Dobrej nocy. Wszedł na trzecie piętro i kroczył niespiesznie, celowo niespiesznie, jakby po to aby wszystko przemyśleć, rozważyć, zastanowić się nad ewentualnymi konsekwencjami i obliczyć trzy ruchy naprzód, w rzeczywistości jednak myślał tylko o tym, że dawno już pora zmienić bardzo wyliniały i wytarty chodnik na schodach. I dopiero wtedy, kiedy miał już zapukać do drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor pierwszej klasy, radioodbiornik, lodówka i barek), omal nie powiedział na głos: "Czy mam przyjemność z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. Dzięki mnie zaraz zaczniecie się wzajemnie zjadać". Pukać musiał dosyć długo - najpierw delikatnie, kostkami palców, a kiedy nikt nie reagował - bardziej zdecydowanie, pięściNo, a kiedy i to nie poskutkowało - tylko deska podłogi zaskrzypiała i ktoś zasapał w dziurkę do klucza - wtedy odwróciwszy się tyłem, obcasem, już zupełnie na chama. - Kto tam? - zapytał wreszcie głos za drzwiami. - SNosiad - odpowiedział Wiktor. - Ja na chwilę. - Czego pan chce? - Mam panu do powiedzenia parę słów. - Proszę przyjść rano - odezwał się głos za drzwiami. - My już śpimy. - Niech to diabli wezmNo - powiedział Wiktor rozgniewany. - Chce pan, żeby mnie ktoś tu zobaczył? Proszę otworzyć, czego się pan boi? SzczęknNoł klucz, drzwi się uchyliły i w szczelinie ukazało się mętne oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokazał mu otwarte dłonie. - Parę słów - powiedział. - Niech pan wejdzie - odparł wysoki. - Tylko bez wygłupów. Wiktor wszedł do przedpokoju, wysoki zamknNoł za nim drzwi i zapalił światło. Przedpokój był ciasny i we dwóch z trudem się w nim mieścili. - No, to niech pan mówi - powiedział wysoki. Był w piżamie wymazanej czymś na samym przodzie. Wiktor zdumiał się - poczuł zapach alkoholu. PrawNo rękę wysoki trzymał jak należy, w kieszeni. - Będziemy tu tak stać i rozmawiać? - rzekł Wiktor. - Tak. - Nie - stwierdził Wiktor. - Tu rozmawiać nie będę. - Jak pan chce - powiedział wysoki. - Jak pan chce - oznajmił Wiktor. - Mnie nie zależy. Przez chwilę milczeli. Wysoki już całkiem jawnie obmacywał Wiktora oczami. - Zdaje się, że nazywa się pan Baniew? - zapytał. - Zdaje się. - Aha - powiedział ponuro wysoki - To jaki z pana sNosiad? Przecież mieszka pan na drugim piętrze. - SNosiad z hotelu - wyjaśnił Wiktor. - Aha... no więc, czego pan sobie życzy, bo nie rozumiem. - Życzę sobie pana o czymś zawiadomić - powiedział Wiktor. - Jest pewna informacja. Ale już zaczynam się zastanawiać, czy warto. - No dobra - rzekł wysoki. - Chodßmy do łazienki. - Wie pan co? - stwierdził Wiktor. - Ja chyba sobie pójdę. - A dlaczego nie chce pan iść do łazienki? Co to za kaprysy? - Wie pan - oznajmił Wiktor - rozmyśliłem się. Chyba jednak pójdę. Koniec końców to nie moja sprawa - ruszył do drzwi. Wysoki aż zastękał, rozdzierany sprzecznymi uczuciami. - Pan jest, jaki mi się zdaje, pisarzem - powiedział. - Czy może z kimś pana mylę? - Pisarzem, pisarzem - przytaknNoł Wiktor. - Do widzenia. - Ależ niech pan poczeka. Trzeba było od razu tak mówić. Proszę. O, tutaj. Weszli do salonu dokładnie obwieszonego portierami - z prawej strony portiery, z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w kNocie błyskał kolorowym ekranem, dßwięk był wyłNoczony. W przeciwległym kNocie patrzył na Wiktora z miękkiego fotela pod lampNo młody człowiek w okularach - również ubrany w piżamę i kapcie. Obok niego, na stoliku do gazet stała prostokNotna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie było widać. - Dobry wieczór - powiedział Wiktor." Młody człowiek w milczeniu skłonił głowę. - To do mnie - oznajmił wysoki. - Nie zwracaj uwagi. - Proszę tutaj - rzekł wysoki. Weszli do sypialni po prawej stronie i wysoki usiadł na łóżku. - Tam jest fotel - powiedział. - Niech pan siada i mówi. Wiktor usiadł. W sypialni ciężko śmierdziało zastałym tytoniowym dymem i oficerskNo wodNo kolońskNo. Wysoki siedział na łóżku i patrzył na Wiktora nie wyjmujNoc ręki z kieszeni. W salonie szeleściła gazeta. - Dobra - oznajmił Wiktor. Czuł, że nie udało mu się całkowicie przezwyciężyć obrzydzenia ale jeśli już tu przyszedł, trzeba było mówić. - Mniej więcej domyślam się, kim panowie jesteście. Być może się mylę, i w takim razie wszystko w porzNodku. Ale jeżeli się nie mylę, może przyda się wam wiadomość, że was śledzNo i starajNo się wam przeszkodzić. - Załóżmy - stwierdził wysoki. - A więc kto nas śledzi? - Bardzo się wami interesuje niejaki Pawor Summan. - Kto? - zapytał wysoki. - Ten inspektor sanitarny? - On nie jest inspektorem sanitarnym. I to jest właściwie wszystko, co chciałem panu powiedzieć. - Wiktor wstał, ale wysoki się nie ruszył. - Załóżmy - powtórzył. - A skNod właściwie pan to wie? - To ważne? - spytał Wiktor. Wysoki czas jakiś rozmyślał. - Załóżmy, że nieważne - odparł w końcu. - Sprawdzanie to wasza rzecz - rzekł Wiktor. - A ja nic więcej nie wiem. Do widzenia. - Ależ dokNod się pan śpieszy - powiedział wysoki. Pochylił się nad nocnym stolikiem, wyjNoł butelkę i szklankę - Najpierw chciał pan za wszelkNo cenę wejść, a teraz już pan chce iść... Nie szkodzi, że z jednej szklanki? - Zależy co - odrzekł Wiktor i znowu usiadł. - Szkocka - oznajmił długi. - Pasuje? - Prawdziwa szkocka? - Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wręczył Wiktorowi szklankę. - Nießle się wam żyje - stwierdził Wiktor i wypił. - Gdzie nam do pisarzy - odparł wysoki i też wypił. - Opowiedziałby mi pan wszystko dokładnie... - Mowy nie ma - zaoponował Wiktor - za to płacNo wam pensje. Podałem wam nazwisko, adres znacie sami, więc się nim zajmijcie. Tym bardziej że naprawdę nic już więcej nie wiem. Może tylko... - przerwał i udał, że go nagle olśniło. Wysoki natychmiast połknNoł haczyk. - No? - zapytał. - No? - Wiem, że porwał jednego mokrzaka i że organizował to razem z miejscowNo LegiNo. Jak mu tam... Flamenta... Juventa... - Flamento Juventa - podsunNoł wysoki. - O to, to. - O tym mokrzaku - to pewna wiadomość? - Tak. Próbowałem im przeszkodzić i pan inspektor sanitarny trzasnNoł mnie po głowie kastetem. A potem, kiedy leżałem nieprzytomny, wywießli mokrzaka samochodem. - Tak, tak - powiedział wysoki. - Więc to był Summan... Niech pan posłucha, Baniew, wspaniały z pana człowiek! Chce pan jeszcze whisky? - Chcę - przytaknNoł Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawiał, jak by się nie podkręcał, jak by się nie podbechtywał, czuł się wstrętnie. No i bardzo dobrze - pomyślał. Dzięki chociaż za to, że przyna jmniej nie mam kwalifikacji na kapusia. Żadnej przyjemności, chociaż teraz rzeczywiście zacznNo się wzajemnie zagryzać. Golem miał rację - niepotrzebnie się w to wdałem. Czy też może Golem jest chytrzejszy niż przypuszczałem? - Proszę - rzekł wysoki podajNoc mu pełnNo szklankę. * - Która godzina? - zapytała sennie Diana. Wiktor starannie zdjNoł brzytwNo pasemko mydła z lewego policzka, spojrzał w lustro, a potem powiedział. - Śpij, mała, śpij. Jest jeszcze wcześnie. - Rzeczywiście - przytaknęła Diana. Kanapa zaskrzypiała. - DziewiNota. A co ty robisz? - Golę się - oznajmił Wiktor, zdejmujNoc następne pasemko mydła. - Nagle zachciało mi się ogolić. Co tam, myślę. Wezmę i się ogolę. - Wariat - stwierdziła Diana ziewajNoc. - Trzeba się było ogolić wieczorem. CałNo mnie podrapałeś swój No szczecinNo. Kaktus. Widział w lustrze jak Diana niepewnym krokiem podeszła do fotela, wlazła na niego z nogami i zaczęła patrzeć na Wiktora. Wiktor mrugnNoł do niej. Znowu była inna - czuła, miękka, serdeczna, zwinęła się jak syta kotka, zadbana, ugłaskana, wypieszczona - zupełnie inna niż ta, która wpadła wczoraj wieczorem do pokoju. - Dzisiaj jesteś podobna do kotki - oznajmił. Nawet nie do kotki, tylko do koteczki, koszatki... Dlaczego się uśmiechasz? - Nie z twojego powodu. Po prostu coś sobie przypomniałam. Słodko ziewnęła i przeciNognęła się. Tonęła w piżamie Wiktora, z bezkształtnych zwojów jedwabiu w fotelu wyglNodała tylko jej prześliczna twarz i smukłe ręce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai golić się szybciej. - Nie śpiesz się - powiedziała. - Pokaleczysz się. I tak już na mnie czas, muszę jechać. - Dlatego się śpieszę - rzekł Wiktor. - Nie, ja tak nie .lubię. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki? Wiktor wyciNognNoł rękę, pomacał jej sukienkę i pończochy, rozwieszone na grzejniku. Wszystko wyschło. - Gdzie się śpieszysz? - Przecież ci mówiłam. Do Roschepera. - Jakoś nic nie pamiętam. Co tam z Roscheperem? - No, bo przecież się uszkodził - oznajmiła Diana. - Ach tak! - stwierdził Wiktor. - Tak, tak, coś mówiłaś. SkNodś tam wypadł. Bardzo się potłukł? - Ten głupek - rzekła Diana - nagle postanowił skończyć ze sobNo i wyskoczył przez okno. Rzucił się jak byk, głowNo naprzód, wyłamał futrynę, ale przy tym zapomniał, że to parter. Uszkodził kolano, zaczNoł wrzeszczeć, a teraz leży. - Co mu się stało? - zapytał Wiktor. - Biała gorNoczka? - Coś w tym rodzaju. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - To znaczy, że przez niego dwa dni nie przyjeżdżałaś do mnie? Przez tego wołu? - No tak! Lekarz naczelny kazał mi przy nim siedzieć, dlatego że on, to znaczy Roscheper, nie mógł beze mnie. Nie mógł i już. Nic nie mógł, nawet się odlać. Musiałam udawać szmer wody i opowiadać mu o pisuarach. - Co ty tam wiesz - wymamrotał Wiktor. - Ty mu opowiadałaś o pisuarach, a ja się tu męczyłem sam jeden, też nic nie mogłem, ani jednej linijki nie napisałem. Wiesz, ja w ogóle nie lubię pisać, a już ostatnio.... W ogóle moje życie ostatnio... - zamilkł. Co to jNo obchodzi, pomyślał. Przespali się i pobiegli każde w swojNo stronę. - Ale, ale, słuchaj.... Kiedy, powiedziałaś, Roscheper wypadł? - Trzy dni temu - odparła Diana. - Wieczorem? - Uhm - przytaknęła Diana gryzNoc herbatnik. - O dziesiNotej wieczorem - stwierdził Wiktor. - Między dziesiNotNo a jedenastNo. Diana przestała gryßć. - Zgadza się - oznajmiła. - A skNod wiesz? PrzyjNołeś jego nekrobiotycznNo depeszę? - Poczekaj - powiedział Wiktor. - Zaraz opowiem ci coś bardzo interesujNocego. Ale najpierw - co wtedy robiłaś? - Co robiłam? Ach, tak. Tego wieczoru, o ile pamiętam, wpadłam w okropny dołek. Zwijałam bandaże i nagle ogarnNoł mnie taki smutek, że nic, tylko się powiesić. Wsadziłam twarz w te bandaże i ryczę, I to jak ryczę - jakby mnie kto zarzynał, od dziecka tak nie ryczałam... - I nagle wszystko minęło - powiedział Wiktor. Diana zamyśliła się. - Tak... Nie... Wtedy nagle Roscheper jak nie zawyje na ulicy, przestraszyłam się i wybiegłam... Chciała jeszcze coś dodać, ale znienacka ktoś zapukał do drzwi, szarpnNoł klamkę i głos Teddyego zachrypiał z korytarza: "Wiktor! Wiktor! Obudß się! Otwieraj, Wiktor!" Wiktor zamarł z brzytwNo w ręku. "Wiktor - chrypiał Teddy - Otwieraj!" i wściekle szarpał klamkę. Diana zeskoczyła z fotela i przekręciła klucz. Drzwi się rozwarły, wpadł do środka Teddy - mokry, złachmaniony i z obrzynem w ręku. - Gdzie jest Wiktor? - zaryczał ochryple. Wiktor wyszedł z łazienki. - Co się stało!? - zapytał. Serce mu zamarło. Aresztowanie... Wojna... - Dzieci odeszły - dyszNoc ciężko, odparł Teddy. - Zbieraj się, dzieci odeszły! - Poczekaj - rzucił Wiktor. - Jakie dzieci? Teddy rzucił obrzyn na stół, na stosy zapisanych i pokreślonych papierów. - Zwabili dzieci dranie! - wrzasnNoł. - Zwabili, szubrawcy! No, ale teraz już koniec! Dosyć się nacierpieliśmy... Koniec! Wiktor nic jeszcze nie rozumiał, widział tylko, że Teddy jest w furii. Takiego Teddyego widział tylko raz, kiedy w czasie straszliwej awantury w restauracji, ktoś wykorzystał okazję i włamał się do kasy. Wiktor, kompletnie zagubiony, gapił się jak sroka w gnat, Diana zaś schwyciła bieliznę wiszNocNo na oparciu krzesła, przemknęła do łazienki i zatrzasnęła za sobNo drzwi. W tym samym momencie nerwowo i gwałtownie zadzwonił telefon. Wiktor złapał słuchawkę. To była Lola. - Wiktor - zaskomliła. - Ja nic nie rozumiem, Irma gdzieś przepadła, zostawiła list, że już nigdy nie wróci, a wszyscy mówiNo, że dzieci odeszły z miasta... Boję się! Zrób coś... - prawie płakała. - Dobrze, dobrze, zaraz - odparł Wiktor. - Dajcie mi przynajmniej włożyć spodnie. - Rzucił słuchawkę i obejrzał się na Teddyego. Barman siedział na rozgrzebanym łóżku i mamroczNoc dziwne słowa, wlewał do szklanki resztki z butelek. - Poczekaj - powiedział Wiktor. - Tylko bez paniki. Ja zaraz... Wrócił do łazienki i zaczNoł spiesznie golić namydlony podbródek, kilkakrotnie zaciNoł się, nie miał czasu naostrzyć brzytwy, a Diana tymczasem wyskoczyła spod prysznica i szeleściła ubraniem za jego plecami, twarz miała twardNo i zdecydowanNo, jakby szykowała się do walki, ale była absolutnie spokojna. ... A dzieci szły nie kończNocNo się, szarNo kolumnNo po szarych rozmytych drogach, szły potykajNoc się i ślizgajNoc, padajNoc pod ulewnym deszczem, szły zgarbione, przemoczone na wskroś, ściskajNoc w posiniałych łapkach żałosne, mokre tobołki, szły maleńkie, bezradne, nic nie rozumiejNoce, szły płaczNoc, szły milczNoc, szły oglNodajNoc się, szły trzymajNoc się za ręce i za szelki, a po bokach drogi maszerowały mroczne czarne postacie bez twarzy, zamiast twarzy miały czarne przepaski, nad przepaskami zimno i bezlitośnie patrzyły nieludzkie oczy, ręce w czarnych rękawiczkach ściskały automaty, deszcz padał na oksydowanNo stal, krople wody drżały i spływały po stali... Co za głupstwa, myślał Wiktor, to zupełnie coś innego, to nie teraz, widziałem tamto, ale tamto było bardzo dawno, teraz jest zupełnie inaczej... ...Odchodziły radośnie, deszcz był ich przyjacielem, wesoło człapały po kałużach ciepłymi, bosymi stopami, wesoło rozmawiały i śpiewały, i nie oglNodały się, ponieważ o wszystkim już zapomniały, miały przed sobNo tylko przyszłość dlatego zapomniały na zawsze o swoim stękajNocym, chrapiNocym w przedrannej godzinie mieście, o tym skupisku pluskiew, gnießdzie małostkowych intryg i nikczemnych pragnień, brzemiennym w potworne zbrodnie, bezustannie wyrzucajNocym z siebie zbrodnie i zbrodnicze zamierzenia, tak jak królowa mrówek nieprzerwanie wyrzuca z siebie jajka, odeszły szczebioczNoc i rozmawiajNoc, i znikły we mgle, a my, pijani, nadal zachłystujemy się stęchłym powietrzem wśród obrzydliwych koszmarów, których one nigdy nie widziały i nigdy nie zobaczNo... WciNognNoł spodnie, skaczNoc na jednej nodze, kiedy zadrżały szyby i niskie, mechaniczne wycie dotarło do pokoju. Teddy rzucił się do okna, ale za