wyrzuty - nie zadzwonił. ZdjNoł płaszcz, popatrzył na truskawki, zszedł do kuchni i wyprosił butelkę śmietanki. Kiedy wrócił, w pokoju siedział Pawor. - Dzień dobry - powiedział Pawor z oślepiajNocym uśmiechem. Wiktor podszedł do stołu, wysypał truskawki do miski, zalał śmietankNo, posypał cukrem i usiadł. - No, dzień dobry, dzień dobry - odparł ponuro. - Ma pan mi coś do powiedzenia? Nie miał ochoty patrzeć na Pawora. Po pierwsze Pawor był kanaliNo, a po drugie okazuje się, że nie jest przyjemnie patrzeć na człowieka, którego się zakapowało. Nawet jeżeli to kanalia i nawet jeżeli zakapowałeś go z najszlachetniejszych pobudek. - Wiktorze, proszę mnie wysłuchać - odezwał się Pawor. - Jestem gotów przeprosić pana. Obaj zachowywaliśmy się idiotycznie - ale ja chyba bardziej. To wszystko z powodu służbowych kłopotów. Szczerze proszę o wybaczenie. Byłoby mi diabelnie przykro, gdybyśmy pogniewali się na siebie z powodu takiego głupstwa. Wiktor zamieszał truskawki łyżeczkNo i zaczNoł jeść. - Jak Boga kocham, ostatnio mi się nie wiedzie - ciNognNoł Pawor dalej - jestem zły na cały świat. Nikt mi nie współczuje, nikt nie pomaga, ta świnia burmistrz wciNognNoł mnie w brudnNo aferę... - Panie Summan - powiedział Wiktor. - Niech pan nie udaje idioty. Nießle pan potrafi udawać, ale ja na szczęście rozszyfrowałem pana i studiowanie pana aktorskich talentów nie sprawia mi żadnej przyjemności. Nie chciałbym sobie psuć apetytu, więc może pan sobie pójdzie. - Wiktorze - rzekł Pawor z wyrzutem. - Przecież jesteśmy dorośli. Nie można przecież przywiNozywać takiej wagi do gadania przy stole. Czyżby pan uwierzył, że te głupstwa, które wygadywałem, to moje poglNody? Migrena, przykrości, katar... Czego można wymagać od człowieka w takiej sytuacji? - Można wymagać, żeby człowiek nie bił mnie z tyłu kastetem po głowie - wyjaśnił Wiktor. - A jeżeli już bije - różnie bywa na świecie - żeby potem nie udawał przyjaciela. - Ach więc o to chodzi - odparł Pawor z zadumNo. Jego twarz niespodziewanie jakby zmizerniała. - Niech pan posłucha, wszystko panu wytłumaczę. To był czysty przypadek. Nie miałem pojęcia, że to pan. A poza tym... Sam pan przecież powiedział, że różnie bywa. - Panie Summan - oznajmił Wiktor oblizuj Noc łyżkę. - Nigdy nie przepadałem za ludßmi pańskiej profesji. Jednego nawet zastrzeliłem - był bardzo odważny w sztabie, kiedy oskarżał oficerów o nielojalność, ale kiedy go posłano na pierwszNo linię... Więc niech się pan wynosi. Jednakże Pawor nie wyniósł się. Zapalił papierosa, założył nogę na nogę i rozwalił się w fotelu. Jasne - chłop jak dNob, na pewno zna karate, w kieszeni ma kastet... Dobrze byłoby się rozzłościć... Czego on, jak Boga kocham, psuje mi apetyt... - Widzę, że pan dużo wie - stwierdził Pawor. - To niedobrze. Mam na myśli - dla pana. No, dobra. Jednego tylko pan nie wie, że ja osobiście szczerze pana lubię i szanuję. Niech się pan nie wzdryga i nie udaje, że zbiera się panu na wymioty. Mówię serio. Z przyjemnościNo gotów jestem wyrazić ubolewanie z powodu incydentu z kastetem. Przyznaję nawet, że wiedziałem kogo biję, ale nie miałem innego wyjścia. Za rogiem leży jedyny świadek, atu jeszcze pan nadszedł... No więc jedyne co mogłem zrobić, to uderzyć pana możliwie delikatnie i tak zresztNo zrobiłem. Za co jak najszczerzej przepraszam. Pawor wykonał arystokratyczny gest. Wiktor patrzył na niego nawet z niejakiego rodzaju ciekawościNo. W sytuacji tej było coś nowego, coś czego jeszcze nigdy nie doświadczył i co nawet trudno było sobie wyobrazić. - Jednakże przepraszać za to, że jestem funkcjonariuszem wiadomego departamentu - mówił dalej Pawor - nie mogę i zresztNo nie chcę, mówiNoc szczerze. Proszę sobie nie wyobrażać, że tam u nas zebrali się sami dusiciele wolnej myśli i łajdaki karierowicze. Tak - pracuję w kontrwywiadzie. Tak - wykonuję brudnNo robotę. Tylko że każda robota jest brudna, czysta robota nie istnieje. Pan w swoich powieściach przedstawia podświadomość, swoje sławetne libido, no a ja to robię inaczej... O szczegółach panu nie opowiem, bo nie mogę, zresztNo, sam pan się pewnie wszystkiego domyśla. Tak, śledzę leprozorium, nienawidzę tych mokrych stworów, boję się ich - i nie tylko o siebie się boję, boję się o wszystkich ludzi, którzy sNo coś warci. O pana na przykład. Przecież pan ni cholery nie rozumie. Wolny artysta, człowiek emocji, ach, och - i koniec rozmowy. A tu chodzi o losy systemu. Albo, jeżeli pan woli - o losy ludzkości. Nie podoba się panu prezydent - dyktator, tyran, idiota... Ale nadciNoga taka dyktatura, jaka się wam, wolnym artystom, nawet nie śniła. Wczoraj w restauracji nagadałem głupstw, ale było w tym racjonalne ziarno - człowiek jest zwierzęciem anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, jeżeli system nie będzie wystarczajNoco mocny. A więc pańskie ulubione mokrzaki proponujNo takNo dyktaturę, że dla zwykłego człowieka po prostu nie będzie już miejsca. Pan myśli, że jeśli ktoś cytuje Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki człowiek patrzy na pana i widzi jedno wielkie gówno, i wcale mu pana nie żal, dlatego że i według Hegla jest pan gównem i według Zurtzmansora także gównem. Gównem zdefiniowanym. A to co się znajduje poza granicami tej definicji - już go nie interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego ograniczenia - no, nawymyśla panu, no, w ostatecznym wypadku każe posadzić, ale potem wypuści z okazji święta narodowego i pełen najlepszych uczuć jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor popatrzy na pana przez lupę i zakwalifikuje - psie gówno nie nadajNoce się do niczego - i wnikliwie kierowany wielkim intelektem, przemyśleniami światowej filozofii, strzepnie brudnNo ścierkNo do wiadra na śmiecie i zapomni, że pan kiedyś istniał... Wiktor aż przestał jeść. To było dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor denerwował się, wargi mu drżały, z twarzy odpłynęła krew, nawet oddychał z trudem. Wyraßnie wierzył w to co mówił, w jego oczach zastygło przerażajNoce widmo straszliwego świata. No, no powiedział do siebie Wiktor ostrzegawczo. To przecież wróg, oprawca. To przecież aktor, próbuje cię kupić za złamany szelNog... Nagle zrozumiał, że ze wszystkich sił stara odepchnNoć się od Pawora. To przecież urzędnik, nie zapominaj o tym. Z definicji nie może kierować się ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie. KażNo mu bronić mokrzaków - będzie ich bronić. Znam te ścierwa, niejednego już widziałem... Pawor wziNoł się w garść i uśmiechnNoł. - Wiem co pan myśli - powiedział. - Na pańskiej twarzy widać jak próbuj e pan odgadnNoć - czego ten typ się przyczepił, czego ode mnie chce. Proszę więc sobie wyobrazić, że niczego od pana nie chcę. Po prostu szczerze pragnę pana ostrzec, żeby pan się zorientował w sytuacji i stanNoł po właściwej stronie... - boleściwie wyszczerzył zęby. - Nie chcę, żeby pan stał się zdrajcNo ludzkości. Potem ocknie się pan - i będzie za póßno... Nie mówię już o tym, że w ogóle powinien się pan stNod wynieść i przyszedłem tu, by pana do tego namówić. NadchodzNo ciężkie czasy, zwierzchność jest w stadium służbowej gorliwości, niektórym dano do zrozumienia, że niby kiepsko pracujecie, panowie, jakieś nieporzNodki... Ale to jeszcze drobiazg, o tym jeszcze porozmawiamy. Ja chcę, żeby pan zrozumiał to, co najważniejsze. A najważniejsze to nie to, co będzie jutro. Jutro oni jeszcze będNo siedzieć u siebie za drutem kolczastym pod strażNo tych kretynów... - znowu wyszczerzył zęby. - Ale za jakieś dziesięć lat... Wiktor już nie dowiedział się, co będzie za dziesięć lat. Drzwi otwarły się bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych płaszczach i Wiktor od razu wiedział co to za jedni. Automatycznie ścisnęło go w dołku i pokornie wstał, czujNoc mdłości i bezsilność. Ale powiedziano mu: "Siadać, a Faworowi": "Wstać". - Pawor Summan, jest pan aresztowany. Pawor, biały, nawet jakoś niebieskawo biały jak odciNogane mleko, wstał i powiedział ochryple. - Nakaz. Pokazali mu jakiś papierek i kiedy patrzył na ten świstek niewidzNocymi oczami, ujęli go pod łokcie, wyprowadzili i zamknęli za sobNo drzwi. Wiktor nadal siedział jakby wypuszczono z niego powietrze, patrzył na miskę z truskawkami i powtarzał sobie: "niech się zagryzajNo wzajemnie, niech się zagryzajNo..." WciNoż czekał na odgłos zapuszczanego silnika na ulicy i stuk drzwi, ale się nie doczekał. Wtedy zapalił i czujNoc, że już dłużej nie może tak siedzieć, czujNoc, że musi z kimś porozmawiać, zapomnieć, albo ostatecznie napić się z kimś wódki, wyszedł na korytarz. InteresujNoce, skNod wiedzieli, że on jest u mnie. Nie, to wcale nie jest interesujNoce. Nic interesujNocego w tym nie ma... Na klatce schodowej majaczył wysoki profesjonalista. Było tak niezwyczajnie widzieć go samego, że Wiktor obejrzał się i rzeczywiście - w kNocie na kanapie siedział młody mężczyzna z teczkNo i rozkładał gazetę. - A, otóż i on - powiedział wysoki. Młody mężczyzna spojrzał na Wiktora, wstał i zaczai składać gazetę. - Właśnie wybierałem się do pana - powiedział wysoki. - Ale jeżeli już tak wyszło, chodßmy do nas, tam będzie spokojniej. Wiktorowi było wszystko jedno dokNod pójdzie, więc pokornie powlókł się na drugie piętro. Wysoki dłuższNo chwilę otwierał drzwi numer trzysta dwanaście. Miał cały pęk kluczy i zdaje się, wypróbował je wszystkie. Tymczasem Wiktor i młody człowiek w okularach stali obok siebie, i młody człowiek miał bardzo znudzony wyraz twarzy, Wiktor zaś zastanawiał się, co by się stało, gdyby dać mu teraz w łeb. wyrwać teczkę i pobiec korytarzem. Potem weszli do środka i młody człowiek natychmiast wyszedł do sypialni po lewej stronie, a wysoki powiedział do Wiktora: "Chwileczkę" i oddalił się do sypialni po prawej stronie. Wiktor usiadł przy stole ze szlachetnego drewna i zaczNoł wodzić palcem po szorstkich kółkach pozostawionych na politurze przez szklanki i kieliszki. KrNożków było mnóstwo, ze stołem nikt się nie cackał, nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, kładziono na nim zapalone papierosy i co najmniej raz strzNośnięto atrament z pióra. Potem ze swojej sypialni wyszedł młody człowiek - tym razem bez teczki i marynarki, w domowych kapciach, z gazetNo w jednej ręce i pełnNo szklankNo w drugiej. Usiadł w swoim fotelu pod lampNo i natychmiast ze swojej sypialni pojawił się wysoki z tacNo, którNo postawił na stole. Na tacy stała zaczęta butelka szkockiej, szklanka i leżało spore, kwadratowe pudełko. - Najpierw formalności - powiedział wysoki. - Chociaż nie, najpierw druga szklanka - rozejrzał się, wziNoł z biurka szklany kubeczek na ołówki, zajrzał do niego, wytrzNosnNoł, dmuchnNoł i postawił na tacy. - A więc formalności - powtórzył. Wyprostował się, stanNoł w postawie zasadniczej i surowo wybałuszył oczy. Młody człowiek odłożył gazetę, wstał również, ze znudzeniem patrzNoc w ścianę. Wtedy Wiktor podniósł się również. - Wiktorze Baniew! - przemówił wysoki urzędowo wzniosłym tonem. - Szanowny panie! W imieniu i na specjalne polecenie pana prezydenta, mam zaszczyt wręczyć panu medal "Srebrnej Koniczyny drugiej klasy" w nagrodę za szczególne usługi okazane departamentowi, który mam honor tu reprezentować! Otworzył granatowe pudełko, uroczyście wyjNoł z niego medal na białej wstNożeczce z mory i zaczNoł przypinać go do piersi Wiktora. Młody człowiek zareagował grzecznymi oklaskami. Następnie wysoki wręczył Wiktorowi legitymację i pudełko, uścisnNoł mu dłoń, cofnNoł się o krok, przez chwilę z zachwytem kontemplował i też zaklaskał. Wiktor, czujNoc się jak idiota, również zaczNoł klaskać. - A teraz trzeba to oblać - oznajmił wysoki Wszyscy usiedli. Wysoki rozlał whisky, sobie wziNoł kubeczek na ołówki. - Zdrowie kawalera "Koniczyny"! - powiedział. Wszyscy ponownie wstali, wymienili uśmiechy, wypili i znowu usiedli. Młody człowiek w okularach natychmiast wziNoł gazetę i zasłonił się niNo. - Trzeciej klasy, zdaje się, już pan ma - rzekł wysoki. Teraz tylko jeszcze pierwsza i będzie pan pełnym kawalerem. Bezpłatne przejazdy i tak dalej. Za co panu dali ten pierwszy? - Nie pamiętam - odparł Wiktor. - Coś tam było, pewnie zabiłem kogoś... A, przypomniałem sobie. To za kitchegański przyczółek. - O! - rzucił wysoki i znowu rozlał whisky. - A ja na wojnie nie byłem. Nie zdNożyłem. - Miał pan szczęście - stwierdził Wiktor. Wypili. - MówiNoc między nami, nie mam pojęcia za co dostałem ten medal. - Przecież powiedziałem - za szczególne zasługi. - Za Summana, czy jak? - zapytał Wiktor, uśmiechajNoc się gorzko. - Niech pan przestanie! - rzekł wysoki. - Jest pan przecież ważnNo osobistościNo, przecież tam, w kołach. .. - niejasno pomachał rękNo dookoła ucha. - W jakich znowu kołach... - powiedział Wiktor. - Wiemy, wiemy! - figlarnie zawołał wysoki. - Wszyscy wiemy. Generał Pferd, generał Pukki, pułkownik Bambarcha... Brawo. - Pierwszy raz słyszę - odparł Wiktor nerwowo. - RozpoczNoł sprawę pułkownik. Nikt, jak pan sam rozumie, nie protestował - ja myślę! No, a potem generał Pferd był z raportem u prezydenta i podsunNoł mu wniosek na pana... - Wysoki roześmiał się. - Podobno było niezłe kino. Stary wrzeszczał: "Jaki Baniew? Kuplecista? Za nic!" Ale generał do niego, tak surowo: "Trzeba tak, wasza magnificencjo!" Słowem udało się. Staruszek nawet się wzruszył, dobra, powiada, przebaczam. Co tam między wami zaszło? - Nic takiego - niechętnie odpowiedział Wiktor. - Posprzeczaliśmy się na temat literatury. - Rzeczywiście pisze pan ksiNożki? - zapytał wysoki. - Tak. Jak pułkownik Lawrence. - I jak, przyzwoicie płacNo? - Też będę chyba musiał spróbować - oznajmił wysoki. - Tylko, że ciNogle nie mam czasu. To jedno, to drugie... - Tak, czasu brakuje - zgodził się Wiktor. Przy każdym ruchu medal kiwał się i stukał po żebrach. Wrażenie było takie, jak przy kataplazmach. Że jak się zdejmie, od razu będzie lżej. - Wie pan - rzekł wstajNoc - ja już sobie pójdę. Najwyższy czas. Najwyższy czas. Wysoki natychmiast się poderwał. - Do widzenia - powiedział. - Do widzenia. - Mam honor pożegnać - skłonił się wysoki. Młody człowiek w okularach opuścił gazetę i skłonił się. Wiktor wyszedł na korytarz i natychmiast zdarł z siebie medal. Miał okropnNo ochotę wrzucić go do kosza na śmiecie, ale się powstrzymał i wsadził go do kieszeni. Zszedł na dół do kuchni, wziNoł butelkę dżinu, a kiedy wracał, recepcjonista oznajmił: - Panie Baniew, dzwonił do pana pan burmistrz. Nie było pana w pokoju i ja... - Czego chciał? - ponuro zapytał Wiktor. - Prosił, żeby pan do niego niezwłocznie zadzwonił. Idzie pan do siebie? Jeżeli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz... - Proszę mu powiedzieć, żeby mnie pocałował w dupę - odparł Wiktor. - Teraz wyłNoczę u siebie telefon, a jeżeli on zadzwoni proszę mu właśnie tak powtórzyć: pan Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, żeby pan, panie burmistrzu, pocałował go w dupę. ZamknNoł się w swoim pokoju, wyłNoczył telefon i z jakiegoś powodu przykrył go poduszkNo. Potem usiadł przy swoim stole, nalał dżinu i nie rozwadniajNoc go, wypił duszkiem całNo szklankę. Dżin sparzył gardło i przełyk. Wtedy złapał łyżkę i zaczNoł zjadać truskawki ze śmietankNo nie wiedzNoc co robi. Mam dosyć, mam dosyć, myślał. Nic nie chcę, ani orderów, ani honorariów, ani waszej jałmużny, nie potrzeba mi waszej opieki, ani waszej nienawiści, ani waszej miłości, zostawcie mnie samego, mam po uszy siebie samego, nie wplNotujcie mnie w wasze afery.... ŚcisnNoł rękami głowę, żeby nie widzieć przed sobNo sinawobiałej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i bezlitosnych pysków w jednakowych płaszczach. Generał Pferd z wami, generał Buttock, generał Arschmann razem z waszymi uściskami i orderami, i Zurtzmansor z odklejonNo twarzNo... WciNoż próbował zrozumieć, co mu to przypomina. Wypił jeszcze pół szklanki i zrozumiał, że w konwulsjach zwija się na dnie okopu, a ziemia wywraca się pod nim, całe warstwy geologiczne, gigantyczne masy granitu, bazaltu, lawy wypierajNo się wzajemnie, jęczNoc z wysiłku wypuczajNo się, wybrzuszajNo i przy okazji, nie zwracajNoc uwagi, wyciskajNo go na górę, coraz wyżej, wyduszajNo z okopu, wznoszNo nad ziemiNo, a czasy sNo ciężkie, władza ma atak służbowej gorliwości, zwrócono uwagę, że kiepsko pracujecie, a on tu na widoku, goluteńki zasłania oczy rękami, wypchnięty z okopu. Opaść by na dno, myślał. Opaść by na samo dno, żeby nikt nie słyszał i nie widział. Opaść by na dno jak łódß podwodna i ktoś mu podpowiedział: uciec radarom. Tak, tak. Opaść by na dno jak łódß podwodna, uciec radarom. I nikomu nie dać znać o sobie. Nie ma mnie, nie ma. Milczę. Sami się wygrzebujcie. Boże, dlaczego w żaden sposób nie mogę zostać cynikiem? Opaść by na dno jak łódß podwodna, uciec radarom, leżeć i spać. Opaść by na dno jak łódß podwodna, powtarzał, swoich sygnałów nigdzie nie słać. Poczuł już rytm, i od razu przyszło: dość mam po uszy, po czubek głowy. Wszystko mi zbrzydło. Zbrzydło mi do dna... Nadal sobie dżinu i wypił. Wódka, gitara, muzyka, pieśń, opaść by na dno jak łódß podwodna... Gdzie jest banjo, pomyślał. Gdzie ja podziałem banjo? Wlazł pod łóżko i wyciNognNoł banjo. Mam was wszystkich gdzieś, pomyślał. Och, do jakiego stopnia mam was gdzieś! Opaść by na dno jak łódß podwodna, uciec radarom. Rytmicznie uderzał po strunach i w tym rytmie poczNotkowo stół, a następnie cały świat zaczai przytupywać i poruszać ramionami. Wszyscy generałowie i pułkownicy, wszyscy mokrzy ludzie z odpadajNocymi twarzami, wszystkie departamenty bezpieczeństwa, wszyscy prezydenci i Pawor Summan, któremu wykręcano ręce i bito po mordzie... Dość mam po uszy, po czubek głowy, Boże jak ja mam serdecznie dość, wódka, gitara, muzyka, pieśń. Opaść by na dno, opaść by na dno... Uciec radarom, leżeć i spać... Łódß podwodna... i wypić do dna i do ostatka... łagier nie matka. * Do drzwi już od dawna ktoś pukał coraz głośniej i głośniej i Wiktor wreszcie usłyszał, ale się nie przestraszył, dlatego że to nie było TO pukanie. Zwyczajne, cieszNoce uszy pukanie normalnego człowieka, który się złości, że mu nie otwierajNo. Wiktor otworzył drzwi. To był Golem. - Wesoło panu? - zapytał. - Pawora aresztowano. - Wiem, wiem - odpowiedział wesoło Wiktor. - Niech pan siada i słucha... Golem nie usiadł, ale Wiktor i tak uderzył w struny i zaśpiewał: Dość mam po uszy, po czubek głowy, Boże, jak ja mam serdecznie dość, Opaść by na dno, jak łódß podwodna, Wszystkim radarom uciec na złość. - Dalej jeszcze nie mam. - krzyknNoł. - Dalej będzie kac, spać, pić, nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan słucha: Kurwa, czy wódka, nic nie pomogło. Kurwa paskuda, po wódce kac. Opaść by na dno jak łódß podwodna, Uciec radarom, leżeć i spać. Wszystko mi zbrzydło, zbrzydło mi do dna. Wódka, gitara, muzyka, pieśń. Opaść by na dno jak łódß podwodna, Opaść by na dno i mieć to gdzieś. - Koniec! - krzyknNoł i rzucił banjo na łóżko. Poczuł ogromnNo ulgę, jak gdyby coś się zmieniło, jakby nagle stał się bardzo potrzebny, tam nad okopem na oczach wszystkich - oderwał dłonie od zmrużonych oczu, spojrzał na szare, brudne pole, na zardzewiały drut kolczasty, szare toboły, które niedawno były ludßmi, niemrawNo, monotonnNo krzNotaninę, którNo kiedyś nazywano życiem i ze wszystkich stron ludzie zaczęli wstawać z okopu, ktoś cofnNoł palec ze spustu... - Zazdroszczę panu - powiedział Golem. - Ale czy nie czas usiNość do artykułu? - Mowy nie ma - odrzekł Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam ich wszystkich gdzieś. I niech pan wreszcie usiNodzie do diabła! Jestem pijany, i, i niech się pan też napije. Proszę się rozebrać... Niech się pan rozbiera, do kogo mówię! - wrzasnNoł. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan pije! Nic pan nie rozumie, chociaż jest pan prorokiem. A ja na to nie pozwolę. Nie rozumieć - to moja prerogatywa. Na tym świecie wszyscy zbyt dobrze wszystko rozumiejNo - co być powinno, co jest i co będzie, i ogromnie brakuje ludzi, którzy nie rozumiejNo. Zastanawiał się pan kiedyś, na czym polega moja wartość? Tylko na tym, że nie rozumiem. OdsłaniajNoc przede mnNo olśniewajNoce perspektywy - ale ja mówię, nie, nic z tego nie rozumiem. OgłupiajNo mnie teoriami uproszczonymi do granic możliwości - ale ja mówię, nie, nadal nic nie rozumiem... Właśnie dlatego jestem potrzebny... Chce pan truskawek? Chociaż zdaje się, że już wszystkie zjadłem. W takim razie zapalimy sobie... Wstał i przespacerował się po pokoju. Golem ze szklankNo w ręku obserwował go nie odwracajNoc głowy. - To zdumiewajNocy paradoks, Golem. Były czasy, kiedy wszystko rozumiałem. Miałem szesnaście lat, byłem starszym rycerzem Legii, rozumiałem absolutnie wszystko i na nic nikomu nie byłem potrzebny! W jakiejś bijatyce rozwalono mi głowę, miesiNoc przeleżałem w szpitalu, a wszystko szło swojNo kolejNo - Legia zwycięsko maszerowała naprzód beze mnie, pan prezydent nieubłaganie stawał się panem prezydentem - także beze mnie. Wszyscy świetnie obchodzili się beze mnie. Potem to samo powtórzyło się na wojnie. Byłem oficerem, dostawałem ordery i naturalnie wszystko rozumiałem. Przestrzelono mi pierś, trafiłem do szpitala - no i co, czy ktoś zainteresował się, gdzie jest Baniew, co się stało z Baniewem, gdzie się podział nasz odważny, wszystko rozumiejNocy Baniew? Takiego wała! Ale za to kiedy przestałem rozumieć cokolwiek - o, wtedy wszystko się zmieniło. Wszystkie gazety mnie zauważyły. Wszystkie departamenty. Pan prezydent osobiście zaszczycił... No? Wyobraża pan sobie, jaka to rzadkość - człowiek, który nie rozumie! Wszyscy go znajNo, troszczNo się o niego generałowie i pokój... e - e... pułkownicy, jest okropnie potrzebny mokrzakom, uważa się, że to jest ktoś, koszmar! Dlaczego? A dlatego, panowie, że nic nie rozumie. - Wiktor usiadł. - Bardzo jestem pijany? - zapytał. - Owszem - powiedział Golem. - Ale to nieważne, niech pan mówi dalej. Wiktor rozłożył ręce. - To już wszystko - oznajmił przepraszajNoco. - Wyczerpałem się... Może zaśpiewać panu? - Niech pan śpiewa - zgodził się Golem. Wiktor wziNoł banjo i zaczai śpiewać. Zaśpiewał "Piosenkę dzielnych żołnierzy", potem "Uratowanych ludzi", potem "O pastuchu, któremu byk wybił jedno oko i który dlatego poszedł na zielonNo państwowNo granicę", potem "Dość mam po uszy", potem "Miasto obojętnych", potem o prawdzie i kłamstwie, potem znowu "Dość mam po uszy", potem hymn państwowy na melodię "Ach, co za nóżki", ale zapomniał słów, pomylił zwrotki i odłożył banjo. - Znowu wyczerpałem się - oznajmił ze smutkiem. - Więc powiada pan, że aresztowano Pawora? A ja o tym wiem. Siedział akurat u mnie, tam gdzie pan siedzi... Czy pan wie, co on chciał powiedzieć, tylko nie zdNożył? Że za dziesięć lat mokrzaki opanujNo kulę ziemskNo i wszystkich nas zlikwidujNo. A co pan sadzi? - Raczej wNotpię - powiedział Golem. - ZresztNo, po co nas likwidować? Sami się wzajemnie zlikwidujemy. - A mokrzaki? - Być może nie pozwolNo nam się zlikwidować... Trudno powiedzieć. - A być może jeszcze pomogNo? - rzekł Wiktor z pijackim uśmiechem. - Przecież my nawet zabijać nie umiemy. Dziesięć tysięcy lat wybijamy się i rezultaty wciNoż sNo nie najlepsze... Proszę posłuchać, Golem, po co pan mnie okłamywał opowiadajNoc o ich leczeniu? Oni wcale nie sNo chorzy, sNo zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego żółci... - Hm - mruknNoł Golem. - SkNod ma pan takie informacje? Nic o tym nie wiem. - Dobra, dobra, więcej mnie pan nie oszuka. Rozmawiałem z Żur,., z Zu... Zurtzmansorem. Wszystko mi opowiedział - tajny instytut... założyli opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobrażajNo sobie, że mogNo manipulować generałem Pferdem bezgranicznie długo. Ale tak naprawdę - to sNo kacyki na piętnaście minut. Generał zeżre ich razem z opaskami i rękawiczkami, kiedy się przegłodzi... Fu, do diabła, ależ ja jestem pijany - wszystko płynie... Trochę jednak udawał. Wyraßnie widział przed sobNo grubo ciosanNo, szarawNo twarz i maleńkie, niezwykle czujne oczka. - I Zurtzmansor powiedział panu, że jest zdrowy? - Tak - oznajmił Wiktor. - ZresztNo nie pamiętam... Raczej chyba nie... Ale i tak przecież widać. Golem poskrobał podbródek krawędziNo szklanki. - Szkoda, że pan jest pijany - rzeki. - ZresztNo, może to i lepiej. Mam dzisiaj nastrój. Chce pan, żebym opowiedział wszystko czego się domyślam i co wiem o mokrzakach? - Niech pan mówi - zgodził się Wiktor. - Tylko proszę więcej nie kłamać. - Choroba okularnicza - powiedział Golem - to bardzo interesujNoca rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilkł. - Nie, nic panu nie opowiem. - E tam - odparł Wiktor. - Przecież pan już zaczNoł. - Jestem głupi, dlatego zaczNołem - stwierdził Golem. Spojrzał na Wiktora i uśmiechnNoł się. - Proszę o pytania - powiedział. - Jeżeli pytania będNo głupie, z przyjemnościNo na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo się znowu rozmyślę. Ktoś zapukał do drzwi. - Wynosić się do diabła! - wrzasnNoł Wiktor. - Jestem zajęty! - Przepraszam panie Baniew - odezwał się nieśmiały głos recepcjonisty. - Ale dzwoni pańska małżonka. - Kłamstwo! Nie mam żadnej małżonki.. ZresztNo, pardon. Zapomniałem. Dobra, zaraz do niej zadzwonię, dziękuję - złapał szklankę, nalał po brzegi, wręczył Goleniowi i rzekł - Proszę pić i nie myśleć o niczym. Ja zaraz. WłNoczył telefon i nakręcił numer Loli. Lola rozmawiała bardzo sucho - daruj, że ci przeszkadzam, ale mam zamiar jechać do Irmy, może będziesz łaskaw się przyłNoczyć. - Nie - odpowiedział Wiktor. - Nie będę łaskaw. Jestem zajęty. - Pomimo wszystko ona jest również twojNo córkNo! Czyżbyś upadł tak nisko.. - Jestem zajęty! - ryknNoł Wiktor. - Nie wzruszajNo cię losy twojej, córki? - Przestań udawać idiotkę - powiedział Wiktor. - Zdaje się, że chciałaś pozbyć się Irmy. Pozbyłaś się. Czego ci jeszcze trzeba? Lola zaczęła płakać. - Przestań - rzekł Wiktor krzywiNoc się. - Irmie jest tam dobrze. Lepiej niż na najlepszej pensji. Jedß i sama się przekonaj. - Ordynarna, bezduszna, egoistyczna świnia - oświadczyła Lola i odłożyła słuchawkę. Wiktor zaklNoł szeptem, znowu wyłNoczył telefon i wrócił do stołu. - Niech pan posłucha, Golem - powiedział. - Co wy tam wyprawiacie z moimi dziećmi? Jeśli przygotowujecie sobie zmianę, to ja się nie zgadzam. - JakNo zmianę? - No, jakNo... Właśnie pytam pana - jakNo? - O ile mi wiadomo - odparł Golem. - Dzieci sNo bardzo zadowolone. - To nic nie znaczy... I bez pana wiem, że sNo zadowolone. Ale co one tam robiNo? - Kto? - Dzieci. - A czy one panu nie powiedziały? - Jak mi mogły cokolwiek powiedzieć, jeżeli ja jestem tu, a one tam? - One budujNo nowy świat - rzekł Golem. - A... Tak, to mi powiedziały. Ale to przecież tylko tak, filozofia... Znowu mnie pan okłamuje, Golem ! Jaki może być nowy świat za drutem kolczastym? Nowy świat pod komendNo generała Pferda! A jeżeli one się zarażNo? - Czym? - zapytał Golem. - ChorobNo okularniczNo, oczywiście! - Po raz szósty powtarzam panu, że choroby genetyczne nie sNo zaraßliwe! - Szósty, szósty... - wymamrotał Wiktor utraciwszy wNotek. - A co to w ogóle takiego ta choroba okularnicza? Co przy niej boli? Może to też tajemnica? - Nie, to było wszędzie publikowane. - No to niech pan opowie - zaproponował Wiktor. - Tylko bez terminologii. - W pierwszym okresie - zmiany na skórze. Pryszcze, pęcherze, szczególnie na rękach i nogach... czasami - ropiejNoce wrzody... - Niech pan posłucha, Golem, czy to w ogóle jest ważne? - W jakim sensie? - Dla istoty rzeczy. - Dla istoty - nie - odparł Golem. - Myślałem, że to interesujNoce. - Ja chcę zrozumieć istotę! - oświadczył Wiktor dociekliwie. - Ale istoty pan nie zrozumie - powiedział Golem nieco podnoszNoc głos. - Dlaczego? - Po pierwsze dlatego, że jest pan pijany... - To jeszcze nie powód - rzekł Wiktor. - A po drugie dlatego, że tego w ogóle nie da się wytłumaczyć. - Tak nigdy nie jest - oświadczył Wiktor. - Pan mi po prostu nie chce powiedzieć. Ale nie mam żalu. Tajemnica służbowa, rozpowszechnianie, trybunał wojskowy... Pawora na przykład zabrali... Bóg z panem. Tylko nie rozumiem, dlaczego dziecko ma budować nowy świat w leprozorium. Czy nie było innego miejsca? - Nie było - odparł Golem. - W leprozorium mieszkajNo architekci. I kierownicy robót. - Z automatami - stwierdził Wiktor. - Widziałem. Nic nie rozumiem. Któryś z was kłamie. Albo pan, albo Zurtzmansor. - Oczywiście, że Zurtzmansor - odpowiedział Golem z zimnNo krwiNo. - A być może kłamiecie obydwaj. Ale ja wierzę wam obu, dlatego, że coś w was jest... Niech pan mi tylko powie, Golem, czego oni chcNo? Ale uczciwie. - Szczęścia - powiedział Golem. - Dla kogo? Dla siebie? - Nie tylko. - A czyim kosztem? - Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzekł Golem. - Kosztem trawy, kosztem obłoków, kosztem płynNocej wody... kosztem gwiazd. - Dokładnie tak jak my - stwierdził Wiktor. - No nie - zaprotestował Golem. - Zupełnie inaczej. - Dlaczego? My też... - Nie, dlatego, że my wydeptujemy trawę, rozpraszamy obłoki, spiętrzamy wodę... Zrozumiał mnie pan zbyt dosłownie, a to była analogia. - Nie rozumiem - odrzekł Wiktor. - Uprzedzałem pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale się domyślam. - A czy jest ktoś, kto rozumie? - Nie wiem. Raczej wNotpię. Być może dzieci... Ale nawet one jeżeli rozumiejNo, to po swojemu. Bardzo po swojemu. Wiktor wziNoł banjo i trNocił struny. Palce się nie słuchały. Położył banjo na stole. - Golem - rzekł. - Jest pan komunistNo. Co u diabła robi pan w leprozorium? Dlaczego pan nie jest na barykadzie? Dlaczego nie na wiecu? Moskwa nie będzie z pana zadowolona. - Ja jestem architektem - spokojnie odparł Golem. - Jaki tam z pana architekt, jeśli pan ni cholery nie rozumie? I w ogóle niech mi pan przestanie robić wodę z mózgu. Przez godzinę bijemy pianę, a co mi pan powiedział? Pije pan mój dżin i mNoci mi w głowie. Wstyd, Golem. I do tego kłamie pan jak najęty. - Że jak najęty, to przesada - odpowiedział Golem. - Chociaż nie powiem, że nie. Oni nie miewajNo ropiejNocych wrzodów. - Niech pan mi odda szklankę - zażNodał Wiktor. - Już pan się napił - nalał sobie z butelki i wypił. - Diabli pana wiedzNo, Golem. Po co to wszystko? Dlaczego pan kręci? Jeśli może pan opowiedzieć, to niech pan opowie, a jeżeli to tajemnica - to po co było zaczynać? - Wyjaśnienie jest bardzo proste - oznajmił niefrasobliwie Golem wyciNogajNoc nogi. - Przecież jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwał. A wszyscy prorocy sNo w takiej samej sytuacji - i dużo wiedzNo, i chcieliby opowiedzieć, podzielić się informacjNo w miłym towarzystwie, pochwalić się, żeby przydać sobie powagi. Ale kiedy zaczynajNo opowiadać, pojawia się dziwne uczucie niewygody, niezręczności... Więc zaczynajNo wibrować tak jak Pan Bóg, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia. - Jak pan sobie życzy - powiedział Wiktor. - Pojadę do leprozorium i wszystkiego dowiem się bez pana. No, proszę mi coś podpowiedzieć... Obserwował z ciekawościNo jak traci władzę w rękach i nogach i myślał, że dobrze byłoby wypić jeszcze jednNo szklankę do kompletu, uwalić się spać, a potem obudzić się i pojechać do Diany. Wszystko właściwie zapowiada się nie najgorzej. W ogóle nie jest najgorzej. Wyobraził sobie, jak zaśpiewa Dianie o łodzi podwodnej i zrobiło mu się zupełnie dobrze. WziNoł mokre wiosło, które leżało na rufie, odepchnNoł się od brzegu i łódkNo od razu zakołysało. Nie było żadnego deszczu, czerwono zachodziło słońce, więc popłynNoł prosto ku słońcu, a wiosła odskakiwały od grzbietów fal. Opaść by na dno... Zapewne by opadł, ale było mu jakoś głupio, dlatego, że nad uchem leniwie buczał głos Golenia: - .. .Oni sNo bardzo młodzi, wszystko przed nimi, a przed nami tylko oni. Rzecz jasna, że człowiek opanuje Wszechświat, ale nie będzie to rumiany - , umięśniony atleta, i oczywiście człowiek poradzi sobie sam ze sobNo, ale najpierw przemieni siebie. Natura nie oszukuje, dotrzyma swoich obietnic, ale nie tak jak myśleliśmy, i często nie tak jak byśmy chcieli. Zurtzmansor, który siedział na dziobie łodzi, odwrócił głowę, a wtedy okazało się, że w ogóle nie ma twarzy, twarz trzymał w ręku i twarz patrzyła na Wiktora - sympatyczna twarz, uczciwa, ale robiło się niedobrze na jej widok, a Golem się nie odczepiał, wciNoż buczał... - Niech pan się kładzie spać - wymamrotał Wiktor, wyciNogajNoc się na dnie łodzi. Wręgi wciskały mu się w boki, było bardzo niewygodnie, ale tak okropnie chciało mu się spać. - Niech pan się kładzie spać, Golem... Kiedy się obudził, stwierdził, że leży w łóżku. Było ciemno, a w szyby bębnił drobny deszcz. Wiktor z trudem wyciNognNoł rękę w stronę nocnej lampki, ale palce trafiły na zimnNo, gładkNo ścianę. Dziwne, pomyślał. A gdzie Diana? Czyżby nie był w sanatorium? Spróbował oblizać wargi, ale gruby, chropawy język nie usłuchał go. Strasznie chciało mu się palić, ale palić nie wolno było w żadnym wypadku... Aha, właściwie to chce mi się pić. "Diana!" - zawołał. Prawda, to nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po prawej, a tu po prawej ściana... Ależ to mój pokój w hotelu! - pomyślał z entuzjazmem. Jak ja tu trafiłem? Leżał pod kołdrNo w samej bielißnie. Jakoś nie pamiętam, żebym się rozbierał, pomyślał. Ktoś mnie rozebrał. Chociaż, może jednak rozebrałem się sam. Jeśli mam buty, to rozbierałem się sam... potarł nogNo o nogę. Aha, jestem bosy. O do diabła, ręce swędzNo, jakieś bNoble, zapluskwiony hotel. Wyprowadzę się. A dokNod płynNołem łódkNo?... A, to ten Pawor napuścił pluskiew... Nagle przypomniał sobie Pawora i usiadł, zemdliło go i znowu położył się na wznak. Jednak dawno się tak nie uchlałem... Pawor... "Srebrna Koniczyna"... Kiedy to było? Wczoraj? Skrzywił się i zaczNoł drapać się w lewNo rękę. Co teraz jest - rano, czy wieczór? Zapewne rano... A może wieczór? Golem! - przypomniał sobie. ObciNognęliśmy z Golemem całNo butelkę. Dżinu bez wody. A przedtem pół butelki z tym wysokim. A przedtem jeszcze gdzieś piłem. A może to było wczoraj ? Poczekaj - no, a co teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wstać, napić się i te de... Nie, pomyślał uparcie. Najpierw muszę się w tym wszystkim zorientować. Coś mi Golem ciekawego opowiadał, myślał, że jestem pijany i nic nie rozumiem, więc można mówić ze mnNo otwarcie. ZresztNo, rzeczywiście byłem pijany, ale o ile pamiętam, wszystko rozumiałem. A co rozumiałem? Wściekle potarł tylnNo stronę dłoni o wełniany koc. NadchodzNo ciężkie czasy... Nie, to Pawor. .. Aha, oto i Golem - oni majNo wszystko przed sobNo, a my mamy przed sobNo tylko ich. I choroba genetyczna... A co, zupełnie możliwe. W końcu kiedyś to się musiało wydarzyć. Być może trwa to już od dawna. WewnNotrz gatunku rodzi się nowy gatunek, a my nazywamy to chorobNo genetycznNo. Stary gatunek dla jednych warunków, nowy gatunek dla innych. Dawniej były potrzebne silne mięśnie, płodność, wytrzymałość na mrozy, agresywność i jeżeli można tak powiedzieć, zaradność. Powiedzmy, że teraz też jest to potrzebne, ale już raczej siłNo inercji. Przy pewnej zaradności można zatłuc milion ludzi i nic szczególnie ważnego się nie stanie. To jest zupełnie pewne i wielokrotnie wypróbowane. Ktoś powiedział, że gdyby z historii usunNoć kilkudziesięciu, no dobrze, niech będzie, kilkuset ludzi, to momentalnie okazalibyśmy się w wieku kamienia łupanego. A nawet kilka tysięcy... Co to za ludzie? To, mój drogi zupełnie inni ludzie. Całkiem możliwe, że Newton, Einstein, Arystoteles - to mutanci. Rzecz jasna środowisko było niezbyt sprzyjajNoce i niewykluczone, że masa takich mutantów zginęła, nie zdNożywszy się ujawnić, jak ten chłopiec z opowiadania Ćapka. Oczywiście, byli niezwykłymi ludßmi - nie byli zaradni, nie mieli normalnych ludzkich potrzeb... Albo może tylko tak się wydaje? Po prostu duchowo byli tak nadnaturalnie rozwinięci, że cała reszta zostawała w cieniu. No, tu przesadziłeś, powiedział. Einstein mówił, że najlepiej jest być latarnikiem - to samo w sobie dobrze brzmi... A w ogóle ciekawe byłoby wyobrazić sobie jak w naszych czasach rodzi się homo super. Fabuła ekstra... Do diabła, jak strasznie swędzNo ręce... Gdyby tak napisać utopię w duchu Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie wyobrazić takiego homo super - ogromna, łysa czaszka, wNotlutkie rNoczki i nóżki, impotent - same banały. Ale właściwie to powinno być coś w tym rodzaju. W każdym razie przesunięcie potrzeb. Wódka niepotrzebna, jakieś szczególnie wyrafinowane żarcie również, żadnych luksusów, zresztNo i kobiety - o tyle o ile, dla większego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji - dać mu oddzielny gabinet, biurko, papier, kupę ksiNożek... alejkę dla perypatetycznych rozmyślań, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego żadna utopia - zabiorNo go sobie wojskowi, oto cała utopia. StworzNo utajniony instytut, zwiozNo tam tych wszystkich homo super, postawiNo wartownika i koniec... Wiktor wstał postękujNoc, człapiNoc bosymi stopami po zimnej podłodze wszedł do łazienki, odkręcił kran i z rozkoszNo napił się wody nie zapalajNoc światła. Sama myśl - żeby zapalić światło - była przerażajNoca. Potem wrócił do łóżka i przez czas jakiś drapał się, przeklinajNoc pluskwy. W ogóle, dla potrzeb fabuły wyglNoda to nawet dobrze - tajny instytut, wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprzNotaczki Klary... co za taniocha. Trudność polega na tym, żeby wyobrazić sobie ich pracę, pomysły, możliwości - gdzie mi tam... To w ogóle niemożliwe. Szympans nie potrafi napisać powieści o ludziach. Jak ja mogę napisać powieść o człowieku, który nie ma żadnych potrzeb poza duchowymi? Oczywiście, coś niecoś można sobie wyobrazić. Atmosferę. Stan nieustannej twórczej ekstazy. Poczucie własnej wszechmocy, niezależności... brak kompleksów, absolutny brak strachu... Tak, żeby napisać takNo ksiNożkę, trzeba się nażreć LSD. W ogóle emocjonalna sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego człowieka wyglNodałaby jak patologia. Choroba... Życie - to choroba materii, myślenie - choroba życia. Choroba okularnicza, pomyślał. I nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu. A więc to o to mu szło! - pomyślał Wiktor o Golemie. MNodrzy i jeden w drugiego utalentowani... Więc co z tego wynika? Z tego wynika, że oni już nie sNo ludßmi. Zurtzmansor po prostu mydlił mi oczy. To znaczy, że się zaczęło... Nic się nie da ukryć, pomyślał z satysfakcjNo. A czegoś takiego tym bardziej. Pójdę do Golema, niech nie udaje proroka. Zapewne oni dużo mu powiedzieli.. Do diabła, to przecież przyszłość, ta sama przyszłość, która zapuszcza swoje macki w serce dnia dzisiejszego! Przed nami sNo tylko oni... Ogarnęło go gorNoczkowe wzburzenie. Każda sekunda była historyczna, i szkoda że nie wiedział o tym wczoraj, dlatego że wczoraj, i przedwczoraj, i tydzień temu każda sekunda też była historyczna... Zerwał się z łóżka, zapalił światło i mrużNoc oczy przed blaskiem bijNocym w oczy, zaczai po omacku szukać ubrania. Ubrania nie było, ale potem oczy przywykły do światła, złapał spodnie wiszNoce na poręczy łóżka i nagle zobaczył swojNo rękę. Ręka pokryta była czerwonNo wysypkNo i trupio białymi gruzełkami. Niektóre rozdrapane gruzełki krwawiły. Na drugiej ręce było to samo.