Co u diabła, pomyślał truchlejNoc, ponieważ już wiedział, co to jest. Przypomniał sobie - zmiany na skórze, wysypka, pęcherze, czasami ropiejNoce wrzody... RopiejNocych wrzodów na razie nie było, ale oblał go zimny pot. Upuścił spodnie i siadł na łóżku. To niemożliwe, pomyślał. Ja też. Czyżby ja też? Ostrożnie pogładził dłoniNo gruzełkowatNo skórę, zamknNoł oczy, wstrzymał oddech i wsłuchał się w siebie. Dßwięcznie i powoli uderzało serce, w uszach cienko dzwoniła krew, głowa wydawała się ogromna, pusta, nic nie bolało, mózg nie był już ciężki i wypchany watNo. Głupcze, pomyślał uśmiechajNoc się. Co chcesz zaobserwować? To musi być jak śmierć - chwilę temu byłeś człowiekiem, mignNoł kwant czasu - i jesteś już Bogiem, ale nie wiesz o tym i nigdy się nie dowiesz, tak jak głupiec nie wie, że jest głupcem, jak mędrzec - jeżeli rzeczywiście jest mędrcem - nie wie, że jest mNodry... Prawdopodobnie stało się to kiedy spałem. W każdym razie do momentu, w którym zasnNołem, istota mokrzaków pozostawała dla mnie nader mglista, ale teraz widzę jaz bezgranicznNo jasnościNo i doszedłem do tego wyłNocznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauważyłem kiedy... Zaśmiał się ze szczęścia, stanNoł na podłodze, przeciNognNoł się i podszedł do okna. Mój świat, pomyślał, patrzNoc przez szybę zalanNo wodNo, i szyba znikła, gdzieś daleko w dole utonęło w deszczu zamarłe w przerażeniu miasto i ogromny, przemoknięty kraj, potem zaś wszystko przesunęło się, odpłynęło, pozostała tylko maleńka, błękitna kula z długim, błękitnym ogonem i zobaczył gigantycznNo soczewicę galaktyki, martwNo i ukośnie wiszNocNo w migotliwej otchłani, strzępy świetlistej materii, skręcone siłowymi polami i bezdennNo pustkę tam, gdzie nie było światła, więc wyciNognNoł rękę i zanurzył jNo w pulchnym białym jNodrze, poczuł lekkie ciepło, a kiedy zacisnNoł dłoń, materia przeszła przez palce jak mydlana piana. Znowu się roześmiał, prztyknNoł w nos swoje odbicie w szybie i czule pogłaskał gruzełki na spuchniętej skórze. - Trzeba to koniecznie oblać! - powiedział głośno. W butelce zostało jeszcze trochę dżinu, biedny stary Golem nie zdołał wypić wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, że jego przepowiednie sNo nieprawdziwe, ale dlatego, że jest zaledwie gadajNocNo marionetkNo. Zawsze będę cię lubił, Golem, pomyślał Wiktor, jesteś wspaniałym człowiekiem, jesteś mNodry - ale jesteś tylko człowiekiem. Wlał resztkę do szklanki i wprawnym ruchem wlał alkohol do gardła - nawet jeszcze nie zdNożył go przełknNoć, kiedy pobiegł do łazienki. Zwymiotował. Do diabła, pomyślał. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczył swojNo twarz - wymiętNo, jakby nalanNo, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych oczach. No i koniec, pomyślał, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pyszałek. Nie będziesz już więcej pil, nie będziesz ryczał piosenek, nie będziesz się śmiał z głupstw, nie będziesz opowiadać wesołych bredni sztywniejNocym językiem, nie będziesz się bić, awanturować, szaleć, straszyć przechodniów, zadzierać z policjNo, kłócić z panem prezydentem, wpadać do nocnych barów z hałaśliwNo watahNo młodych wielbicieli... Wrócił do łóżka. Nie miał ochoty na papierosa. Na nic nie miał ochoty, od wszystkiego mdliło, posmutniał. Poczucie utraty, najpierw słabe, ledwie dostrzegalne, jak dotknięcie pajęczyny, rozrastało się, posępne rzędy drutu kolczastego rozciNogały się między nim a tym światem, który tak kochał. Za wszystko trzeba płacić, myślał, nic nie dostaje się za darmo, i im więcej otrzymałeś, tym więcej trzeba zapłacić, za nowe życie trzeba zapłacić starym życiem... Wściekle drapał ręce, aż do krwi i nawet nie czuł tego. Diana weszła bez pukania, zrzuciła płaszcz, stanęła przed Wiktorem, uśmiechnięta, uwodzicielska i uniosła ręce poprawiajNoc włosy. - Zmarzłam - powiedziała. - Można się tu ogrzać? - Tak - odparł, prawie nie rozumiejNoc co mówi. Diana zgasiła światło, teraz jej nie widział, tylko słyszał klucz przekręcany w zamku, trzask rozpinanych zatrzasków, szelest ubrania i pantofle spadajNoce na podłogę, a potem Diana znalazła się blisko, ciepła, gładka, pachnNoca, on zaś wciNoż myślał, że teraz wszystko się skończyło - i tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i oto zdejmujNo opaski, zdejmujNo rękawiczki, zdejmujNo twarze, odkładajNo je do specjalnych szafek, ich ręce sNo pokryte ropiejNocymi wrzodami - smutek, przerażenie, samotność... Diana przytuliła się do niego i objNoł jNo automatycznym gestem. Ona była dawna, ale on już nie był dawny, niczego już nie mógł dlatego, że nic już mu nie było potrzebne. - Co z tobNo kochany? - serdecznie zapytała Diana. - Za dużo wypiłeś? Ostrożnie zdjNoł jej ręce ze swojej szyi. Ogarnęło go ostateczne przerażenie. - Poczekaj - rzekł. - Poczekaj. Wstał, wymacał kontakt, zapalił światło, kilka sekund stał do niej plecami, zanim zdecydował się odwrócić, ale jednak się odwrócił. Nie, Diana była przepiękna. Była chyba piękniejsza niż zwykle, zawsze była piękniejsza niż zwykle, ale to było jak obraz. Budziło dumę z człowieka, zachwyt nad jego doskonałościNo, ale niczego więcej nie budziło. Diana patrzyła na niego ze zdziwieniem unoszNoc brwi, ale potem widocznie przestraszyła się, bo usiadła nagle i zobaczył, że jej wargi się poruszajNo. Coś mówiła, ale Wiktor tego nie słyszał. - Poczekaj - powtórzył. - To niemożliwe. Poczekaj. Ubierał się z gorNoczkowym pośpiechem i wciNoż powtarzał - poczekaj, poczekaj, ale już myślał nie o niej, chodziło nie tylko o niNo. Wybiegł na korytarz, znalazł się przed numerem Golema; drzwi były zamknięte, nie od razu zorientował się co teraz, następnie pędem pobiegł na dół do restauracji. Nie chcę, powtarzał, nie chcę, ja o to nie prosiłem. Dzięki Bogu Golem był na swoim zwykłym miejscu. Siedział, odrzuciwszy rękę za oparcie fotela i oglNodał pod światło kieliszek z koniakiem. A doktor R. Kwadryga był czerwony, agresywny i widzNoc Wiktora oznajmił na całNo salę. - Te mokrzaki. Ścierwa. Precz. Wiktor opadł na swój fotel i Golem bez słowa nalał mu koniaku. - Golem - rzekł Wiktor. - Ja się zaraziłem. - Przepłukiwanie! - ogłosił R. Kwadryga. - Mnie również. - Niech się pan napije koniaku, Wiktorze - zaproponował Golem. - Nie trzeba się tak denerwować. - Niech pan idzie do diabła - odparł Wiktor patrzNoc na niego ze zgrozNo. - To choroba okularnicza. Co robić? - Dobrze, dobrze - odrzekł Golem. - Pomimo to niech się pan napije. - Uniósł palec i krzyknNoł do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak. - Golem - powiedział Wiktor z rozpaczNo. - Pan nic nie rozumie. Janie mogę. Zachorowałem, mówię panu! Zaraziłem się! To nieuczciwe... Nie chciałem... Pan przecież mówił, że to nie jest zaraßliwe... Przeraził się na myśl, że mówi zbyt niejasno, że Golem go nie rozumie, sNodzi, że Wiktor jest pijany. I wtedy podsunNoł Golemowi pod nos swoje ręce. Kieliszek przewrócił się, potoczył po obrusie i spadł na podłogę. Golem najpierw cofnNoł się, potem spojrzał uważniej, pochylił się, ujNoł dłonie Wiktora za koniuszki palców i zaczai oglNodać rozdrapanNo, gruzełowatNo skórę. Palce miał zimne i twarde. No, to już koniec, myślał Wiktor, oto pierwsze badanie lekarskie, potem będNo następne badania i kłamliwe obietnice, że jest jeszcze nadzieja, uspokajajNoce mikstury, a potem przywyknie, nie będzie już żadnych badań, zawiozNo go do leprozorium, zamotajNo usta czarnNo szmatNo i wszystko będzie skończone. - Jadł pan poziomki? - zapytał Golem. - Tak - pokornie odpowiedział Wiktor. - Truskawki. - Musiał pan zeżreć co najmniej dwa kilo - stwierdził Golem. - Jakie znowu poziomki? - krzyknNoł Wiktor wyrywajNoc ręce. - Niech pan coś z tym zrobi! To niemożliwe, żeby było za póßno. Dopiero się zaczęło... - Niech pan przestanie wrzeszczeć. To jest pokrzywka. Alergia. Nie wolno panu żreć truskawek w takich ilościach. Wiktor jeszcze nie rozumiał. OglNodajNoc swój e ręce mamrotał: "Sam pan mówił... pęcherze... wysypka..." - Pęcherzy można dostać i od pluskiew - pouczył go Golem. - Ma pan idiosynkrazję na pewne produkty. I wyobraßnię nieproporcjonalnNo do rozumu. Jak większość pisarzy. Też mi mokrzak... Wiktor poczuł, że odżywa. Udało się, stukało mu w głowie. Chyba się udało. Jeżeli się udało, to nie wiem co zrobię. Rzucę palenie... - Nie kłamie pan? - zapytał żałosnym głosem. Golem uśmiechnNoł się. - Niech pan wypije koniak - zaproponował. - Przy alergii nie wolno pić koniaku, ale niech pan wypije. Bo wyglNoda pan nazbyt żałośnie. Wiktor wziNoł jego kieliszek, zmrużył oczy i wypił. Nic! Trochę mdli, ale to, należy przypuszczać, z powodu kaca. Zaraz przejdzie. I wszystko przeszło. - Drogi pisarzu - oznajmił Golem. - Zęby zostać architektem, same bNoble nie wystarczNo. Podszedł kelner i postawił na stole koniak i sodowNo. Wiktor głęboko i swobodnie westchnNoł, wciNognNoł w płuca znajome, restauracyjne powietrze, poczuł cudowny zapach dyma z papierosów, marynowanej cebuli, przypalonego tłuszczu i pieczonego mięsa. Życie wróciło. - Przyjacielu - zwrócił się do kelnera. - Butelkę dżinu, sok z cytryn i cztery porcje minogów do dwieście szesnastego. Tylko prędko! Alkoholicy - powiedział do Golema i R. Kwadrygi. - Sczeßnijcie tu z kretesem, a ja pójdę do Diany! - był gotów ich ucałować. Golem odezwał się, nie zwracajNoc się do nikogo: / - Biedne, piękne kaczNotko! Przez chwilę Wiktor poczuł żal. Wypłynęło i znikło wspomnienie jakichś ogromnych, utraconych możliwości. Ale tylko się roześmiał, odepchnNoł fotel i ruszył do wyjścia. * Rok po wojnie porucznik B. został zdemobilizowany z powodu dawnej rany. Przypięto mu medal "Wiktoria", wręczono miesięczny żołd i tekturowe pudełko z upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego sznapsa, dwie puszki strasburskiego pasztetu, dwa pęta wędzonej kiełbasy i również zdobyczne jedwabne gacie w celu zorganizowania życia rodzinnego. Powróciwszy do stolicy porucznik nie zwiesza nosa na kwintę. Jest dobrym mechanikiem, w każdej chwili przyjmNo go do pracy w warsztatach przy uniwersytecie, skNod zaciNognNoł się na ochotnika, ale porucznik się nie śpieszy - odnawia stare znajomości, nawiNozuje nowe. a w przerwach popija świństwo odebrane nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiejś prywatce poznaje dziewczynę, której na imię Nora, bardzo podobnNo do Diany. Opis prywatki: zrypane przedwojenne płyty, oczyszczany domowym sposobem denaturat, amerykańska mielonka, jedwabne bluzki na gołe ciało i marchew przyrzNodzona na wszelkie możliwe sposoby. Porucznik dzwoniNoc medalami, błyskawicznie rozpędza rozmaitych cywilów nieustannie częstujNocych Norę gotowanNo marchewkNo i rozpoczyna oblężenie według wszelkich prawideł sztuki. Nora zachowuje się dziwnie. Z jednej strony najwyraßniej jest skłonna, ale z drugiej strony daje mu do zrozumienia, że kontakt z niNo grozi niebezpieczeństwem. Jednakże rozpalony denaturatem eks-porucznik nie chce o niczym wiedzieć. Oboje wychodzNo z prywatki i idNo do Nory. Powojenna stolica nocNo: nieliczne latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny, niewykończony cyrk, w którym gnije sześć tysięcy - jeńców pod strażNo dwóch inwalidów, w absolutnie ciemnym zaułku kogoś grabiNo. Nora mieszka w bardzo starym, dwupiętrowym domu, schody zapaskudzone, na jednych drzwiach napis kredNo "tu mieszka niemiecka dziwka". W zawalonym różnymi gratami długim korytarzu kryjNo się po kNotach smętne postacie. Nora szczękajNoc niezliczonymi kluczami otwiera swoje drzwi obite cudem zachowanNo, lśniNocNo skórNo. W przedpokoju ostrzega raz jeszcze, ale B. sNodzNoc, że chodzi o jakichś bandziorów odpowiada tylko, że już brał udział w konnej szarży na czołgi. Mieszkanie jak z innej epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa. Nora patrzy na porucznika jakby z żalem, nie na długo wychodzi i wraca ubrana w najwyższym stopniu zachęcajNoco. Okazuje się, że majNo do dyspozycji zaledwie pół godziny. Po upływie pół godziny zadowolony porucznik wychodzi z nadziejNo na następne spotkanie. Na końcu korytarza już na niego czekajNo - dwie smętne postacie z cienia. Nieprzyjemnie uśmiechnięci zagradzajNo drogę i proponujNo, aby z nimi pogadał. Porucznik bez zbędnych słów bierze się do bicia i osiNoga zdumiewajNoco łatwe zwycięstwo. Zbici z nóg, smętni ludzie płaczNoc i chichoczNoc wyjaśniajNo porucznikowi B. jego sytuację. Eks - porucznik bił swoich. Oni wszyscy sNo teraz swoi. Nora nie jest zwyczajnNo ponętnNo kobietNo, Nora jest królowNo stołecznych pluskiew. Koniec teraz z panem, panie oficerze, spotkamy się w "Atakanie", wszyscy się tam spotykamy, każdej nocy. Może pan iść do domu, ale kiedy już nie będzie pan mógł wytrzymać, proszę przyjść, u nas otwarte do rana... Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok fabryki chemicznej mieszka wielodzietny radca tytularny B. Celowo szczegółowy i celowo nudny opis sytuacji bohatera: trzy pokoiki, kuchnia, przedpokój, mocno zużyta żona, pięcioro zielonkawych dzieci, krzepka stara teściowa, która przeprowadziła się ze wsi. Chemiczna fabryka śmierdzi, dniem i nocNo stojNo nad niNo słupy różnokolorowego dymu, od jadowitego smrodu umierajNo drzewa, żółknie trawa, a wśród much zachodzNo dzikie i niepojęte mutacje. Przez kilka lat radca tytularny prowadzi walkę o poskromienie fabryki: gniewne żNodania pod adresem administracji, łzawe petycje do wszystkich instancji, pogromowe felietony do wszystkich gazet, bezowocne próby zorganizowania pikiet przed portierniNo. Jednakże fabryka stoi jak bastion. Na wybrzeżu przed fabrykNo padajNo trupem zatruci posterunkowi, zdychajNo domowe zwierzęta, całe rodziny porzucajNo mieszkania i zostajNo bezdomnymi włóczęgami, w gazetach ukazuje się nekrolog przedwcześnie zmarłego dyrektora fabryki. Umiera żona radcy tytularnego, dzieci po kolei zaczynajNo chorować na astmę. Pewnego wieczora tytularny radca schodzi do piwnicy po drzewo i znajduje tam zachowane jeszcze z czasów Ruchu Oporu ogromne zapasy pocisków. Tej samej nocy przenosi to wszystko na strych, otwiera okienko w połaci dachu. Fabryka leży przed nim jak na dłoni: w ostrym świetle reflektorów biegajNo robotnicy, jeżdżNo wagoniki, płynNo żółte i zielone kłęby jadowitego dymu. "Zabiję cię", szepcze radca tytularny i otwiera ogień. Tego dnia nie idzie do pracy, następnego również. Nie je, nie śpi, siedzi w kucki przed świetlikiem i strzela. Od czasu do czasu robi przerwę, żeby mógł ostygnNoć miotacz min. Ogłuchł od wystrzałów, oślepł od prochu i dymu. Czasem wydaje mu się, że chemiczny smród słabnie i wtedy uśmiecha się, oblizuje wargi i szepcze: "zabiję cię". Potem pada bez sił i zasypia, a kiedy się budzi, widzi, że amunicja się skończyła, zostały jeszcze trzy pociski. Wystrzeliwuje je i wyglNoda przez okno. Ogromny teren fabryki pokryty jest lejami, okna ziejNo wybitymi szybami, na bokach gigantycznych gazociNogów ciemniejNo wgniecenia, dziedziniec jest poprzecinany skomplikowanym systemem okopów, okopami krótkimi zygzakami przebiegajNo robotnicy, jeszcze szybciej jadNo wagoniki, kierowcy autokarów osłonięci sNo arkuszami blachy, a kiedy wiatr zwiewa kłęby jadowitego dymu, na ceglanym murze budynku administracji fabryki widać świeży napis: UWAGA! W CZASIE OSTRZAŁU TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!... Wiktor odczytał ostatniNo stronę, zapalił i spojrzał na kartkę wkręconNo w maszynę. Było na niej tylko półtorej linijki: WychodzNoc z redakcji, dziennikarz B. w pierwszej chwili chciał wziNoć taksówkę, ale rozmyślił się i skręcił do metra. Wiktor nadzwyczaj dokładnie wiedział, co się potem stało z dziennikarzem B., ale nie mógł już dłużej pisać. Na zegarku była za kwadrans trzecia. Wiktor wstał i otworzył okno. Na ulicy panowały ciemności i w tej czerni połyskiwał deszcz. Wiktor dopalił papierosa przy oknie, - wyrzucił niedopałek w mokrNo noc i zadzwonił do recepcji. Odpowiedział nieznajomy głos. Wiktor zapytał jaki mamy dziś dzień tygodnia. Nieznajomy głos po krótkiej pauzie zawiadomił go, że obecnie mamy noc z piNotku na sobotę. Wiktor zamrugał oczami, odłożył słuchawkę i zdecydowanym ruchem wyrwał kartkę z maszyny. Starczy. Dwie doby pod rzNod, nie wstajNoc od maszyny, nikogo nie widzNoc, z nikim nie rozmawiajNoc, przy wyłNoczonym telefonie, nie odzywajNoc się na pukanie, bez Diany, bez alkoholu, zdaje się, że nawet bez jedzenia, tylko od czasu do czasu kładNoc się na łóżko, żeby zobaczyć we śnie królowNo pluskiew, która siedzi na framudze i porusza ciemnymi czułkami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na peronie aż przyjedzie pociNog z napisem "Nie wsiadać". Nic mu nie będzie. A ja na razie coś przegryzę, zasłużyłem sobie, jak Boga kocham... Wiktor zdjNoł maszynę, schował do szuflady maszynopis, przeszukał pusty barek. Potem gryzł czerstwNo bułkę z dżemem, robił sobie gorzkie wyrzuty, że wczoraj, by uniknNoć pokusy, wylał do umywalki pół butelki brandy i cieszył się, że cykl "Za kulisami wielkiego miasta", pomimo wszystko udało się zaczNoć, i to zaczNoć całkiem nießle, a szczerze mówiNoc świetnie. Chociaż prawdopodobnie trzeba będzie wszystko przepisać na nowo. To dziwne, pomyślał, dlaczego te opowiada - , niNo piszę właśnie teraz? Dlaczego nie rok temu, nie dwa łatNo temu, kiedy je wymyśliłem? Teraz powinienem pisać o przygłupie, który wyobraził sobie, że jest supermenem, właśnie tak. Przecież od tego zaczynałem. ZresztNo zdarza mi się to nie pierwszy raz. Ale gdyby tak się zastanowić i dobrze poszukać w pamięci, to tak bywa zawsze. I właśnie dlatego nie sposób jest pisać na zamówienie. Zaczynasz pisać powieść o młodzieńczych latach pana prezydenta, a wychodzi o bezludnej wyspie, na której żyjNo dziwaczne małpy, które żywiNo się nie bananami, tylko myślami rozbitków... No, tu powiedzmy skojarzenie leży na powierzchni. E tam, tak jest zawsze. Trzeba tylko dobrze poszukać, ale komu się chce szukać po dwudniowym poście. Zejdę sobie teraz na dół, recepcjonista zawsze ma jakNoś flaszkę. Tylko zjem i zaraz zejdę... Wiktor drgnNoł i przestał jeść. Z czarnej pustki za oknem doleciał poprzez plusk deszczu dßwięk jakby uderzenia młotkiem po desce. StrzelajNo, ze zdziwieniem pomyślał Wiktor. Czas jakiś wsłuchiwał się z napięciem. ... No dobrze, a co autor chciał powiedzieć przez swoje utwory? W jakim celu wskrzesił ciężkie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafiały się pluskwy i lekkomyślne kobiety? Być może autor chciał ukazać bohaterstwo i wytrwałość stolicy, która pod przewodem jego magnificencji... Ten numer nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopuścimy! Cały świat wie, że w rezultacie osobistej decyzji pana prezydenta, na właścicieli zakładów chemicznych zanieczyszczajNocych powietrze, w samej tylko stolicy nałożono kary pieniężne w wysokości... Że dzięki osobistej i nieustannej trosce pana prezydenta, ponad sto tysięcy dzieci wyjeżdża corocznie ze stolicy na obozy letnie... że zgodnie z dekretem o rangach, urzędnicy poniżej radców dworu nie maj No. prawa zbierać podpisów pod petycjami... W tym momencie zgasło światło. "Ehe!" - powiedział Wiktor na głos i lampa zapaliła się znowu, ale na pół mocy. "A to co znowu?" - powiedział Wiktor, ale jaśniej się od tego nie zrobiło. Wiktor odczekał chwilę, następnie zadzwonił do recepcji. Nikt się nie odezwał. Można zadzwonić do elektrowni, ale w tym celu trzeba znaleßć ksiNożkę telefonicznNo, ale gdzie jej szukać, i tak najwyższy czas iść spać. - Tylko najpierw trzeba się napić. Wiktor wstał i nagle usłyszał jakiś szelest. Ktoś przesuwał po drzwiach rękami. Potem zaczNoł się pchać na drzwi. "Kto tam?" - zapytał Wiktor, nikt nie odpowiedział, było tylko słychać jak coś się pcha i sapie. Wiktora ogarnęła groza. Oświetlone czerwonawym światłem ściany wydawały się obce i niezwykłe, w kNotach gęstniało zbyt wiele cienia, za drzwiami zaś krzNotał się jakiś ogromny stwór, tępy i bezmyślny. Czym by go załatwić? - pomyślał rozglNodajNoc się Wiktor, ale wtedy za drzwiami ktoś odezwał się ochrypłym szeptem "Baniew, ej Baniew - jesteś tam?" Idiota - powiedział Wiktor półgłosem, wyszedł do przedpokoju i przekręcił klucz. Do numeru wtoczył się R. Kwadryga. Był w szlafroku, włosy miał zmierzwione i rozbiegane oczy. - Bogu dzięki, chociaż ty jesteś na miejscu - rzekł na wstępie. - O mało nie zwariowałem ze strachu... Słuchaj, Baniew, trzeba stNod wiać... Chodßmy, co? Chodßmy stNod, Baniew... - złapał Wiktora za koszulę i pociNognNoł do korytarza. - Chodßmy, dłużej już nie można... - Oszalał - stwierdził Wiktor wyrywajNoc się. - Idß spać ramolu. Jest trzecia w nocy. Ale R. Kwadryga znowu zręcznie złapał go za koszulę i Wiktor stwierdził ze zdumieniem, że doktor honoris causa jest absolutnie trzeßwy, nawet nie czuć go alkoholem. - Nie wolno spać - oznajmił Kwadryga. - Trzeba uciekać z tego przeklętego domu. Widzisz, co ze światłem? My tu zginiemy.... W ogóle trzeba uciekać z miasta. Mam wwilli samochód. Chodßmy. Ja bym wyjechał sam, tylko boję się wyjść. - Poczekaj, nie szarp mnie - odparł Wiktor - przede wszystkim uspokój się. WciNognNoł Kwadrygę do pokoju, posadził w fotelu, a sam poszedł do łazienki po szklankę wody. Kwadryga natychmiast poderwał się i pobiegł za nim. - Jesteśmy tu sami, nikt nie został - powiedział. - Golema nie ma, portiera nie ma, dyrektora też... Wiktor odkręcił kran. W rurach zawyło, wyleciało kilka kropli. - Ty czego? - zapytał Kwadryga. - Potrzebna ci woda? Chodßmy, mam całNo butelkę, Tylko szybko. I razem. Wiktor potrzNosnNoł kranem. Wyleciało jeszcze kilka kropli i wycie ustało. - O co chodzi? - spytał Wiktor martwiejNoc. - Wojna? Kwadryga machnNoł rękNo. - Jaka tam wojna... Trzeba wiać, póki nie jest za póßno, aon - wojna... - Po co wiać? - Po drodze - odrzekł Kwadryga i kretyńsko zachichotał. Wiktor odsunNoł go łokciem, wyszedł z numeru i zbiegł na dół do recepcji. Kwadryga dreptał za nim. - Posłuchaj - mamrotał. - Lepiej tylnym wyjściem... Żeby tylko się wydostać... mam samochód. Zatankowany, załadowany... Jak bym przeczuł... Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma już ani kropli wódki... W korytarzu słabo jak czerwone karły świeciły ample, na schodach w ogóle nie było światła, w hallu również, tylko nad kontuarem tliła się żarówka. Tam siedział ktoś, ale nie był to recepcjonista. - Chodßmy, chodßmy - powiedział szeptem Kwadryga i pociNognNoł Wiktora do wyjścia. - Nie trzeba tam iść, tam niedobrze... Wiktor wyrwał się i podszedł do kontuaru. - Co to za skandal... - zaczai i umilkł. Za kontuarem siedział Zurtzmansor. Zurtzmansor siedział na miejscu recepcjonisty i szybko pisał coś w brulionie. - Baniew - oznajmił nie podnoszNoc głowy. - No i wszystko się skończyło, Baniew. Pożegnajmy się. I niech pan pamięta Q naszej rozmowie. - Nie mam zamiaru wyjeżdżać - zaprotestował Wiktor. Głos mu się załamał. - Zamierzam dowiedzieć się, co jest ze światłem i wodNo. To wasza robota? Zurtzmansor uniósł żółtNo twarz. - Nie - powiedział. - My już nic nie robimy. Musimy się pożegnać, Baniew - wyciNognNoł nad kontuarem dłoń w czarnej rękawiczce. Wiktor machinalnie ujNoł tę dłoń, poczuł uścisk i odpowiedział uściskiem. - Takie jest życie - powiedział Zurtzmansor. - Tworzysz przyszłość, ale nie dla siebie. Pan z pewnościNo już to zrozumiał. Albo niebawem zrozumie. Pana dotyczy to w większym stopniu niż nas. Żegnam. KiwnNoł głowNo i znowu zabrał się do pisania. - Chodßmy! - zasyczał nad uchem Kwadryga. - Nic nie rozumiem - głośno na cały hall powiedział Wiktor. - Co tu się dzieje? Nie życzył sobie, żeby w hallu panowała cisza. Nie życzył sobie być człowiekiem postronnym. Nie on tu jest postronny i właściwie z jakiej racji Zurtzmansor siedzi o trzeciej w nocy za kontuarem recepcjonisty. Mnie nie uda się .wam zastraszyć, ja nie jestem Kwadryga... Ale Zurtzmansor rjie usłyszał, albo nie chciał usłyszeć. Wówczas Wiktor demonstracyjnie wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył do restauracji. W drzwiach przystanNoł. W sali słabo świeciły stojNoce lampy, słabo świecił żyrandol, słabo świeciły kinkiety na ścianach i sala była przepełniona. Przy stolikach siedziały mokrzaki. Wszyscy byli identyczni, tylko siedzieli w różnych pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze inni, i było ich bardzo wielu, nieruchomo patrzyli przed siebie niczym skamieliny. Jaśniały łyse czaszki, pachniało wilgociNo i lekarstwami. Okna były otwarte, na podłodze ciemniały kałuże. Nie było słychać żadnego dßwięku, tylko za oknem pluskała woda. Potem przed Wiktorem pojawił się Golem - zatroskany, spięty i bardzo stary. - Dlaczego pan tu jeszcze jest? - zapytał półgłosem. - Proszę stNod wyjść, tu panu nie wolno być. - Co to znaczy - nie wolno? - odpowiedział pytaniem Wiktor, ponownie rozdrażniony. - Ja chcę się napić. - Ciszej - powiedział - Golem. - Myślałem, że pan już wyjechał. Pukałem do pana. Gdzie pan chce teraz iść? - Do swojego pokoju. Wezmę butelkę i pójdę do siebie. - Tu nie ma żadnego alkoholu - odparł Golem. Wiktor w milczeniu wskazał palcem na bar, gdzie matowo lśniły rzędy butelek. Golem obejrzał się. - Nie - powiedział. - Niestety. - Chcę coś wypić! - uparcie powtórzył Wiktor. Tak naprawdę nie miał ochoty się upierać. Udawał chojraka. Mokrzaki patrzyły na niego. CzytajNocy opuścili ksiNożki, zastygli w bezruchu, odwrócili głowy i tylko śpiNocy spali nadal. DziesiNotki błyszczNocych oczu, jakby zawieszonych w czerwonawym półmroku, patrzyły na Wiktora. - Niech pan nie wraca do numeru - oznajmił Golem. - Proszę wyjść z hotelu. Niech pan idzie do LoIi.. Albo do willi doktora... Tylko chcę wiedzieć, gdzie pan będzie. Przyjadę po pana. Proszę posłuchać, Wiktorze, niech pan się nie stawia, tylko słucha. Teraz nie mam czasu wyjaśniać, zresztNo byłoby to nie na miejscu. Szkoda, że nie ma Diany, ona by potwierdziła... - A gdzie jest Diana? Golem znowu się rozejrzał i spojrzał na zegarek. - O czwartej... Albo o piNotej... będzie na stacji benzynowej przy Słonecznej Bramie. - A gdzie jest teraz? - Teraz jest zajęta. - Tak - powiedział Wiktor i również spojrzał na zegarek. - O czwartej, albo o piNotej przy Słonecznej Bramie - miał okropnNo ochotę iść sobie stNod. To było nie do zniesienia - stać tak skupiajNoc na sobie uwagę tego milczNocego zgromadzenia. - Być może o szóstej - rzekł Golem. - Przy Słonecznej Bramie... - powtórzył Wiktor. - To tam gdzie jest willa naszego doktora. - Właśnie - przytaknNoł Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka. - Moim zdaniem, pan po prostu chce mnie stNod wyprosić - oznajmił Wiktor. - Tak - potwierdził Golem i nagle z zainteresowaniem spojrzał Wiktorowi w twarz. - Wiktorze, czy pan zupełnie nie ma ochoty się stNod wynieść? - Mam ochotę się przespać - niedbale odparł Wiktor. - Dwie noce nie spałem - złapał Golema za guzik, wyprowadził go do hallu. - Dobra, zaraz sobie pójdę - rzekł. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd? - Tak - odpowiedział Golem. - Czy może zaczęliście powstanie? - Tak - powiedział Golem. - A może zaczęła się wojna? - Tak - przytaknNoł Golem. - Tak, tak, tak. Niech się pan stNod wynosi. - Dobrze - oznajmił Wiktor. Odwrócił się, żeby odejść, ale nagle przystanNoł. - A Diana? - zapytał. - Jej nic nie grozi - odrzekł Golem. - I mnie również. Nikomu z nas nic nie grozi. W każdym razie do godziny szóstej. Być może do siódmej. - Odpowiada pan za Dianę - stwierdził Wiktor cicho. Golem wyciNognNoł chustkę do nosa i wytarł szyję. - Ja odpowiadam za wszystko - powiedział. - Tak? Wolałbym, żeby pan odpowiadał tylko za Dianę. - Znudził misie pan - odparł Golem. - Och. jak rai pan obrzydł, piękne kaczNotko. Diana jest z dziećmi. Dianie absolutnie nic nie grozi. I niech pan już sobie idzie. Mam dużo pracy. Wiktor odwrócił się i poszedł w kierunku schodów. Zurtzmansora za kontuarem nie było, tylko żarówka tliła się nad brulionem oprawnym w ceratę. - Baniew - odezwał się z jakiegoś ciemnego kNota R. Kwadryga. - Ty dokNod? Idziemy! - Przecież nie mogę łazić po deszczu w kapciach! - odrzekł gniewnie Wiktor nie odwracajNoc głowy. Przepędzili, myślał. Wypędzili nas z hotelu. Być może z ratusza też nas przepędzili. A może i z miasta... I co dalej? W swoim pokoju przebrał się szybko i narzucił płaszcz. Kwadryga nie odstępował go i plNotał się pod nogami. - Masz zamiar iść w, szlafroku? - zapytał Wiktor. - On jest ciepły - powiedział Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden. - Idß się ubierz, bałwanie. - Nie pójdę - kategorycznie odmówił Kwadryga. - Chodßmy razem - zaproponował Wiktor. - Nie. Razem też nie trzeba. Ty się nie bój, ja tak... Jestem przyzwyczajony... Kwadryga zachowywał się jak pudel domagajNocy się spaceru. Podskakiwał, zaglNodał w oczy, głośno dyszał, ciNognNoł za ubranie, podbiegał do drzwi i zawracał. Przekonywanie go nie miało sensu. Wiktor dał mu swój stary płaszcz i zamyślił się. WyjNoł z biurka dokumenty i pieniNodze, rozłożył wszystko po kieszeniach, zamknNoł okno i zgasił światło. Następnie zdał się na łaskę Kwadrygi. Doktor honoris causa pochylił głowę, pędem powlókł go korytarzem; kuchennymi schodami, obok ciemnej, zimnej kuchni, wypchnNoł przez drzwi na ulewny deszcz, w egipskie ciemności i wybiegł w ślad za Wiktorem. - Wydostaliśmy się dzięki Bogu! - oznajmił. - Biegniemy! Ale biegać nie umiał. Męczyła go zadyszka, zresztNo było tak ciemno, że trzeba było właściwie iść po omacku, trzymajNoc się ścian. Na podstawie świecNocych na pół mocy ulicznych latarni i sNoczNocego się gdzieniegdzie przez zasłony czerwonawego światła można było odgadnNoć zaledwie ogólny kierunek. Deszcz lał Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie były całkiem bezludne. Gdzieś rozmawiano półgłosem, płakało niemowlę, parokrotnie przejeżdżały ciężarówki, jakaś furmanka minęła ich z hukiem żelaznych obręczy na kołach. "Wszyscy uciekajNo - mamrotał Kwadryga. - Wszyscy uciekajNo. Tylko my się wleczemy..." Wiktor milczał. Pod nogami chlupało, pantofle przemokły, po twarzy spływała ciepława woda, Kwadryga czepiał się jak kleszcz, wszystko to było głupie, w złym guście, trzeba było się wlec przez całe miasto i nie było temu końca. Wiktor wpadł na rynnę, zachrzęściło, Kwadryga puścił go i natychmiast wrzasnNoł płaczliwie na całe miasto: "Baniew! Gdzie jesteś?". Kiedy tak błNokali się w mokrych ciemnościach szukajNoc jeden drugiego, nad głowami stuknęło okienko i zduszony głos zainteresował się: "No i co słychać?" "Ciemno jak u murzyna..." - odpowiedział Wiktor. "Zgadza się! - z entuzjazmem podchwycił głos. - I wody nie ma... Dobrze, że zdNożyliśmy nałapać do balii" "A co będzie?" - zapytał Wiktor przytrzymujNoc Kwadrygę wyrywajNocego się naprzód. Po chwili milczenia głos odparł: "ZarzNodzNo ewakuację, nie inaczej... Ech, życie!!" i okienko zatrzasnęło się. Powędrowali dalej. Kwadrygu wczepiony oburNocz w Wiktora zaczai niejasno opowiadać, jak się przerażony obudził, zszedł na dół i trafił na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ciężarówkę, po omacku wyminęli jNo i wpadli na człowieka z jakimś ładunkiem. Kwadryga znowu wrzasnNoł. "O co chodzi?" - z wściekłościNo zapytał Wiktor. "Bije - urażonym tonem zawiadomił go Kwadryga. - Prosto w wNotrobę. Pudłem". Chodniki były zastawione samochodami, lodówkami, kredensami, całymi dżunglami roślin w doniczkach. Kwadrygę zarzuciło i trafił do otwartej szafy z lustrem, następnie wplNotał się w rower. Wiktor powoli wpadał w furię. W jakimś miejscu zatrzymano ich i zaświecono w oczy latarkNo. Błysnęły mokre, wojskowe hełmy i ordynarny głos z południowym akcentem oznajmił: "Patrol wojskowy. Proszę q dokumenty". Kwadryga rzecz jasna żadnych dokumentów nie miał, więc natychmiast zaczNoł wrzeszczeć, że jest doktorem, że jest laureatem, że zna osobiście... Ordynarny głos powiedział pogardliwie: "Frajerzy. Przepuścić". Minęli plac miejski. Przed komend policji stały stłoczone samochody z zapalonymi reflektorami. Bezmyślnie miotali się. mężczyßni w złotych koszulach błyskajNoc miedziNo swoich strażackich hełmów, rozlegały się dßwięczne, niewyraßne komendy. Widać było, że tu właśnie znajduje się centrum paniki. Odbłyski reflektorów jeszcze przez czas jakiś oświetlały drogę, następnie znowu zrobiło się ciemno. Kwadryga już nie mamrotał, tylko spał i pojękiwał. Kilkakrotnie przewracał się pociNogajNoc za sobNo Wiktora. Utytłali się jak świnie. Wiktor otępiał doszczętnie, już więcej nie przeklinał, zasłona apatii spętała mu mózg, trzeba było iść, iść, dzisiaj iść, jutro iść, odpychać napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosić Kwadrygę za kołnierz namokłego szlafroka, tylko nie wolno było się zatrzymać, i w żadnym wypadku nie wolno było zawrócić. Coś mu się przypomniało, coś co zdarzyło się dawno - haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne, ale wtedy była łuna i ludzka kasza na ulicach, w oddali zaś trzaskało i łomotało, za nim było przerażenie, a dookoła opustoszałe domy z oknami oklejonymi na krzyż, w twarz leciał popiół i woń spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi z ogromnNo flagNo narodowNo wyszedł wysoki pułkownik we wspaniałym lejb-huzarskim mundurze, zdjNoł czapkę i strzelił sobie w łeb, a my oberwani, zakrwawieni, wierni i zdradzeni, również w huzarskich mundurach, ale już nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zaczęliśmy gwizdać, rechotać, niektórzy rzucali w trupa resztkami połamanych szabli... - Ano, stój - szeptem powiedział ktoś w ciemności i o pierś oparło się coś bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podniósł ręce. - Jak pan śmie! - wrzasnNoł Kwadryga za plecami Wiktora. - Cicho! - rozkazał głos. - Ratunku! - wrzasnNoł znowu Kwadryga. - Cicho, idioto - powiedział do niego Wiktor. - Poddaję się, poddaję - rzekł w ciemność, tam skNod pochodziła lufa automatu, i skNod dobiegał ciężki oddech. - Będę strzelać! - uprzedził przestraszony głos. - Nie trzeba - odparł Wiktor. - Przecież się poddajemy. - W gardle, mu zaschło. - No, rozbierać się! - polecił głos. - To znaczy, że co? - Zdejmuj buty, płaszcz zdejmuj, spodnie... - Po co? - Szybko, szybko! - wysyczał głos. Wiktor dobrze się przypatrzył, opuścił ręce, odstNopił na bok, złapał za automat i zadarł lufę do góry. Bandyta zapiszczał, szarpnNoł się, ale nie wiadomo dlaczego nie wystrzelił. Obaj sapali z wysiłkiem wyrywajNoc sobie automat. "Baniew! Gdzie jesteś?" - wrzeszczał zrozpaczony Kwadryga. SNodzNoc z zapachu i po dotyku człowiek z automatem był żołnierzem. Czas jakiś jeszcze walczył, ale Wiktor był znacznie silniejszy. - Koniec - oznajmił Wiktor przez zęby. - Koniec. Nie wyrywaj się, bo jeszcze dostaniesz po mordzie. - Niech mnie pan puści! - syczał żołnierz broniNoc się słabo. - Po co ci moje spodnie? Gadaj, coś ty za jeden? Żołnierz tylko sapał. "Wiktor!" - wrzeszczał Kwadryga już gdzieś z oddali. "Aaa!". Zza rogu wyjechał samochód, na moment oświetlił reflektorami znajomNo, piegowatNo twarz, okrNogłe ze strachu oczy znikły. - Ee, ja przecież ciebie znam - powiedział Wiktor. - Czego napadasz na ludzi? Oddaj automat. Żołnierz zaczepiajNoc rzemieniem o hełm pokornie oddał broń. - Więc po co ci moje spodnie? - zapytał Wiktor. - Dezerterujesz? Żołnierz sapał. Taki sympatyczny, piegowaty żołnierzyk... - No, dlaczego nic nie mówisz? Żołnierzyk zapłakał. Cienko, zawodzNoc. - Mnie teraz tak czy inaczej... - wymamrotał. - Tak czy inaczej mnie rozstrzelajNo. Uciekłem z posterunku. Odszedłem, porzuciłem posterunek, gdzie się teraz podzieję.... Niech mnie pan puści, co? Ja przecież nie chciałem niezłego, nie jestem żadnym bandytNo, niech mnie pan nie wydaje... Chlipał, pociNogał nosem i w ciemności zapewne wycierał nos rękawem munduru - żałosny jak każdy dezerter, przerażony jak wszyscy dezerterzy, gotowy na wszystko. - Dobra - stwierdzi! Wiktor. - Pójdziesz z nami. Nie wydamy cię. Ubranie też się znajdzie. Idziemy, tylko się nie zgub. KierujNoc się na psie wycie znaleßli Kwadrygę. Teraz na szyi Wiktora wisiał automat, za lewNo rękę konwulsyjnie trzymał go pochlipujNocy żołnierz, za prawNo wyjNocy cicho Kwadryga. Zupełny obłęd. Można oczywiście oddać rozładowany automat temu chłopcu i dać smarkaczowi kopniaka. Nie, jakoś szkoda. I smarkacza szkoda, i automatu, jeszcze się może przydać... Myśmy tu się naradzili ze społeczeństwem i przeważył poglNod, że na rozbrojenie jest jeszcze za wcześnie. Automat może się jeszcze przydać w przyszłości... - Przestańcie obaj wyć - powiedział Wiktor. - Bo patrol usłyszy. Ucichli, a po pięciu minutach, kiedy zaświeciły przed nimi matowe światła stacji benzynowej. Kwadryga pociNognNoł Wiktora na prawo mamroczNoc radośnie: "Przyszliśmy, dzięki Bogu przyszliśmy..." Klucz do furtki Kwadryga oczywiście zapomniał w hotelu razem ze spodniami. PieklNoc się przeleßli przez płot, klnNoc błNokali się przez czas jakiś w krzakach bzu, omal nie wpadli do fontanny, wreszcie trafili do wejścia, wyważyli drzwi i znaleßli się w hallu. PstryknNoł kontakt i hali rozjaśniło słabe, czerwone światło. W czasie kiedy Kwadryga biegał po domu w poszukiwaniu ręczników i suchego ubrania, żołnierz rozebrał się do bielizny, zwinNoł mundur w tobołek i wepchnNoł pod kanapę. Wtedy uspokoił się nieco i przestał pochlipywać. Potem wrócił Kwadryga i wszyscy długo, zaciekle wycierali się ręcznikami i przebierali. W hallu panował chaos. Wszystko było poprzewracane, rozrzucone, zabłocone. KsiNożki poniewierały się przemieszane z brudnymi łachami i zrolowanymi obrazami. Pod nogami chrzęściło szkło i tubki z zaschniętNo farbNo, telewizor patrzył pustym prostokNotem ekranu, a stół zastawiony był brudnymi naczyniami z cuchnNocymi resztkami jedzenia. ZresztNo, czego tam nie było po kNotach, a raczej co tam było, nie mógł się zorientować w ciemnościach. Zaduch w domu był taki, że Wiktor nie wytrzymał i otworzył okno. Kwadryga zabrał się do robienia porzNodku. Najpierw ujNoł brzeg stołu, przechylił go i z łoskotem zsypał wszystko na podłogę. Następnie wytarł blat mokrym szlafrokiem, pobiegł gdzieś, przyniósł trzy kryształowe kieliszki, zabytkowe i piękne oraz dwie kwadratowe butelki. PopiskujNoc z niecierpliwości wyciNognNoł korki i napełnił pucharki. - Na zdrowie... - wymamrotał niewyraßnie, złapał swój kieliszek, przywarł do niego chciwie, już zawczasu przewracajNoc oczami z rozkoszy. Wiktor ugniatajNoc wilgotnego papierosa patrzył na niego z pobłażliwym uśmiechem. Na twarzy Kwadrygi pojawiło się nagle nieopisane zdumienie przemieszane z zawodem. - I tu też... - powiedział z obrzydzeniem. - Co takiego? - zapytał Wiktor. - Woda - nieśmiało odezwał się żołnierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna. Wiktor odpił ze swojego kieliszka. Tak, to była woda, czysta, zimna, być może nawet destylowana. - Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapytał. Kwadryga bez słowa złapał drugNo butelkę i wypił łyk. Twarz wykrzywił mu grymas. SplunNoł i powiedział: "O mój Boże!", pochylił się i na palcach wyszedł z pokoju, żołnierz znowu chlipnNoł. Wiktor obejrzał etykietki na butelkach - rum, whisky. Znowu spróbował - woda. Zapachniało normalnym diabelstwem, same z siebie zaskrzypiały gdzieś desk